Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia nałogów i procesu zdrowienia autorki, ale też omówienie z perspektywy badaczki zmian zachodzących w mózgu i zachowaniu na skutek długotrwałego uzależnienia.
Judith Grisel pierwszy raz upiła się jako trzynastolatka. Niewiele później zaczęła zażywać narkotyki. I tak przeżyła – jak sama twierdzi, cudem – następne dziesięć lat. Przełomem okazało się życzenie szczęścia, które usłyszała w urodziny od swego ojca. Z mocnym i brawurowym postanowieniem, że znajdzie lekarstwo na uzależnienia, poddała się leczeniu, wróciła na studia i zrobiła doktorat w dziedzinie neuronauki.
„Nie ma nic za darmo” – oto motyw przewodni Nigdy dość, świetnie napisanej książki, w której dzieli się nie tylko historią własnych nałogów i procesu zdrowienia, ale też z perspektywy badaczki omawia zmiany zachodzące w mózgu i zachowaniu na skutek długotrwałego uzależnienia. W nowatorski sposób definiuje rolę, jaką substancje psychoaktywne odgrywają w naszym życiu, i rozwija nadzwyczaj trafne przemyślenia co do sposobów, na jakie można walczyć z epidemią uzależnień – jednym z najpoważniejszych problemów medycznych o zasięgu globalnym.
Judith Grisel, specjalistka od neuronauki, która ma za sobą długą historię wychodzenia z nałogu, przytacza wymowne przykłady ze swojej strasznej przeszłości, metodycznie omawiając je na gruncie neurobiologii uzależnień i sprawiając, że czytelnik wgłębia się najbardziej skomplikowane zagadki charakteryzujące rodzaj ludzki. - Paul H. Earley, prezes American Society of Addiction Medicine.
Judith Grisel to była narkomanka i alkoholiczka, która jest także naukowcem i ma talent do pisania. Kto lepiej niż ona może nam pomóc zrozumieć, czym jest uzależnienie? Jej książka uczy i porusza – w sposób zrozumiały nawet dla czytelników niebędących specjalistami od neuronauki tłumaczy kwestie naukowe i jednocześnie przytacza dramatyczną prywatną historię uzależnienia. - Martha J. Farah, dyrektor Center for Neuroscience & Society, University of Pennsylvania.
Książki o uzależnieniach, które łączą w sobie podejście emocjonalne z poglądami naukowymi, to rzadkość. W Nigdy dość Judith Grisel pokazuje, jak wychodziła z bagna uzależnienia także dzięki pozytywnym reakcjom ludzi jej bliskich, i pod tym względem jej książka ma w sobie pokłady nadziei. - Christopher J. Evans, dyrektor Hatos Center for Neuropharmacology, UCLA Relacja.
Judith Grisel z jej własnych uzależnień jest wstrząsająca. Jej książka - przejrzyście i wszechstronnie ujmująca wiedzę o uzależnieniach - również od tytoniu i kofeiny - dobitnie pokazuje, jak wiele jeszcze tajemnic kryje w sobie ludzki mózg, a także dowodzi, że nasza współczesna kultura faworyzująca unik i ucieczkę od bólu jest w istocie stworzona z narzędzi uzależniania. Znakomita lektura dla czytelników, którzy chcą zrozumieć, czym jest uzależnienie. - "Kirkus Reviews"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Dla Marty’ego Devereaux – bez jego miłości i akceptacji chyba nie uporałabym się ani z uzależnieniem, ani ze studiami
Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata. Przypadkiem wyszłam bardzo korzystnie na kupowaniu prochów. Jednego ranka pod koniec 1985 roku na tyłach pewnej knajpy na Florydzie Południowej diler dał mi i mojemu kumplowi niewłaściwą torebkę. I tak wygrałam na tej transakcji: w moje ręce trafiło dużo więcej prochów, niż miałam przekazać kumplowi kumpla ze Środkowego Zachodu.
Mój towarzysz i ja, w tamtym czasie bezdomni, wylądowaliśmy w końcu w tanim motelu w Deerfield Beach. Jak można było się spodziewać, zużyliśmy zarówno nadwyżkę, jak i to, co nie należało do nas. Pod koniec balangi, kiedy z naszego zapasu litościwie nic prawie nie zostało, a my oboje byliśmy na skraju wyczerpania i zaczynało nam odbijać, mój towarzysz wypalił nagle bez związku, że dla nas kokainy nie będzie „nigdy dość”. Mimo kompletnego oszołomienia dotarło do mnie, jak dużo prawdy jest w tym skądinąd bezsensownym proroctwie. Dni, kiedy doznawałam „haju”, należały już do odległej przeszłości, bo tak to jest z wszystkimi uzależnionymi. Brałam narkotyki kompulsywnie, bardziej po to, by uciec od rzeczywistości, niż sprawić sobie przyjemność. Waliłam głową w mur od dawna i w końcu zrozumiałam, że nie wydarzy się już nic nowego – no chyba że ucieknę w sposób ostateczny, czyli po prostu umrę. I szczerze powiedziawszy, było mi to obojętne.
Jakieś pół roku później – raczej dzięki serii zdarzeń niż autorefleksji czy sile charakteru – po raz pierwszy od lat byłam „czysta” i trzeźwa, więc i nie tak odrętwiała. I dlatego zrozumiałam, że muszę wybrać między życiem a śmiercią. Mogłam albo nadal funkcjonować pod dyktando choroby psychicznej, która nieubłaganie mnie wyniszczała, albo poszukać innego sposobu na życie.
Z doświadczenia wiedziałam, że mało który uzależniony postawiony przed taką alternatywą wybiera życie; z początku zresztą dołączyłam do większości. Koszty abstynencji wydawały mi się zbyt wysokie: jak tu żyć bez narkotyków? A jednak, jak przystało na czynną narkomankę, miałam w sobie mnóstwo uporu i w końcu zaświtało mi w głowie, że jestem w stanie znaleźć inną drogę. Przecież nie raz stawiałam czoło trudnym sytuacjom: kupowałam narkotyki w opuszczonych budynkach, trafiałam na posterunki policji, widywałam wycelowaną broń, lądowałam w miejscach, gdzie nie znałam nikogo i niczego. Uświadomiłam sobie wreszcie, że istnieje coś takiego jak medyczny model uzależnienia, i zrozumiałam, że moja choroba to problem biologiczny, który da się rozwiązać. Postanowiłam wyleczyć się z uzależnienia i dzięki temu pozbyć się kłopotów, w jakie wpadłam przez alkohol i narkotyki.
Zapisałam się na studia doktoranckie z psychobiologii, by dzięki temu stać się ekspertem w dziedzinie neurobiologii, chemii i genetyki zachowań nałogowych. Ktoś może uznać, że wykazałam się wyjątkowym hartem ducha, zwłaszcza że wyrzucano mnie kolejno z trzech uczelni. To moje osiągnięcie jednak wyda się pewnie mało znaczące większości osób uzależnionych, które wiedzą z pierwszej ręki, że nie ma takiej rzeczy, której by nie zrobiły – że poświęciłyby dosłownie wszystko – byle tylko móc oddawać się nałogowi. Ostatecznie ukończenie studiów zabrało mi siedem lat, w tym rok dramatycznych przemian zapoczątkowanych terapią w ośrodku uzależnień, a potem jeszcze siedem zrobienie doktoratu.
Niniejsza książka jest streszczeniem tego, czego się nauczyłam przez ostatnie dwadzieścia parę lat jako badacz neurobiologicznych podstaw uzależnień. Z żalem stwierdzam, że problemu nie rozwiązałam mimo grantów na badania otrzymywanych od National Institutes of Health [NIH; Narodowe Instytuty Zdrowia] i pozwolenia na substancje nielegalne od Drug Enforcement Administration [DEA; Administracja Legalnego Obrotu Lekami]. Zgromadziłam jednak sporą wiedzę o tym, jak różnią się od innych ludzie tacy jak ja, jeszcze zanim sięgną po pierwszą substancję psychoaktywną, i o tym, co substancje uzależniające robią z naszym mózgiem. Mam nadzieję, że dzieląc się tymi informacjami, pomogę członkom rodzin i opiekunom osób uzależnionych oraz twórcom polityki społecznej dokonywać bardziej świadomych wyborów. I że to z kolei pomoże samym chorym, bo nie wątpię, że w tej kwestii nie ma łatwych rozwiązań.
W chwili obecnej uzależnienia to katastrofalne zjawisko o rozmiarach epidemii. Nawet jeśli ktoś nie jest ofiarą żadnego uzależnienia, to przynajmniej zna kogoś, kto zmaga się z wewnętrznym przymusem zmieniania kształtu swoich doświadczeń poprzez aktywne wpływanie na funkcjonowanie mózgu. Konsekwencje tego rozpowszechnionego bezlitosnego pędu zarówno dla jednostek, jak i dla całych społeczności są tak wielkie, że trudno je ogarnąć. W Stanach Zjednoczonych około 16 procent populacji młodzieży w wieku od dwunastu lat wzwyż wykazuje objawy zaburzeń związanych z używaniem substancji psychoaktywnych; przyczyną mniej więcej jednej czwartej wszystkich zgonów w tym kraju jest nadużywanie substancji psychoaktywnych. Każdego dnia na świecie umiera wskutek uzależnienia od substancji psychoaktywnych dziesięć tysięcy osób. Tej drodze do grobu towarzyszy ciąg porażających strat: utrata nadziei, godności, związków, pieniędzy, produktywności, rodziny, miejsca w strukturze społecznej i wspólnotowego wsparcia.
Jak świat długi i szeroki uzależnienia są prawdopodobnie najpoważniejszym problemem zdrowotnym, dotykającym mniej więcej co piątą osobę w wieku powyżej czternastu lat. Ujmując kwestię w terminach czysto finansowych: to zjawisko generuje ponad pięciokrotnie wyższe koszty niż AIDS i dwa razy wyższe niż rak. W samych Stanach Zjednoczonych niemal 10 procent wszystkich wydatków na opiekę zdrowotną przeznaczonych jest na zapobieganie uzależnieniom oraz na diagnozowanie i leczenie ludzi cierpiących na choroby związane z uzależnieniem; te statystyki są podobnie przerażające w większości innych krajów Zachodu, przerażające tym bardziej, że mimo ogromnych pieniędzy i wysiłków przypadki skutecznych wyzdrowień nie są wcale liczniejsze niż pięćdziesiąt lat temu.
Istnieją dwa podstawowe powody, które tłumaczą te niezwykle wysokie, wynikające z najrozmaitszych przyczyn i uporczywie niedające się ograniczyć koszty. Po pierwsze, nadużywanie substancji psychoaktywnych jest zjawiskiem zaskakująco powszechnym, pokonującym bariery geograficzne, ekonomiczne, etniczne i granice płci. Po drugie, uzależnienia są wysoce oporne na leczenie. Trudno wprawdzie uzyskać wiarygodne szacunki, niemniej większość ekspertów jest zgodna, że zaledwie 10 procent osób uzależnionych potrafi pozostać „czystymi” przez tyle czasu, że byłoby to godne wzmianki. Na tle innych chorób ten wskaźnik jest niemal osobliwie niski: chorzy na raka mózgu mają mniej więcej dwukrotnie wyższe szanse na przeżycie.
Mimo statystycznie ponurych perspektyw istnieją też dane dodające otuchy. Zdarzają się osoby uzależnione, jak się wydaje nieuleczalnie, które jednak całkowicie zrywają z nałogiem i pozostają czyste, a nawet żyją twórczo i szczęśliwie. I choć neuronauka wciąż nie jest w stanie zgłębić do końca mechanizmów stojących za tą przemianą, to sporo już wiemy o przyczynach uzależnień. Wiemy na przykład, że uzależnienie powstaje na skutek złożonego splotu czynników, obejmujących predyspozycje genetyczne, oddziaływania w okresie rozwojowym i wpływ środowiska. Używam słów „złożony splot”, ale każdy z tych czynników jest również bardzo złożony. Zaangażowane są tu setki genów i niezliczone wpływy środowiskowe. A poza tym jedne czynniki są zależne od drugich. Na przykład jakaś konkretna nić DNA może wzmacniać podatność na uzależnienie, ale tylko przy obecności (lub nieobecności) innych specyficznych genów i razem z określonymi ekspozycjami środowiskowymi w fazie rozwojowej (prenatalnej i postnatalnej) oraz w specyficznych kontekstach. Tak więc, mimo że wiemy dużo, złożoność tej choroby sprawia, że nadal nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy u danej osoby rozwinie się uzależnienie.
Ostatecznie do uzależnienia może wieść tyle samo dróg, ile jest osób uzależnionych, ale istnieją ogólne zasady funkcjonowania mózgu, które leżą u podstaw kompulsywnego używania substancji psychoaktywnych. Napisałam tę książkę, by podzielić się swoją wiedzą o tych zasadach i rzucić światło na biologiczną ślepą uliczkę: przejście od używania danej substancji do uzależnienia, czyli do stanu, w którym tej substancji nie ma się „nigdy dość”, co wynika z zasadniczo nieskończonej zdolności mózgu do uczenia się i adaptowania. I tak to, co wcześniej było normalnym stanem przerywanym sporadycznymi okresami odurzenia, nieubłaganie przeobraża się w stan desperacji tylko czasowo przytłumionej przez daną substancję. Dzięki zrozumieniu mechanizmów stojących za każdym doświadczeniem osoby uzależnionej staje się oczywiste, że oprócz śmierci albo długotrwałej abstynencji nie ma innych sposobów na stłumienie rozdzierającego głodu, który odzywa się między jednym a drugim zażyciem substancji. W momencie, gdy patologia determinuje zachowanie, większość osób uzależnionych umiera, próbując zaspokoić niezaspokojony nałóg.
Kiedy w wieku lat trzynastu upiłam się po raz pierwszy, czułam się tak, jak pewnie musiała się czuć Ewa po skosztowaniu jabłka. Albo jak ptak zamknięty w klatce, którego niespodziewanie wypuszczają na wolność. Alkohol przyniósł mi fizyczną ulgę i okazał się duchowym antidotum na uporczywe podenerwowanie, którego nie potrafiłam zidentyfikować i z którego nie potrafiłam nikomu się zwierzyć. Wypiłam w piwnicy u koleżanki prawie dwa litry wina i nagle zmieniła mi się perspektywa, pozwalając uwierzyć, że wszystko będzie dobrze – i z życiem, i ze mną. Tak jak ciemność pomaga dostrzec światło, a smutek radość, tak dzięki alkoholowi do mojej nieświadomości dotarło wreszcie, że rozpaczliwie szukam samoakceptacji i celu w życiu, że zupełnie nie potrafię się poruszać w skomplikowanym świecie stosunków międzyludzkich, strachu i nadziei. Jednocześnie cała ta sytuacja dostarczyła mi – na satynowej poduszeczce – klucz do moich rozkwitających lęków egzystencjalnych. Nagle uwolniona od codziennych trudów i nudy, nareszcie odkryłam, czym jest luz.
Niewykluczone zresztą, że nie był to luz, a raczej znieczulenie, tyle że wtedy i jeszcze przez kilka kolejnych lat nie tylko nie dostrzegałam tej różnicy, ale też nic mnie ona nie obchodziła. Zanim alkohol po raz pierwszy trafił do mojego żołądka i mózgu, nie zdawałam sobie sprawy, że jedynie trwam, ale tamtego wieczoru, kiedy wychyliłam się przez otwarte okno w pokoju koleżanki, żeby popatrzeć na gwiazdy, miałam wrażenie, jakbym po raz pierwszy w życiu zrobiła kilka prawdziwie głębokich wdechów. Jakiś czas później w pewnym barze zobaczyłam tabliczkę precyzyjnie opisującą to doświadczenie: „Alkohol sprawia, że czujesz się tak, jak powinieneś się czuć, kiedy nie pijesz alkoholu”. Ta maksyma bardzo mnie wtedy zdziwiła – to w takim razie dlaczego ludzie nie piją więcej i częściej?
I tak zaczęłam pić – z entuzjazmem, a nawet z determinacją. Piłam, ile się dało i jak często się dało – dosłownie przez prawie całą siódmą klasę, bo w moim świecie przedmieść zamieszkanych przez klasę średnią szkoła oferowała najlepsze okazje do wyrywania się spod rodzicielskiej opieki. Najwyraźniej posiadam podziwu godną wrodzoną tolerancję na alkohol, bo piłam przed lekcjami, podczas lekcji i po lekcjach (jeśli mogłam). Prawie nigdy nie wymiotowałam ani też nie miałam kaca – być może dzięki mojej młodej wątrobie – i nawet w stanie upojenia mogłam pokazywać się publicznie. I chociaż nigdy więcej nie osiągnęłam tego przemożnego poczucia wewnętrznej harmonii, którego doświadczyłam za pierwszym razem, to jednak alkohol dalej dawał mi ciche zadowolenie. Zmieniony stan świadomości za każdym razem wydawał mi się radykalną poprawą w porównaniu z szarym i nudnym życiem, w którym stale trzeba się było czemuś podporządkowywać.
Od tak dawna, jak sięgam pamięcią, czułam się osaczona i zirytowana, że coś mnie wiecznie ogranicza od zewnątrz i od wewnątrz. Zawsze u podstawy mojej samoświadomości kryła się tęsknota za czymś innym, za czymś, czego nie znam. I nadal tak jest – pod moją maską opiekuńczej przyjaciółki, wiernej partnerki, zdeterminowanego naukowca i rodzica ubóstwiającego swoje dzieci kryje się rozpaczliwe pragnienie pogrążenia się w niebycie. Tak naprawdę nie potrafię powiedzieć, przed czym szukam ucieczki ani dokąd chcę uciec; po prostu wiem, że okowy przestrzeni, czasu, okoliczności, zobowiązań, wyborów (i niewykorzystanych okazji) napełniają mnie przytłaczającym poczuciem beznadziei. Zwykle jestem przeświadczona, że marnuję czas, ale też prędko przyznaję, że nie mam pojęcia, co z sobą począć. Czas płynie jak we śnie, a ja jałowo angażuję się w kolejne bezsensowne zadania, stale tłumiąc narastające uczucie paniki. Snuję wizje, że zmierzam w stronę nieznanego wyjścia albo że otwieram odrzwia jakiejś zamorskiej świątyni i wkraczam do świata, w którym nikt przynajmniej nie udaje, że wszystko jest inne, niż się jawi.
O co tu chodzi? Co ja właściwie robię? Tego typu pytania musiały się pojawić już wśród moich pierwszych świadomych myśli. Jeżeli próbowałam je komuś zadawać, to oczywiście słyszałam nakazy, że „mam być grzeczna”, „przykładać się do pracy”, „uśmiechać się” i „nie dać się przyłapać”. Nie rozumiałam, dlaczego inni nie są równie jak ja przerażeni, a przynajmniej skonsternowani, bo przecież wszyscy podlegaliśmy takim samym kapryśnym prawom egzystencji, stykaliśmy się z tymi samymi dowodami na istnienie irracjonalnych sił. Byłam zdumiona, że mało kto to dostrzega, a gotowość innych ludzi do marnotrawienia życia na kupowaniu przedmiotów, planowaniu imprez, sprzątaniu i sprawdzaniu „newsów” wzbudzała we mnie odrazę.
Mnóstwo ludzi boryka się z uczuciem pustki i rozpaczą, ale ja o tym wtedy nie wiedziałam i może nawet przeczytałam kilka ciekawych utworów prozą albo wierszem poruszających ten temat, nie przypominam sobie jednak, żebym dostrzegła jakiekolwiek przejawy zagubienia u kogoś w moim otoczeniu, dopóki nie zaczęłam wkraczać w dorosłość. Pierwsze sięgnięcie po alkohol pozornie pokazało mi łatwą drogę przez trudy dorastania i minęło sporo czasu, zanim stałam się na tyle świadoma, by obejrzeć się wstecz i zastanowić nad przyczynami, dla których wybrałam tę drogę. Ostatecznie to, co tak uwielbiałam w alkoholu – jego zdolność tłumienia egzystencjalnych lęków – bezwzględnie mnie zdradziło. Szybko się okazało, że alkohol w żaden sposób nie pomaga na alienację, rozpacz i pustkę, mimo że pod tym względem tak bardzo w niego wierzyłam.
George Koob, szef National Institute on Alcohol Abuse and Alcoholism [Krajowy Instytut ds. Nadużywania Alkoholu i Alkoholizmu], twierdzi, że alkoholikiem można zostać na dwa sposoby: albo się taki rodzisz, albo dużo pijesz. Doktor Koob nie próbuje tu niczego traktować lekceważąco – każdego z nas może z wysokim prawdopodobieństwem dotyczyć jedno albo drugie, co w jakiś sposób tłumaczy, dlaczego ta choroba jest taka powszechna. Zgadzam się, że wielu z tych, którzy skończyli jak ja, miało na to zadatki jeszcze przed wypiciem pierwszego łyka, zgadzam się też, że skuteczna ekspozycja na dowolną substancję psychoaktywną wytwarza tolerancję i stały przymus zażywania – cechy charakterystyczne uzależnienia – u każdego, kto posiada układ nerwowy. Ale niestety aktualnie nie istnieje żaden model naukowy, który wyjaśniłby, dlaczego tak szybko i z tak strasznym skutkiem osunęłam się w bezdomność, bezradność i skrajne osamotnienie.
Kolejne dziesięć lat mojego życia było podporządkowane prostej filozofii i prostym czynnościom: szukałam wszelkich okazji do zażywania substancji psychoaktywnych niezależnie od kosztów. Tylko ta wiodąca zasada nadawała sens moim działaniom; właściwie każda chwila mojego życia była ukierunkowana na ucieczkę od trzeźwości. Tamto pierwsze porządne upicie się ofiarowało mi poczucie spokoju, natomiast ten pierwszy raz, kiedy zaznałam haju, był po prostu zabawny. Alkohol sprawiał, że życie robiło się znośne, dzięki trawce stawało się prześmieszne! Z kolei dzięki kokainie stawało się „seksowne”, dzięki mecie1 ekscytujące, natomiast na kwasie okazywało się interesujące… I tak oto, żeby móc farmakologicznie zaklinać rzeczywistość, przehandlowywałam siebie kawałek po kawałku. Wiele doświadczeń z tego formatywnego okresu uleciało mi całkowicie z pamięci, ale pamiętam kilka komicznych albo nierzeczywistych zdarzeń, jak tamten wieczór tuż przed egzaminami końcowymi, kiedy rzuciłam pomysł wycieczki samochodem z St. Louis do Nashville. Zdarzały się też sytuacje wstydliwe albo niebezpieczne: na przykład prowadziłam chevroleta suburban moich dziadków z głową wystawioną za okno, bo wydawało mi się, że latarnie przekazują znacznie więcej informacji niż deska rozdzielcza albo znaki drogowe, przy czym wiozłam na dachu kilkoro znajomych – wszyscy oczywiście byli na tripie, łącznie ze mną. Innym razem w Miami wsiadłam do cudzej motorówki, bo chłopak, z którym się umówiłam, mnie znudził. Większość tych epizodów była jednak bolesnym doświadczeniem.
Fantazjowałam wprawdzie, że będę studiowała na jakiejś uczelni stanowej w Kalifornii, ale ostatecznie wylądowałam w jezuickim college’u w centrum kraju, bo to matka składała podania w moim imieniu, nie ja. Miałam tam kilkoro znakomitych wykładowców i w pierwszym semestrze jakoś sobie poradziłam, ale prędko znalazłam znajomych mojego pokroju. Już na początku drugiego semestru załatwiłam sobie podrobiony dowód tożsamości, bo nie miałam jeszcze 21 lat, i dowiedziałam się, gdzie można kupić marihuanę – znowu byłam tą samą osobą, która kończyła liceum na Florydzie Południowej pośród niekończącego się ciągu imprez alkoholowo-narkotykowych. Na pewno nie tylko dla mnie studia były okazją do wydostania się spod czujnego rodzicielskiego spojrzenia, a wolność robienia tego, na co miałam ochotę, okazała się wyjątkowo ożywcza. Całymi dniami piłam i imprezowałam; uczyłam się albo szłam na zajęcia jedynie w ostateczności.
Dokąd prowadziła ta wolność? Wciąż widzę taki obrazek: leżę w łóżku, mimo że dawno minęło południe, naćpana i pogrążona w rozpaczy. Zza okna albo może z korytarza dobiegały mnie strzępy rozmów innych studentów; miałam do wykonania prace pisemne, niektóre już po terminie, i zdaje się byłam umówiona na kolację z przyjaciółmi. A tymczasem przytłaczało mnie poczucie pustki i jałowości silniejsze niż zwykle. Nie mam pojęcia, co się wtedy przyczyniło do tego kryzysu; nawet dzisiaj uważam, że moja narkomania i alkoholizm – zwłaszcza we wczesnych stadiach – były w takim samym stopniu terapią jak przyczyną. W każdym razie tamtego dnia z jakiegoś powodu ujrzałam całe swoje życie jako pozbawiony celu bieg wydarzeń – z pulsującymi punkcikami wyznaczającymi klęski i osiągnięcia – napędzany instynktem samozachowawczym i myśleniem o jakiejś karierze w przyszłości: zaczynał się nie wiadomo gdzie i prowadził donikąd, na zasadzie odruchu, na ślepo. Mało tego, wydawało mi się, że moje życie niczym się nie różni od życia innych ludzi. Że jesteśmy jak te ryby, które łączą się w ławice i pływają w kółko, nie zwracając uwagi na wodę – obojętni na wszystko, co znajduje się poza naszym egoistycznym wewnętrznym światem. Pamiętam do dziś szarą, bezkształtną jamę, która powstała w moich piersiach i brzuchu na skutek tych myśli. Myśli, że każdy z nas jest zupełnie osamotniony i że nasze wysiłki skupiają się głównie na podtrzymywaniu urojeń pozwalających nam zachować zdrowie psychiczne aż do śmierci.
Stwierdziłam, że jedynym racjonalnym wyjściem jest popełnienie samobójstwa, ale potem dotarło do mnie, że z przyczyn estetycznych byłoby to żałosne. Niby uważałam, że wszystko to marność, ale wciąż byłam dość próżna, a zresztą wyskakiwanie z okna nie leżało w moim stylu. Niemniej tamto popołudnie stało się punktem zwrotnym dla mojego uzależnienia. Entuzjazmowałam się używkami od samego początku, a teraz już byłam im oddana całą duszą. Stałam się lekkomyślna i na łeb na szyję gnałam w stronę życia, które byłoby spójne z moimi poglądami egzystencjalnymi. Czyli w stronę bezdusznego szaleństwa.
Ujmując rzecz inaczej: kiedy przytłoczyła mnie ta potworna pustka, po prostu w nią wskoczyłam. Z barów w East St. Louis zwlekałam się do domu bladym świtem, samotna, pijana i naćpana. Kilka tygodni spędziłam na blokowisku z grupą miejscowych, z którymi nie łączyło mnie nic oprócz upodobania do freebase (bo wtedy jeszcze nie było kraku2), podczas gdy „ich” kobiety i dzieci przesiadywały przed telewizorami w sypialniach bez okien. Lądowałam spontanicznie w najrozmaitszych obskurnych norach, przekonana, że zmierzenie się z tym, co się tam będzie działo, to mniej nudny sposób na zabicie czasu przed śmiercią, z której wizją wciąż flirtowałam.
Na uczelni stwierdzili, że powinnam wziąć urlop, a rodzice zrozumieli, że ich naciągam. Pamiętam tamten dzień, kiedy stałam na podjeździe przed naszym domem i słuchałam, jak mówią, że nie będą mnie już wspierać finansowo. Chciałabym przyznać, że było mi wstyd, zwłaszcza że mój młodszy brat, krzepki licealista i gracz futbolu, wywrzaskiwał coś na środku ulicy, ale tak naprawdę pamiętam tylko swoją radość. Dość ograniczeń! Dość zadowalania tych, którzy mają nade mną władzę! Przyjaciółka, która pod wieloma istotnymi względami była jak moja bliźniaczka, podjechała po mnie samochodem i razem wylądowałyśmy w tanim sieciowym hotelu, wcześniej zrzuciwszy się na blender, sok i siedem litrów wódki! Moje wejście w dorosłość miało wspaniały posmak.
Przez mniej więcej trzy kolejne lata mieszkałam i pracowałam to tu, to tam, często uciekając się do kłamstw i uników, żeby jakoś się utrzymać na powierzchni. Jedyną stałą w moim życiu było branie i picie. Obojętnie, czy miałam pracę, dom lub inne konwencjonalne zabezpieczenie, zawsze znajdowałam sposób, żeby się upić i naćpać. Zanim mnie wylano za podbieranie pieniędzy z kasy, pracowałam w Tips Tavern, podrzędnym dworcowym barze. W piątkowe popołudnia pojawiali się tam stali bywalcy z wypłatą, żeby uregulować to, co wzięli na zeszyt, i zazwyczaj pod koniec wieczoru zaciągali nowy dług. Rodzice naprawdę się ode mnie odcięli, więc rzadko widywałam rodzinę. Ledwie pamiętam pogrzeb dziadka, bo się nafaszerowałam metakwalonem i miałam wielkie trudności z przybraniem odpowiedniej miny, tym bardziej że nie czułam absolutnie nic. Musiało upłynąć sporo czasu od momentu, gdy przestałam brać i pić, zanim byłam w stanie kogokolwiek i cokolwiek opłakiwać, w tym również dziadka.
Któregoś razu czekałam akurat na zmianę świateł, zajęta zaciąganiem się grubym skrętem z trawki, i kiedy spojrzałam w lewo: zauważyłam swoich rodziców z rękami zastygniętymi w geście pozdrowienia. Pamiętam do dziś tamten słoneczny dzień i radość przeobrażającą się w smutek na ich twarzach, gdy wszyscy troje prędko odwracaliśmy głowy. Niby dziwne, że spotkaliśmy się na tym samym skrzyżowaniu, ale nie było to duże miasto, i prawdą jest, że nigdy nie wsiadałam do samochodu bez przynajmniej jednego jointa i kilku piw albo gotowego drinka w puszce. Fale wstydu zalewały mnie tylko przez tę jedną chwilę, której potrzebowałam, żeby wrzucić bieg i wziąć kolejnego bucha. Dzisiaj, z perspektywy czasu, patrzę na swoje kompulsywne „ja” z takim samym współczuciem jak na rodziców.
Do momentu, w którym od wbicia sobie igły po raz pierwszy dzieliło mnie dziesięć sekund, byłam przekonana, że nigdy nie wstrzyknę sobie narkotyku. Tak jak większość ludzi kojarzyłam strzykawki z hardcorową narkomanią. Dopóki nie zaoferowano mi działki. Pamiętam do dziś tamto przelotne uczucie tuż przed przyjęciem „daru”, że przecież mam jakiś wybór; nie pomyślałam, że przekroczenie tej granicy jest czymś nieodwracalnym i że drugi raz będzie już należał do serii n-tych razów, tylko tłumaczyłam sobie, że po prostu chcę spróbować. Najpierw poznałam smak i brzmienie koki: tę niezwykłą cierpką nutę na języku i dzwonienie w uszach przypominające alarm pożarowy. A potem poczułam ją! Oblał mnie gorący strumień euforii, o wiele intensywniejszy niż przy wciąganiu nosem, a moje ciało i mózg stały się jednocześnie ciepłe, wilgotne i zainteresowane – i byłam wdzięczna za to, że życie jest takie cudowne. Nie przesadzam, mówiąc, że kilka minut później przejęłam dowodzenie, częściowo po to, żeby mieć pewność, że nie przepadnie mi kolejka. Po roku z okładem aplikowania sobie kokainy z pomocą strzykawki przedwcześnie sięgnęłam dna.
Mimo że kradłam w sklepach i przywłaszczałam sobie cudze karty kredytowe, gdy miałam okazję, wciąż twierdziłam, przynajmniej na swój użytek, że jestem zasadniczo przyzwoitą osobą. Do pewnego stopnia mogłam liczyć na znajomych, a oni na mnie. Używam frazy „do pewnego stopnia”, bo wszyscy dobrze wiedzieliśmy, że w kwestiach, w których chodzi o coś naprawdę ważnego (czyli narkotyki), będziemy kłamać, oszukiwać i okradać się wzajemnie. Kiedy na przykład zrobiliśmy zrzutkę na towar, to najlepszym rozwiązaniem było iść po niego razem. W sytuacjach, kiedy szła tylko jedna osoba albo część grupy, należało się spodziewać, że torebka po drodze zrobi się odrobinę lżejsza. Na nikim nie można było polegać! Pamiętam pewien incydent, kiedy razem z moim chłopakiem postanowiliśmy, że pojedziemy do pobliskiego miasteczka na pokaz sztucznych ogni z okazji Czwartego Lipca. Nasz znajomy, bodajże z pracy, nie miał żadnych planów, więc zaprosiliśmy go, by pojechał z nami. Czułam, że jestem wspaniałomyślna: facet był samotny i trochę też smutny, a my w swojej dobroci pozwoliliśmy mu spędzić z nami ten wieczór. We trójkę piliśmy i paliliśmy jointy. Następnego dnia znalazłam na tylnej kanapie samochodu zwitek banknotów. Trzysta dolarów. Przedyskutowałam to z moim chłopakiem i postanowiliśmy zatrzymać pieniądze. Wiedziałam, że to nieuczciwe, nawet według moich obniżonych standardów, i że nie da się tego usprawiedliwić; ale tłumaczyliśmy sobie, że pomogliśmy facetowi, no i zalegaliśmy z czynszem. Gdy jakiś czas później zapytał o te pieniądze, wyraźnie niczego nie podejrzewając, spojrzałam mu w oczy i powiedziałam: „Nie, nie widziałam ich… co za pech”. Zdawałam sobie sprawę, że on tych pieniędzy potrzebuje, że to, co zrobiłam i powiedziałam, to po prostu podłość. Ostatecznie kupiliśmy za nie działkę koki.
Inna historia: w naszym sąsiedztwie, w nędznej norze na tyłach budynku liceum, mieszkał Johnny, weteran wojny w Wietnamie. Łagodny, bezradny facet, tak samotny, że był gotów dzielić się swoimi narkotykami. Johnny marzył o szpitalnym łóżku, na którym będą mu podawali narkotyki przez kroplówkę. W innych okolicznościach może nawet byśmy się zaprzyjaźnili, ale przyjaźń polega na zaufaniu i wzajemnym wspieraniu się. Któregoś dnia wciągaliśmy kokę w jego obskurnym pokoju, gdy nagle dostał oczopląsu, a potem upadł na podłogę targany konwulsjami. Nawet nie zareagowałam; pomyślałam tylko: „No to pewnie nie będzie chciał swojej następnej kreski”. Johnny nie umarł tamtego dnia, ale z trójki osób, która wtedy znajdowała się w jego pokoju, tylko ja jedna wciąż żyję.
Dzielę się tymi historiami nie po to, by wzbudzić zakłopotanie u czytelników (i przepraszam, jeśli czują się zakłopotani), ani wyłącznie po to, by przedstawić siebie jako zatwardziałą narkomankę. Opisuję swoją historię przede wszystkim dlatego, że chcę zilustrować głębię – a w późniejszych rozdziałach także różnorodność – doświadczenia z uzależnieniem. Nie uważam na przykład, że jestem zasadniczo dobrym człowiekiem, który się zaplątał w złe towarzystwo, ani że dostałam w życiu nędzne karty, jeśli idzie o geny, neurochemię, rodziców albo sprawy osobiste (acz wszystkie te elementy z pewnością odegrały jakąś rolę). Nie sądzę też, że jestem fundamentalnie gorsza ani że po prostu się różnię od innych ludzi: od tych, którzy spędzają swój przydział dni pod mostami albo w więzieniach, względnie stoją na czele szkolnego komitetu rodzicielskiego lub ubiegają się o posadę w państwowym urzędzie. Wszyscy dokonujemy niezliczonych wyborów i nie ma żadnej wyraźnej linii oddzielającej dobro od zła, porządek od entropii, życie od śmierci. Być może w wyniku podporządkowywania się zasadom lub normom społecznym niektórzy ludzie żyją w złudzeniu, że są niewinni, bezpieczni albo że zasługują na swój status dobrze odżywionych obywateli. Ale jeśli diabeł istnieje, to żyje w każdym z nas. Jednym z moich największych osiągnięć było uświadomienie sobie, że mój główny wróg nie kryje się gdzieś poza mną, tylko we mnie, i z tego powodu jestem wdzięczna za to, co przeszłam. Wszyscy posiadamy zdolność do czynienia zła; inaczej nie bylibyśmy wolni.
Nauczyłam się, że przeciwieństwem uzależnienia jest nie trzeźwość, tylko wybór. Na wiele osób takich jak ja używki działają niczym potężne narzędzia przesłaniające wolność. Istnieją jednak niezliczone sposoby, na jakie dowolny człowiek mógłby się wykoleić, odrzucając znajome szaty swojej profesji i rodziny albo inne przebrania. Jak ujął to James Baldwin: „Wolność jest trudna do udźwignięcia”; ci, którzy nie widzą, jakie to wszystko jest kruche, powinni się modlić, by ich nawyki, konta bankowe i inne rekwizyty pozostały tam, gdzie są, nienaruszone.
Podobno musisz sięgnąć dna, żeby zacząć zdrowieć. W moim przypadku zakrawa na cud, że nie dostałam tego, na co sobie zasłużyłam, i ta świadomość jest znacznie lepsza od przekonania, że zasługuję na więcej, niż dostałam. U mnie początek końca wyznacza ten przypadek na tyłach nieciekawej restauracji przy drodze nr 1, gdy diler się pomylił i wręczył niewłaściwą torebkę, a potem mój kumpel zaskakująco przenikliwie stwierdził, że dla nas kokainy nie będzie nigdy dość.
Prawdopodobnie trąciło to jakąś głęboko ukrytą strunę, bo w głowie wciąż słyszę echo słów Steve’a. Kreski łączące kropki są zamazane, ale wiem na pewno, że wtedy po raz ostatni w życiu tak mocno naćpałam się kokainą. W rezultacie nie tylko uniknęłam wirusa HIV, ale byłam w stanie jako tako wyjść na prostą z finansami i w końcu z pomocą paru znajomych uzbierałam na pierwszy czynsz i kaucję za kawalerkę. Miało to swoje dobre strony w porównaniu z mieszkaniem pod mostem, choćby taką, że mogłam w prywatności ukrywać stosy pustych butelek i inne dowody rozpusty. W mieszkaniu była też lodówka, zazwyczaj podłączona do prądu, w której dawało się skutecznie schłodzić piwo, i dzięki temu mogłam się przerzucić z dużych butelek na mniejsze puszki. No i ma się rozumieć była też łazienka: miejsce, w którym zobaczyłam, na jakie dno spadłam. Wprawdzie niespecjalnie chciało mi się upiększać, ale któregoś dnia tuż po wstaniu (czyli w samym szczycie mojej wewnętrznej farmakopei) miałam przerażające spotkanie – z własną osobą. Popatrzyłam sobie z bliska w oczy i natknęłam się na wyrazistą wizję bezdennej otchłani w moim wnętrzu. Poczułam się tak, jakbym zajrzała sobie do duszy i zderzyła się z czymś gorszym – o wiele gorszym niż ta pustka, od której próbowałam uciec.
W reakcji na to oczywiście natychmiast sięgnęłam po fajkę wodną, ale nie mogłam się otrząsnąć z tego przyprawiającego o dreszcze uczucia ani tamtego dnia, ani jeszcze długo potem. Przerażająco smutna prawda tak bardzo nie dawała mi spokoju, że wszelkie moje próby stosowania uników wyglądały jak dekoracje na szubienicy. Chyba od lat nie przyglądałam się sobie z tak bliska i nawet jeśli to, co zobaczyłam, to nie byłam cała ja, ta chwila przed lustrem skutecznie zniszczyła wiele moich urojeń – dlatego uważam, że zobaczyłam wtedy swoje dno. Przez kolejne trzy miesiące z okładem nie byłam w stanie wyrzucić z pamięci tamtego obrazu – obojętnie ile wypiłam albo zażyłam.
Tama wreszcie pękła podczas spotkania z ojcem. Zdziwiłam się, kiedy zaprosił mnie na kolację z okazji moich dwudziestych trzecich urodzin, ponieważ od dawna z sobą nie rozmawialiśmy. A jednak bardzo trudno się wyrzec więzi rodzinnych, dlatego chociaż trwałam w niedopuszczającym do dyskusji gniewie, nadal pragnęłam jego miłości i aprobaty i chętnie przyjęłam zaproszenie.
W dniu, w którym mieliśmy się spotkać, musiałam się zmierzyć z problemem, jakie i czego przyjąć dawki, żeby nie popsuć tego wieczoru, a jednocześnie pozostać przytomna. Naprawdę miałam powód do zmartwienia. Zdążyłam już stracić prawie wszystkich znajomych, więc nie mogłam się do nikogo zwrócić o pomoc, wiedziałam też, że przecież nie prześpię całego czasu do tej wczesnej kolacji, zwłaszcza że prawie codziennie budziłam się po dwunastej w południe. Autentycznie nie miałam pojęcia, co zrobić z tymi czterema czy pięcioma godzinami między pobudką a kolacją, skoro nie mogłam się nawalić. Tak czy owak, do samochodu ojca wsiadłam tylko odrobinę nagrzana, daremnie licząc, że tego nie widać. Kilka minut później dotarliśmy do restauracji, którą to ja wybrałam, knajpki, gdzie serwowali sushi przy kilku niewielkich stolikach i gdzie bar był raczej symbolicznej wielkości. Nie czułam się jakoś szczególnie bezbronna, ale też nie spodziewałam się wiele. Dlatego ojciec zupełnie zbił mnie z tropu, kiedy ni stąd, ni zowąd powiedział, że życzy mi po prostu szczęścia. Prawdopodobnie były to ostatnie słowa, jakie spodziewałam się usłyszeć; mógł mi życzyć, żebym wróciła na studia, nie garbiła się, spłaciła swoje długi albo bardziej dbała o zęby. Ale żebym była szczęśliwa? Czy on spadł z księżyca? (Ojciec dzisiaj nie pamięta tamtej rozmowy i nikt też nigdy więcej nie usłyszał od niego takich nietypowych życzeń). A jednak mówiąc to, w jakiś sposób przebił się przez mój pancerz ochronny i wtedy nagle zaczęłam szlochać do mojej czarki miso, jak niesamowicie jestem nieszczęśliwa! Niby ułożyłam sobie życie po swojemu, eliminując ograniczenia i obowiązki, non stop imprezując – ale jestem kompletnie rozczarowana. Mimo ogromnej wprawy w demonstrowaniu brawury nie potrafiłam się zdobyć nawet na odrobinę swej zwykłej arogancji, kiedy ojciec razem z innymi gośćmi restauracji, kelnerami i prawdopodobnie nawet kucharzem patrzyli, jak się rozklejam.
Kiedy stawiłam się w ośrodku, gdzie miałam być poddana terapii, brakowało mi zrozumienia i akceptacji wobec tego, co mnie tam czekało. Nie miałam pojęcia, na co się zapisałam (trudno uwierzyć, ale wyobrażałam sobie, że ten ośrodek to jakieś spa), po prostu jak zawsze rzuciłam się na szansę ucieczki. Jedną z cech dorosłości jest zdolność do widzenia więcej, niż to pokazuje własna ograniczona perspektywa, a tymczasem zgodnie ze wstępną oceną przeprowadzoną w ośrodku bardziej nadawałam się do programu dla dzieci; nie wątpię, że mieli rację. Na całe szczęście rodzice wywieźli mnie aż do Minnesoty. Gdybym znajdowała się blisko czegoś lub kogoś znajomego, to z całą pewnością dałabym nogę, zamiast zmierzyć się z tym wszystkim, co robiłam na własną zgubę. I tak spędziłam w ośrodku dwadzieścia osiem dni, a potem jeszcze trzy miesiące w przejściowym domu dla kobiet, słusznie nazwanym Doliną Postępu. Co tu dużo mówić – wyjątkowo srogie wprowadzenie do rzeczywistości: był to dawny klasztor blisko autostrady międzystanowej, pełen rozpuszczonych bachorów takich jak ja, gdzie obowiązywały zasady odnośnie do wszystkiego, poczynając od drzemek, a kończąc na spodkach do filiżanek.
A jednak to tam właśnie zaczęło do mnie docierać, że moje wstępne intuicje na temat alkoholu i innych używek są zupełnie nietrafione. Zamiast dostarczać mi rozwiązania problemów z życiem, niszczyły kawałek po kawałku każdą pojawiającą się szansę na cokolwiek, aż w końcu z mojego życia pozostał tylko lichy strzępek. Szukałam zdrowia, a tymczasem się rozchorowałam; szukałam zabawy, a żyłam w stanie nieustającego przerażenia; szukałam wolności, a dałam się zniewolić. W dziesięć lat moje źródła pocieszenia całkowicie mnie zdradziły, ryjąc głęboki kanion, w którym nie dało się żyć. Narkotyki i alkohol rujnowały wszelkie aspekty mojego życia, a mimo to brałam i piłam od rana do wieczora, aż do utraty świadomości.
Miałam zaledwie dwadzieścia trzy lata, a dzieliły mnie wieki od czasów, gdy potrafiłam przeżyć dobę bez drinka, tabletki, działki albo jointa. Tak jak już nie wiedziałam, co to jest zabawa i podniecenie, tak też nie mogłam zrozumieć, skąd się u mnie wzięła ta choroba, która wymusiła dożywotnią abstynencję. Wiem teraz, że używki dawały jednak tę nieskończenie małą możliwość ucieczki, tym samym oferując bardziej atrakcyjne wyjście niż stawianie czoła żywiołom życia bez przygotowania i zupełnie na trzeźwo. Niemniej takie powolne umieranie, dzień po dniu, okazało się nieznośnie bolesne. Zabrnęłam w końcu w ślepą uliczkę, gdzie nie byłam w stanie żyć ani z substancjami psychoaktywnymi, ani bez nich. Ta ponura sytuacja opisuje stan wielu, jeśli nie wszystkich, uzależnionych i pokazuje, dlaczego stosunkowo niewielu odzyskuje zdrowie. Są wyczerpani, a mimo to koszt abstynencji wydaje im się zbyt wysoki: po co ci życie, jeśli nie ma w nim używek?
Ostatecznie dwa czynniki zmotywowały moje pragnienie wyjścia z uzależnień. Po pierwsze, zaczęłam się trochę zastanawiać, jakie byłoby życie na dość mi obcym terytorium trzeźwości. Miotałam się na poziomie piwnicy od tak dawna, że pomysł spenetrowania jakiegoś innego miejsca wydał mi się ciekawy. Uważałam się za osobę odważną (miałam czelność patrzeć w twarz obłąkanym dilerom i agentom DEA) i właśnie na równi odwaga i ciekawość skłoniły mnie do podjęcia decyzji, że spróbuję z abstynencją. Obiecałam sobie, że jeśli trzeźwa nie będę mniej nieszczęśliwa niż naćpana, to wrócę do nałogu. Z grubsza wiedziałam, że zmiana stylu życia przez jakiś czas będzie nieprzyjemna, dlatego mój plan zawierał konkretną datę, kiedy dokonam ponownej oceny. A mówiąc dokładniej, zostawiłam sobie tylne wyjście.
Po drugie, postanowiłam, że znajdę lekarstwo. Do dziś mnie zdumiewa arogancja tego pomysłu. Myślę jednak, że część cech osobowości, które stały za moim uzależnieniem, pomogła mi także zostać dobrym naukowcem. Nieograniczona ciekawość, gotowość do podejmowania ryzyka oraz upór, którym zawstydziłabym buldoga, przyczyniły się razem do moich sukcesów jako neuronaukowca.
Poszukiwanie i przyswajanie sobie wiedzy o substancjach psychoaktywnych, uzależnieniu i mózgu obudziły we mnie przede wszystkim współczucie dla ludzi takich jak ja, którzy skazali się na swój rozpaczliwy los. Sama wytrzeźwiałam i pozostaję „czysta”, bo zrozumiałam problem i to mi pomaga świadomie dokonywać lepszych wyborów. Mam nadzieję, że moja książka wyjaśni, czym jest pozorne szaleństwo aktywnego wchodzenia w nałogi, które nie tylko nie przynoszą radości, ale są także śmiertelnie groźne, i że dzięki temu uda mi się pokazać innym ludziom, jak może wyglądać droga do wolności.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Meta/metamfetamina, w Polsce stosowana rzadko, w odróżnieniu od popularnej amfetaminy (przy. tłum.). [wróć]
Freebase, krak – dwie formy kokainy (przyp. tłum.). [wróć]
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Never Enough: The Neuroscience and Experience of Addiction
Copyright © 2019 by Judith Grisel
All rights reserved
Published by arrangement with Frances Goldin Literary Agency, Inc., through Graal Sp z o.o.
Źródła ilustracji:
Wszystkie rysunki copyright © Lena Miskulin;
„CB1 receptors” by Miles Herkenham, National Institute of Mental Health, NIH;
„Downregulation of CB1” by Victoria S. Dalton and Katerina Zavitsanou, from Cannabinoid Effect on CB1 Receptor Density in the Adolescent Brain: An Autoradiographic Study Using the Synthetic Cannabinoid HU 210, „Synapse” 64, Issue 11 (March 29, 2010). Copyright © 2010 by Wiley-Liss, Inc. Reprinted by permission of Wiley;
„The heritable differences in endorphin signaling” adapted from data published by Gianoulakis et al., from Different Pituitary Beta-Endorphin and Adrenal Cortisol Response to Ethanol in Individuals with High and Low Risk for Future Development of Alcoholism, „Life Sciences” 45, issue 12 (1989);
„MDMA neurotoxicity” by Dr. George Ricarte, Johns Hopkins University School of Medicine.
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2019, 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Opracowanie i redakcja: Katarzyna Raźniewska
Redakcja merytoryczna: dr hab. Marcin Żarowski
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Piotr Majewski
Fotografie na okładce
© Iana Alter/Shutterstock
© Evgeny Karandaev/Shutterstock
© Anton Starikov/Shutterstock
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Nigdy dość. Mózg a uzależnienia, wyd. I, Poznań 2020)
ISBN 978-83-8188-740-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer