99,90 zł
„Noce i dnie” uznawane są za najwybitniejsze dzieło rodzimej prozy realistycznej XX wieku i najlepszą powieść z dwudziestolecia międzywojennego. Napisana z rozmachem saga skupia się na losach Barbary i Bogumiła Niechciców oraz ich rodziny. Obejmuje czasy od powstania styczniowego do wybuchu I wojny światowej. Dąbrowska w mistrzowski sposób opisuje rodzinne wzloty i upadki, szarą codzienność, skomplikowane relacje i uczucia bohaterów na tle wielkich wydarzeń historycznych i przemian społecznych na ziemiach polskich w tamtym okresie.
Maria Dąbrowska w roku 1933 została nagrodzona za tę książkę Państwową Nagrodą Literacką oraz kilkukrotnie nominowana do Nagrody Nobla. Powieść doczekała się nominowanej do Oscara adaptacji filmowej oraz serialu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 2169
Tom I
Bogumił i Barbara
Dawnymi czasy Niechcicowie żyli mniej więcej tak, jak żyją wszyscy po dworach na wsi. Utrzymywali zażyłe i urozmaicone stosunki z całą, nawet najdalszą rodziną siedzącą przeważnie na takich samych jak i oni folwarkach lub na związanych źródłami dochodów ze wsią pańskich posesjach śród ogrodów na skrajach miast. Czuli się organiczną częścią potężnego jakby plemienia, które wystarczało samo sobie, miało własną rodzinno-przyjacielską gwarę, zastanawiało się, w jaki sposób wychowywać swe dzieci, aby je raz na zawsze uchronić przed wpływami z zewnątrz, załatwiało wszystkie sprawy życiowe, prawie że nie wychodząc poza granice środowiska, a nawet zgoła poza granice narastającego ciągle od wszystkich stron rodu. Ale dziad Bogumiła Niechcica, Maciej, zaczął się niepostrzeżenie z tego świata wydzielać. W domu jego pojawiali się coraz częściej znajomi i przyjaciele spoza klanu, uczeni, profesorowie, artyści, pisarze dzienników, działacze i członkowie klubów politycznych, ludzie niepewnego pochodzenia albo którzy wyszli ze swojej sfery. Mówiono, że Maciej Niechcic traci dla obcych rozum, serce, a przede wszystkim pieniądze. Uznano go za człowieka niespokojnego i zaczęto się go wystrzegać.
Za okoliczność łagodzącą jego dziwactwa starali się względniejsi spośród krewnych uważać domniemaną ambitną chęć naśladowania wielkich panów, magnatów i dostojników rządu, patronujących nauce, sztuce lub ruchom politycznym.
Wprędce jednak przekonano się, że tego rodzaju ambicje nie przyświecały Niechcicowi, gdyż nie widać było, aby znaczenie i świetność jego domu wzrastały pod jakimkolwiek względem. Maciej Niechcic zdawał się raczej wszystko czynić po temu, aby zbiednieć i zmarnieć. Między innymi, po wojnie 1830 roku, zapragnął jeden ze swoich trzech dziedzicznych majątków zamienić na inny, z jakichś względów lepiej odpowiadający jego widokom. Przy prowadzeniu związanych z tym układów okazał więcej ufności do ludzi niż przezorności w dopilnowaniu swych interesów, na skutek czego kupił majątek ze stanem hipoteki, który wnet stał się powodem utraty i świeżego nabytku, i jednego z pozostałych rodzinnych folwarków.
Syn Macieja Niechcica, Michał, odziedziczył tedy po ojcu dobra Jarosty mocno już okrojone, wziął też po nim niespokojne usposobienie. Wyrywał się tak samo niesfornie z granic swojego świata, a życie samodzielne rozpoczął od gorszącego uczynku.
Ożenił się z nowicjuszką panien dominikanek, Florentyną Klicką, bardzo ładną i bardzo ubogą panienką znakomitego nazwiska, która wstąpiła była do klasztoru, żeby nie być na łasce bogatych krewnych. Powiadano, że Michał Niechcic potajemnie się z nią w tym klasztorze widywał i że ją właściwie stamtąd wykradł. A chociaż potem przeprowadzono wszystko według prawa i obyczaju, panna odbyła pokutę i uzyskała zwolnienie z nowicjatu, a oboje dostali rozgrzeszenie i ślub, to przecież dwory i dworki długo nie mogły darować Niechcicowi tego postępku. On jednak bardzo się tym nie przejmował, bo chociaż dobrym był dla każdego człowiekiem, to uczuć, na których mu zależało – poważania, przyjaźni, bliskości – szukał tak jak i ojciec, nie po sąsiednich dworach, ale po świecie, śród ludzi zajmujących się pracą umysłową albo sprawami publicznymi. Pani Florentyna zaś czuła się szczęśliwa w tych nowych dla siebie stosunkach, zarówno dlatego, że zaznawszy w młodości wiele upokorzeń od ludzi równego sobie stanu uważała towarzystwo innego pokroju za wielką łaskę losu, jak i dlatego, że czuć się szczęśliwą było zgodne z jej miłującym wszystko usposobieniem.
To byli rodzice Bogumiła Niechcica.
Bogumił Adrian był ich najmłodszym synem, przyszedł na świat w wiele lat po ślubie. Starsze dzieci powymierały, co było, jak mówiono w okolicy, karą Bożą za odwrócenie się pani Florentyny z drogi świętego powołania.
Bogumił chował się zdrowo, a mając piętnaście lat wziął z ojcem udział w powstaniu 1863 roku.
Do powstania Michał Niechcic przystał też nie wtedy, kiedy to zostało postanowione przez ziemiaństwo, ale od razu na początku, razem z mieszczaństwem, inteligencją miejską, rzemieślnikami i różnego rodzaju młodzieżą. Jego udział w walkach był o tyle wybitny, że po klęsce Jarosty zostały skonfiskowane, a on sam zesłany na Syberię. Żona podążyła za nim. Syna, Bogusia, wzięli pod opiekę krewni, jedni z tych, którzy potomstwo Macieja Niechcica uważali za rodzinę wariatów. Obowiązki wychowawcze wobec powierzonego im młodzieńca pojmowali w taki sposób, że Bogumił po niejakim czasie uciekł od nich, i to tak akuratnie, że ślad po nim zaginął. Przez ten czas pani Florentyna pochowała w dalekich tajgach męża, wróciła do Polski i opłakawszy zaginionego syna została gospodynią w pewnym znajomym dworze. Była z tego kawałka chleba zadowolona, gdyż odznaczała się w dalszym ciągu skromną pogodą ducha, która jej nie opuszczała w żadnych okolicznościach życia. Po niejakim czasie jej sterane wiekiem i przejściami zdrowie niezmiernie podupadło. Wtedy właściciele dóbr Krępa, u których pracowała, wyporządzili dla niej mieszkanko w oficynie i tam umieścili ją razem z bratem, również byłym powstańcem, Klemensem Klickim, który dotąd, jako niemający środków do życia i przy tym słaby na umyśle, znajdował się był w przytułku.
Do tego to domku, gdzie rezydentka Florentyna Niechcicowa dożywała swych dni wespół z Klemensem Klickim – pewnego dnia zapukał wracający z wieloletniej tułaczki syn Bogumił.
Barbara Joanna, późniejsza żona Bogumiła Niechcica, była z domu Ostrzeńska. Jej znowu dziad, Jan Chryzostom Ostrzeński, stracił majątek Lorenki śród mnóstwa niepomyślnych okoliczności natury gospodarczej, świadczących tyleż o ciężkim położeniu całego w ogóle kraju, co i o tym, że gromadzenie i utrzymywanie dóbr ziemskich nie leżało w charakterze owego Jana Chryzostoma. Lecz jeśli posiadał on podobnie jak Niechcicowie zdolność do tracenia majętności doczesnych, to nie zdradzał natomiast żadnych upodobań do obejmowania w posiadanie lub tworzenia jakichkolwiek innych dóbr, bardziej niematerialnych. Nie wydzierał się też do nikąd ze swojej sfery, przeciwnie, marnował ojcowiznę żyjąc z rodziną i sąsiedztwami w najlepszej komitywie. Był pełnym życia hulaką, którego wszyscy lubili, gdyż ze wszystkimi pił, polował, grał w karty i tańcował. Synom nie zostawił już własności, tylko drobne dzierżawy. Jeden z nich, Adam, był powabnej powierzchowności i miał usposobienie ojca. Podczas gdy jego bracia podochodzili na powrót do własnych mająteczków, on stracił na swej dzierżawie wszystko, a że nie cierpiał wsi, przeniósł się niebawem do miasta, gdzie został urzędnikiem skarbowym.
Stosunki jednak towarzyskie utrzymywał wyłącznie z okoliczną ziemiańską szlachtą, gdyż tylko z nią potrafił dobrze się bawić.
Miał szczęście do ludzi, mimo braku majątku był wszędzie dobrze widziany i wkrótce ożenił się z Jadwigą Jaraczewską, panną na dwu folwarkach. Do ożenku, prócz szczęścia, pomógł mu i przypadek.
Ojciec, mianowicie, panny młodej wydał ją za niego z gniewu, że się ośmieliła zakochać w guwernerze z sąsiedztwa, człowieku niemieckiego i mieszczańskiego pochodzenia. Ojciec ów był mason, demokrata i dawny major napoleoński, przeniknięty ideałami rewolucji francuskiej, co mu jednak nie przeszkadzało żywić ślepe przywiązanie do tradycji, do herbu i do rodu. Chciał on był wydać swoją córkę za mąż tak, żeby to było zgodne zarówno z wymaganiami rodu, jak i z jej uczuciami. Gdy jednak po odkryciu romansu z nauczycielem zaczęła mu się upierać, że jeśli nie pójdzie za niego, to wstąpi do klasztoru – w napadzie przekory, okrucieństwa i dumy postanowił ją wydać bez uwagi na jej uczucia za pierwszego, kto się trafi, byle to tylko był szlachcic. Trafił się właśnie Adam Ostrzeński, który nadto dzięki urokowi osobistemu zdobył sobie już dawniej życzliwość rodziców panny.
Panna wstąpiła z płaczem w nakazane jej związki małżeńskie i nie była z mężem szczęśliwa. Adam Ostrzeński w bardzo niedługim czasie stracił obydwa posagowe folwarki i zaczął żonę na długie miesiące porzucać dla innych kobiet – ona zaś nie mogła zapomnieć swego nauczyciela. Posiadali jednak oboje tyle wdzięków i czułości usposobienia, że nie mogli pozostać dla siebie obojętnymi. Po każdej stracie majątkowej, po każdym nieporozumieniu i rozejściu się uczuć wracali do siebie na nowo śród wybuchów rozpaczliwej miłości i mieli ze sobą sześcioro dzieci, z których czworo się chowało.
Barbara była najmłodszym z tych dzieci, podobnie jak Bogumił był najmłodszy u swych rodziców. Nie pamiętała ona już domu swego zamożnym. Urodziła się w miasteczku, w którym Adam Ostrzeński po wielu odmianach losu objął stanowisko burmistrza. Miała pięć lat, kiedy straciła ojca. Adam Ostrzeński zginął od pioruna we własnym mieszkaniu, w chwili gdy stanąwszy w czasie burzy przy oknie usiłował lepiej je domknąć, żeby woda deszczowa nie ciekła na podłogę.
Owdowiawszy pani Jadwiga Ostrzeńska za namową seniora rodu, bogatego radcy Joachima Ostrzeńskiego, poczuwającego się do opieki nad rodziną lekkomyślnego krewniaka, przeniosła się do miasta gubernialnego Kalińca. Otworzyła tam stancję dla uczniów kształcąc zarazem i wychowując z wielkim trudem własne swe dzieci. Po roku takiego życia wybuchło powstanie 1863 r; wszyscy chłopcy ze stancji, nie wyłączając najstarszego Ostrzeńskiego, Daniela, poszli do lasu. Pani Jadwiga zbiedniała wtedy do reszty i musiała zmienić obszerne mieszkanie na pokoik z poddaszem oraz wyprzedać nieomal wszystkie meble. Ani na chwilę jednak nie podupadła na duchu i ani na chwilę nie dopuściła, by dzieci przestały się uczyć. Smutne doświadczenia młodych lat rozczarowały ją do honorów i korzyści płynących z majątku lub urodzenia. Wierzyła tylko w wykształcenie. Pragnęła, by jej synowie byli uczonymi, a przynajmniej, by zajęli stanowiska wymagające zajęć wyłącznie umysłowych; to samo chciała uprzystępnić i córkom. Gdy powstanie upadło, a Daniel, ranny w nogę, wrócił ostatecznie do domu, pani Jadwiga poruszyła wszystkie możliwe stosunki aż do znanego radcy Joachimowi kalinieckiego wicegubernatora włącznie – aby synowi umożliwić ukończenie gimnazjum, a potem wstąpienie do Szkoły Głównej. Lękliwa i niepewna siebie z natury – stawała się zażartą i nieugiętą, gdy szło o pokonanie szykan albo trudności związanych z kształceniem dzieci. Pod tym względem była gotowa na największe ofiary i upokorzenia, aż do wstrętnego jej szukania protekcji u czynników rządowych. Tylko pomocy materialnej nigdy od nikogo nie przyjmowała – pod tym względem była niemile i opryskliwie dumna – z niechęcią godziła się jedynie na letnie wyjazdy do Piekar Wielkich, majątku radcy Joachima. Poza tym wierzyła, że w najgorszych warunkach da sobie zawsze radę i że z czasem dzieci jej dopomogą. Jeden syn miał być przyrodnikiem, drugi inżynierem.
Byli oni już w wyższych zakładach naukowych, Daniel w Warszawie, a Julian w Petersburgu, i zarabiali na swe życie lekcjami. Matce jednak wciąż jeszcze nic nie mogli przysyłać, może też nie poczuwali się do tego, zajęci sprawami wiedzy. Tak, że pani Jadwiga z dwiema córkami żyła w niewysłowionym ubóstwie. Przez pierwsze lata utrzymywano się prawie wyłącznie ze sprzedaży ostatków dawnej świetności: płóciennych obrusów, starych futer, webowej bielizny i pamiątkowych sreber. Gdy tego zabrakło, starsza córka, Teresa, doszedłszy do wyższych klas gimnazjalnych, zaczęła dawać lekcje, które nie zawsze starczały na obiad, ale nie pozwalały umrzeć z głodu.
Położenie rodziny znacznie się polepszyło, kiedy Daniel i Julian skończyli studia. Julian pozostał w Petersburgu i tylko listem zawiadomił, że ma już dobrą posadę, lecz Daniel zamieszkał z matką i siostrami i zaczął wykładać przyrodę w świeżo założonej prywatnej szkole realnej w Kalińcu. Zawód nauczyciela był jednym z tych niewielu zawodów, jakie się otwierały wówczas w Polsce przed ludźmi z wykształceniem. Także i córka Teresa została niebawem nauczycielką w gimnazjum, do którego przedtem sama chodziła – a gdy najmłodsza, Basia, ukończyła szkołę – i ona zaczęła udzielać świeżo nabytej wiedzy po różnych prywatnych domach.
W domu pani Adamowej Ostrzeńskiej zrobiło się teraz wesoło, gwarno i rojno. Wzięto jak się należy mieszkanie w środku miasta, a przyjaciele Daniela i znajome Teresy schodzili się do niego po południu i wieczorami na herbatę, na wspólne czytanie książek, na śpiewy i na tańce. Młodziutka panna Basia, mimo poważnych zarobków dochodzących do kilku rubli miesięcznie, nosiła jeszcze krótką suknię. Uważana była przez towarzystwo zbierające się u pani Adamowej prawie że za dziewczynkę, ale w sposób, który nie upokarzał jej miłości własnej. Nie tylko bowiem dopuszczano ją do wszystkich uciech bardziej dorosłego zespołu, ale wyróżniano ją niejednokrotnie w najrozmaitszy sposób. Przyjaciele Daniela Ostrzeńskiego byli to młodzi studenci lub świeżo pokończeni adwokaci, doktorzy i nauczyciele, przyrodnicy, historycy i matematycy. Wszyscy mieli w sobie zapas sił i zdolności na miarę wielkich przedsięwzięć, a w braku rozleglejszego pola działania, do którego rząd nikogo nie dopuszczał, wyładowywali nadmierną energię w gawędach i zabawach. Czytano wspólnie „Historię cywilizacji Anglii” Buckle’a albo „Przyczyny zjawisk w przyrodzie organicznej” Huxleya, dyskutowano teorię Darwina, grano etiudę rewolucyjną i preludium zwane „powstańcze” Szopena oraz sonatę Patetyczną Beethovena, śpiewano ballady Mickiewicza albo pieśni: „Orle, powstań z więzów, z ran…”, „Schowaj, matko, suknie moje, perły, wieńce z róż…”, „Czemu sercu smutno…” i tym podobne, odbywano przy księżycu spacery nad rzekę i po parku, tańczono do białego dnia, wyprawiano się łodziami w okolice Kalińca albo pod przewodnictwem Daniela urządzano ekskursje botaniczne. Latem przenoszono ten sam tryb spędzania wolnego czasu na wieś, do radcy Joachima, który chętnie gromadził koło siebie zarówno ubogą rodzinę, jak i jej przodujących pod względem towarzyskim i umysłowym przyjaciół.
Panna Barbara zasmakowała wtedy w rozmaitości życia oraz w duchowych rozrywkach, których udzielającą się wesołość brała za istotę swojej własnej natury. Czuła się w owym czasie osobą radosną i szczęśliwą, zwłaszcza gdy śród gości znajdował się pan Józef Toliboski, młody prawnik niewysokiego wzrostu, ale zgrabny, brunet z czarną brodą i jasnymi oczami, których kolor był zimny, stalowy, a wyraz ognisty i pieszczotliwy. Zdawał się on być mocno zajęty młodszą panną Ostrzeńską. Chociaż nie widywali się nigdy sam na sam, ale śród ludzi zawsze był przy niej.
Razu pewnego, w czasie wycieczki, całe towarzystwo spoczęło na wzgórku nad rzeką. Część łożyska w tym miejscu była zarośnięta i okryta kwitnącymi nenufarami, które bardzo się podobały pannie Barbarze.
– Szkoda – powiedziała – że nie można ich dostać.
Józef Toliboski spojrzał na nią i nic nie mówiąc, bez uśmiechu, jakby to nie był zalotny figiel, ale surowe świadectwo jego gotowości na wszystko, wszedł, jak stał, w rzekę, pogrążył się w nią do ramion i wrócił z naręczem ciężkich, białych kwiatów.
Pozostali na brzegu przez cały czas dowcipkowali zanosząc się od śmiechu, a panna Barbara płakała. Po tym wydarzeniu była tym bardziej szczęśliwa, gdy pan Józef znajdował się śród gości.
Minęło parę lat. Daniel zaręczył się. Teresa także niebawem została narzeczoną. Panna Barbara przepadała za Danielem i uwielbiała Teresę. Toteż ich narzeczeństwo napełniało ją jednocześnie radością i rozpaczą, cieszyła się ich szczęściem, a martwiła się, że ich do pewnego stopnia utraci. I nie tylko ich.
Obawiała się, że gdy brat i siostra ubędą z domu, rozpierzchnie się również to miłe, rozumne towarzystwo, śród którego tak błogo upływała jej młodość. Chociaż bywało nieraz, że czuła się sama nieodłączną częścią, a nawet ośrodkiem wieczorów, zabaw i pogawędek, nie miała o sobie tak dobrego mniemania, aby przypuszczać, że ci przyjemni ludzie schodzą się także i dla niej.
Przychodzili dla brata, który był najmędrszym i najuczeńszym z nich wszystkich, i dla siostry, która była niezwykle interesującą i piękniejszą od niej osobą. Obie uroczystości weselne mało zostały pannie Barbarze w pamięci, gdyż cały czas myślała o tym, czy przyjaciele brata będą nadal bywać w ich domu.
Wszelkie nadzieje co do tego straciła ostatecznie, ujrzawszy swoją nową bratową. Daniel Ostrzeński ożenił się z panną Michaliną Poleską, córką ziemiańskiego domu spod Warszawy. Rodzice panny młodej byli właśnie w przededniu utraty majątku, ich złe interesy odstraszyły ostatnio kilku pożądanych konkurentów i w tych warunkach uważali małżeństwo z młodzieńcem dobrego rodu i któremu wróżono wielką przyszłość naukową za rzecz nie do pogardzenia.
Wszelako nie mogli się powstrzymać, żeby tu i ówdzie nie opowiadać, że córka ich popełniła mezalians, usprawiedliwiony tylko wielką miłością, której oni jako rodzice nie chcieli stać na zawadzie. Głosy te doszły do pani Adamowej i z tego powodu przyjęcie nowej synowej wypadło nieco wyniośle.
Danielowa Ostrzeńska była młodsza od panny Barbary, miała lat siedemnaście, ale była już rozrośniętą, pysznie zbudowaną, dojrzałą kobietą, strojną, rumianą, przyciągającą wszystkie oczy.
Panna Barbara wyglądała przy niej na niedorosłą dziewczynkę i taką się też poczuła. Zdawało jej się, że po raz pierwszy zobaczyła prawdziwą kobietę, wobec której takim jak ona nie pozostaje nic innego, jak tylko usunąć się w cień. Gdy tedy po jednym i drugim weselu nastąpiło w istocie kilka cichych, pustych i oszczędnych tygodni – uznała skrycie swą młodość za skończoną, a przy sposobności opłakała również nieuniknioną, jak mniemała, utratę przyjaźni pana Toliboskiego. Bowiem jeżeli nie zakocha się on w bratowej, czego oczywiście będzie się musiał wystrzegać, to w każdym razie w bijącym od niej blasku przestanie zauważać drobną Basię.
Rzeczy jednak nie poszły tak źle. Przeciwnie, po krótkiej przerwie dawne stosunki znowu się nawiązały, grono przyjaciół zaczęło ponownie się spotykać, już nie w jednym domu, a w trzech. Michasia Danielowa była w istocie żądna hołdów, ale nie wierzyła też, aby czyjekolwiek współzawodnictwo mogło jej te hołdy odebrać. Lubiła pod każdym względem błyszczeć, lecz na światło, w którym chodziła, wyciągała innych, nawet, owszem, posiadała wyjątkowe zdolności do organizowania udanych przedsięwzięć towarzyskich. Czy na przyjęciu, czy na wycieczce lub ślizgawce, czy w czasie poważniejszych zebrań umiała uwydatnić rolę i zalety każdego z uczestników, tak że wszyscy czuli się dobrze, na swoim miejscu, potrzebni i pożądani – i chętnie wobec tego przyznawali jej we wszystkim pierwszeństwo. Nie posiadała wielkiego wykształcenia, nie ukończyła nawet gimnazjum, jak Basia i Teresa Ostrzeńskie, toteż gdy rozprawiano w tym młodym towarzystwie na tematy z historii, przyrody lub filozofii, potrafiła nieraz powiedzieć zabawne głupstwo, mieszała ogólnie znane fakty, zdarzało jej się nawet przekręcać bardziej oderwane wyrazy, nie mówiąc o nazwiskach. Za to z upodobaniem urządzała deklamacje, żywe obrazy i przedstawienia amatorskie i do tych rzeczy pociągnęła za sobą wszystkich, o co zresztą nikt nie miał pretensji, bo stosunki towarzyskie zyskały dzięki temu ogromną rozmaitość. Specjalnością pani Michasi było robić wszystko z niczego.
– Z niczego – mówiła – wytrzasnęłam kolację, z niczego urządziłam kurtynę i dekoracje. I tę suknię, którą się wszyscy tak zachwycają, uszyłam sobie, po prostu mówiąc, z niczego.
Wobec panny Barbary nowa bratowa okazała się bardzo serdeczna i obie młode osoby prędko się ze sobą zaprzyjaźniły. Przyjaźń ta była nawet ze strony pani Michaliny bardziej zupełna, bo panna Barbara żywiła zawsze niejakie zastrzeżenia. Między innymi pani Michalina do objawów przyjaznej bliskości zaliczała wspólne omawianie strojów i starań dotyczących pielęgnowania urody. Panna Barbara zaś z trudem znosiła tego rodzaju poufność. Zarówno miłość własna, jak jej wstydliwość strasznie cierpiały, gdy bratowa ganiła lub chwaliła ją pod tym względem, albo kiedy się rozbierała, żeby pokazać nowy krój gorsetu czy też majtek. Za to rozmawiać z nią o potocznych wydarzeniach było wesoło i przyjemnie. Znikła też obawa o utratę względów pana Toliboskiego.
Danielowa Ostrzeńska w ogóle była w tej dziedzinie znacznie mniej niebezpieczna, niż się zdawało. Panowie uwielbiali ją, ale z daleka. Mimo wielkiej swobody obejścia była zbyt potężna i zbyt odświętna, żeby wzniecać bardziej osobiste uczucia. Zapewne i miłość do Daniela czyniła ją niedostępną, niektórzy jednak panowie twierdzili, że i dla męża jest ona obojętna, gdyż w ogóle nie posiada w sobie uczuć i temperamentu miłośnicy. Daniel wszelako musiał w związku z nią o czym innym być przekonany; panna Barbara nie wyobrażała sobie, aby można było widzieć kogoś równie szczęśliwie wyglądającym i bez pamięci zakochanym, jak on był w tym okresie.
Tak czy inaczej, żadnej z panien młodego towarzystwa pani Michalina nie odbiła adoratora, a panna Barbara zyskała nawet śród zabaw, przez bratową urządzanych, dwu poważnych konkurentów, którzy jednak z powodów nie dość wyraźnych dla otoczenia zostali odrzuceni. Zaś Józef Toliboski mimo oczywistej piękności pani profesorowej, jak zwano Danielową Ostrzeńską, mimo jej falistych, kruczych, kunsztownie uczesanych splotów, złocistych oczu i umiejętności obracania się w świecie – nie przestał w dalszym ciągu asystować pannie Barbarze. I to nie tylko na oczach ludzi – chodzili teraz razem na samotne spacery, w czasie których młody człowiek nie był tak nadskakujący jak na wieczorkach, ale potrafił zawsze spojrzeniem, uściskiem ręki albo słowem – zwłaszcza słowem – dać poznać swoją przyjaźń. Panna Barbara cierpliwie radowała się tym stanem rzeczy w ciągu dwu następnych lat, aż póki nie rozeszła się wiadomość, że Józef Toliboski się żeni. Rozrywki i spotkania towarzyskie były już w owym czasie rzadsze, praca zawodowa pochłaniała coraz to więcej czasu, Danielowi i Teresie urodziły się dzieci. Ślub Józefa Toliboskiego z nieładną, bogatą panną Narecką odbył się w Warszawie, gdzie rodzice narzeczonej spędzali zimę. Józef Toliboski wyrzekł się pięknej przyszłości, jaką mu rokowano w adwokaturze, i państwo młodzi zamieszkali w oddalonym o kilka mil od Kalińca Borownie, majątku posagowym panny młodej.
Barbarę Ostrzeńską ogarnął wkrótce potem jakby przestrach przed uczestnictwem w życiu. Odsunęła się zupełnie od świata, ubierała się czarno i surowo, a że nosiła krótkie włosy i wygląd miała nieco chłopięcy, zaczęto ją nazywać „klerykiem”. Bliskie stosunki utrzymywała tylko z siostrą, która była, zdaje się, jej powiernicą. Pewna zażyłość łączyła ją również ze szwagrem. Był to niezbyt przystojny, ale wesoły, dowcipny i energiczny Litwin, nazwiskiem Kociełł, który siostrę swojej żony bardzo lubił i zawsze potrafił ją rozruszać.
Panna Barbara, jak przedtem marzyła wciąż o dalszych studiach i o nieokreślonym bliżej odznaczeniu się w dziedzinie pracy umysłowej, a może literackiej, tak teraz straciła nagle wszelkie pod tym względem ambicje i postanowiła nauczyć się krawiectwa. W tym celu za pożyczone od szwagra pieniądze wyjechała do Warszawy, gdzie w znanym magazynie sióstr Kunke, na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia, zaczęła pobierać odpowiednie nauki. Ten rodzaj pracy wyrównał pewne niedociągnięcia jej przyjaźni z bratową Michaliną.
Teraz z punktu widzenia zawodowego mogła z przyjemnością rozprawiać z nią o strojach i bieliźnie. A ponieważ czuła się winną, że nie potrafiła dawniej sprostać pod tym względem upodobaniom Michasi, więc słała do niej częste listy z opisami najodpowiedniejszych w danym sezonie ubiorów, czarnych ze złotem atłasów, błękitnych sukien z żółtymi adamaszkowymi stanikami, modnych ciemnoszafirowych aksamitów oraz najbardziej noszonych w Paryżu kostiumów koloru „wydra”.
Po wyczerpaniu się pożyczonego funduszu panna Barbara rzuciła krawiectwo, ale nie opuściła Warszawy. Zaczęła na nowo zarobkować udzielając lekcji arytmetyki i robót ręcznych na pensji, założonej przez jej szkolną koleżankę. Tym sposobem wróciła do dawnego rodzaju towarzystwa i dawnych upodobań intelektualnych. Poznała przy tym nowy rodzaj duchowych przyjemności, nie związany z osobistymi stosunkami. Dostarczały go jej zbiory muzealne, teatry, wystawy obrazów, poranki w Towarzystwie Muzycznym i odczyty publiczne. Ten nowy sposób obcowania z wiedzą i sztuką nazywała w listach do siostry „prawdziwym używaniem życia”. Odzyskała wesołość, dawną kaliniecką bandę przestała uważać za niezastąpioną, latem już nie zawsze jeździła do siostry i do matki. Spędzała wakacje i ferie świąteczne albo na Litwie u niedawno poznanej rodziny szwagra, gdzie za którąś bytnością odrzuciła znów oświadczyny starającego się o nią młodzieńca – albo u dalszej krewnej Ostrzeńskich, pani Ładziny, zamieszkałej w miasteczku Borku, na północnym Mazowszu. Do tego Borku panna Barbara lubiła jeździć, gdyż czuła się tam pożądana; oglądano ją i podziwiano jako warszawiankę, osobę z wielkiego świata. A prócz tego były to okolice zupełnie inne niż pod Kalińcem. Wszędzie naokoło rozciągały się mieszane liściaste lasy i przez te lasy wiodła droga od kolei do Borku. Jeżdżąc tą drogą panna Barbara z przyjemnością zapominała o tym, co było i co będzie, i tonęła całym jestestwem w śniadym gąszczu, w różnolitej, pełnej śpiewu i szumu zieleni. Oczywiście we dnie, gdyż o ile zdarzyło się przebywać lasy nocą, drżała nieco, zwłaszcza przy mijaniu olbrzymiego lasu w dobrach Krępa, gdzie zawsze próchno świeciło blado w ciemnościach.
Jan Łada pochodził z drobnej szlachty, ale pamięć o morgach, co musiały były należeć do jego dziadów – dawno zginęła. Bywał pisarzem prowentowym i oficjalistą w wielkich majątkach, a że odznaczał się skrzętnością i miał szczęście, więc się trochę dorobił. Trochę się dorobił, a trochę wziął w posagu za żoną.
Kiedy panna Barbara go poznała, był człowiekiem nieubogim, pełnił obowiązki sędziego gminnego, miał posadę sekretarza w jakimś przedsiębiorstwie Towarzystwa Rolniczego, a nadto był na powrót jakby po trosze ziemianinem, posiadał na własność przytykający do miasteczka piękny dwór, ogród i parę włók ziemi po rozpadłym dominium Borek Dworski. Łączył w sobie kilka zawodów, a wyglądał, jakby go stać było na kilkanaście. Był to urodziwy, silny chłop o krzaczastych czarnych brwiach, jasnych pod nimi oczach, szerokim czole, wąskiej a okrągłej brodzie i pysznych, spadających na malinowe usta wąsach. Ożenił się z rozumną, ale chorowitą, niepokaźną i lękliwą panną, której potem całe życie nie cierpiał.
Pani Zenobia Ładzina była w porównaniu z nim, zarówno z urodzenia, jak z wychowania, wielką damą, za co tym bardziej lubił ją spychać w kąt i dotkliwymi żartami wymawiał jej to brak urody, to chorobę.
W związku z tym wściekał się również wiecznie na wątłe, inteligentne, nerwowe po matce dzieci i bił je, aż świstało. Dla obcych był gościnny, serdeczny i wesoły i nie miało się wrażenia, że to przez fałsz. Po prostu każdego lubił więcej niźli swoją rodzinę.
Dla pani Ładziny przyjazdy Barbary Ostrzeńskiej były czymś prawdziwie opatrznościowym. Przywoziła książki i pisma, można było w rozmowie z nią zapomnieć o smutnym, cierpkim życiu, na które patrząc panna Barbara myślała: – Jak to dobrze, że ja nie wyszłam i nigdy nie wyjdę za mąż. Łada obecność panny Ostrzeńskiej uważał za sposobność do urządzania wieczorków i przyjęć, za którymi przepadał.
Na jednym z takich tańcujących wieczorków znajdował się ktoś, kto zrazu tańczył, a potem wycofał się za próg sąsiedniego pokoju i stamtąd zaczął wodzić spojrzeniem za jedną z bawiących się osób.
Zasuwał się przy tym coraz to bardziej w cień aksamitnej portiery, jakby pragnął kierunek swego wzroku osłonić tajemnicą. Nie był to już młodzieniec, ale mężczyzna, wysoki, o długich i pięknych nogach, wąskim stanie, rozległej piersi i szerokiej, przyjemnej twarzy.
Młoda osoba, z której nie spuszczał oczu, miała na sobie czarną, układaną spódniczkę z bokami podpiętymi nie tak przesadnie, jak to widział u innych, i staniczek cały naszywany dżetami. Wyglądała najwyżej na lat osiemnaście, włosy jej były czarne i krótko obcięte, oczy – jeszcze nie zdołał zauważyć jakie, twarz drobna, lecz wyraźna, harda i szczera. Układ całej postaci był swobodny i powściągliwy, ruchy niewymuszone, a gdy uwijała się po sali w swym lśniącym pancerzyku, światło mieniło się na nim tysiącem złotych zygzaków i błyskawic.
Ktoś z domowych przeszedł mimo zajętego patrzeniem gościa, który drgnął i zapytał zmieszany:
– Kto jest ta panienka w takim staniczku w zygzak?
Młodym człowiekiem, który się tak zapytał, był Bogumił Niechcic.
Panna Barbara Ostrzeńska miała już dwadzieścia pięć lat w ową zimę, w którą poznała Bogumiła Niechcica – on zaś był człowiekiem trzydziestosześcioletnim. Nie zrobił na niej wrażenia i gdy nazajutrz po wieczorku, na którym został jej przedstawiony, wyjechała do Warszawy, to już w drodze pamiętała go jedynie o tyle, że gdy sanki wjechały w mroczne krępskie lasy, pomyślała:
– Aha, to tu gdzieś mieszka ów Niechcic, co się tak na mnie gapił. – Gdyż, owszem, zauważyła, że się jej przypatruje.
Na Wielkanoc nie jeździła tego roku do Borku, była u Kociełłów, u których mieszkała już teraz i matka Ostrzeńska, i gdzie każde przybycie cioci Basi było mocno oczekiwane przez dwie córeczki pani Teresy, Oktawię i Sabinę.
Dopiero latem udała się znowu panna Barbara do Ładów, a gdy tylko do nich przyjechała, Bogumił Niechcic zaczął bywać w ich domu coraz to częstszym gościem. Panna Barbara patrzyła na niego teraz dużo łaskawszym okiem, zwłaszcza gdy się dowiedziała, że był w powstaniu i że potem doświadczał niezwykłych przygód tułając się długo po świecie. Co prawda jej nadzieja, że coś o tych rzeczach usłyszy, okazała się płonna; Bogumił Niechcic nie życzył sobie czy też nie umiał nic powiedzieć o swych ciekawych zapewne przeżyciach. Panna Barbara była patriotką i przebywając w Borku często chodziła za miasto na wzgórek zwany mogiłą powstańców, żeby składać tam wianki. Wzgórek był porośnięty dziką różą i zielem, a znajdował się na skraju lasu w pobliżu białych murów parafialnego cmentarza. Pola przytykające do drogi, co szła między cmentarzem i lasem, należały już do dóbr Krępa, w których Bogumił Niechcic był rządcą. Często go też tam w swoich wycieczkach spotykała, to na koniu, to pieszo, i zawsze wtedy towarzyszył jej aż do posesji Ładów. Próbowała przy tej sposobności zagadnąć go ostrożnie o przeszłość. Ale Bogumił i wtedy nie mógł się zdobyć na żadne opowiadanie. Zapytany za pierwszym razem, czy wie, że ten kopczyk to jest mogiła powstańców, odpowiedział:
– Tak, wiem – i spojrzawszy przelotnie na cmentarz nagle się głośno roześmiał.
Panna Barbara wzięła to za prostactwo i przez resztę drogi milczała nieprzychylnie, śpiesząc tak, jakby pragnęła okazać, że nie chce, by jej nadążył. Bogumił nadążał jednak przygnębiony i ze spuszczoną głową, wreszcie rzekł tonem proszącym o przebaczenie:
– Wiem o tym, bo jestem sam z tych stron. Stąd pochodzę. Z niedaleka. I tu – dodał – i tu… – zająknął się.
Nie powiedział nic więcej. Lecz dziwna rzecz, ta niejasna odpowiedź w zupełności zadowoliła pannę Barbarę. Żegnając się zapytała jeszcze tylko, jakby na znak, że go pojęła:
– Umie pan jakąś pieśń z tych czasów?
– Owszem – odparł niezmiernie ucieszony. – Umiem i zaraz jutro zaśpiewam.
I od tego czasu często w saloniku państwa Ładów śpiewał soczystym barytonem różne piosenki powstańcze. Jedną z tych pieśni bardziej niż innymi zachwycała się panna Barbara. Słów jej nie mogła nigdy zapamiętać. Wiedziała tylko, że po każdej zwrotce powtarza się tam:
a więc polami, borem, lasami i ostępem marsz
śpiewając, bracia, partyzantko, żyj…
czasami też przypominała sobie ze środka słowa:
broni nie mamy, a więc co masz, z tym w bój…
reszta wiecznie ginęła w niepamięci. Za to melodię tego śpiewu potrafiła wywołać w sobie na każde zawołanie, teraz i przez całe życie, i zawsze łączyła się ona ze wspomnieniem Borku i czasów tu przeżytych.
Dzięki tej pieśni panna Barbara pogodziła się z tym, że Bogumił Niechcic nie umiał nic powiedzieć o rzeczach, które były w nim dla niej najbardziej interesujące. Zaczęła nawet przekładać tę skrytość nad chętną wymowność dawnych swoich znajomych i przyjaciół, gdy nagle Bogumił sam popsuł jej dobre usposobienie.
Raz na przyjęciu u sekretarza sądu, na które ją zaproszono wespół z Ładami, obecni byli dwaj oficerowie rosyjscy z pobliskiego garnizonu. Panna Barbara zrazu się nasrożyła. Wprawdzie przed kilku laty sama w Kalińcu dawała lekcje w rosyjskim domu wicegubernatora Rybnikowa, ale przy bliższym poznaniu okazali się to ludzie szlachetni, krytycznie wobec swojego rządu usposobieni, a Polsce życzący wyzwolenia, przy tym z tradycjami udziału w ruchach postępowych i rewolucyjnych. Stary Rybnikow nieraz sam oprowadzał pannę Barbarę po mogiłach i pobojowiskach powstańczych, znajdujących się w okolicach Kalińca. Tu zaś miała przed sobą obcych oficerów, o których nie wiedziała nic prócz tego, że byli żołdakami noszącymi znienawidzony mundur. Takich nie spotykała w swym otoczeniu. Ani w Kalińcu, ani w Warszawie wojskowi w prywatnych domach nie byli przyjmowani. Lecz na głuchej prowincji było to we zwyczaju, zwłaszcza gdy brakowało partnerów do winta lub młodzieży do tańca. Tak że po pewnym czasie panna Barbara oswoiła się z tym drażniącym widokiem, a nawet była rada, bo nadarzała się jej może jedyna sposobność zetknąć się z wrogami swej ojczyzny i dać im poznać, co o nich myśli. Uczyniła to w ten sposób, że jednemu z oficerów pozwoliła się do siebie z lekka zalecać, a gdy ją po podwieczorku zaprosił do tańca – wyniosłym spojrzeniem i odmową uprzytomniła mu, jaki dystans dzieli córkę ujarzmionego narodu od najeźdźcy. Gdy w poczuciu odniesionego zwycięstwa rozglądnęła się mimo woli dokoła, ujrzała, że Bogumił Niechcic siedział tymczasem przy niedużym stoliku z drugim oficerem i pił z nim krupnik. Pił po prostu na umór i nawet zdawał się już być trochę podpity, gdyż poczerwieniał, a jego modre oczy zmalały i miały niemądry wyraz. Co gorsza, gdy się podsunęła, usłyszała, że Niechcic właśnie jemu, temu Moskalowi, opowiada o swych przygodach powstańczych. Mówił po polsku i panna Barbara najwyraźniej usłyszała:
– My zaś wtedy wyszliśmy z tego lasu i dalejże na Ruska. – Oficer odpowiadał po rosyjsku coś, w czym panna Barbara nie mogła się połapać. Słyszała tylko pojedyncze słowa: – mołodiec… mołodiec… lubieznyj drug, Bogumił Michajłowicz… – i widziała, że pan Bogumił z tym oficerem bardzo sobie świadczyli. Zgorszona wyszła do bocznego pokoju i nie miała już ochoty powracać do zabawy. Gdy się nazajutrz zobaczyła z Niechcicem, powiedziała do niego ostro: – Ładnego pan sobie znalazł powiernika do tych zwierzeń, których my jesteśmy niegodni.
Niechcic stropił się i przeraził.
– Co ja zrobiłem? Czy ja co mówiłem? – jąkał. – Pewno byłem pijany. Jezus Maria, na pewno byłem pijany – dodał z rozpaczą.
Nie próbował już się nawet tłumaczyć. Powtarzał tylko:
– Czy pani mi to kiedy daruje?
Nie dała mu co do tego na razie żadnej pewności, ale oczywiście, niebawem rzecz poszła w zapomnienie i przez następne tygodnie Bogumił Niechcic uchodził nawet po trosze za starającego się o rękę panny Ostrzeńskiej. Pani Ładzina powiedziała jej pewnego dnia, że oświadczyłby się on dawno, tylko nie śmie. A panna Barbara odrzekła na to:
– Niech nie śmie. Ja go nie chcę.
Potem jednak żałowała tych słów. Dręczyła ją myśl, że powtórzone mogły zrobić panu Niechcicowi zbyt wielką przykrość. Usiłowała obmyślić coś innego, bardziej łaskawego, co mogłaby mu za pośrednictwem pani Ładziny oznajmić. Gdy jednak zaczęła mówić z nią o tym i dowiedziała się na wstępie, że tamte słowa nie zostały powtórzone – uspokoiła się i zaniechała zamiarów dawania mu nadziei. Tym bardziej że po krótkim okresie wyrozumiałości pod tym względem raził ją w nim znowu brak jakiegokolwiek wyrobienia umysłowego. Niechcic był może na swój sposób rozumny, ale nie miał znajomości literatury i mnóstwa będących w obiegu wiadomości naukowych, nie miał też krzty dowcipu, bez którego rozmowa towarzyska była wszak rzeczą bez powabu i czczą. Panna Barbara dziwiła się temu wszystkiemu, bo słyszała od pani Ładziny, że rodzina Niechciców była kiedyś znana z różnych umysłowych zamiłowań i że po konfiskacie majątku Jarosty wywieziono podobno z tamtejszego dworu znaczną i wartościową bibliotekę do jakichś rosyjskich zbiorów. Poza tym przecież Niechcic przebywał tyle lat za granicą. Jakże się mógł tam nie kształcić? Raz, mimo że sobie wciąż obiecywała o nic go już nie pytać, zagadnęła go, czy zna jakie języki. Odparł, że umie po niemiecku, a na dowód zaśpiewał:
Der Mensch lebt nicht von Brot allein,
er muss auch etwas glücklich sein.
Pannie Barbarze piosenka ta wydała się głupia i prostacka, popsuła jej nawet wspomnienie tamtych innych pieśni, które jej się w panu Niechcicu więcej podobały niźli on sam.
Więcej niż on – mimo że przecież Bogumił Niechcic był przystojny, a nawet miał w sobie coś, co więcej znaczy niźli foremne ciało.
Wszystko od stóp do głowy było w nim sympatyczne. Patrząc na jego twarz spoglądało się niby w czysty, przestronny dziedziniec wiodący do bezpiecznego domu. Wystarczało go ujrzeć, aby być dobrze usposobionym, nie tylko do jego osoby, lecz w ogóle do życia.
Wszelako panna Barbara mówiła sobie, że przystojnych jest wszędzie dużo na świecie i że to wszystko tak się na tle Borku wydaje. Gdy tylko sobie wyobraziła siebie z nim w Warszawie albo w Kalińcu, wnet doznawała uczucia, przed którym sama była rada skryć się choć w mysią dziurę. Doznawała przeświadczenia, że będzie się go wstydziła.
Na takich różnego rodzaju niepewnościach zeszły wakacje. W ostatnim dniu, a nawet w ostatniej godzinie pobytu panny Ostrzeńskiej w Borku, Niechcic wyznał jej swe uczucia.
Było to w ogrodzie, po którym wyszli pochodzić przed wyruszeniem na kolej. Panna Barbara dałaby wówczas nie wiem co za to, żeby mogła nie odpowiedzieć, żeby ją kto zwolnił z tej konieczności.
– Zaraz – rzekła wreszcie, zaczerpnąwszy ze wszystkich sił powietrza – zaraz. Niech pan się namyśli, może pan nie wie na pewno, czy pan mnie kocha. Mnie się to zdaje niemożliwe. Ja się tego nie czuję godna.
– Wiem na pewno, że panią kocham – odparł chmurnie. – Ale skoro pani tak mówi, to znaczy, że ja pani jestem niemiły – dodał takim głosem, jakby mówił o ciążącym nad sobą wyroku śmierci.
– Nie jest mi pan niemiły – zaprzeczyła zrozpaczona – tylko mnie się zdaje, że my nie… że my nie jesteśmy dla siebie.
– Dlaczego? – zapytał usiłując opanować wrażenie, jakie te słowa na nim sprawiły. I nagle odpowiedział sam sobie:
– Tak, rzeczywiście, my nie jesteśmy dla siebie. Słusznie mnie pani odrzuca. Pani z jej wykształceniem, z jej urodą, z jej stanowiskiem w świecie zasługuje na lepszy los niż związanie życia z takim jak ja człowiekiem.
– To jest, jak to? Co? – zawołała stropiona, ale od domu zaczęto wołać, że już najwyższy czas jechać. Rozmowa się przerwała i panna Barbara wpadła jeszcze do swojego pokoiku, żeby zobaczyć, czy czego nie zostawiła. Gdy wysuwała i zatrzaskiwała z powrotem puste szufladki, raptem pojęła odpowiedź pana Niechcica. Myślał, że go nie chciała, ponieważ był rządcą i ubogim człowiekiem. A tymczasem ona dopiero w tej chwili uprzytomniła sobie tę okoliczność. A przez cały czas dotąd w swych sądach o nim nigdy, przenigdy nie brała jej pod uwagę. Na miłość boską, nie mogła go zostawić z tego rodzaju myślą, równie przykrą dla niego, jak dla niej. Wypadła na werandę potrącając, niezbyt przytomnie czekające by ją pożegnać towarzystwo, odszukała Niechcica i pociągnęła go za sobą w głąb mieszkania.
– Panie – tłumaczyła pośpiesznie – panie, ja bym była nie wiem jak szczęśliwa z takim jak pan człowiekiem. Nie mam żadnego stanowiska w świecie. Nie jestem niczym lepszym… to jest… nie jestem niczym w ogóle. Nie mam żadnego tam wykształcenia. To nie o to idzie…
Zatchnęła się. Co jeszcze chciała powiedzieć? Chciała – o, więcej, niż chciała, potrzebowała ze wszystkich sił objaśnić mu, jaki był stan jej serca. Że czuje się już spalona i zużyta, niezdolna do miłości, gdy on zasługiwał na dar wielkiego i pierwszego uczucia.
Dar wielkiego, tak, wielkiego i pierwszego uczucia.
Bogumił patrzył na nią dokładnie oczy w oczy, a widząc jej pasujące się ze sobą milczenie rzekł po prostu:
– Rozumiem, pani kocha innego.
Panna Barbara rzuciła się na to jak uderzona.
– Nic pan nie rozumie! – krzyknęła z gniewem, który jednak wydał się Bogumiłowi jakby czymś dobrze wróżącym. – I skąd ten pomysł? Ja nikogo, jako żywo, nie kocham – przeczyła już łagodnie i tylko z lękiem, że ktoś w ogóle mógł o tej rzeczy mówić. Wezbrał w niej mściwy żal nadając inny bieg myślom i słowom.
– Ja nie odmawiam, pan mnie źle pojął. Tylko teraz tak mało czasu i jestem zaskoczona. Trudno się porozumieć. Słyszy pan? Już nas wołają!
Rzeczywiście z balkonu wołano: – No, młodzi państwo, dość już, dość już tajemnic!
– Więc umówmy się, umówmy się tak. Jeżeli ja przyjadę tu na Boże Narodzenie, to znaczy, że wszystko dobrze, że się zgadzam. Albo nie – ja napiszę i w liście wszystko wyjaśnię. Albo nie… Lepiej niech pan przyjedzie do Warszawy, na Wszystkich Świętych. Albo niech pan napisze, a ja panu odpowiem. I niech pan się nie martwi. Wszystko będzie dobrze. Tylko trzeba trochę poczekać.
Bogumił patrzył na nią uważnie i powtarzał:
– Dziękuję. Dobrze. Przyjadę. Napiszę. Będę czekał.
W chwilę potem panna Barbara wyrwała się z uścisków zebranego na ganku, żartującego grona, skoczyła do powozu, zapytała: – A gdzie moja walizka?! – po czym spojrzawszy na zegarek krzyknęła i już do końca drogi drżała, czy się nie spóźni.
Tak więc zostali mniej więcej narzeczonymi. Mniej więcej, bo panna Barbara do ostatniej chwili nie była pewna swych uczuć ni zamiarów. W jednym z listów do siostry, pani Teresy Kociełłowej, z którą jedną jedyną poruszała te sprawy, śród opisu przedstawienia Hamleta i wystawy obrazów wspominała mimochodem: podobno tam u was mówią, jakobym była narzeczoną. Zaprzeczaj, kochana siostrzyczko, tym pogłoskom, wszakże to nic pewnego. Czuję, że kiedy przyjdzie co do czego, powiem: nie – i wszystko się rozchwieje. Ale wracam do wystawy obrazów. Zapomniałam ci jeszcze napisać, że widziałam przepiękny obraz Matejki „Portret pana”. Od razu można poznać, że to mistrz wielki malował. I wiesz, jeździłam na tę wystawę windą. Co za niezwykły wynalazek!
W innym liście donosi, że otrzymuje czasem listy od Bogumiła Niechcica. Nazywa mnie w nich – pisze – gwiazdą, która zajaśniała nad jego ciemnym życiem. Chcę mu napisać, że mam dla niego siostrzaną przyjaźń, i na tym niech poprzestanie. Jak myślisz, czy powinnam tak zrobić?
Częściej powtarzały się w tych listach wzmianki o kimś innym, kogo z kolei panna Barbara zwała gwiazdą.
Nie wiem, czemu imię pana J. T. wciąż się powtarza w mych listach – dziwiła się sama jednym razem. – Przecież go już nie kocham. A kiedy indziej donosiła, że zwiedzała z kilku przyjaciółkami gabinet zoologiczny w uniwersytecie, i dodawała: Gdy przechodziłyśmy dziedziniec uniwersytecki, domyślasz się, o czym wtedy myślałam. Myślałam o tych, których poznałam, gdy nosili jeszcze niebieskie czapki z białymi obwódkami. Gdy nie byli takimi jak teraz sztywnymi panami w tużurkach, lecz chłopcami, pełnymi zapału, a w oczach rozumnych świeciło tyle ognia, tyle wiary, tyle miłości. Tak żywo stanęła wtedy przed moimi oczami postać tego, który jest ukrytym kwiatem mojej duszy i którego wspomnienie jak brylantowa gwiazda zawsze przyświecać będzie mojemu życiu. Niech cię to nie przeraża jednak, nie kocham go już, lecz te obrazy przeszłości są mi zawsze tak drogie. Nimi żyję.
Przy końcu innego listu znajdował się dopisek: Na Królewskiej ulicy na wystawie w oknie zobaczyłam cudną fotografię Byrona. Muszę się dowiedzieć, ile kosztuje, bo muszę ją sobie kupić. Co za wyraz i co za oczy! A choć bez brody, wiesz, kogo mi przypomina?!…
W początkach zimy Bogumił Niechcic zaczął nieco więcej miejsca zajmować w tych zwierzeniach.
„Z panem Bogumiłem – pisała w połowie grudnia – dotąd jeszcze nic nie postanowiłam, boję się, bym później nie żałowała, choć gdyby mnie kto zapytał, czy go nie kocham, musiałabym powiedzieć, że często czuję dla niego coś więcej niż życzliwość. Lecz przytłumić tę życzliwość, a nawet zapomnieć o niej przychodzi mi z wielką łatwością. Jestem widocznie wprawna. Przecież stłumiłam tysiąc razy mocniejsze uczucie. Przed samym Bożym Narodzeniem doniosła energicznie:
Czy wiesz, co postanowiłam w kwestii l’amour? Otóż widzę, że Bogumił naprawdę mnie kocha. Ostatni jego list tak dobrze maluje jego proste i szczere uczucia. A wobec miłości cóż stąd, że już niemłody. Jam także już niemłoda, choć, śmiech powiedzieć, niedawno wziął mnie tu ktoś na pensji za jedną z uczennic. A i pan Bogumił podobno myśli, że mam osiemnaście lat. Ciekawa jestem, jaką minę zrobi, kiedy go wyprowadzę z błędu. Jednak mimo smutnych doświadczeń, które już mam za sobą, nie czuję się znów tak bardzo rozczarowaną do życia. Nawet z pewną nadzieją patrzę w przyszłość. Tak więc, kości rzucone. Pojadę, tak jak obiecałam, do Borku i niech się dzieje wola nieba, co będzie, to będzie.
I wkrótce po Nowym Roku zaczęły wychodzić zapowiedzi Bogumiła Niechcica i Barbary Ostrzeńskiej – w Warszawie w kościele Karmelitów na Lesznie. W Warszawie, a nie w Borku, gdyż o to prosiły koleżanki i przyjaciółki panny Barbary, których życzenie było dla niej święte. Prócz tego miała nadzieję, że do Warszawy zjedzie na jej wesele Julian, inżynier z Petersburga. Co prawda, obiecywał on już dawniej przybyć na ślub Daniela i Teresy, a jednak nie przyjechał. W ogóle od czasu osiedlenia się poza stronami rodzinnymi ani razu jeszcze nie widział się ni z matką, ni z rodzeństwem. Tym razem jednak tak się złożyło, że miał swoje zawodowe sprawy do załatwienia w Warszawie, a więc może jednak przyjedzie. Wyjazd do jakiegoś na końcu świata położonego Borku byłby go na pewno odstraszył, a panna Barbara ani się spostrzegła, jak zaczęła dzień swego ślubu uważać po trosze za okazję do zobaczenia się z bratem.
Zaraz w czasie świąt w Borku, kiedy jej zaręczyny stały się oficjalne, panna Barbara poprosiła Niechcica, żeby ją zawiózł do matki. Bogumił westchnął, gdy się z tym do niego zwróciła.
– Nie chciałbym – powiedział – żeby pani myślała, że się mojej rodziny wstydzę, ale boję się, że moja matka nie spodoba się pani. To już zupełnie niedołężna staruszka. A jeśli pani idzie o zadośćuczynienie zwyczajom, to ona biedna przeszła już tyle i stoi tak dalece poza życiem, że nie przywiązuje do tego wagi. A ja tym bardziej.
Panna Barbara pomyślała, że jej narzeczony też nie zna się na zwyczajach, gdyż te wymagały, aby starsza pani Niechcicowa złożyła wizytę rodzinie przyszłej synowej. Wiedziała jednak, że to jest ze względu na stan jej zdrowia, a także na różne inne okoliczności, jak odległość, koszty itp., niemożliwe. Zresztą konwenanse obyczajowe nie były dla niej żadnym bożyszczem, nie chciała być małostkową i nie podjęła tej sprawy, ale nalegała stanowczo, że będąc tak blisko musi poznać swą świekrę. Słyszała zawsze, że synowe ze świekrami źle żyją, pragnęła jak najprędzej okazać, że będzie pod tym względem stanowiła wyjątek. Płonęła chęcią oczarowania swej świekry, wzbudzenia w niej miłości do siebie, dania jej poznać, że inteligentna, taktowna panna wie dobrze, co się matce należy od syna, i że nie będzie pragnęła nigdy go jej odebrać. Spośród czekających ją w małżeństwie zadań i obowiązków to wydawało jej się w tej chwili najważniejszym.
Wobec tego Bogumił przyjechał po nią nazajutrz w niezwykle pięknych, lśniących sankach. Śród pobrzękiwania dzwonków zasiedli oboje na granatowych mroźnych poduszkach i wsunęli nogi w kudły przepysznej, pokrytej suknem baranicy, a sanie szarpnęły nimi po cichu, aż odchylili się w tył, i pomknęły z sykiem i świstem po srebrzystej od słońca drodze. Panna Barbara żałowała namiętnie, że pan J. T. jej nie widzi. Gdy skręcili i wiatr mieli nie w twarze, a z boku, Bogumił objaśnił, że to są najlepsze dworskie sanki, które państwo Krępscy polecili mu wziąć, gdy się dowiedzieli, że jedzie po narzeczoną.
– Tak? – ucieszyła się panna Barbara. – Więc to widać przyjemni, rozumni ludzie – i stosunki z nimi muszą być dobre.
– Stosunki są dobre – odparł Bogumił – póki żyją starzy Krępscy, którzy pamiętają jeszcze, że mój ojciec był takim jak i oni człowiekiem. Lecz teraz syn ma objąć pomału rządy w majątku, a z tym nie wiem, jak będzie.
Panna Barbara milczała niemile zdziwiona, gdyż uważała mimo woli, że owi Krępscy dopiero teraz będą mieli dane do szanowania i należytego traktowania Bogumiła. On zaś rzekł jeszcze po namyśle:
– Mieszka też z nami stary mój wuj. Obłąkany.
– Słyszałam o tym – odparła panna Barbara łaskawie. Jej chwilowe rozdrażnienie minęło i zaczęła znów roić, że zdobędzie również sympatię owego wuja. Kto wie, może nawet wpłynie na rozjaśnienie mroków jego umysłu. Słyszała już o wypadkach przywrócenia władz umysłowych za pomocą troskliwej dobroci. I układała sobie w myślach, jak się z tymi obojgiem przywita, jak ich zabawi, a nawet, co będą po jej odjeździe mówić, jak o niej marzyć i śnić.
– Krępa – rzekł Bogumił. Panna Barbara z biciem serca rozejrzała się wkoło, niespokojna, czy otoczenie będzie się jej podobać. Przestraszała ją myśl, że mogłaby się dostać w brzydką, niemiłą okolicę. Na szczęście widok rozległego ogrodu, bramy i widniejącego w głębi, rozpostartego zacisznie i powabnie na tle potężnych drzew dworu – usposobił ją jak najlepiej. Zarówno położenie wsi, jak rozplanowanie folwarku było zachwycająco malownicze.
Lecz gdy wjechali w podwórze, roztoczyły się przed oczyma panny Barbary jakby kulisy tego pięknego widoku. Sanki zaczęły stukać i podskakiwać na zgnojonej grudzie przed oborą, śnieg był tu wszędzie zbrukany i zaśmiecony. Długie bez końca, jednostajne budynki otaczały dokoła olbrzymi, pusty i smutny dziedziniec, z którego raz po raz zrywały się stada kawek z przenikliwym i kląskającym wrzaskiem.
Pani Florentyna zajmowała jeden z trzech przydzielonych jej rodzinie pokoików w nędznej oficynie, mało różniącej się od innych budynków folwarcznych. Wielkie polne kamienie ułożone były pod drzwiami wejściowymi zamiast schodków. W pokoiku pani Niechcicowej było ciasno i duszno, i czuć było mdłą woń, jakby woń sędziwej starości. Matka Bogumiła siedziała w trzcinowym, powyściełanym zwykłymi poduszkami fotelu, a nogi miała okryte kraciastą chustką. Była otyła i spojrzała na pannę Barbarę oczyma wielkimi, lecz bez wyrazu, jakby nie nastawionymi już na żaden z przedmiotów tego świata. Gdy panna Barbara pochyliła się do jej ręki, staruszka pogładziła ją drugą ręką z wysiłkiem po włosach. Panna Barbara zapuściła już w ciągu tego roku długie włosy i okręcała je warkoczami dokoła głowy.
– Piękne włosy – rzekła matka Niechcica głosem tak słabym, jakby się odezwał z dziecinnej nakręconej zabawki. – Ja też miałam duże, piękne włosy. Ale teraz… – zamilkła i po upływie pewnego czasu dodała z żałością: – powyłaziły.
Niewiele co więcej zostało w czasie tej wizyty omówione. Wypili jeszcze we troje herbatę z bardzo dobrymi ciasteczkami, a kiedy potem wychodzili, Bogumił zapytał w sieni dziewkę idącą dokądś z szaflikiem:
– Czy przy starszym panu jest kto?
– Ludwiczkę posłalim! – krzyknęła nie oglądając się i śpiesząc w swoją drogę.
Bogumił objaśnił narzeczoną:
– Wujowi, zwłaszcza zimą, zdaje się, że to ciągle jest jeszcze powstanie. I ucieka nam na noc do lasu, tak że musimy go pilnować. Boimy się, żeby nam biedak nie zamarzł.
Panna Barbara stała ze spuszczonymi oczyma i nie prosiła, żeby ją z tym wujem zapoznać. Sanki już na nich czekały, ale Bogumił rzekł prosząco:
– Ja bym chciał jeszcze pani pokazać nasze nowe mieszkanie. Za dwa tygodnie ma być ostatecznie opróżnione. Teraz tam jeszcze mieszkają, ale już się wkrótce wyniosą. Szkoda, że nie można odnawiać, bo mróz. Postaramy się tylko wymieść, wyporządkować. To blisko, z tamtej strony ogrodu. Pójdziemy? Żeby pani nie myślała, że będziemy tak nędznie mieszkać jak tu. Mamy dostać cały osobny dom.
Panna Barbara najbardziej pragnęła czym prędzej wracać do Borku i do Warszawy. Nie mogła sobie siebie w tej Krępie wyobrazić. Przestała wierzyć w swój ślub.
Nie, oczywiście, to małżeństwo nie może dojść do skutku – myślała, jak gdyby nie znalazłszy w rodzinie i siedzibie Bogumiła tych możliwości, których szukała, nie widziała już żadnych innych nadziei na radość w przyszłym pożyciu. Nie śmiała jednak naglić do powrotu i choć nie upatrywała żadnego sensu w oglądaniu mieszkania, w którym nie miała zamiaru mieszkać, posłusznie brnęła przez śnieżne zaspy za Bogumiłem. Wkrótce zobaczyli ów dom i panna Barbara nabrała trochę otuchy. Był to nieduży, schludny domek stojący w ogrodzie, mający widok na łąki i na lasy. Przed domem na trawniku śród świerków bawiły się jakieś dzieci w szubkach i kapturkach.
Prawda, dzieci – pomyślała Barbara. – Będę przecież pewno miała dzieci. – I przemknęło jej przez myśl, jakie szubki, jakie kapturki będą one nosiły, gdy tak będą biegały po trawniczku śród świerków. Zatupała po śniegu, niby to z zimna, a w gruncie rzeczy z nagłej radości.
– Czyje to dzieci? – spytała. – Czyje?
– Dawnego administratora – wyjaśniał Niechcic. – Był tu niejaki Winczewski, co zarządzał wszystkimi folwarkami dominium, bo do mnie to należy tylko Krępa. Ale teraz, kiedy młody Krępski skończył studia rolnicze, starzy skasowali od Nowego Roku tego administratora. I my mamy po nim dostać mieszkanie.
– To się dobrze złożyło – zawołała panna Barbara i wstrząsnęła się. Bogumił zląkł się, że jej zimno, i zaczął prosić, żeby przed odjazdem napiła się miodu. Inaczej może się jadąc przeziębić.
Ruszyli z powrotem w podwórze, a panna Barbara zapewniała po drodze Bogumiła, że dawno jej się nigdzie tak nie podobało jak w tej Krępie. Przedtem rada była dać mu uczuć, że ją tu wszystko przygnębia. Teraz jednak drżała, aby się nie domyślił poprzedniego stanu jej duszy.
Zaś jeszcze raźniej poczuła się, gdy wypiła owego miodu. Ochoczo wsiadła do sanek, a kiedy wyjechali pomiędzy lasy, zapragnęła, by ją Bogumił pocałował. Nic nie mówiła, lecz on odgadł jej chęci, a wtedy naraz życie z nim wydało jej się czymś łatwym i powabnym, gdziekolwiek by je zasnuli, w Krępie czy też nie w Krępie, śród pięknych czy też obojętnych krajobrazów.
Lecz po powrocie do Warszawy uczuła, że ani ten miód, ani ta jazda sankami, ani te pocałunki nie dadzą się porównać z niczym, co tutaj miała. I znów popadła w wątpliwości i w męczarnie, co dręczą człowieka, gdy nieodparty głos namiętności nie wskazuje drogi, a umysł i wola nie są w stanie kierować się innymi nakazami nie zbudzonego jeszcze ducha. Ze strachem czekała bliskiej godziny ślubu i coraz częściej, co dzień prawie pisywała do siostry.
Gdyby szło tylko o miłość – skarżyła się – wiedziałabym, jakie mam słowo powiedzieć. „Nie” – byłoby to słowo. Ale ślub, wesele, małżeństwo – z tym się łączy tyle różnych dodatkowych rzeczy, które człowieka bałamucą i nie dają mu rozpoznać swych uczuć. Przy tym zdaje mi się, że jeśli się teraz cofnę, to już nikt więcej nie będzie się chciał ze mną ożenić. A żyć samotnie z własnej woli – niekiedy mi się ta myśl podoba… Lecz gdy tylko się na to zdecyduję, wnet mi żal tego, czego się wyrzekam, i na odwrót, pragnę żyć tak jak wszyscy, wypełnić swe przeznaczenie, być żoną, matką, panią domu, wypróbować swe siły. Ambicja, ciekawość, wszystko wchodzi tu w grę, a wszystko takie silne!
Na dwa dni przed ślubem przyszła wiadomość, że ani pani Teresa, ani jej mąż nie przyjadą. Ich dziewczynki zachorowały na odrę i żadne z rodziców nie chciało od chorych dzieci odjechać. O tym, by matka Ostrzeńska sama miała przyjechać, nie było mowy. Pani Adamowa już od dawna bała się na własną rękę wyruszać poza Kaliniec, bo jej się zawsze zdawało, że w drodze umrze na serce. Nie dość na tym, inżynier Julian również doniósł, że nie może przyjechać. Stanęły mu na przeszkodzie ważne czynności przy nowo budującej się linii kolejowej.
Listy od rodziny nadeszły jednocześnie i panna Barbara odczytywała je ze łzami w oczach – i z taką rozpaczą w sercu, jakby zjazd rodziny był jedynym szczęściem, którego w dniu ślubu oczekiwała. W przystępie żałości zaczęła niezwłocznie pisać do pani Teresy. Z płaczem – były słowa jej listu – dowiaduję się, że ani ty, ani Lucjan, ani Mama nie będziecie na ślubie, i z płaczem będę pojutrze żegnać Warszawę. Czułam się tutaj taka szczęśliwa, jakby cały świat do mnie należał. Te chwile miną i nigdy już nie wrócą. Może jeszcze się wstrzymać? Myśl, że wy macie teraz zmartwienie i że ja nie mogę być z wami, czyni mi życie nieznośnym. Nie widzę dostatecznie ważnego powodu, abym teraz nie miała być z wami. Nie, upieranie się przy małżeństwie, do którego nie czuję żadnego zapału, wydaje mi się w tej chwili czczą igraszką próżności wobec uczucia do was, najsilniejszego i najprawdziwszego, bo nie związanego z żadną światową ambicją…
Zmierzch zapadł, przestała widzieć litery i musiała zaniechać pisania. Usiadła na stołeczku przy piecu i płakała grzejąc zmarznięte ręce. Znajdowała się w swym pokoiku na pensji, w głębi lokalu słychać było śmiechy i bieganinę po schodach. Na ulicy rozlegało się klaskanie kopyt po bruku, a potem poślizgiwanie się podków o kamienie, jakby ktoś konia zatrzymywał. Światło zapalonej właśnie latarni zabłysło na ścianie pokoju. Panna Barbara czuła się jak podróżny, który wyrusza w niepowrotną drogę i którego jego najukochańsi nie przyszli przed odjazdem pożegnać. A jej wczorajszy świat, uczennice, koleżanki, znajomi pogodzili się już z tym, że ich miała opuścić, nie liczyli już na nią w swych zabawach.
Wtem zapukano i zjawili się Ładowie, a z nimi Bogumił Niechcic. Mieli przybyć dopiero nazajutrz w południe, lecz i oni też otrzymali wiadomość od rodziny Ostrzeńskich, a nie chcąc, aby panna Barbara czuła się osamotnioną, przyśpieszyli swój przyjazd.
Narzeczona nie wiedziała, jak im dziękować i gdzie ich z radości posadzić. Zapaliła światło, chciała kazać dawać herbatę, lecz oni naglili, by się ubrała i wyszła z nimi na miasto. Pójdą do znajomej Ładom cukierni na czekoladę, a potem wybiorą się razem do teatru.
Grano tego wieczora „Czartowską Ławę”. Łada zakupił lożę i panna Barbara znalazła się z Bogumiłem w samym środku wystrojonego, szemrzącego świata, w śpiewnym, niewyraźnym zgiełku strojonych instrumentów, w rzęsistym blasku kandelabrów. Serce jej biło, miała uczucie, że wszyscy na nich patrzą i osądzają jej wybór. I że dla każdego w tej chwili widoczne są braki pana Niechcica, jego niedostateczne wykształcenie, jego mieszkanie w nędznej oficynie, do której wchodzi się po kamieniach i gdzie panuje zaduch.
Popełniła mnóstwo niezręczności, a choć była tu na swoim gruncie, czuła się tak zażenowana, że zaraz na wstępie zrzuciła za parapet loży rękawiczki; na szczęście siedzieli na parterze i nie wzbudziło to większej sensacji – musieli jednak odwołać się do pomocy woźnego. Bogumił, na odwrót, zachowywał się z powściągliwą niewymuszoną swobodą człowieka nieobytego, lecz już z natury nigdzie nie czującego się obco. Przychodziło mu to tym łatwiej, że nie zwykł był mieć wciąż siebie na widoku i że nie miał tak pobudliwej wyobraźni, jak jego narzeczona.
Ochłonąwszy nieco panna Barbara spojrzała bardziej przytomnie i zauważyła, że Bogumił ma na sobie nowe ubranie i wygląda bardzo przystojnie. Jakaś pani w krzesłach zauważyła widać to samo, gdyż odwracała się i spoglądała nie to, że na ich lożę, ale całkiem wyraźnie na Bogumiła. Panna Barbara zaczynała się na nowo czuć nieswojo, a już wręcz przeraziła się, gdy ujrzała, że Niechcic nagle wstał i ukłonił się owej damie. Nie śmiała się spytać, kto to, musiała doczekać, aż spytają Ładowie, i usłyszała, że to krewna Krępskich, którą Bogumił widział parę razy w ich domu. Uspokoiła się, lecz w czasie pierwszego antraktu doznała nowego wstrząśnienia. Gdy się przechadzali we czworo po kuluarze, młoda panienka w seledynowych muślinach mijając ich upuściła niechcący wachlarz. Bogumił podniósł go i został obdarzony takim spojrzeniem, że panna Barbara spostrzegłszy to zadrżała. Co gorsza, gdy mijano się potem raz jeszcze, spojrzenie się powtórzyło, a tym razem panna Barbara miała wrażenie, że i pan Niechcic jak gdyby się uśmiechnął. Nie śmiała nic na to powiedzieć, nie czuła się w prawie do tego, lecz wpadła w skrytą rozpacz. Po raz pierwszy uprzytomniła sobie, że nie sama ona tylko jedna musi być koniecznie przedmiotem uwielbienia Bogumiła. Mógł się on przecież z łatwością zakochać w której z owych dwu dam. Wszak dał dowód, że się potrafi zakochać od pierwszego wejrzenia, a tę z krzeseł znał już w dodatku przedtem. Obie damy były też przecież sto razy od niej piękniejsze i wspanialej ubrane, a oprócz tego, co tu skrywać, patrzyły na niego tak, jak ona nigdy na niego nie patrzyła. Im on nie zdawał się prostakiem. Snadź trzeba było być tak piękną i tak ubraną jak one, by ocenić zalety Bogumiła, a ona, widać, biedna, nie znała się na rzeczy. Niemożność pokochania Bogumiła całą pełnią uczucia wydała jej się nagle nie – godną lamentu i rozgłosu – wyższością rozczarowanego serca, ale upośledzeniem duchowym, kalectwem i poniżającą niedolą. Strach, że Bogumił domyślił się, jak wielką była pod tym względem niedołęgą, przyprawił ją nieomal o zemdlenie. Uczuła się w niebezpieczeństwie i jak przedtem pragnęła odwlec dzień ślubu, tak teraz drżała, czy przez czas dzielący ją od ołtarza serce Bogumiła nie odwróci się od niej ze wstrętem i ach, jak chciała, żeby już było po wszystkim.
Jednak w czasie trwania przedstawienia przejęła się nim do tego stopnia, że zapomniała o swym nieoczekiwanym strapieniu. Gdy wychodzono z teatru, trwożne myśli przypomniały się znowu, lecz nie miały już tej siły co przedtem. Żar uczuć, płynący ze sceny, udzielił jej się i doznała pociechy. Czuła się zdolną do pokochania Bogumiła, a nawet już go lubiła, już go chciała całować i nie bała się o jego uczucia, gdy jechali do domu z teatru. Bo kto kocha – ten się nie lęka. Mówiąc jej dobranoc przed drzwiami domu, gdzie mieszkała, Bogumił powiedział nieśmiało:
– Muszę kogoś trochę zasmucić. Tak mi żal, bo taka ożywiona. Ale cóż mam robić. Nie będziemy zaraz mieli tego domku w ogrodzie. Ów administrator dostał miejsce dopiero od kwietnia i na razie do tego czasu będziemy musieli zostać na starym mieszkaniu. Wuja przeniosłem do jednego wolnego pokoiku na górce, a my będziemy mieli przy mamie pokój z kuchnią.
Panna Barbara aż zadrżała z uciechy na tę wiadomość. Tak bardzo pragnęła okazać czymś Bogumiłowi przemianę, której uległa.
– Ależ to nic nie szkodzi – rzekła. – Tu czy tam, będziemy razem i wszystko będzie dobrze.
– Wiedziałem, że tak powie – uradował się Niechcic. Wciąż jeszcze nie śmiał jej mówić „ty”, a nie mógł, nie chciał już „pani”.
Znalazłszy się na powrót w swym pokoju panna Barbara zapaliła lampę i siedziała w milczącej zadumie przy stole nie zdejmując żakietu ani czapeczki. Na koniec wzrok jej, goniący wciąż jeszcze obrazy przeżytego wieczoru, padł na zaczęty o zmierzchu list do Teresy. Przeczytała go, podarła, a następnie zrzuciwszy okrycie napisała pośpiesznie nowy.
Spłakałam się – pisała – droga siostrzyczko, na wiadomość, że nikt z was na ślubie nie będzie, ale cóż, trudno. Jestem teraz cała przejęta myślą o tym, by sprostać obowiązkom, które na siebie biorę, może więc lepiej, że zobaczymy się potem, gdy będę bardziej spokojna. Za błogosławieństwo Mamy i za książęce dary z serca dziękuję. Zapowiadałyście, że nie będzie wyprawy, a toż to cała wyprawa! Wyobraź sobie, że Bogumił dowiedziawszy się, że będę sama, przyśpieszył przyjazd. Tylko co spędziliśmy z nim i z poczciwymi Ładami wieczór w teatrze. Dawano „Czartowską Ławę”. Gra była zachwycająca, od uroczych piosenek mało mi serce nie wyskoczyło z piersi, a dekoracje przedstawiające górski krajobraz wydały mi się cudem. Wróciłam rozmarzona i jedno mnie tylko gnębi, że gdy ja tu używam, wy tam stroskani czuwacie nad łóżkami moich najukochańszych dziewczynek. O, gdy Bóg pozwoli, że będą już zdrowe, muszą kiedyś do mnie na wieś przyjechać. Od kwietnia będziemy mieli śliczne mieszkanie w osobnym domu w ogrodzie. Teraz dopiero widzę, jak wielką pomyślnością jest dla mnie to małżeństwo i miłość Bogumiła. Charakter jego podoba mi się coraz bardziej, nie masz pojęcia, jak zyskuje na porównaniu z każdym z moich znajomych, a zwłaszcza z tym, co, tak będąc obiecującym, tak się okazał zawodnym i nieciekawym. A jeśli idzie o stanowisko pana Niechcica i o to, że grozi mi zakopanie się na wsi, jak ubolewa moja dobra Michasia, to nie lękam się tego. Przyrodę zawsze kochałam równie silnie jak książki i dobre towarzystwo. Nie przeraża mnie to, że będę żyła śród lasów i śród łąk. A stanowisko pana Niechcica jest dla mnie aż nadto dobre, dziwię się nawet, że będąc przystojnym, a wcale jeszcze niestarym człowiekiem, nie obejrzał się za bogatszą. Wszakże ja nic nie posiadam prócz paru sukienek i koszul, których liczba co prawda znacznie się z waszej łaski zwiększyła, ale to też i wszystko. Moje lekcje nie są żadnym stanowiskiem. Lubiłam je, gdyż lubiłam przebywanie z miłymi dziewczętami, ale nie miałam nigdy zamiłowania do bakalarstwa, nie przynosiło mi też ono tyle, bym się mogła obejść bez waszej, najdrożsi, pomocy. Traktowałam tę pracę zawsze jak coś tymczasowego. Jak wiesz, marzyłam o czymś innym – wszak słyszałaś o kobietach, co pojechały na wyższe studia do Krakowa, do Petersburga lub za granicę. Lecz gdybym nawet miała i środki, czy odważyłabym się na to? Pewno nie – zresztą za późno już o tym mówić i myśleć. Wszystko tamto przepadło. Tak więc dziękuję Bogu za to, co jest, i jestem najlepszej myśli. Ściskam was, Mamie rączki i nóżki całuję, wasza – po raz ostatni wyłącznie tylko wasza – Bar. Ostrz.
W dzień ślubu Barbary i Bogumiła wypadła zła pogoda – mróz, wicher i zadymka. Nim zdążono powsiadać do karet, furmani, konie i dachy pojazdów zasypane zostały śniegiem. Był już zmierzch. Jechano powolutku śród różowego światła latarń i jakby przedzierając się przez drgające zwoje gęstego muślinu. W kościele wszyscy musieli stać cały czas okutani w rotundy i szuby – gdyż panowało w nim lodowate zimno, a za każdym otwarciem drzwi smugi śniegu zaczynały wiać po posadzce. Z rodziny panny Barbary obecna była tylko pani Ładzina z mężem, ze strony Bogumiła występował jego dalszy krewny tego samego nazwiska, Hipolit Niechcic, posiadający niedaleko Borku własny folwark. Oprócz tego były koleżanki, przyjaciółki i znajomi panny Barbary. Panna młoda nie miała żadnej specjalnej ślubnej sukni, ubrana była w nowy, ale już od jakiegoś czasu noszony granatowy watowany kostium z szarym barankiem i takąż barankową z granatowym czapeczkę. Była zamyślona i miała niewidywany u niej dotąd, nieco wyniosły i srogi wyraz oczu. Gdy na chórze zaczęto grać i śpiewać, dwie łzy spłynęły po jej twarzy, która jednakże poza tym ani drgnęła. Wszyscy inni wciąż ze sobą szeptali tak, że w kościele prócz odgłosów niepogody słychać było świszczący szelest. Panowie odzywali się nawet basowym półgłosem.
Na krótko przed oczekiwanym ukazaniem się księdza drzwi kościelne jeszcze raz się otwarły, a potem z grzmiącym hukiem zamknęły. Nikt nie zwrócił na to uwagi, gdyż do kościoła wciąż jeszcze wchodzili ci i owi spośród ulicznej gawiedzi. Nagle jednak odwołano pana młodego. Tuż za nim odeszli w głąb kościoła Hipolit Niechcic i Łada. Teraz dopiero panna Barbara zaczęła drżeć i mienić się na twarzy.
– Co się stało? – myślała i nie śmiała zapytać, lecz serce w niej upadło. Może Bogumił rozmyślił się i nie chce z nią brać ślubu, może to owa pani z krzeseł lub ta z wachlarzem zjawiły się, by przerwać uroczystość. Tak czy inaczej, miała niejasne poczucie, jakoby zasłużyła na tego rodzaju niełaskę losu, i truchlała, czekając najgorszego. Bogumił tymczasem powrócił do orszaku, a ujrzawszy wpatrzoną w siebie, zmienioną twarz narzeczonej, podszedł do niej i pocałował ją w rękę.
– Co się stało? – szepnęła – proszę pana.
– Nic, kochanie – odparł – wszystko dobrze. – Lecz był blady jak płótno i pomimo wysiłku nie zdołał się uśmiechnąć – tak że panna Barbara nie odzyskała spokoju i myliła się przy powtarzaniu słów obrzędu. Ręka jej drżała tak, że ksiądz z trudem tylko zdołał jej włożyć obrączkę.
Gdy po załatwieniu wszystkich formalności znaleźli się we dwoje w karecie, Bogumił powiedział prędko:
– Moje dziecko, nie przejmuj się tym bardzo. Moja matka umarła. Nagle. Dostałem depeszę ze dworu.
Tak więc ślubna podróż pani Barbary była to podróż na pogrzeb. Mieli tylko tyle czasu, by zabrać rzeczy i wyruszyć na kolej. Pociąg, na który według otrzymanego zawiadomienia miały być wysłane konie z Krępy, odchodził o siódmej z minutami. Ładowie i Hipolit Niechcic mieli zostać do rana, by pozałatwiać rzeczy, którymi państwo młodzi nie zdążyli się zająć.
Do dworca Kowelskiego nie było bardzo daleko. Bogumił znalazł sanki zaprzężone w bystrego konia i przybyli na czas.
Budynek stacyjny stał w polu i był tak zasypany, że wśród sinobiałej mgławicy widać było tylko ciemną smugę niskiej ściany z niewyraźnie oświetlonymi oknami. Dokoła była pustka i huczał wiatr. Pociąg stał już, świecił i dyszał, jego czarne kształty rozpływały się w sypkiej ostrej zawiei. Weszli do poczekalni. Bogumił kupował bilety, a pani Barbara szczękała z zimna zębami i powtarzała: – Jezus Maria, prędzej, prędzej, bo nie zdążymy. – To znów milkła, zamykała oczy, żeby nie patrzeć, jak Bogumił powoli odbiera resztę. W powietrzu coś niejasno dźwięczało, zapewne druty czy sygnały, czy słupy telegraficzne.
Wreszcie znaleźli się w przedziale, w którym drzemał już jegomość w lśniących kaloszach. Jechali pięć godzin i przez cały ten czas nie śmieli ze sobą mówić ni postępować swobodnie jak ludzie zaślubieni. Zmarła była pomiędzy nimi, pani Barbara czuła, że Bogumił wciąż o niej myśli, i nie mogła mu tego mieć za złe, przeciwnie, musiała mu to chwalić. On zaś w istocie zapadał co chwila w zadumę, śród której wszystko obecne znikało mu sprzed oczu. Często jednak zrywał się i prosił żonę, to by się na nim oparła, to by się położyła.
– Czy ci nie zimno, kochanie, czyś nie głodna – pytał, a ona odpowiadała: – Nie, dziękuję panu – gdyż nie mogła tak ni stąd ni zowąd zacząć mówić mu „ty”. Niekiedy oboje zaczynali drzemać, a pani Barbara majaczyła, że matka Bogumiła nie umarła, popadła tylko w omdlenie. Gdy przyjadą, będzie już przytomna, lecz ciężko chora, a wtedy ona roztoczy nad nią opiekę, będzie ją na rękach przenosić z łóżka na fotel, aż staruszeczka wyzdrowieje – cóż to będzie za radość. O, jakże pragnęła zastać ją przy życiu i zatrzeć pamięć wizyty, w czasie której tak jej się wszystko u świekry nie podobało.
O dwunastej w nocy siedli do sanek i jechali nimi do czwartej nad ranem. Na szczęście wiatr ustał najzupełniej, wypogodziło się, świecił księżyc, noc była przeczysta i lazurowa. Teraz jednak jeszcze trudniej było im porozumiewać się ze sobą, gdyż byli odziani w sterczące kołnierzami wysoko ponad głową olbrzymie, ciężkie futra, przez które mówili do siebie niby przez ścianę. Pani Barbara, wyglądając jednym okiem ze swych niedźwiedzi, zachwycała się tylko po cichu przywalonymi śniegiem sosnami i świerkami, co świeciły w księżycu olśniewającym blaskiem.
Na koniec wjechali w znajome już podwórze i stanęli cicho przed niziutkim swym domem. Zrazu nie było nikogo widać, psy tylko poszczekiwały, lecz niebawem otoczyli ich ludzie. Było ich kilkoro. W milczeniu zaczęli świecić latarnią, bo księżyc zaszedł i robiło się ciemno. Okno pokoju starszej pani Niechcicowej było otwarte i widać było przez nie zapalone świece. Zmarła leżała jeszcze widać na łóżku.
Pani Barbara wydobyła się z sanek, a Bogumił pomógł jej zesunąć z ramion niedźwiedzie, w których nie mogła się ruszyć.
– Ostrożnie – powiedział wiodąc ją ku wejściu przez kamienie, które służyły za schodki.