Nigdy dość. Mózg a uzależnienia - Judith Grisel - ebook + książka

Nigdy dość. Mózg a uzależnienia ebook

Grisel Judith

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Historia nałogów i procesu zdrowienia autorki, ale też omówienie z perspektywy badaczki zmian zachodzących w mózgu i zachowaniu na skutek długotrwałego uzależnienia.

Judith Grisel pierwszy raz upiła się jako trzynastolatka. Niewiele później zaczęła zażywać narkotyki. I tak przeżyła – jak sama twierdzi, cudem – następne dziesięć lat. Przełomem okazało się życzenie szczęścia, które usłyszała w urodziny od swego ojca. Z mocnym i brawurowym postanowieniem, że znajdzie lekarstwo na uzależnienia, poddała się leczeniu, wróciła na studia i zrobiła doktorat w dziedzinie neuronauki.

„Nie ma nic za darmo” – oto motyw przewodni Nigdy dość, świetnie napisanej książki, w której dzieli się nie tylko historią własnych nałogów i procesu zdrowienia, ale też z perspektywy badaczki omawia zmiany zachodzące w mózgu i zachowaniu na skutek długotrwałego uzależnienia. W nowatorski sposób definiuje rolę, jaką substancje psychoaktywne odgrywają w naszym życiu, i rozwija nadzwyczaj trafne przemyślenia co do sposobów, na jakie można walczyć z epidemią uzależnień – jednym z najpoważniejszych problemów medycznych o zasięgu globalnym.

Judith Grisel, specjalistka od neuronauki, która ma za sobą długą historię wychodzenia z nałogu, przytacza wymowne przykłady ze swojej strasznej przeszłości, metodycznie omawiając je na gruncie neurobiologii uzależnień i sprawiając, że czytelnik wgłębia się najbardziej skomplikowane zagadki charakteryzujące rodzaj ludzki. - Paul H. Earley, prezes American Society of Addiction Medicine.

Judith Grisel to była narkomanka i alkoholiczka, która jest także naukowcem i ma talent do pisania. Kto lepiej niż ona może nam pomóc zrozumieć, czym jest uzależnienie? Jej książka uczy i porusza – w sposób zrozumiały nawet dla czytelników niebędących specjalistami od neuronauki tłumaczy kwestie naukowe i jednocześnie przytacza dramatyczną prywatną historię uzależnienia. - Martha J. Farah, dyrektor Center for Neuroscience & Society, University of Pennsylvania.

Książki o uzależnieniach, które łączą w sobie podejście emocjonalne z poglądami naukowymi, to rzadkość. W Nigdy dość Judith Grisel pokazuje, jak wychodziła z bagna uzależnienia także dzięki pozytywnym reakcjom ludzi jej bliskich, i pod tym względem jej książka ma w sobie pokłady nadziei. - Christopher J. Evans, dyrektor Hatos Center for Neuropharmacology, UCLA Relacja.

Judith Grisel z jej własnych uzależnień jest wstrząsająca. Jej książka - przejrzyście i wszechstronnie ujmująca wiedzę o uzależnieniach - również od tytoniu i kofeiny - dobitnie pokazuje, jak wiele jeszcze tajemnic kryje w sobie ludzki mózg, a także dowodzi, że nasza współczesna kultura faworyzująca unik i ucieczkę od bólu jest w istocie stworzona z narzędzi uzależniania. Znakomita lektura dla czytelników, którzy chcą zrozumieć, czym jest uzależnienie. - "Kirkus Reviews"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 303

Oceny
4,4 (54 oceny)
33
13
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gazdaleksandra

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo mi się podobała. Świetnie tłumaczy samo uzależnienie, jak również działanie poszczególnych substancji na mózg.
00
frankowp
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

w tym roku przeczytałem około 50 książęk. różnych, od rozwojowych, po naukowe, na fikcji kończąc. ta książka jest inna. jest ciekawie napisana, jest wciagajaca, jest autentyczna, najlepsze jest na końcu(pomijając podziękowania). Uważam że powinna być lektura obowiązkowa w szkołach, dla uczniów i nauczycieli
00
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Ciekawie o naukowych sprawach.
00
adamskakarolina7

Nie oderwiesz się od lektury

Lekko się czyta, wciągająca, wiedza przekazana w przystępny sposób. Naprawdę ciekawa książka.
00
miszis

Nie oderwiesz się od lektury

Dająca do myślenia
00

Popularność




Dla Marty’ego Deve­re­aux – bez jego miło­ści i akcep­ta­cji chyba nie upo­ra­ła­bym się ani z uza­leż­nie­niem, ani ze stu­diami

Wstęp

Miałam wtedy dwa­dzie­ścia dwa lata. Przy­pad­kiem wyszłam bar­dzo korzyst­nie na kupo­wa­niu pro­chów. Jed­nego ranka pod koniec 1985 roku na tyłach pew­nej knajpy na Flo­ry­dzie Połu­dnio­wej diler dał mi i mojemu kum­plowi nie­wła­ściwą torebkę. I tak wygra­łam na tej trans­ak­cji: w moje ręce tra­fiło dużo wię­cej pro­chów, niż mia­łam prze­ka­zać kum­plowi kum­pla ze Środ­ko­wego Zachodu.

Mój towa­rzysz i ja, w tam­tym cza­sie bez­domni, wylą­do­wa­li­śmy w końcu w tanim motelu w Deer­field Beach. Jak można było się spo­dzie­wać, zuży­li­śmy zarówno nad­wyżkę, jak i to, co nie nale­żało do nas. Pod koniec balangi, kiedy z naszego zapasu lito­ści­wie nic pra­wie nie zostało, a my oboje byli­śmy na skraju wyczer­pa­nia i zaczy­nało nam odbi­jać, mój towa­rzysz wypa­lił nagle bez związku, że dla nas koka­iny nie będzie „ni­gdy dość”. Mimo kom­plet­nego oszo­ło­mie­nia dotarło do mnie, jak dużo prawdy jest w tym skąd­inąd bez­sen­sow­nym pro­roc­twie. Dni, kiedy dozna­wa­łam „haju”, nale­żały już do odle­głej prze­szło­ści, bo tak to jest z wszyst­kimi uza­leż­nio­nymi. Bra­łam nar­ko­tyki kom­pul­syw­nie, bar­dziej po to, by uciec od rze­czy­wi­sto­ści, niż spra­wić sobie przy­jem­ność. Wali­łam głową w mur od dawna i w końcu zro­zu­mia­łam, że nie wyda­rzy się już nic nowego – no chyba że ucieknę w spo­sób osta­teczny, czyli po pro­stu umrę. I szcze­rze powie­dziaw­szy, było mi to obo­jętne.

Jakieś pół roku póź­niej – raczej dzięki serii zda­rzeń niż auto­re­flek­sji czy sile cha­rak­teru – po raz pierw­szy od lat byłam „czy­sta” i trzeźwa, więc i nie tak odrę­twiała. I dla­tego zro­zu­mia­łam, że muszę wybrać mię­dzy życiem a śmier­cią. Mogłam albo na­dal funk­cjo­no­wać pod dyk­tando cho­roby psy­chicz­nej, która nie­ubła­ga­nie mnie wynisz­czała, albo poszu­kać innego spo­sobu na życie.

Z doświad­cze­nia wie­dzia­łam, że mało który uza­leż­niony posta­wiony przed taką alter­na­tywą wybiera życie; z początku zresztą dołą­czy­łam do więk­szo­ści. Koszty abs­ty­nen­cji wyda­wały mi się zbyt wyso­kie: jak tu żyć bez nar­ko­ty­ków? A jed­nak, jak przy­stało na czynną nar­ko­mankę, mia­łam w sobie mnó­stwo uporu i w końcu zaświ­tało mi w gło­wie, że jestem w sta­nie zna­leźć inną drogę. Prze­cież nie raz sta­wia­łam czoło trud­nym sytu­acjom: kupo­wa­łam nar­ko­tyki w opusz­czo­nych budyn­kach, tra­fia­łam na poste­runki poli­cji, widy­wa­łam wyce­lo­waną broń, lądo­wa­łam w miej­scach, gdzie nie zna­łam nikogo i niczego. Uświa­do­mi­łam sobie wresz­cie, że ist­nieje coś takiego jak medyczny model uza­leż­nie­nia, i zrozumia­łam, że moja cho­roba to pro­blem bio­lo­giczny, który da się roz­wią­zać. Posta­no­wi­łam wyle­czyć się z uza­leż­nie­nia i dzięki temu pozbyć się kło­po­tów, w jakie wpa­dłam przez alko­hol i nar­ko­tyki.

Zapi­sa­łam się na stu­dia dok­to­ranc­kie z psy­cho­bio­lo­gii, by dzięki temu stać się eks­per­tem w dzie­dzi­nie neu­ro­bio­lo­gii, che­mii i gene­tyki zacho­wań nało­go­wych. Ktoś może uznać, że wyka­za­łam się wyjąt­ko­wym har­tem ducha, zwłasz­cza że wyrzu­cano mnie kolejno z trzech uczelni. To moje osią­gnię­cie jed­nak wyda się pew­nie mało zna­czące więk­szo­ści osób uza­leż­nio­nych, które wie­dzą z pierw­szej ręki, że nie ma takiej rze­czy, któ­rej by nie zro­biły – że poświę­ci­łyby dosłow­nie wszystko – byle tylko móc odda­wać się nało­gowi. Osta­tecz­nie ukoń­cze­nie stu­diów zabrało mi sie­dem lat, w tym rok dra­ma­tycz­nych prze­mian zapo­cząt­ko­wa­nych tera­pią w ośrodku uza­leż­nień, a potem jesz­cze sie­dem zro­bie­nie dok­to­ratu.

Niniej­sza książka jest stresz­cze­niem tego, czego się nauczy­łam przez ostat­nie dwa­dzie­ścia parę lat jako badacz neu­ro­bio­lo­gicz­nych pod­staw uza­leż­nień. Z żalem stwier­dzam, że pro­blemu nie roz­wią­za­łam mimo gran­tów na bada­nia otrzy­my­wa­nych od Natio­nal Insti­tu­tes of Health [NIH; Naro­dowe Insty­tuty Zdro­wia] i pozwo­le­nia na sub­stan­cje nie­le­galne od Drug Enfor­ce­ment Admi­ni­stra­tion [DEA; Admi­ni­stra­cja Legal­nego Obrotu Lekami]. Zgro­ma­dzi­łam jed­nak sporą wie­dzę o tym, jak róż­nią się od innych ludzie tacy jak ja, jesz­cze zanim się­gną po pierw­szą sub­stan­cję psy­cho­ak­tywną, i o tym, co sub­stan­cje uza­leż­nia­jące robią z naszym mózgiem. Mam nadzieję, że dzie­ląc się tymi infor­ma­cjami, pomogę człon­kom rodzin i opie­ku­nom osób uza­leż­nio­nych oraz twór­com poli­tyki spo­łecz­nej doko­ny­wać bar­dziej świa­do­mych wybo­rów. I że to z kolei pomoże samym cho­rym, bo nie wąt­pię, że w tej kwe­stii nie ma łatwych roz­wią­zań.

W chwili obec­nej uza­leż­nie­nia to kata­stro­falne zja­wi­sko o roz­mia­rach epi­de­mii. Nawet jeśli ktoś nie jest ofiarą żad­nego uza­leż­nie­nia, to przy­naj­mniej zna kogoś, kto zmaga się z wewnętrz­nym przy­mu­sem zmie­nia­nia kształtu swo­ich doświad­czeń poprzez aktywne wpły­wa­nie na funk­cjo­no­wa­nie mózgu. Kon­se­kwen­cje tego roz­po­wszech­nio­nego bez­li­to­snego pędu zarówno dla jed­no­stek, jak i dla całych spo­łecz­no­ści są tak wiel­kie, że trudno je ogar­nąć. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych około 16 pro­cent popu­la­cji mło­dzieży w wieku od dwu­na­stu lat wzwyż wyka­zuje objawy zabu­rzeń zwią­za­nych z uży­wa­niem sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych; przy­czyną mniej wię­cej jed­nej czwar­tej wszyst­kich zgo­nów w tym kraju jest nad­uży­wa­nie sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych. Każ­dego dnia na świe­cie umiera wsku­tek uza­leż­nie­nia od sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych dzie­sięć tysięcy osób. Tej dro­dze do grobu towa­rzy­szy ciąg pora­ża­ją­cych strat: utrata nadziei, god­no­ści, związ­ków, pie­nię­dzy, pro­duk­tyw­no­ści, rodziny, miej­sca w struk­tu­rze spo­łecz­nej i wspól­no­to­wego wspar­cia.

Jak świat długi i sze­roki uza­leż­nie­nia są praw­do­po­dob­nie naj­po­waż­niej­szym pro­ble­mem zdro­wot­nym, doty­ka­ją­cym mniej wię­cej co piątą osobę w wieku powy­żej czter­na­stu lat. Ujmu­jąc kwe­stię w ter­mi­nach czy­sto finan­so­wych: to zja­wi­sko gene­ruje ponad pię­cio­krot­nie wyż­sze koszty niż AIDS i dwa razy wyż­sze niż rak. W samych Sta­nach Zjed­no­czo­nych nie­mal 10 pro­cent wszyst­kich wydat­ków na opiekę zdro­wotną prze­zna­czo­nych jest na zapo­bie­ga­nie uza­leż­nie­niom oraz na dia­gno­zo­wa­nie i lecze­nie ludzi cier­pią­cych na cho­roby zwią­zane z uza­leż­nie­niem; te sta­ty­styki są podob­nie prze­ra­ża­jące w więk­szo­ści innych kra­jów Zachodu, prze­ra­ża­jące tym bar­dziej, że mimo ogrom­nych pie­nię­dzy i wysił­ków przy­padki sku­tecz­nych wyzdro­wień nie są wcale licz­niej­sze niż pięć­dzie­siąt lat temu.

Ist­nieją dwa pod­sta­wowe powody, które tłu­ma­czą te nie­zwy­kle wyso­kie, wyni­ka­jące z naj­roz­ma­it­szych przy­czyn i upo­rczy­wie nie­da­jące się ogra­ni­czyć koszty. Po pierw­sze, nad­uży­wa­nie sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych jest zja­wi­skiem zaska­ku­jąco powszech­nym, poko­nu­ją­cym bariery geo­gra­ficzne, eko­no­miczne, etniczne i gra­nice płci. Po dru­gie, uza­leż­nie­nia są wysoce oporne na lecze­nie. Trudno wpraw­dzie uzy­skać wia­ry­godne sza­cunki, nie­mniej więk­szość eks­per­tów jest zgodna, że zale­d­wie 10 pro­cent osób uza­leż­nio­nych potrafi pozo­stać „czy­stymi” przez tyle czasu, że byłoby to godne wzmianki. Na tle innych cho­rób ten wskaź­nik jest nie­mal oso­bli­wie niski: cho­rzy na raka mózgu mają mniej wię­cej dwu­krot­nie wyż­sze szanse na prze­ży­cie.

Mimo sta­ty­stycz­nie ponu­rych per­spek­tyw ist­nieją też dane doda­jące otu­chy. Zda­rzają się osoby uza­leż­nione, jak się wydaje nie­ule­czal­nie, które jed­nak cał­ko­wi­cie zry­wają z nało­giem i pozo­stają czy­ste, a nawet żyją twór­czo i szczę­śli­wie. I choć neu­ro­nauka wciąż nie jest w sta­nie zgłę­bić do końca mecha­ni­zmów sto­ją­cych za tą prze­mianą, to sporo już wiemy o przy­czy­nach uza­leż­nień. Wiemy na przy­kład, że uza­leż­nie­nie powstaje na sku­tek zło­żo­nego splotu czyn­ni­ków, obej­mu­ją­cych pre­dys­po­zy­cje gene­tyczne, oddzia­ły­wa­nia w okre­sie roz­wo­jo­wym i wpływ śro­do­wi­ska. Uży­wam słów „zło­żony splot”, ale każdy z tych czyn­ni­ków jest rów­nież bar­dzo zło­żony. Zaan­ga­żo­wane są tu setki genów i nie­zli­czone wpływy śro­do­wi­skowe. A poza tym jedne czyn­niki są zależne od dru­gich. Na przy­kład jakaś kon­kretna nić DNA może wzmac­niać podat­ność na uza­leż­nie­nie, ale tylko przy obec­no­ści (lub nieobec­no­ści) innych spe­cy­ficz­nych genów i razem z okre­ślo­nymi eks­po­zy­cjami śro­do­wi­sko­wymi w fazie roz­wo­jo­wej (pre­na­tal­nej i post­na­tal­nej) oraz w spe­cy­ficz­nych kon­tek­stach. Tak więc, mimo że wiemy dużo, zło­żo­ność tej cho­roby spra­wia, że na­dal nie jeste­śmy w sta­nie prze­wi­dzieć, czy u danej osoby roz­wi­nie się uza­leż­nie­nie.

Osta­tecz­nie do uza­leż­nie­nia może wieść tyle samo dróg, ile jest osób uza­leż­nio­nych, ale ist­nieją ogólne zasady funk­cjo­no­wa­nia mózgu, które leżą u pod­staw kom­pul­syw­nego uży­wa­nia sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych. Napi­sa­łam tę książkę, by podzie­lić się swoją wie­dzą o tych zasa­dach i rzu­cić świa­tło na bio­lo­giczną ślepą uliczkę: przej­ście od uży­wa­nia danej sub­stan­cji do uza­leż­nie­nia, czyli do stanu, w któ­rym tej sub­stan­cji nie ma się „ni­gdy dość”, co wynika z zasad­ni­czo nie­skoń­czo­nej zdol­no­ści mózgu do ucze­nia się i adap­to­wa­nia. I tak to, co wcze­śniej było nor­mal­nym sta­nem prze­ry­wa­nym spo­ra­dycz­nymi okre­sami odu­rze­nia, nie­ubła­ga­nie prze­obraża się w stan despe­ra­cji tylko cza­sowo przy­tłu­mio­nej przez daną sub­stan­cję. Dzięki zro­zu­mie­niu mecha­ni­zmów sto­ją­cych za każ­dym doświad­cze­niem osoby uza­leż­nio­nej staje się oczy­wi­ste, że oprócz śmierci albo dłu­go­trwa­łej abs­ty­nen­cji nie ma innych spo­so­bów na stłu­mie­nie roz­dzie­ra­ją­cego głodu, który odzywa się mię­dzy jed­nym a dru­gim zaży­ciem sub­stan­cji. W momen­cie, gdy pato­lo­gia deter­mi­nuje zacho­wa­nie, więk­szość osób uza­leż­nio­nych umiera, pró­bu­jąc zaspo­koić nie­za­spo­ko­jony nałóg.

Moja historia

Kiedy w wieku lat trzy­na­stu upi­łam się po raz pierw­szy, czu­łam się tak, jak pew­nie musiała się czuć Ewa po skosz­to­wa­niu jabłka. Albo jak ptak zamknięty w klatce, któ­rego nie­spo­dzie­wa­nie wypusz­czają na wol­ność. Alko­hol przy­niósł mi fizyczną ulgę i oka­zał się ducho­wym anti­do­tum na upo­rczywe pode­ner­wo­wa­nie, któ­rego nie potra­fi­łam ziden­ty­fi­ko­wać i z któ­rego nie potra­fi­łam nikomu się zwie­rzyć. Wypi­łam w piw­nicy u kole­żanki pra­wie dwa litry wina i nagle zmie­niła mi się per­spek­tywa, pozwa­la­jąc uwie­rzyć, że wszystko będzie dobrze – i z życiem, i ze mną. Tak jak ciem­ność pomaga dostrzec świa­tło, a smu­tek radość, tak dzięki alko­ho­lowi do mojej nie­świa­do­mo­ści dotarło wresz­cie, że roz­pacz­li­wie szu­kam samo­ak­cep­ta­cji i celu w życiu, że zupeł­nie nie potra­fię się poru­szać w skom­pli­ko­wa­nym świe­cie sto­sun­ków mię­dzy­ludz­kich, stra­chu i nadziei. Jed­no­cze­śnie cała ta sytu­acja dostar­czyła mi – na saty­no­wej podu­szeczce – klucz do moich roz­kwi­ta­ją­cych lęków egzy­sten­cjal­nych. Nagle uwol­niona od codzien­nych tru­dów i nudy, naresz­cie odkry­łam, czym jest luz.

Nie­wy­klu­czone zresztą, że nie był to luz, a raczej znie­czu­le­nie, tyle że wtedy i jesz­cze przez kilka kolej­nych lat nie tylko nie dostrze­ga­łam tej róż­nicy, ale też nic mnie ona nie obcho­dziła. Zanim alko­hol po raz pierw­szy tra­fił do mojego żołądka i mózgu, nie zda­wa­łam sobie sprawy, że jedy­nie trwam, ale tam­tego wie­czoru, kiedy wychy­li­łam się przez otwarte okno w pokoju kole­żanki, żeby popa­trzeć na gwiazdy, mia­łam wra­że­nie, jak­bym po raz pierw­szy w życiu zro­biła kilka praw­dzi­wie głę­bo­kich wde­chów. Jakiś czas póź­niej w pew­nym barze zoba­czy­łam tabliczkę pre­cy­zyj­nie opi­su­jącą to doświad­cze­nie: „Alko­hol spra­wia, że czu­jesz się tak, jak powi­nie­neś się czuć, kiedy nie pijesz alko­holu”. Ta mak­syma bar­dzo mnie wtedy zdzi­wiła – to w takim razie dla­czego ludzie nie piją wię­cej i czę­ściej?

I tak zaczę­łam pić – z entu­zja­zmem, a nawet z deter­mi­na­cją. Piłam, ile się dało i jak czę­sto się dało – dosłow­nie przez pra­wie całą siódmą klasę, bo w moim świe­cie przed­mieść zamiesz­ka­nych przez klasę śred­nią szkoła ofe­ro­wała naj­lep­sze oka­zje do wyry­wa­nia się spod rodzi­ciel­skiej opieki. Naj­wy­raź­niej posia­dam podziwu godną wro­dzoną tole­ran­cję na alko­hol, bo piłam przed lek­cjami, pod­czas lek­cji i po lek­cjach (jeśli mogłam). Pra­wie ni­gdy nie wymio­to­wa­łam ani też nie mia­łam kaca – być może dzięki mojej mło­dej wątro­bie – i nawet w sta­nie upo­je­nia mogłam poka­zy­wać się publicz­nie. I cho­ciaż ni­gdy wię­cej nie osią­gnę­łam tego prze­moż­nego poczu­cia wewnętrz­nej har­mo­nii, któ­rego doświad­czy­łam za pierw­szym razem, to jed­nak alko­hol dalej dawał mi ciche zado­wo­le­nie. Zmie­niony stan świa­do­mo­ści za każ­dym razem wyda­wał mi się rady­kalną poprawą w porów­na­niu z sza­rym i nud­nym życiem, w któ­rym stale trzeba się było cze­muś pod­po­rząd­ko­wy­wać.

Od tak dawna, jak się­gam pamię­cią, czu­łam się osa­czona i ziry­to­wana, że coś mnie wiecz­nie ogra­ni­cza od zewnątrz i od wewnątrz. Zawsze u pod­stawy mojej samo­świa­do­mo­ści kryła się tęsk­nota za czymś innym, za czymś, czego nie znam. I na­dal tak jest – pod moją maską opie­kuń­czej przy­ja­ciółki, wier­nej part­nerki, zde­ter­mi­no­wa­nego naukowca i rodzica ubó­stwia­ją­cego swoje dzieci kryje się roz­pacz­liwe pra­gnie­nie pogrą­że­nia się w nie­by­cie. Tak naprawdę nie potra­fię powie­dzieć, przed czym szu­kam ucieczki ani dokąd chcę uciec; po pro­stu wiem, że okowy prze­strzeni, czasu, oko­licz­no­ści, zobo­wią­zań, wybo­rów (i nie­wy­ko­rzy­sta­nych oka­zji) napeł­niają mnie przy­tła­cza­ją­cym poczu­ciem bez­na­dziei. Zwy­kle jestem prze­świad­czona, że mar­nuję czas, ale też prędko przy­znaję, że nie mam poję­cia, co z sobą począć. Czas pły­nie jak we śnie, a ja jałowo anga­żuję się w kolejne bez­sen­sowne zada­nia, stale tłu­miąc nara­sta­jące uczu­cie paniki. Snuję wizje, że zmie­rzam w stronę nie­zna­nego wyj­ścia albo że otwie­ram odrzwia jakiejś zamor­skiej świą­tyni i wkra­czam do świata, w któ­rym nikt przy­naj­mniej nie udaje, że wszystko jest inne, niż się jawi.

O co tu cho­dzi? Co ja wła­ści­wie robię? Tego typu pyta­nia musiały się poja­wić już wśród moich pierw­szych świa­do­mych myśli. Jeżeli pró­bo­wa­łam je komuś zada­wać, to oczy­wi­ście sły­sza­łam nakazy, że „mam być grzeczna”, „przy­kła­dać się do pracy”, „uśmie­chać się” i „nie dać się przy­ła­pać”. Nie rozu­mia­łam, dla­czego inni nie są rów­nie jak ja prze­ra­żeni, a przy­naj­mniej skon­ster­no­wani, bo prze­cież wszy­scy pod­le­ga­li­śmy takim samym kapry­śnym pra­wom egzy­sten­cji, sty­ka­li­śmy się z tymi samymi dowo­dami na ist­nie­nie irra­cjo­nal­nych sił. Byłam zdu­miona, że mało kto to dostrzega, a goto­wość innych ludzi do mar­no­tra­wie­nia życia na kupo­wa­niu przed­mio­tów, pla­no­wa­niu imprez, sprzą­ta­niu i spraw­dza­niu „new­sów” wzbu­dzała we mnie odrazę.

Mnó­stwo ludzi boryka się z uczu­ciem pustki i roz­pa­czą, ale ja o tym wtedy nie wie­dzia­łam i może nawet prze­czy­ta­łam kilka cie­ka­wych utwo­rów prozą albo wier­szem poru­sza­ją­cych ten temat, nie przy­po­mi­nam sobie jed­nak, żebym dostrze­gła jakie­kol­wiek prze­jawy zagu­bie­nia u kogoś w moim oto­cze­niu, dopóki nie zaczę­łam wkra­czać w doro­słość. Pierw­sze się­gnię­cie po alko­hol pozor­nie poka­zało mi łatwą drogę przez trudy dora­sta­nia i minęło sporo czasu, zanim sta­łam się na tyle świa­doma, by obej­rzeć się wstecz i zasta­no­wić nad przy­czy­nami, dla któ­rych wybra­łam tę drogę. Osta­tecz­nie to, co tak uwiel­bia­łam w alko­holu – jego zdol­ność tłu­mie­nia egzy­sten­cjal­nych lęków – bez­względ­nie mnie zdra­dziło. Szybko się oka­zało, że alko­hol w żaden spo­sób nie pomaga na alie­na­cję, roz­pacz i pustkę, mimo że pod tym wzglę­dem tak bar­dzo w niego wie­rzy­łam.

Geo­rge Koob, szef Natio­nal Insti­tute on Alco­hol Abuse and Alco­holism [Kra­jowy Insty­tut ds. Nad­uży­wa­nia Alko­holu i Alko­ho­li­zmu], twier­dzi, że alko­ho­li­kiem można zostać na dwa spo­soby: albo się taki rodzisz, albo dużo pijesz. Dok­tor Koob nie pró­buje tu niczego trak­to­wać lek­ce­wa­żąco – każ­dego z nas może z wyso­kim praw­do­po­do­bień­stwem doty­czyć jedno albo dru­gie, co w jakiś spo­sób tłu­ma­czy, dla­czego ta cho­roba jest taka powszechna. Zga­dzam się, że wielu z tych, któ­rzy skoń­czyli jak ja, miało na to zadatki jesz­cze przed wypi­ciem pierw­szego łyka, zga­dzam się też, że sku­teczna eks­po­zy­cja na dowolną sub­stan­cję psy­cho­ak­tywną wytwa­rza tole­ran­cję i stały przy­mus zaży­wa­nia – cechy cha­rak­te­ry­styczne uza­leż­nie­nia – u każ­dego, kto posiada układ ner­wowy. Ale nie­stety aktu­al­nie nie ist­nieje żaden model naukowy, który wyja­śniłby, dla­czego tak szybko i z tak strasz­nym skut­kiem osu­nę­łam się w bez­dom­ność, bez­rad­ność i skrajne osa­mot­nie­nie.

Odejście w niebyt

Kolejne dzie­sięć lat mojego życia było pod­po­rząd­ko­wane pro­stej filo­zo­fii i pro­stym czyn­no­ściom: szu­ka­łam wszel­kich oka­zji do zaży­wa­nia sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych nie­za­leż­nie od kosz­tów. Tylko ta wio­dąca zasada nada­wała sens moim dzia­ła­niom; wła­ści­wie każda chwila mojego życia była ukie­run­ko­wana na ucieczkę od trzeź­wo­ści. Tamto pierw­sze porządne upi­cie się ofia­ro­wało mi poczu­cie spo­koju, nato­miast ten pierw­szy raz, kiedy zazna­łam haju, był po pro­stu zabawny. Alko­hol spra­wiał, że życie robiło się zno­śne, dzięki trawce sta­wało się prze­śmieszne! Z kolei dzięki koka­inie sta­wało się „sek­sowne”, dzięki mecie1 eks­cy­tu­jące, nato­miast na kwa­sie oka­zy­wało się inte­re­su­jące… I tak oto, żeby móc far­ma­ko­lo­gicz­nie zakli­nać rze­czy­wi­stość, prze­han­dlo­wy­wa­łam sie­bie kawa­łek po kawałku. Wiele doświad­czeń z tego for­ma­tyw­nego okresu ule­ciało mi cał­ko­wi­cie z pamięci, ale pamię­tam kilka komicz­nych albo nie­rze­czy­wi­stych zda­rzeń, jak tam­ten wie­czór tuż przed egza­mi­nami koń­co­wymi, kiedy rzu­ci­łam pomysł wycieczki samo­cho­dem z St. Louis do Nashville. Zda­rzały się też sytu­acje wsty­dliwe albo nie­bez­pieczne: na przy­kład pro­wa­dzi­łam che­vro­leta sub­ur­ban moich dziad­ków z głową wysta­wioną za okno, bo wyda­wało mi się, że latar­nie prze­ka­zują znacz­nie wię­cej infor­ma­cji niż deska roz­dziel­cza albo znaki dro­gowe, przy czym wio­złam na dachu kil­koro zna­jo­mych – wszy­scy oczy­wi­ście byli na tri­pie, łącz­nie ze mną. Innym razem w Miami wsia­dłam do cudzej moto­rówki, bo chło­pak, z któ­rym się umó­wi­łam, mnie znu­dził. Więk­szość tych epi­zo­dów była jed­nak bole­snym doświad­cze­niem.

Fan­ta­zjo­wa­łam wpraw­dzie, że będę stu­dio­wała na jakiejś uczelni sta­no­wej w Kali­for­nii, ale osta­tecz­nie wylą­do­wa­łam w jezu­ic­kim col­lege’u w cen­trum kraju, bo to matka skła­dała poda­nia w moim imie­niu, nie ja. Mia­łam tam kil­koro zna­ko­mi­tych wykła­dow­ców i w pierw­szym seme­strze jakoś sobie pora­dzi­łam, ale prędko zna­la­złam zna­jo­mych mojego pokroju. Już na początku dru­giego seme­stru zała­twi­łam sobie pod­ro­biony dowód toż­sa­mo­ści, bo nie mia­łam jesz­cze 21 lat, i dowie­dzia­łam się, gdzie można kupić mari­hu­anę – znowu byłam tą samą osobą, która koń­czyła liceum na Flo­ry­dzie Połu­dnio­wej pośród nie­koń­czą­cego się ciągu imprez alko­ho­lowo-nar­ko­ty­ko­wych. Na pewno nie tylko dla mnie stu­dia były oka­zją do wydo­sta­nia się spod czuj­nego rodzi­ciel­skiego spoj­rze­nia, a wol­ność robie­nia tego, na co mia­łam ochotę, oka­zała się wyjąt­kowo ożyw­cza. Całymi dniami piłam i impre­zo­wa­łam; uczy­łam się albo szłam na zaję­cia jedy­nie w osta­tecz­no­ści.

Dokąd pro­wa­dziła ta wol­ność? Wciąż widzę taki obra­zek: leżę w łóżku, mimo że dawno minęło połu­dnie, naćpana i pogrą­żona w roz­pa­czy. Zza okna albo może z kory­ta­rza dobie­gały mnie strzępy roz­mów innych stu­den­tów; mia­łam do wyko­na­nia prace pisemne, nie­które już po ter­mi­nie, i zdaje się byłam umó­wiona na kola­cję z przy­ja­ciółmi. A tym­cza­sem przy­tła­czało mnie poczu­cie pustki i jało­wo­ści sil­niej­sze niż zwy­kle. Nie mam poję­cia, co się wtedy przy­czy­niło do tego kry­zysu; nawet dzi­siaj uwa­żam, że moja nar­ko­ma­nia i alko­ho­lizm – zwłasz­cza we wcze­snych sta­diach – były w takim samym stop­niu tera­pią jak przy­czyną. W każ­dym razie tam­tego dnia z jakie­goś powodu ujrza­łam całe swoje życie jako pozba­wiony celu bieg wyda­rzeń – z pul­su­ją­cymi punk­ci­kami wyzna­cza­ją­cymi klę­ski i osią­gnię­cia – napę­dzany instynk­tem samo­za­cho­waw­czym i myśle­niem o jakiejś karie­rze w przy­szło­ści: zaczy­nał się nie wia­domo gdzie i pro­wa­dził doni­kąd, na zasa­dzie odru­chu, na ślepo. Mało tego, wyda­wało mi się, że moje życie niczym się nie różni od życia innych ludzi. Że jeste­śmy jak te ryby, które łączą się w ławice i pły­wają w kółko, nie zwra­ca­jąc uwagi na wodę – obo­jętni na wszystko, co znaj­duje się poza naszym ego­istycz­nym wewnętrz­nym świa­tem. Pamię­tam do dziś szarą, bez­kształtną jamę, która powstała w moich pier­siach i brzu­chu na sku­tek tych myśli. Myśli, że każdy z nas jest zupeł­nie osa­mot­niony i że nasze wysiłki sku­piają się głów­nie na pod­trzy­my­wa­niu uro­jeń pozwa­la­ją­cych nam zacho­wać zdro­wie psy­chiczne aż do śmierci.

Stwier­dzi­łam, że jedy­nym racjo­nal­nym wyj­ściem jest popeł­nie­nie samo­bój­stwa, ale potem dotarło do mnie, że z przy­czyn este­tycz­nych byłoby to żało­sne. Niby uwa­ża­łam, że wszystko to mar­ność, ale wciąż byłam dość próżna, a zresztą wyska­ki­wa­nie z okna nie leżało w moim stylu. Nie­mniej tamto popo­łu­dnie stało się punk­tem zwrot­nym dla mojego uza­leż­nie­nia. Entu­zja­zmo­wa­łam się używ­kami od samego początku, a teraz już byłam im oddana całą duszą. Sta­łam się lek­ko­myślna i na łeb na szyję gna­łam w stronę życia, które byłoby spójne z moimi poglą­dami egzy­sten­cjal­nymi. Czyli w stronę bez­dusz­nego sza­leń­stwa.

Ujmu­jąc rzecz ina­czej: kiedy przy­tło­czyła mnie ta potworna pustka, po pro­stu w nią wsko­czy­łam. Z barów w East St. Louis zwle­ka­łam się do domu bla­dym świ­tem, samotna, pijana i naćpana. Kilka tygo­dni spę­dzi­łam na blo­ko­wi­sku z grupą miej­sco­wych, z któ­rymi nie łączyło mnie nic oprócz upodo­ba­nia do fre­ebase (bo wtedy jesz­cze nie było kraku2), pod­czas gdy „ich” kobiety i dzieci prze­sia­dy­wały przed tele­wi­zo­rami w sypial­niach bez okien. Lądo­wa­łam spon­ta­nicz­nie w naj­roz­ma­it­szych obskur­nych norach, prze­ko­nana, że zmie­rze­nie się z tym, co się tam będzie działo, to mniej nudny spo­sób na zabi­cie czasu przed śmier­cią, z któ­rej wizją wciąż flir­to­wa­łam.

Na uczelni stwier­dzili, że powin­nam wziąć urlop, a rodzice zro­zu­mieli, że ich nacią­gam. Pamię­tam tam­ten dzień, kiedy sta­łam na pod­jeź­dzie przed naszym domem i słu­cha­łam, jak mówią, że nie będą mnie już wspie­rać finan­sowo. Chcia­ła­bym przy­znać, że było mi wstyd, zwłasz­cza że mój młod­szy brat, krzepki lice­ali­sta i gracz fut­bolu, wywrza­ski­wał coś na środku ulicy, ale tak naprawdę pamię­tam tylko swoją radość. Dość ogra­ni­czeń! Dość zado­wa­la­nia tych, któ­rzy mają nade mną wła­dzę! Przy­ja­ciółka, która pod wie­loma istot­nymi wzglę­dami była jak moja bliź­niaczka, pod­je­chała po mnie samo­cho­dem i razem wylą­do­wa­ły­śmy w tanim sie­cio­wym hotelu, wcze­śniej zrzu­ciw­szy się na blen­der, sok i sie­dem litrów wódki! Moje wej­ście w doro­słość miało wspa­niały posmak.

Przez mniej wię­cej trzy kolejne lata miesz­ka­łam i pra­co­wa­łam to tu, to tam, czę­sto ucie­ka­jąc się do kłamstw i uni­ków, żeby jakoś się utrzy­mać na powierzchni. Jedyną stałą w moim życiu było bra­nie i picie. Obo­jęt­nie, czy mia­łam pracę, dom lub inne kon­wen­cjo­nalne zabez­pie­cze­nie, zawsze znaj­do­wa­łam spo­sób, żeby się upić i naćpać. Zanim mnie wylano za pod­bie­ra­nie pie­nię­dzy z kasy, pra­co­wa­łam w Tips Tavern, pod­rzęd­nym dwor­co­wym barze. W piąt­kowe popo­łu­dnia poja­wiali się tam stali bywalcy z wypłatą, żeby ure­gu­lo­wać to, co wzięli na zeszyt, i zazwy­czaj pod koniec wie­czoru zacią­gali nowy dług. Rodzice naprawdę się ode mnie odcięli, więc rzadko widy­wa­łam rodzinę. Led­wie pamię­tam pogrzeb dziadka, bo się nafa­sze­ro­wa­łam meta­kwa­lo­nem i mia­łam wiel­kie trud­no­ści z przybra­niem odpo­wied­niej miny, tym bar­dziej że nie czu­łam abso­lut­nie nic. Musiało upły­nąć sporo czasu od momentu, gdy prze­sta­łam brać i pić, zanim byłam w sta­nie kogo­kol­wiek i cokol­wiek opła­ki­wać, w tym rów­nież dziadka.

Któ­re­goś razu cze­ka­łam aku­rat na zmianę świa­teł, zajęta zacią­ga­niem się gru­bym skrę­tem z trawki, i kiedy spoj­rza­łam w lewo: zauwa­ży­łam swo­ich rodzi­ców z rękami zasty­gnię­tymi w geście pozdro­wie­nia. Pamię­tam do dziś tam­ten sło­neczny dzień i radość prze­obra­ża­jącą się w smu­tek na ich twa­rzach, gdy wszy­scy troje prędko odwra­ca­li­śmy głowy. Niby dziwne, że spo­tka­li­śmy się na tym samym skrzy­żo­wa­niu, ale nie było to duże mia­sto, i prawdą jest, że ni­gdy nie wsia­da­łam do samo­chodu bez przy­naj­mniej jed­nego jointa i kilku piw albo goto­wego drinka w puszce. Fale wstydu zale­wały mnie tylko przez tę jedną chwilę, któ­rej potrze­bo­wa­łam, żeby wrzu­cić bieg i wziąć kolej­nego bucha. Dzi­siaj, z per­spek­tywy czasu, patrzę na swoje kom­pul­sywne „ja” z takim samym współ­czu­ciem jak na rodzi­ców.

Do momentu, w któ­rym od wbi­cia sobie igły po raz pierw­szy dzie­liło mnie dzie­sięć sekund, byłam prze­ko­nana, że ni­gdy nie wstrzyknę sobie nar­ko­tyku. Tak jak więk­szość ludzi koja­rzy­łam strzy­kawki z hard­co­rową nar­ko­ma­nią. Dopóki nie zaofe­ro­wano mi działki. Pamię­tam do dziś tamto prze­lotne uczu­cie tuż przed przy­ję­ciem „daru”, że prze­cież mam jakiś wybór; nie pomy­śla­łam, że prze­kro­cze­nie tej gra­nicy jest czymś nie­od­wra­cal­nym i że drugi raz będzie już nale­żał do serii n-tych razów, tylko tłu­ma­czy­łam sobie, że po pro­stu chcę spró­bo­wać. Naj­pierw pozna­łam smak i brzmie­nie koki: tę nie­zwy­kłą cierpką nutę na języku i dzwo­nie­nie w uszach przy­po­mi­na­jące alarm poża­rowy. A potem poczu­łam ją! Oblał mnie gorący stru­mień eufo­rii, o wiele inten­syw­niej­szy niż przy wcią­ga­niu nosem, a moje ciało i mózg stały się jed­no­cze­śnie cie­płe, wil­gotne i zain­te­re­so­wane – i byłam wdzięczna za to, że życie jest takie cudowne. Nie prze­sa­dzam, mówiąc, że kilka minut póź­niej prze­ję­łam dowo­dze­nie, czę­ściowo po to, żeby mieć pew­ność, że nie prze­pad­nie mi kolejka. Po roku z okła­dem apli­ko­wa­nia sobie koka­iny z pomocą strzy­kawki przed­wcze­śnie się­gnę­łam dna.

Mimo że kra­dłam w skle­pach i przy­własz­cza­łam sobie cudze karty kre­dy­towe, gdy mia­łam oka­zję, wciąż twier­dzi­łam, przy­naj­mniej na swój uży­tek, że jestem zasad­ni­czo przy­zwo­itą osobą. Do pew­nego stop­nia mogłam liczyć na zna­jo­mych, a oni na mnie. Uży­wam frazy „do pew­nego stop­nia”, bo wszy­scy dobrze wie­dzie­li­śmy, że w kwe­stiach, w któ­rych cho­dzi o coś naprawdę waż­nego (czyli nar­ko­tyki), będziemy kła­mać, oszu­ki­wać i okra­dać się wza­jem­nie. Kiedy na przy­kład zro­bi­li­śmy zrzutkę na towar, to naj­lep­szym roz­wią­za­niem było iść po niego razem. W sytu­acjach, kiedy szła tylko jedna osoba albo część grupy, nale­żało się spo­dzie­wać, że torebka po dro­dze zrobi się odro­binę lżej­sza. Na nikim nie można było pole­gać! Pamię­tam pewien incy­dent, kiedy razem z moim chło­pa­kiem posta­no­wi­li­śmy, że poje­dziemy do pobli­skiego mia­steczka na pokaz sztucz­nych ogni z oka­zji Czwar­tego Lipca. Nasz zna­jomy, bodajże z pracy, nie miał żad­nych pla­nów, więc zapro­si­li­śmy go, by poje­chał z nami. Czu­łam, że jestem wspa­nia­ło­myślna: facet był samotny i tro­chę też smutny, a my w swo­jej dobroci pozwo­li­li­śmy mu spę­dzić z nami ten wie­czór. We trójkę pili­śmy i pali­li­śmy jointy. Następ­nego dnia zna­la­złam na tyl­nej kana­pie samo­chodu zwi­tek bank­no­tów. Trzy­sta dola­rów. Prze­dys­ku­to­wa­łam to z moim chło­pa­kiem i posta­no­wi­li­śmy zatrzy­mać pie­nią­dze. Wie­dzia­łam, że to nie­uczciwe, nawet według moich obni­żo­nych stan­dar­dów, i że nie da się tego uspra­wie­dli­wić; ale tłu­ma­czy­li­śmy sobie, że pomo­gli­śmy face­towi, no i zale­ga­li­śmy z czyn­szem. Gdy jakiś czas póź­niej zapy­tał o te pie­nią­dze, wyraź­nie niczego nie podej­rze­wa­jąc, spoj­rza­łam mu w oczy i powie­dzia­łam: „Nie, nie widzia­łam ich… co za pech”. Zda­wa­łam sobie sprawę, że on tych pie­nię­dzy potrze­buje, że to, co zro­bi­łam i powie­dzia­łam, to po pro­stu pod­łość. Osta­tecz­nie kupili­śmy za nie działkę koki.

Inna histo­ria: w naszym sąsiedz­twie, w nędz­nej norze na tyłach budynku liceum, miesz­kał Johnny, wete­ran wojny w Wiet­na­mie. Łagodny, bez­radny facet, tak samotny, że był gotów dzie­lić się swo­imi nar­ko­ty­kami. Johnny marzył o szpi­tal­nym łóżku, na któ­rym będą mu poda­wali nar­ko­tyki przez kro­plówkę. W innych oko­licz­no­ściach może nawet byśmy się zaprzy­jaź­nili, ale przy­jaźń polega na zaufa­niu i wza­jem­nym wspie­ra­niu się. Któ­re­goś dnia wcią­ga­li­śmy kokę w jego obskur­nym pokoju, gdy nagle dostał oczo­pląsu, a potem upadł na pod­łogę tar­gany kon­wul­sjami. Nawet nie zare­ago­wa­łam; pomy­śla­łam tylko: „No to pew­nie nie będzie chciał swo­jej następ­nej kre­ski”. Johnny nie umarł tam­tego dnia, ale z trójki osób, która wtedy znaj­do­wała się w jego pokoju, tylko ja jedna wciąż żyję.

Dzielę się tymi histo­riami nie po to, by wzbu­dzić zakło­po­ta­nie u czy­tel­ni­ków (i prze­pra­szam, jeśli czują się zakło­po­tani), ani wyłącz­nie po to, by przed­sta­wić sie­bie jako zatwar­działą nar­ko­mankę. Opi­suję swoją histo­rię przede wszyst­kim dla­tego, że chcę zilu­stro­wać głę­bię – a w póź­niej­szych roz­dzia­łach także róż­no­rod­ność – doświad­cze­nia z uza­leż­nie­niem. Nie uwa­żam na przy­kład, że jestem zasad­ni­czo dobrym czło­wie­kiem, który się zaplą­tał w złe towa­rzy­stwo, ani że dosta­łam w życiu nędzne karty, jeśli idzie o geny, neu­ro­che­mię, rodzi­ców albo sprawy oso­bi­ste (acz wszyst­kie te ele­menty z pew­no­ścią ode­grały jakąś rolę). Nie sądzę też, że jestem fun­da­men­tal­nie gor­sza ani że po pro­stu się róż­nię od innych ludzi: od tych, któ­rzy spę­dzają swój przy­dział dni pod mostami albo w wię­zie­niach, względ­nie stoją na czele szkol­nego komi­tetu rodzi­ciel­skiego lub ubie­gają się o posadę w pań­stwo­wym urzę­dzie. Wszy­scy doko­nu­jemy nie­zli­czo­nych wybo­rów i nie ma żad­nej wyraź­nej linii oddzie­la­ją­cej dobro od zła, porzą­dek od entro­pii, życie od śmierci. Być może w wyniku pod­po­rząd­ko­wy­wa­nia się zasa­dom lub nor­mom spo­łecz­nym niektó­rzy ludzie żyją w złu­dze­niu, że są nie­winni, bez­pieczni albo że zasłu­gują na swój sta­tus dobrze odży­wio­nych oby­wa­teli. Ale jeśli dia­beł ist­nieje, to żyje w każ­dym z nas. Jed­nym z moich naj­więk­szych osią­gnięć było uświa­do­mie­nie sobie, że mój główny wróg nie kryje się gdzieś poza mną, tylko we mnie, i z tego powodu jestem wdzięczna za to, co prze­szłam. Wszy­scy posia­damy zdol­ność do czy­nie­nia zła; ina­czej nie byli­by­śmy wolni.

Nauczy­łam się, że prze­ci­wień­stwem uza­leż­nie­nia jest nie trzeź­wość, tylko wybór. Na wiele osób takich jak ja używki dzia­łają niczym potężne narzę­dzia prze­sła­nia­jące wol­ność. Ist­nieją jed­nak nie­zli­czone spo­soby, na jakie dowolny czło­wiek mógłby się wyko­leić, odrzu­ca­jąc zna­jome szaty swo­jej pro­fe­sji i rodziny albo inne prze­bra­nia. Jak ujął to James Bal­dwin: „Wol­ność jest trudna do udźwi­gnię­cia”; ci, któ­rzy nie widzą, jakie to wszystko jest kru­che, powinni się modlić, by ich nawyki, konta ban­kowe i inne rekwi­zyty pozo­stały tam, gdzie są, nie­na­ru­szone.

Ciężar zmiany

Podobno musisz się­gnąć dna, żeby zacząć zdro­wieć. W moim przy­padku zakrawa na cud, że nie dosta­łam tego, na co sobie zasłu­ży­łam, i ta świa­do­mość jest znacz­nie lep­sza od prze­ko­na­nia, że zasłu­guję na wię­cej, niż dosta­łam. U mnie począ­tek końca wyzna­cza ten przy­pa­dek na tyłach nie­cie­ka­wej restau­ra­cji przy dro­dze nr 1, gdy diler się pomy­lił i wrę­czył nie­wła­ściwą torebkę, a potem mój kum­pel zaska­ku­jąco prze­ni­kli­wie stwier­dził, że dla nas koka­iny nie będzie ni­gdy dość.

Praw­do­po­dob­nie trą­ciło to jakąś głę­boko ukrytą strunę, bo w gło­wie wciąż sły­szę echo słów Steve’a. Kre­ski łączące kropki są zama­zane, ale wiem na pewno, że wtedy po raz ostatni w życiu tak mocno naćpa­łam się koka­iną. W rezul­ta­cie nie tylko unik­nę­łam wirusa HIV, ale byłam w sta­nie jako tako wyjść na pro­stą z finan­sami i w końcu z pomocą paru zna­jo­mych uzbie­ra­łam na pierw­szy czynsz i kau­cję za kawa­lerkę. Miało to swoje dobre strony w porów­na­niu z miesz­ka­niem pod mostem, choćby taką, że mogłam w pry­wat­no­ści ukry­wać stosy pustych bute­lek i inne dowody roz­pu­sty. W miesz­ka­niu była też lodówka, zazwy­czaj pod­łą­czona do prądu, w któ­rej dawało się sku­tecz­nie schło­dzić piwo, i dzięki temu mogłam się prze­rzu­cić z dużych bute­lek na mniej­sze puszki. No i ma się rozu­mieć była też łazienka: miej­sce, w któ­rym zoba­czy­łam, na jakie dno spa­dłam. Wpraw­dzie nie­spe­cjal­nie chciało mi się upięk­szać, ale któ­re­goś dnia tuż po wsta­niu (czyli w samym szczy­cie mojej wewnętrz­nej far­ma­ko­pei) mia­łam prze­ra­ża­jące spo­tka­nie – z wła­sną osobą. Popa­trzy­łam sobie z bli­ska w oczy i natknę­łam się na wyra­zi­stą wizję bez­den­nej otchłani w moim wnę­trzu. Poczu­łam się tak, jak­bym zaj­rzała sobie do duszy i zde­rzyła się z czymś gor­szym – o wiele gor­szym niż ta pustka, od któ­rej pró­bo­wa­łam uciec.

W reak­cji na to oczy­wi­ście natych­miast się­gnę­łam po fajkę wodną, ale nie mogłam się otrzą­snąć z tego przy­pra­wia­ją­cego o dresz­cze uczu­cia ani tam­tego dnia, ani jesz­cze długo potem. Prze­ra­ża­jąco smutna prawda tak bar­dzo nie dawała mi spo­koju, że wszel­kie moje próby sto­so­wa­nia uni­ków wyglą­dały jak deko­ra­cje na szu­bie­nicy. Chyba od lat nie przy­glą­da­łam się sobie z tak bli­ska i nawet jeśli to, co zoba­czy­łam, to nie byłam cała ja, ta chwila przed lustrem sku­tecz­nie znisz­czyła wiele moich uro­jeń – dla­tego uwa­żam, że zoba­czy­łam wtedy swoje dno. Przez kolejne trzy mie­siące z okła­dem nie byłam w sta­nie wyrzu­cić z pamięci tam­tego obrazu – obo­jęt­nie ile wypi­łam albo zaży­łam.

Tama wresz­cie pękła pod­czas spo­tka­nia z ojcem. Zdzi­wi­łam się, kiedy zapro­sił mnie na kola­cję z oka­zji moich dwu­dzie­stych trze­cich uro­dzin, ponie­waż od dawna z sobą nie roz­ma­wia­li­śmy. A jed­nak bar­dzo trudno się wyrzec więzi rodzin­nych, dla­tego cho­ciaż trwa­łam w nie­do­pusz­cza­ją­cym do dys­ku­sji gnie­wie, na­dal pra­gnę­łam jego miło­ści i apro­baty i chęt­nie przy­ję­łam zapro­sze­nie.

W dniu, w któ­rym mie­li­śmy się spo­tkać, musia­łam się zmie­rzyć z pro­ble­mem, jakie i czego przy­jąć dawki, żeby nie popsuć tego wie­czoru, a jed­no­cze­śnie pozo­stać przy­tomna. Naprawdę mia­łam powód do zmar­twie­nia. Zdą­ży­łam już stra­cić pra­wie wszyst­kich zna­jo­mych, więc nie mogłam się do nikogo zwró­cić o pomoc, wie­dzia­łam też, że prze­cież nie prze­śpię całego czasu do tej wcze­snej kola­cji, zwłasz­cza że pra­wie codzien­nie budzi­łam się po dwu­na­stej w połu­dnie. Auten­tycz­nie nie mia­łam poję­cia, co zro­bić z tymi czte­rema czy pię­cioma godzi­nami mię­dzy pobudką a kola­cją, skoro nie mogłam się nawa­lić. Tak czy owak, do samo­chodu ojca wsia­dłam tylko odro­binę nagrzana, darem­nie licząc, że tego nie widać. Kilka minut póź­niej dotar­li­śmy do restau­ra­cji, którą to ja wybra­łam, knajpki, gdzie ser­wo­wali sushi przy kilku nie­wiel­kich sto­li­kach i gdzie bar był raczej sym­bo­licz­nej wiel­ko­ści. Nie czu­łam się jakoś szcze­gól­nie bez­bronna, ale też nie spo­dzie­wa­łam się wiele. Dla­tego ojciec zupeł­nie zbił mnie z tropu, kiedy ni stąd, ni zowąd powie­dział, że życzy mi po pro­stu szczę­ścia. Praw­do­po­dob­nie były to ostat­nie słowa, jakie spo­dzie­wa­łam się usły­szeć; mógł mi życzyć, żebym wró­ciła na stu­dia, nie gar­biła się, spła­ciła swoje długi albo bar­dziej dbała o zęby. Ale żebym była szczę­śliwa? Czy on spadł z księ­życa? (Ojciec dzi­siaj nie pamięta tam­tej roz­mowy i nikt też ni­gdy wię­cej nie usły­szał od niego takich nie­ty­po­wych życzeń). A jed­nak mówiąc to, w jakiś spo­sób prze­bił się przez mój pan­cerz ochronny i wtedy nagle zaczę­łam szlo­chać do mojej czarki miso, jak nie­sa­mo­wi­cie jestem nieszczę­śliwa! Niby uło­ży­łam sobie życie po swo­jemu, eli­mi­nu­jąc ogra­ni­cze­nia i obo­wiązki, non stop impre­zu­jąc – ale jestem kom­plet­nie roz­cza­ro­wana. Mimo ogrom­nej wprawy w demon­stro­wa­niu bra­wury nie potra­fi­łam się zdo­być nawet na odro­binę swej zwy­kłej aro­gan­cji, kiedy ojciec razem z innymi gośćmi restau­ra­cji, kel­ne­rami i praw­do­po­dob­nie nawet kucha­rzem patrzyli, jak się roz­kle­jam.

Kiedy sta­wi­łam się w ośrodku, gdzie mia­łam być pod­dana tera­pii, bra­ko­wało mi zro­zu­mie­nia i akcep­ta­cji wobec tego, co mnie tam cze­kało. Nie mia­łam poję­cia, na co się zapi­sa­łam (trudno uwie­rzyć, ale wyobra­ża­łam sobie, że ten ośro­dek to jakieś spa), po pro­stu jak zawsze rzu­ci­łam się na szansę ucieczki. Jedną z cech doro­sło­ści jest zdol­ność do widze­nia wię­cej, niż to poka­zuje wła­sna ogra­ni­czona per­spek­tywa, a tym­cza­sem zgod­nie ze wstępną oceną prze­pro­wa­dzoną w ośrodku bar­dziej nada­wa­łam się do pro­gramu dla dzieci; nie wąt­pię, że mieli rację. Na całe szczę­ście rodzice wywieźli mnie aż do Min­ne­soty. Gdy­bym znaj­do­wała się bli­sko cze­goś lub kogoś zna­jo­mego, to z całą pew­no­ścią dała­bym nogę, zamiast zmie­rzyć się z tym wszyst­kim, co robi­łam na wła­sną zgubę. I tak spę­dzi­łam w ośrodku dwa­dzie­ścia osiem dni, a potem jesz­cze trzy mie­siące w przej­ścio­wym domu dla kobiet, słusz­nie nazwa­nym Doliną Postępu. Co tu dużo mówić – wyjąt­kowo sro­gie wpro­wa­dze­nie do rze­czy­wi­sto­ści: był to dawny klasz­tor bli­sko auto­strady mię­dzy­sta­no­wej, pełen roz­pusz­czo­nych bacho­rów takich jak ja, gdzie obo­wią­zy­wały zasady odno­śnie do wszyst­kiego, poczy­na­jąc od drze­mek, a koń­cząc na spodkach do fili­ża­nek.

A jed­nak to tam wła­śnie zaczęło do mnie docie­rać, że moje wstępne intu­icje na temat alko­holu i innych uży­wek są zupeł­nie nie­tra­fione. Zamiast dostar­czać mi roz­wią­za­nia pro­ble­mów z życiem, nisz­czyły kawa­łek po kawałku każdą poja­wia­jącą się szansę na cokol­wiek, aż w końcu z mojego życia pozo­stał tylko lichy strzę­pek. Szu­ka­łam zdro­wia, a tym­cza­sem się roz­cho­ro­wa­łam; szu­ka­łam zabawy, a żyłam w sta­nie nie­usta­ją­cego prze­ra­że­nia; szu­ka­łam wol­no­ści, a dałam się znie­wo­lić. W dzie­sięć lat moje źró­dła pocie­sze­nia cał­ko­wi­cie mnie zdra­dziły, ryjąc głę­boki kanion, w któ­rym nie dało się żyć. Nar­ko­tyki i alko­hol ruj­no­wały wszel­kie aspekty mojego życia, a mimo to bra­łam i piłam od rana do wie­czora, aż do utraty świa­do­mo­ści.

Mia­łam zale­d­wie dwa­dzie­ścia trzy lata, a dzie­liły mnie wieki od cza­sów, gdy potra­fi­łam prze­żyć dobę bez drinka, tabletki, działki albo jointa. Tak jak już nie wie­dzia­łam, co to jest zabawa i pod­nie­ce­nie, tak też nie mogłam zro­zu­mieć, skąd się u mnie wzięła ta cho­roba, która wymu­siła doży­wot­nią abs­ty­nen­cję. Wiem teraz, że używki dawały jed­nak tę nie­skoń­cze­nie małą moż­li­wość ucieczki, tym samym ofe­ru­jąc bar­dziej atrak­cyjne wyj­ście niż sta­wia­nie czoła żywio­łom życia bez przy­go­to­wa­nia i zupeł­nie na trzeźwo. Nie­mniej takie powolne umie­ra­nie, dzień po dniu, oka­zało się nie­zno­śnie bole­sne. Zabrnę­łam w końcu w ślepą uliczkę, gdzie nie byłam w sta­nie żyć ani z sub­stan­cjami psy­cho­ak­tyw­nymi, ani bez nich. Ta ponura sytu­acja opi­suje stan wielu, jeśli nie wszyst­kich, uza­leż­nio­nych i poka­zuje, dla­czego sto­sun­kowo nie­wielu odzy­skuje zdro­wie. Są wyczer­pani, a mimo to koszt abs­ty­nen­cji wydaje im się zbyt wysoki: po co ci życie, jeśli nie ma w nim uży­wek?

Osta­tecz­nie dwa czyn­niki zmo­ty­wo­wały moje pra­gnie­nie wyj­ścia z uza­leż­nień. Po pierw­sze, zaczę­łam się tro­chę zasta­na­wiać, jakie byłoby życie na dość mi obcym tery­to­rium trzeź­wo­ści. Mio­ta­łam się na pozio­mie piw­nicy od tak dawna, że pomysł spe­ne­tro­wa­nia jakie­goś innego miej­sca wydał mi się cie­kawy. Uwa­ża­łam się za osobę odważną (mia­łam czel­ność patrzeć w twarz obłą­ka­nym dile­rom i agen­tom DEA) i wła­śnie na równi odwaga i cie­ka­wość skło­niły mnie do pod­ję­cia decy­zji, że spró­buję z abs­ty­nen­cją. Obie­ca­łam sobie, że jeśli trzeźwa nie będę mniej nie­szczę­śliwa niż naćpana, to wrócę do nałogu. Z grub­sza wie­dzia­łam, że zmiana stylu życia przez jakiś czas będzie nie­przy­jemna, dla­tego mój plan zawie­rał kon­kretną datę, kiedy doko­nam ponow­nej oceny. A mówiąc dokład­niej, zosta­wi­łam sobie tylne wyj­ście.

Po dru­gie, posta­no­wi­łam, że znajdę lekar­stwo. Do dziś mnie zdu­miewa aro­gan­cja tego pomy­słu. Myślę jed­nak, że część cech oso­bo­wo­ści, które stały za moim uza­leż­nie­niem, pomo­gła mi także zostać dobrym naukow­cem. Nie­ogra­ni­czona cie­ka­wość, goto­wość do podej­mo­wa­nia ryzyka oraz upór, któ­rym zawsty­dzi­ła­bym bul­doga, przy­czy­niły się razem do moich suk­ce­sów jako neu­ro­nau­kowca.

Poszu­ki­wa­nie i przy­swa­ja­nie sobie wie­dzy o sub­stan­cjach psy­cho­ak­tyw­nych, uza­leż­nie­niu i mózgu obu­dziły we mnie przede wszyst­kim współ­czu­cie dla ludzi takich jak ja, któ­rzy ska­zali się na swój roz­pacz­liwy los. Sama wytrzeź­wia­łam i pozo­staję „czy­sta”, bo zro­zu­mia­łam pro­blem i to mi pomaga świa­do­mie doko­ny­wać lep­szych wybo­rów. Mam nadzieję, że moja książka wyja­śni, czym jest pozorne sza­leń­stwo aktyw­nego wcho­dze­nia w nałogi, które nie tylko nie przy­no­szą rado­ści, ale są także śmier­tel­nie groźne, i że dzięki temu uda mi się poka­zać innym ludziom, jak może wyglą­dać droga do wol­no­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Meta/metam­fe­ta­mina, w Pol­sce sto­so­wana rzadko, w odróż­nie­niu od popu­lar­nej amfe­ta­miny (przy. tłum.). [wróć]

Fre­ebase, krak – dwie formy koka­iny (przyp. tłum.). [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Never Eno­ugh: The Neu­ro­science and Expe­rience of Addic­tion

Copy­ri­ght © 2019 by Judith Gri­sel

All rights rese­rved

Publi­shed by arran­ge­ment with Fran­ces Gol­din Lite­rary Agency, Inc., thro­ugh Graal Sp z o.o.

Źró­dła ilu­stra­cji:

Wszyst­kie rysunki copy­ri­ght © Lena Misku­lin;

„CB1 recep­tors” by Miles Her­ken­ham, Natio­nal Insti­tute of Men­tal Health, NIH;

„Down­re­gu­la­tion of CB1” by Vic­to­ria S. Dal­ton and Kate­rina Zavit­sa­nou, from Can­na­bi­noid Effect on CB1 Recep­tor Den­sity in the Ado­le­scent Brain: An Auto­ra­dio­gra­phic Study Using the Syn­the­tic Can­na­bi­noid HU 210, „Synapse” 64, Issue 11 (March 29, 2010). Copy­ri­ght © 2010 by Wiley-Liss, Inc. Reprin­ted by per­mis­sion of Wiley;

„The heri­ta­ble dif­fe­ren­ces in endor­phin signa­ling” adap­ted from data publi­shed by Gia­no­ula­kis et al., from Dif­fe­rent Pitu­itary Beta-Endor­phin and Adre­nal Cor­ti­sol Response to Etha­nol in Indi­vi­du­als with High and Low Risk for Future Deve­lop­ment of Alco­ho­lism, „Life Scien­ces” 45, issue 12 (1989);

„MDMA neu­ro­to­xi­city” by Dr. Geo­rge Ricarte, Johns Hop­kins Uni­ver­sity School of Medi­cine.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2019, 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Opra­co­wa­nie i redak­cja: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Redak­cja mery­to­ryczna: dr hab. Mar­cin Żarow­ski

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Piotr Majew­ski

Foto­gra­fie na okładce

© Iana Alter/Shut­ter­stock

© Evgeny Karan­daev/Shut­ter­stock

© Anton Sta­ri­kov/Shut­ter­stock

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ni­gdy dość. Mózg a uza­leż­nie­nia, wyd. I, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-740-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer