Noce i dnie. Tom 1- 4 - Maria Dąbrowska - ebook

Noce i dnie. Tom 1- 4 ebook

Maria Dąbrowska

0,0
99,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Noce i dnie” uznawane są za najwybitniejsze dzieło rodzimej prozy realistycznej XX wieku i najlepszą powieść z dwudziestolecia międzywojennego. Napisana z rozmachem saga skupia się na losach Barbary i Bogumiła Niechciców oraz ich rodziny. Obejmuje czasy od powstania styczniowego do wybuchu I wojny światowej. Dąbrowska w mistrzowski sposób opisuje rodzinne wzloty i upadki, szarą codzienność, skomplikowane relacje i uczucia bohaterów na tle wielkich wydarzeń historycznych i przemian społecznych na ziemiach polskich w tamtym okresie.

Maria Dąbrowska w roku 1933 została nagrodzona za tę książkę Państwową Nagrodą Literacką oraz kilkukrotnie nominowana do Nagrody Nobla. Powieść doczekała się nominowanej do Oscara adaptacji filmowej oraz serialu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 2169

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tom I. Bogu­mił i Bar­bara

Tom I

Bogu­mił i Bar­bara

Daw­nymi czasy Nie­chci­co­wie żyli mniej wię­cej tak, jak żyją wszy­scy po dwo­rach na wsi. Utrzy­my­wali zażyłe i uroz­ma­icone sto­sunki z całą, nawet naj­dal­szą rodziną sie­dzącą prze­waż­nie na takich samych jak i oni fol­war­kach lub na zwią­za­nych źró­dłami docho­dów ze wsią pań­skich pose­sjach śród ogro­dów na skra­jach miast. Czuli się orga­niczną czę­ścią potęż­nego jakby ple­mie­nia, które wystar­czało samo sobie, miało wła­sną rodzinno-przy­ja­ciel­ską gwarę, zasta­na­wiało się, w jaki spo­sób wycho­wy­wać swe dzieci, aby je raz na zawsze uchro­nić przed wpły­wami z zewnątrz, zała­twiało wszyst­kie sprawy życiowe, pra­wie że nie wycho­dząc poza gra­nice śro­do­wi­ska, a nawet zgoła poza gra­nice nara­sta­ją­cego cią­gle od wszyst­kich stron rodu. Ale dziad Bogu­miła Nie­chcica, Maciej, zaczął się nie­po­strze­że­nie z tego świata wydzie­lać. W domu jego poja­wiali się coraz czę­ściej zna­jomi i przy­ja­ciele spoza klanu, uczeni, pro­fe­so­ro­wie, arty­ści, pisa­rze dzien­ni­ków, dzia­ła­cze i człon­ko­wie klu­bów poli­tycz­nych, ludzie nie­pew­nego pocho­dze­nia albo któ­rzy wyszli ze swo­jej sfery. Mówiono, że Maciej Nie­chcic traci dla obcych rozum, serce, a przede wszyst­kim pie­nią­dze. Uznano go za czło­wieka nie­spo­koj­nego i zaczęto się go wystrze­gać.

Za oko­licz­ność łago­dzącą jego dzi­wac­twa sta­rali się względ­niejsi spo­śród krew­nych uwa­żać domnie­maną ambitną chęć naśla­do­wa­nia wiel­kich panów, magna­tów i dostoj­ni­ków rządu, patro­nu­ją­cych nauce, sztuce lub ruchom poli­tycz­nym.

Wprędce jed­nak prze­ko­nano się, że tego rodzaju ambi­cje nie przy­świe­cały Nie­chci­cowi, gdyż nie widać było, aby zna­cze­nie i świet­ność jego domu wzra­stały pod jakim­kol­wiek wzglę­dem. Maciej Nie­chcic zda­wał się raczej wszystko czy­nić po temu, aby zbied­nieć i zmar­nieć. Mię­dzy innymi, po woj­nie 1830 roku, zapra­gnął jeden ze swo­ich trzech dzie­dzicz­nych mająt­ków zamie­nić na inny, z jakichś wzglę­dów lepiej odpo­wia­da­jący jego wido­kom. Przy pro­wa­dze­niu zwią­za­nych z tym ukła­dów oka­zał wię­cej ufno­ści do ludzi niż prze­zor­no­ści w dopil­no­wa­niu swych inte­re­sów, na sku­tek czego kupił mają­tek ze sta­nem hipo­teki, który wnet stał się powo­dem utraty i świe­żego nabytku, i jed­nego z pozo­sta­łych rodzin­nych fol­war­ków.

Syn Macieja Nie­chcica, Michał, odzie­dzi­czył tedy po ojcu dobra Jaro­sty mocno już okro­jone, wziął też po nim nie­spo­kojne uspo­so­bie­nie. Wyry­wał się tak samo nie­sfor­nie z gra­nic swo­jego świata, a życie samo­dzielne roz­po­czął od gor­szą­cego uczynku.

Oże­nił się z nowi­cjuszką panien domi­ni­ka­nek, Flo­ren­tyną Klicką, bar­dzo ładną i bar­dzo ubogą panienką zna­ko­mi­tego nazwi­ska, która wstą­piła była do klasz­toru, żeby nie być na łasce boga­tych krew­nych. Powia­dano, że Michał Nie­chcic pota­jem­nie się z nią w tym klasz­to­rze widy­wał i że ją wła­ści­wie stam­tąd wykradł. A cho­ciaż potem prze­pro­wa­dzono wszystko według prawa i oby­czaju, panna odbyła pokutę i uzy­skała zwol­nie­nie z nowi­cjatu, a oboje dostali roz­grze­sze­nie i ślub, to prze­cież dwory i dworki długo nie mogły daro­wać Nie­chcicowi tego postępku. On jed­nak bar­dzo się tym nie przej­mo­wał, bo cho­ciaż dobrym był dla każ­dego czło­wie­kiem, to uczuć, na któ­rych mu zale­żało – powa­ża­nia, przy­jaźni, bli­sko­ści – szu­kał tak jak i ojciec, nie po sąsied­nich dwo­rach, ale po świe­cie, śród ludzi zaj­mu­ją­cych się pracą umy­słową albo spra­wami publicz­nymi. Pani Flo­ren­tyna zaś czuła się szczę­śliwa w tych nowych dla sie­bie sto­sun­kach, zarówno dla­tego, że zaznaw­szy w mło­do­ści wiele upo­ko­rzeń od ludzi rów­nego sobie stanu uwa­żała towa­rzy­stwo innego pokroju za wielką łaskę losu, jak i dla­tego, że czuć się szczę­śliwą było zgodne z jej miłu­ją­cym wszystko uspo­so­bie­niem.

To byli rodzice Bogu­miła Nie­chcica.

Bogu­mił Adrian był ich naj­młod­szym synem, przy­szedł na świat w wiele lat po ślu­bie. Star­sze dzieci powy­mie­rały, co było, jak mówiono w oko­licy, karą Bożą za odwró­ce­nie się pani Flo­ren­tyny z drogi świę­tego powo­ła­nia.

Bogu­mił cho­wał się zdrowo, a mając pięt­na­ście lat wziął z ojcem udział w powsta­niu 1863 roku.

Do powsta­nia Michał Nie­chcic przy­stał też nie wtedy, kiedy to zostało posta­no­wione przez zie­miań­stwo, ale od razu na początku, razem z miesz­czań­stwem, inte­li­gen­cją miej­ską, rze­mieśl­ni­kami i róż­nego rodzaju mło­dzieżą. Jego udział w wal­kach był o tyle wybitny, że po klę­sce Jaro­sty zostały skon­fi­sko­wane, a on sam zesłany na Sybe­rię. Żona podą­żyła za nim. Syna, Bogu­sia, wzięli pod opiekę krewni, jedni z tych, któ­rzy potom­stwo Macieja Nie­chcica uwa­żali za rodzinę waria­tów. Obo­wiązki wycho­waw­cze wobec powie­rzo­nego im mło­dzieńca poj­mo­wali w taki spo­sób, że Bogu­mił po nie­ja­kim cza­sie uciekł od nich, i to tak aku­rat­nie, że ślad po nim zagi­nął. Przez ten czas pani Flo­ren­tyna pocho­wała w dale­kich taj­gach męża, wró­ciła do Pol­ski i opła­kaw­szy zagi­nio­nego syna została gospo­dy­nią w pew­nym zna­jo­mym dwo­rze. Była z tego kawałka chleba zado­wo­lona, gdyż odzna­czała się w dal­szym ciągu skromną pogodą ducha, która jej nie opusz­czała w żad­nych oko­licz­no­ściach życia. Po nie­ja­kim cza­sie jej ste­rane wie­kiem i przej­ściami zdro­wie nie­zmier­nie pod­upa­dło. Wtedy wła­ści­ciele dóbr Krępa, u któ­rych pra­co­wała, wypo­rzą­dzili dla niej miesz­kanko w ofi­cy­nie i tam umie­ścili ją razem z bra­tem, rów­nież byłym powstań­cem, Kle­men­sem Klic­kim, który dotąd, jako nie­ma­jący środ­ków do życia i przy tym słaby na umy­śle, znaj­do­wał się był w przy­tułku.

Do tego to domku, gdzie rezy­dentka Flo­ren­tyna Nie­chci­cowa doży­wała swych dni wespół z Kle­men­sem Klic­kim – pew­nego dnia zapu­kał wra­ca­jący z wie­lo­let­niej tułaczki syn Bogu­mił.

Bar­bara Joanna, póź­niej­sza żona Bogu­miła Nie­chcica, była z domu Ostrzeń­ska. Jej znowu dziad, Jan Chry­zo­stom Ostrzeń­ski, stra­cił mają­tek Lorenki śród mnó­stwa nie­po­myśl­nych oko­licz­no­ści natury gospo­dar­czej, świad­czą­cych tyleż o cięż­kim poło­że­niu całego w ogóle kraju, co i o tym, że gro­ma­dze­nie i utrzy­my­wa­nie dóbr ziem­skich nie leżało w cha­rak­te­rze owego Jana Chry­zo­stoma. Lecz jeśli posia­dał on podob­nie jak Nie­chci­co­wie zdol­ność do tra­ce­nia majęt­no­ści docze­snych, to nie zdra­dzał nato­miast żad­nych upodo­bań do obej­mo­wa­nia w posia­da­nie lub two­rze­nia jakich­kol­wiek innych dóbr, bar­dziej nie­ma­te­rial­nych. Nie wydzie­rał się też do nikąd ze swo­jej sfery, prze­ciw­nie, mar­no­wał ojco­wi­znę żyjąc z rodziną i sąsiedz­twami w naj­lep­szej komi­ty­wie. Był peł­nym życia hulaką, któ­rego wszy­scy lubili, gdyż ze wszyst­kimi pił, polo­wał, grał w karty i tań­co­wał. Synom nie zosta­wił już wła­sno­ści, tylko drobne dzier­żawy. Jeden z nich, Adam, był powab­nej powierz­chow­no­ści i miał uspo­so­bie­nie ojca. Pod­czas gdy jego bra­cia podo­cho­dzili na powrót do wła­snych mają­tecz­ków, on stra­cił na swej dzier­ża­wie wszystko, a że nie cier­piał wsi, prze­niósł się nie­ba­wem do mia­sta, gdzie został urzęd­ni­kiem skar­bo­wym.

Sto­sunki jed­nak towa­rzy­skie utrzy­my­wał wyłącz­nie z oko­liczną zie­miań­ską szlachtą, gdyż tylko z nią potra­fił dobrze się bawić.

Miał szczę­ście do ludzi, mimo braku majątku był wszę­dzie dobrze widziany i wkrótce oże­nił się z Jadwigą Jara­czew­ską, panną na dwu fol­war­kach. Do ożenku, prócz szczę­ścia, pomógł mu i przy­pa­dek.

Ojciec, mia­no­wi­cie, panny mło­dej wydał ją za niego z gniewu, że się ośmie­liła zako­chać w guwer­ne­rze z sąsiedz­twa, czło­wieku nie­miec­kiego i miesz­czań­skiego pocho­dze­nia. Ojciec ów był mason, demo­krata i dawny major napo­le­oń­ski, prze­nik­nięty ide­ałami rewo­lu­cji fran­cu­skiej, co mu jed­nak nie prze­szka­dzało żywić ślepe przy­wią­za­nie do tra­dy­cji, do herbu i do rodu. Chciał on był wydać swoją córkę za mąż tak, żeby to było zgodne zarówno z wyma­ga­niami rodu, jak i z jej uczu­ciami. Gdy jed­nak po odkry­ciu romansu z nauczy­cie­lem zaczęła mu się upie­rać, że jeśli nie pój­dzie za niego, to wstąpi do klasz­toru – w napa­dzie prze­kory, okru­cień­stwa i dumy posta­no­wił ją wydać bez uwagi na jej uczu­cia za pierw­szego, kto się trafi, byle to tylko był szlach­cic. Tra­fił się wła­śnie Adam Ostrzeń­ski, który nadto dzięki uro­kowi oso­bi­stemu zdo­był sobie już daw­niej życz­li­wość rodzi­ców panny.

Panna wstą­piła z pła­czem w naka­zane jej związki mał­żeń­skie i nie była z mężem szczę­śliwa. Adam Ostrzeń­ski w bar­dzo nie­dłu­gim cza­sie stra­cił oby­dwa posa­gowe fol­warki i zaczął żonę na dłu­gie mie­siące porzu­cać dla innych kobiet – ona zaś nie mogła zapo­mnieć swego nauczy­ciela. Posia­dali jed­nak oboje tyle wdzię­ków i czu­ło­ści uspo­so­bie­nia, że nie mogli pozo­stać dla sie­bie obo­jęt­nymi. Po każ­dej stra­cie mająt­ko­wej, po każ­dym nie­po­ro­zu­mie­niu i rozej­ściu się uczuć wra­cali do sie­bie na nowo śród wybu­chów roz­pacz­li­wej miło­ści i mieli ze sobą sze­ścioro dzieci, z któ­rych czworo się cho­wało.

Bar­bara była naj­młod­szym z tych dzieci, podob­nie jak Bogu­mił był naj­młod­szy u swych rodzi­ców. Nie pamię­tała ona już domu swego zamoż­nym. Uro­dziła się w mia­steczku, w któ­rym Adam Ostrzeń­ski po wielu odmia­nach losu objął sta­no­wi­sko bur­mi­strza. Miała pięć lat, kiedy stra­ciła ojca. Adam Ostrzeń­ski zgi­nął od pio­runa we wła­snym miesz­ka­niu, w chwili gdy sta­nąw­szy w cza­sie burzy przy oknie usi­ło­wał lepiej je domknąć, żeby woda desz­czowa nie cie­kła na pod­łogę.

Owdo­wiaw­szy pani Jadwiga Ostrzeń­ska za namową seniora rodu, boga­tego radcy Joachima Ostrzeń­skiego, poczu­wa­ją­cego się do opieki nad rodziną lek­ko­myśl­nego krew­niaka, prze­nio­sła się do mia­sta guber­nial­nego Kalińca. Otwo­rzyła tam stan­cję dla uczniów kształ­cąc zara­zem i wycho­wu­jąc z wiel­kim tru­dem wła­sne swe dzieci. Po roku takiego życia wybu­chło powsta­nie 1863 r; wszy­scy chłopcy ze stan­cji, nie wyłą­cza­jąc naj­star­szego Ostrzeń­skiego, Daniela, poszli do lasu. Pani Jadwiga zbied­niała wtedy do reszty i musiała zmie­nić obszerne miesz­ka­nie na pokoik z pod­da­szem oraz wyprze­dać nie­omal wszyst­kie meble. Ani na chwilę jed­nak nie pod­upa­dła na duchu i ani na chwilę nie dopu­ściła, by dzieci prze­stały się uczyć. Smutne doświad­cze­nia mło­dych lat roz­cza­ro­wały ją do hono­rów i korzy­ści pły­ną­cych z majątku lub uro­dze­nia. Wie­rzyła tylko w wykształ­ce­nie. Pra­gnęła, by jej syno­wie byli uczo­nymi, a przy­naj­mniej, by zajęli sta­no­wi­ska wyma­ga­jące zajęć wyłącz­nie umy­sło­wych; to samo chciała uprzy­stęp­nić i cór­kom. Gdy powsta­nie upa­dło, a Daniel, ranny w nogę, wró­cił osta­tecz­nie do domu, pani Jadwiga poru­szyła wszyst­kie moż­liwe sto­sunki aż do zna­nego radcy Joachi­mowi kali­niec­kiego wice­gu­ber­na­tora włącz­nie – aby synowi umoż­li­wić ukoń­cze­nie gim­na­zjum, a potem wstą­pie­nie do Szkoły Głów­nej. Lękliwa i nie­pewna sie­bie z natury – sta­wała się zażartą i nie­ugiętą, gdy szło o poko­na­nie szy­kan albo trud­no­ści zwią­za­nych z kształ­ce­niem dzieci. Pod tym wzglę­dem była gotowa na naj­więk­sze ofiary i upo­ko­rze­nia, aż do wstręt­nego jej szu­ka­nia pro­tek­cji u czyn­ni­ków rzą­do­wych. Tylko pomocy mate­rial­nej ni­gdy od nikogo nie przyj­mo­wała – pod tym wzglę­dem była nie­mile i opry­skli­wie dumna – z nie­chę­cią godziła się jedy­nie na let­nie wyjazdy do Pie­kar Wiel­kich, majątku radcy Joachima. Poza tym wie­rzyła, że w naj­gor­szych warun­kach da sobie zawsze radę i że z cza­sem dzieci jej dopo­mogą. Jeden syn miał być przy­rod­ni­kiem, drugi inży­nie­rem.

Byli oni już w wyż­szych zakła­dach nauko­wych, Daniel w War­sza­wie, a Julian w Peters­burgu, i zara­biali na swe życie lek­cjami. Matce jed­nak wciąż jesz­cze nic nie mogli przy­sy­łać, może też nie poczu­wali się do tego, zajęci spra­wami wie­dzy. Tak, że pani Jadwiga z dwiema cór­kami żyła w nie­wy­sło­wio­nym ubó­stwie. Przez pierw­sze lata utrzy­my­wano się pra­wie wyłącz­nie ze sprze­daży ostat­ków daw­nej świet­no­ści: płó­cien­nych obru­sów, sta­rych futer, webo­wej bie­li­zny i pamiąt­ko­wych sre­ber. Gdy tego zabra­kło, star­sza córka, Teresa, doszedł­szy do wyż­szych klas gim­na­zjal­nych, zaczęła dawać lek­cje, które nie zawsze star­czały na obiad, ale nie pozwa­lały umrzeć z głodu.

Poło­że­nie rodziny znacz­nie się polep­szyło, kiedy Daniel i Julian skoń­czyli stu­dia. Julian pozo­stał w Peters­burgu i tylko listem zawia­do­mił, że ma już dobrą posadę, lecz Daniel zamiesz­kał z matką i sio­strami i zaczął wykła­dać przy­rodę w świeżo zało­żo­nej pry­wat­nej szkole real­nej w Kalińcu. Zawód nauczy­ciela był jed­nym z tych nie­wielu zawo­dów, jakie się otwie­rały wów­czas w Pol­sce przed ludźmi z wykształ­ce­niem. Także i córka Teresa została nie­ba­wem nauczy­cielką w gim­na­zjum, do któ­rego przed­tem sama cho­dziła – a gdy naj­młod­sza, Basia, ukoń­czyła szkołę – i ona zaczęła udzie­lać świeżo naby­tej wie­dzy po róż­nych pry­wat­nych domach.

1

W domu pani Ada­mo­wej Ostrzeń­skiej zro­biło się teraz wesoło, gwarno i rojno. Wzięto jak się należy miesz­ka­nie w środku mia­sta, a przy­ja­ciele Daniela i zna­jome Teresy scho­dzili się do niego po połu­dniu i wie­czo­rami na her­batę, na wspólne czy­ta­nie ksią­żek, na śpiewy i na tańce. Mło­dziutka panna Basia, mimo poważ­nych zarob­ków docho­dzą­cych do kilku rubli mie­sięcz­nie, nosiła jesz­cze krótką suk­nię. Uwa­żana była przez towa­rzy­stwo zbie­ra­jące się u pani Ada­mo­wej pra­wie że za dziew­czynkę, ale w spo­sób, który nie upo­ka­rzał jej miło­ści wła­snej. Nie tylko bowiem dopusz­czano ją do wszyst­kich uciech bar­dziej doro­słego zespołu, ale wyróż­niano ją nie­jed­no­krot­nie w naj­roz­ma­it­szy spo­sób. Przy­ja­ciele Daniela Ostrzeń­skiego byli to mło­dzi stu­denci lub świeżo pokoń­czeni adwo­kaci, dok­to­rzy i nauczy­ciele, przy­rod­nicy, histo­rycy i mate­ma­tycy. Wszy­scy mieli w sobie zapas sił i zdol­no­ści na miarę wiel­kich przed­się­wzięć, a w braku roz­le­glej­szego pola dzia­ła­nia, do któ­rego rząd nikogo nie dopusz­czał, wyła­do­wy­wali nad­mierną ener­gię w gawę­dach i zaba­wach. Czy­tano wspól­nie „Histo­rię cywi­li­za­cji Anglii” Buc­kle’a albo „Przy­czyny zja­wisk w przy­ro­dzie orga­nicz­nej” Hux­leya, dys­ku­to­wano teo­rię Dar­wina, grano etiudę rewo­lu­cyjną i pre­lu­dium zwane „powstań­cze” Szo­pena oraz sonatę Pate­tyczną Beetho­vena, śpie­wano bal­lady Mic­kie­wi­cza albo pie­śni: „Orle, powstań z wię­zów, z ran…”, „Scho­waj, matko, suk­nie moje, perły, wieńce z róż…”, „Czemu sercu smutno…” i tym podobne, odby­wano przy księ­życu spa­cery nad rzekę i po parku, tań­czono do bia­łego dnia, wypra­wiano się łodziami w oko­lice Kalińca albo pod prze­wod­nic­twem Daniela urzą­dzano eks­kur­sje bota­niczne. Latem prze­no­szono ten sam tryb spę­dza­nia wol­nego czasu na wieś, do radcy Joachima, który chęt­nie gro­ma­dził koło sie­bie zarówno ubogą rodzinę, jak i jej przo­du­ją­cych pod wzglę­dem towa­rzy­skim i umy­sło­wym przy­ja­ciół.

Panna Bar­bara zasma­ko­wała wtedy w roz­ma­ito­ści życia oraz w ducho­wych roz­ryw­kach, któ­rych udzie­la­jącą się weso­łość brała za istotę swo­jej wła­snej natury. Czuła się w owym cza­sie osobą rado­sną i szczę­śliwą, zwłasz­cza gdy śród gości znaj­do­wał się pan Józef Toli­bo­ski, młody praw­nik nie­wy­so­kiego wzro­stu, ale zgrabny, bru­net z czarną brodą i jasnymi oczami, któ­rych kolor był zimny, sta­lowy, a wyraz ogni­sty i piesz­czo­tliwy. Zda­wał się on być mocno zajęty młod­szą panną Ostrzeń­ską. Cho­ciaż nie widy­wali się ni­gdy sam na sam, ale śród ludzi zawsze był przy niej.

Razu pew­nego, w cza­sie wycieczki, całe towa­rzy­stwo spo­częło na wzgórku nad rzeką. Część łoży­ska w tym miej­scu była zaro­śnięta i okryta kwit­ną­cymi nenu­fa­rami, które bar­dzo się podo­bały pan­nie Bar­ba­rze.

– Szkoda – powie­działa – że nie można ich dostać.

Józef Toli­bo­ski spoj­rzał na nią i nic nie mówiąc, bez uśmie­chu, jakby to nie był zalotny figiel, ale surowe świa­dec­two jego goto­wo­ści na wszystko, wszedł, jak stał, w rzekę, pogrą­żył się w nią do ramion i wró­cił z narę­czem cięż­kich, bia­łych kwia­tów.

Pozo­stali na brzegu przez cały czas dow­cip­ko­wali zano­sząc się od śmie­chu, a panna Bar­bara pła­kała. Po tym wyda­rze­niu była tym bar­dziej szczę­śliwa, gdy pan Józef znaj­do­wał się śród gości.

Minęło parę lat. Daniel zarę­czył się. Teresa także nie­ba­wem została narze­czoną. Panna Bar­bara prze­pa­dała za Danie­lem i uwiel­biała Teresę. Toteż ich narze­czeń­stwo napeł­niało ją jed­no­cze­śnie rado­ścią i roz­pa­czą, cie­szyła się ich szczę­ściem, a mar­twiła się, że ich do pew­nego stop­nia utraci. I nie tylko ich.

Oba­wiała się, że gdy brat i sio­stra ubędą z domu, roz­pierzch­nie się rów­nież to miłe, rozumne towa­rzy­stwo, śród któ­rego tak błogo upły­wała jej mło­dość. Cho­ciaż bywało nie­raz, że czuła się sama nie­od­łączną czę­ścią, a nawet ośrod­kiem wie­czo­rów, zabaw i poga­wę­dek, nie miała o sobie tak dobrego mnie­ma­nia, aby przy­pusz­czać, że ci przy­jemni ludzie scho­dzą się także i dla niej.

Przy­cho­dzili dla brata, który był naj­mę­dr­szym i naj­uczeń­szym z nich wszyst­kich, i dla sio­stry, która była nie­zwy­kle inte­re­su­jącą i pięk­niej­szą od niej osobą. Obie uro­czy­sto­ści weselne mało zostały pan­nie Bar­ba­rze w pamięci, gdyż cały czas myślała o tym, czy przy­ja­ciele brata będą na­dal bywać w ich domu.

Wszel­kie nadzieje co do tego stra­ciła osta­tecz­nie, ujrzaw­szy swoją nową bra­tową. Daniel Ostrzeń­ski oże­nił się z panną Micha­liną Pole­ską, córką zie­miań­skiego domu spod War­szawy. Rodzice panny mło­dej byli wła­śnie w przeded­niu utraty majątku, ich złe inte­resy odstra­szyły ostat­nio kilku pożą­da­nych kon­ku­ren­tów i w tych warun­kach uwa­żali mał­żeń­stwo z mło­dzień­cem dobrego rodu i któ­remu wró­żono wielką przy­szłość naukową za rzecz nie do pogar­dze­nia.

Wsze­lako nie mogli się powstrzy­mać, żeby tu i ówdzie nie opo­wia­dać, że córka ich popeł­niła meza­lians, uspra­wie­dli­wiony tylko wielką miło­ścią, któ­rej oni jako rodzice nie chcieli stać na zawa­dzie. Głosy te doszły do pani Ada­mo­wej i z tego powodu przy­ję­cie nowej syno­wej wypa­dło nieco wynio­śle.

Danie­lowa Ostrzeń­ska była młod­sza od panny Bar­bary, miała lat sie­dem­na­ście, ale była już roz­ro­śniętą, pysz­nie zbu­do­waną, doj­rzałą kobietą, strojną, rumianą, przy­cią­ga­jącą wszyst­kie oczy.

Panna Bar­bara wyglą­dała przy niej na nie­do­ro­słą dziew­czynkę i taką się też poczuła. Zda­wało jej się, że po raz pierw­szy zoba­czyła praw­dziwą kobietę, wobec któ­rej takim jak ona nie pozo­staje nic innego, jak tylko usu­nąć się w cień. Gdy tedy po jed­nym i dru­gim weselu nastą­piło w isto­cie kilka cichych, pustych i oszczęd­nych tygo­dni – uznała skry­cie swą mło­dość za skoń­czoną, a przy spo­sob­no­ści opła­kała rów­nież nie­unik­nioną, jak mnie­mała, utratę przy­jaźni pana Toli­bo­skiego. Bowiem jeżeli nie zako­cha się on w bra­to­wej, czego oczy­wi­ście będzie się musiał wystrze­gać, to w każ­dym razie w biją­cym od niej bla­sku prze­sta­nie zauwa­żać drobną Basię.

Rze­czy jed­nak nie poszły tak źle. Prze­ciw­nie, po krót­kiej prze­rwie dawne sto­sunki znowu się nawią­zały, grono przy­ja­ciół zaczęło ponow­nie się spo­ty­kać, już nie w jed­nym domu, a w trzech. Micha­sia Danie­lowa była w isto­cie żądna hoł­dów, ale nie wie­rzyła też, aby czy­je­kol­wiek współ­za­wod­nic­two mogło jej te hołdy ode­brać. Lubiła pod każ­dym wzglę­dem błysz­czeć, lecz na świa­tło, w któ­rym cho­dziła, wycią­gała innych, nawet, ow­szem, posia­dała wyjąt­kowe zdol­no­ści do orga­ni­zo­wa­nia uda­nych przed­się­wzięć towa­rzy­skich. Czy na przy­ję­ciu, czy na wycieczce lub śli­zgawce, czy w cza­sie poważ­niej­szych zebrań umiała uwy­dat­nić rolę i zalety każ­dego z uczest­ni­ków, tak że wszy­scy czuli się dobrze, na swoim miej­scu, potrzebni i pożą­dani – i chęt­nie wobec tego przy­zna­wali jej we wszyst­kim pierw­szeń­stwo. Nie posia­dała wiel­kiego wykształ­ce­nia, nie ukoń­czyła nawet gim­na­zjum, jak Basia i Teresa Ostrzeń­skie, toteż gdy roz­pra­wiano w tym mło­dym towa­rzy­stwie na tematy z histo­rii, przy­rody lub filo­zo­fii, potra­fiła nie­raz powie­dzieć zabawne głup­stwo, mie­szała ogól­nie znane fakty, zda­rzało jej się nawet prze­krę­cać bar­dziej ode­rwane wyrazy, nie mówiąc o nazwi­skach. Za to z upodo­ba­niem urzą­dzała dekla­ma­cje, żywe obrazy i przed­sta­wie­nia ama­tor­skie i do tych rze­czy pocią­gnęła za sobą wszyst­kich, o co zresztą nikt nie miał pre­ten­sji, bo sto­sunki towa­rzy­skie zyskały dzięki temu ogromną roz­ma­itość. Spe­cjal­no­ścią pani Michasi było robić wszystko z niczego.

– Z niczego – mówiła – wytrza­snę­łam kola­cję, z niczego urzą­dzi­łam kur­tynę i deko­ra­cje. I tę suk­nię, którą się wszy­scy tak zachwy­cają, uszy­łam sobie, po pro­stu mówiąc, z niczego.

Wobec panny Bar­bary nowa bra­towa oka­zała się bar­dzo ser­deczna i obie młode osoby prędko się ze sobą zaprzy­jaź­niły. Przy­jaźń ta była nawet ze strony pani Micha­liny bar­dziej zupełna, bo panna Bar­bara żywiła zawsze nie­ja­kie zastrze­że­nia. Mię­dzy innymi pani Micha­lina do obja­wów przy­ja­znej bli­sko­ści zali­czała wspólne oma­wia­nie stro­jów i sta­rań doty­czą­cych pie­lę­gno­wa­nia urody. Panna Bar­bara zaś z tru­dem zno­siła tego rodzaju pouf­ność. Zarówno miłość wła­sna, jak jej wsty­dli­wość strasz­nie cier­piały, gdy bra­towa ganiła lub chwa­liła ją pod tym wzglę­dem, albo kiedy się roz­bie­rała, żeby poka­zać nowy krój gor­setu czy też maj­tek. Za to roz­ma­wiać z nią o potocz­nych wyda­rze­niach było wesoło i przy­jem­nie. Zni­kła też obawa o utratę wzglę­dów pana Toli­bo­skiego.

Danie­lowa Ostrzeń­ska w ogóle była w tej dzie­dzi­nie znacz­nie mniej nie­bez­pieczna, niż się zda­wało. Pano­wie uwiel­biali ją, ale z daleka. Mimo wiel­kiej swo­body obej­ścia była zbyt potężna i zbyt odświętna, żeby wznie­cać bar­dziej oso­bi­ste uczu­cia. Zapewne i miłość do Daniela czy­niła ją nie­do­stępną, nie­któ­rzy jed­nak pano­wie twier­dzili, że i dla męża jest ona obo­jętna, gdyż w ogóle nie posiada w sobie uczuć i tem­pe­ra­mentu miło­śnicy. Daniel wsze­lako musiał w związku z nią o czym innym być prze­ko­nany; panna Bar­bara nie wyobra­żała sobie, aby można było widzieć kogoś rów­nie szczę­śli­wie wyglą­da­ją­cym i bez pamięci zako­cha­nym, jak on był w tym okre­sie.

Tak czy ina­czej, żad­nej z panien mło­dego towa­rzy­stwa pani Micha­lina nie odbiła ado­ra­tora, a panna Bar­bara zyskała nawet śród zabaw, przez bra­tową urzą­dza­nych, dwu poważ­nych kon­ku­ren­tów, któ­rzy jed­nak z powo­dów nie dość wyraź­nych dla oto­cze­nia zostali odrzu­ceni. Zaś Józef Toli­bo­ski mimo oczy­wi­stej pięk­no­ści pani pro­fe­so­ro­wej, jak zwano Danie­lową Ostrzeń­ską, mimo jej fali­stych, kru­czych, kunsz­tow­nie ucze­sa­nych splo­tów, zło­ci­stych oczu i umie­jęt­no­ści obra­ca­nia się w świe­cie – nie prze­stał w dal­szym ciągu asy­sto­wać pan­nie Bar­ba­rze. I to nie tylko na oczach ludzi – cho­dzili teraz razem na samotne spa­cery, w cza­sie któ­rych młody czło­wiek nie był tak nad­ska­ku­jący jak na wie­czor­kach, ale potra­fił zawsze spoj­rze­niem, uści­skiem ręki albo sło­wem – zwłasz­cza sło­wem – dać poznać swoją przy­jaźń. Panna Bar­bara cier­pli­wie rado­wała się tym sta­nem rze­czy w ciągu dwu następ­nych lat, aż póki nie roze­szła się wia­do­mość, że Józef Toli­bo­ski się żeni. Roz­rywki i spo­tka­nia towa­rzy­skie były już w owym cza­sie rzad­sze, praca zawo­dowa pochła­niała coraz to wię­cej czasu, Danie­lowi i Tere­sie uro­dziły się dzieci. Ślub Józefa Toli­bo­skiego z nie­ładną, bogatą panną Narecką odbył się w War­sza­wie, gdzie rodzice narze­czo­nej spę­dzali zimę. Józef Toli­bo­ski wyrzekł się pięk­nej przy­szło­ści, jaką mu roko­wano w adwo­ka­tu­rze, i pań­stwo mło­dzi zamiesz­kali w odda­lo­nym o kilka mil od Kalińca Borow­nie, majątku posa­go­wym panny mło­dej.

Bar­barę Ostrzeń­ską ogar­nął wkrótce potem jakby prze­strach przed uczest­nic­twem w życiu. Odsu­nęła się zupeł­nie od świata, ubie­rała się czarno i surowo, a że nosiła krót­kie włosy i wygląd miała nieco chło­pięcy, zaczęto ją nazy­wać „kle­ry­kiem”. Bli­skie sto­sunki utrzy­my­wała tylko z sio­strą, która była, zdaje się, jej powier­nicą. Pewna zaży­łość łączyła ją rów­nież ze szwa­grem. Był to nie­zbyt przy­stojny, ale wesoły, dow­cipny i ener­giczny Litwin, nazwi­skiem Kociełł, który sio­strę swo­jej żony bar­dzo lubił i zawsze potra­fił ją roz­ru­szać.

Panna Bar­bara, jak przed­tem marzyła wciąż o dal­szych stu­diach i o nie­okre­ślo­nym bli­żej odzna­cze­niu się w dzie­dzi­nie pracy umy­sło­wej, a może lite­rac­kiej, tak teraz stra­ciła nagle wszel­kie pod tym wzglę­dem ambi­cje i posta­no­wiła nauczyć się kra­wiec­twa. W tym celu za poży­czone od szwa­gra pie­nią­dze wyje­chała do War­szawy, gdzie w zna­nym maga­zy­nie sióstr Kunke, na rogu Kró­lew­skiej i Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia, zaczęła pobie­rać odpo­wied­nie nauki. Ten rodzaj pracy wyrów­nał pewne nie­do­cią­gnię­cia jej przy­jaźni z bra­tową Micha­liną.

Teraz z punktu widze­nia zawo­do­wego mogła z przy­jem­no­ścią roz­pra­wiać z nią o stro­jach i bie­liź­nie. A ponie­waż czuła się winną, że nie potra­fiła daw­niej spro­stać pod tym wzglę­dem upodo­ba­niom Michasi, więc słała do niej czę­ste listy z opi­sami naj­od­po­wied­niej­szych w danym sezo­nie ubio­rów, czar­nych ze zło­tem atła­sów, błę­kit­nych sukien z żół­tymi ada­masz­ko­wymi sta­ni­kami, mod­nych ciem­no­sza­fi­ro­wych aksa­mi­tów oraz naj­bar­dziej noszo­nych w Paryżu kostiu­mów koloru „wydra”.

Po wyczer­pa­niu się poży­czo­nego fun­du­szu panna Bar­bara rzu­ciła kra­wiec­two, ale nie opu­ściła War­szawy. Zaczęła na nowo zarob­ko­wać udzie­la­jąc lek­cji aryt­me­tyki i robót ręcz­nych na pen­sji, zało­żo­nej przez jej szkolną kole­żankę. Tym spo­so­bem wró­ciła do daw­nego rodzaju towa­rzy­stwa i daw­nych upodo­bań inte­lek­tu­al­nych. Poznała przy tym nowy rodzaj ducho­wych przy­jem­no­ści, nie zwią­zany z oso­bi­stymi sto­sun­kami. Dostar­czały go jej zbiory muze­alne, teatry, wystawy obra­zów, poranki w Towa­rzy­stwie Muzycz­nym i odczyty publiczne. Ten nowy spo­sób obco­wa­nia z wie­dzą i sztuką nazy­wała w listach do sio­stry „praw­dzi­wym uży­wa­niem życia”. Odzy­skała weso­łość, dawną kali­niecką bandę prze­stała uwa­żać za nie­za­stą­pioną, latem już nie zawsze jeź­dziła do sio­stry i do matki. Spę­dzała waka­cje i ferie świą­teczne albo na Litwie u nie­dawno pozna­nej rodziny szwa­gra, gdzie za któ­rąś byt­no­ścią odrzu­ciła znów oświad­czyny sta­ra­ją­cego się o nią mło­dzieńca – albo u dal­szej krew­nej Ostrzeń­skich, pani Ładziny, zamiesz­ka­łej w mia­steczku Borku, na pół­noc­nym Mazow­szu. Do tego Borku panna Bar­bara lubiła jeź­dzić, gdyż czuła się tam pożą­dana; oglą­dano ją i podzi­wiano jako war­sza­wiankę, osobę z wiel­kiego świata. A prócz tego były to oko­lice zupeł­nie inne niż pod Kaliń­cem. Wszę­dzie naokoło roz­cią­gały się mie­szane liścia­ste lasy i przez te lasy wio­dła droga od kolei do Borku. Jeż­dżąc tą drogą panna Bar­bara z przy­jem­no­ścią zapo­mi­nała o tym, co było i co będzie, i tonęła całym jeste­stwem w śnia­dym gąsz­czu, w róż­no­li­tej, peł­nej śpiewu i szumu zie­leni. Oczy­wi­ście we dnie, gdyż o ile zda­rzyło się prze­by­wać lasy nocą, drżała nieco, zwłasz­cza przy mija­niu olbrzy­miego lasu w dobrach Krępa, gdzie zawsze próchno świe­ciło blado w ciem­no­ściach.

Jan Łada pocho­dził z drob­nej szlachty, ale pamięć o mor­gach, co musiały były nale­żeć do jego dzia­dów – dawno zgi­nęła. Bywał pisa­rzem pro­wen­to­wym i ofi­cja­li­stą w wiel­kich mająt­kach, a że odzna­czał się skrzęt­no­ścią i miał szczę­ście, więc się tro­chę doro­bił. Tro­chę się doro­bił, a tro­chę wziął w posagu za żoną.

Kiedy panna Bar­bara go poznała, był czło­wie­kiem nie­ubo­gim, peł­nił obo­wiązki sędziego gmin­nego, miał posadę sekre­ta­rza w jakimś przed­się­bior­stwie Towa­rzy­stwa Rol­ni­czego, a nadto był na powrót jakby po tro­sze zie­mia­ni­nem, posia­dał na wła­sność przy­ty­ka­jący do mia­steczka piękny dwór, ogród i parę włók ziemi po roz­pa­dłym domi­nium Borek Dwor­ski. Łączył w sobie kilka zawo­dów, a wyglą­dał, jakby go stać było na kil­ka­na­ście. Był to uro­dziwy, silny chłop o krza­cza­stych czar­nych brwiach, jasnych pod nimi oczach, sze­ro­kim czole, wąskiej a okrą­głej bro­dzie i pysz­nych, spa­da­ją­cych na mali­nowe usta wąsach. Oże­nił się z rozumną, ale cho­ro­witą, nie­po­kaźną i lękliwą panną, któ­rej potem całe życie nie cier­piał.

Pani Zeno­bia Ładzina była w porów­na­niu z nim, zarówno z uro­dze­nia, jak z wycho­wa­nia, wielką damą, za co tym bar­dziej lubił ją spy­chać w kąt i dotkli­wymi żar­tami wyma­wiał jej to brak urody, to cho­robę.

W związku z tym wście­kał się rów­nież wiecz­nie na wątłe, inte­li­gentne, ner­wowe po matce dzieci i bił je, aż świ­stało. Dla obcych był gościnny, ser­deczny i wesoły i nie miało się wra­że­nia, że to przez fałsz. Po pro­stu każ­dego lubił wię­cej niźli swoją rodzinę.

Dla pani Ładziny przy­jazdy Bar­bary Ostrzeń­skiej były czymś praw­dzi­wie opatrz­no­ścio­wym. Przy­wo­ziła książki i pisma, można było w roz­mo­wie z nią zapo­mnieć o smut­nym, cierp­kim życiu, na które patrząc panna Bar­bara myślała: – Jak to dobrze, że ja nie wyszłam i ni­gdy nie wyjdę za mąż. Łada obec­ność panny Ostrzeń­skiej uwa­żał za spo­sob­ność do urzą­dza­nia wie­czor­ków i przy­jęć, za któ­rymi prze­pa­dał.

Na jed­nym z takich tań­cu­ją­cych wie­czor­ków znaj­do­wał się ktoś, kto zrazu tań­czył, a potem wyco­fał się za próg sąsied­niego pokoju i stam­tąd zaczął wodzić spoj­rze­niem za jedną z bawią­cych się osób.

Zasu­wał się przy tym coraz to bar­dziej w cień aksa­mit­nej por­tiery, jakby pra­gnął kie­ru­nek swego wzroku osło­nić tajem­nicą. Nie był to już mło­dzie­niec, ale męż­czy­zna, wysoki, o dłu­gich i pięk­nych nogach, wąskim sta­nie, roz­le­głej piersi i sze­ro­kiej, przy­jem­nej twa­rzy.

Młoda osoba, z któ­rej nie spusz­czał oczu, miała na sobie czarną, ukła­daną spód­niczkę z bokami pod­pię­tymi nie tak prze­sad­nie, jak to widział u innych, i sta­ni­czek cały naszy­wany dże­tami. Wyglą­dała naj­wy­żej na lat osiem­na­ście, włosy jej były czarne i krótko obcięte, oczy – jesz­cze nie zdo­łał zauwa­żyć jakie, twarz drobna, lecz wyraźna, harda i szczera. Układ całej postaci był swo­bodny i powścią­gliwy, ruchy nie­wy­mu­szone, a gdy uwi­jała się po sali w swym lśnią­cym pan­ce­rzyku, świa­tło mie­niło się na nim tysią­cem zło­tych zyg­za­ków i bły­ska­wic.

Ktoś z domo­wych prze­szedł mimo zaję­tego patrze­niem gościa, który drgnął i zapy­tał zmie­szany:

– Kto jest ta panienka w takim sta­niczku w zyg­zak?

Mło­dym czło­wie­kiem, który się tak zapy­tał, był Bogu­mił Nie­chcic.

2

Panna Bar­bara Ostrzeń­ska miała już dwa­dzie­ścia pięć lat w ową zimę, w którą poznała Bogu­miła Nie­chcica – on zaś był czło­wie­kiem trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nim. Nie zro­bił na niej wra­że­nia i gdy naza­jutrz po wie­czorku, na któ­rym został jej przed­sta­wiony, wyje­chała do War­szawy, to już w dro­dze pamię­tała go jedy­nie o tyle, że gdy sanki wje­chały w mroczne kręp­skie lasy, pomy­ślała:

– Aha, to tu gdzieś mieszka ów Nie­chcic, co się tak na mnie gapił. – Gdyż, ow­szem, zauwa­żyła, że się jej przy­pa­truje.

Na Wiel­ka­noc nie jeź­dziła tego roku do Borku, była u Kocieł­łów, u któ­rych miesz­kała już teraz i matka Ostrzeń­ska, i gdzie każde przy­by­cie cioci Basi było mocno ocze­ki­wane przez dwie córeczki pani Teresy, Okta­wię i Sabinę.

Dopiero latem udała się znowu panna Bar­bara do Ładów, a gdy tylko do nich przy­je­chała, Bogu­mił Nie­chcic zaczął bywać w ich domu coraz to częst­szym gościem. Panna Bar­bara patrzyła na niego teraz dużo łaskaw­szym okiem, zwłasz­cza gdy się dowie­działa, że był w powsta­niu i że potem doświad­czał nie­zwy­kłych przy­gód tuła­jąc się długo po świe­cie. Co prawda jej nadzieja, że coś o tych rze­czach usły­szy, oka­zała się płonna; Bogu­mił Nie­chcic nie życzył sobie czy też nie umiał nic powie­dzieć o swych cie­ka­wych zapewne prze­ży­ciach. Panna Bar­bara była patriotką i prze­by­wa­jąc w Borku czę­sto cho­dziła za mia­sto na wzgó­rek zwany mogiłą powstań­ców, żeby skła­dać tam wianki. Wzgó­rek był poro­śnięty dziką różą i zie­lem, a znaj­do­wał się na skraju lasu w pobliżu bia­łych murów para­fial­nego cmen­ta­rza. Pola przy­ty­ka­jące do drogi, co szła mię­dzy cmen­ta­rzem i lasem, nale­żały już do dóbr Krępa, w któ­rych Bogu­mił Nie­chcic był rządcą. Czę­sto go też tam w swo­ich wyciecz­kach spo­ty­kała, to na koniu, to pie­szo, i zawsze wtedy towa­rzy­szył jej aż do pose­sji Ładów. Pró­bo­wała przy tej spo­sob­no­ści zagad­nąć go ostroż­nie o prze­szłość. Ale Bogu­mił i wtedy nie mógł się zdo­być na żadne opo­wia­da­nie. Zapy­tany za pierw­szym razem, czy wie, że ten kop­czyk to jest mogiła powstań­ców, odpo­wie­dział:

– Tak, wiem – i spoj­rzaw­szy prze­lot­nie na cmen­tarz nagle się gło­śno roze­śmiał.

Panna Bar­bara wzięła to za pro­stac­two i przez resztę drogi mil­czała nie­przy­chyl­nie, śpie­sząc tak, jakby pra­gnęła oka­zać, że nie chce, by jej nadą­żył. Bogu­mił nadą­żał jed­nak przy­gnę­biony i ze spusz­czoną głową, wresz­cie rzekł tonem pro­szą­cym o prze­ba­cze­nie:

– Wiem o tym, bo jestem sam z tych stron. Stąd pocho­dzę. Z nie­da­leka. I tu – dodał – i tu… – zająk­nął się.

Nie powie­dział nic wię­cej. Lecz dziwna rzecz, ta nie­ja­sna odpo­wiedź w zupeł­no­ści zado­wo­liła pannę Bar­barę. Żegna­jąc się zapy­tała jesz­cze tylko, jakby na znak, że go pojęła:

– Umie pan jakąś pieśń z tych cza­sów?

– Ow­szem – odparł nie­zmier­nie ucie­szony. – Umiem i zaraz jutro zaśpie­wam.

I od tego czasu czę­sto w salo­niku pań­stwa Ładów śpie­wał soczy­stym bary­to­nem różne pio­senki powstań­cze. Jedną z tych pie­śni bar­dziej niż innymi zachwy­cała się panna Bar­bara. Słów jej nie mogła ni­gdy zapa­mię­tać. Wie­działa tylko, że po każ­dej zwrotce powta­rza się tam:

a więc polami, borem, lasami i ostę­pem marsz

śpie­wa­jąc, bra­cia, par­ty­zantko, żyj…

cza­sami też przy­po­mi­nała sobie ze środka słowa:

broni nie mamy, a więc co masz, z tym w bój…

reszta wiecz­nie ginęła w nie­pa­mięci. Za to melo­dię tego śpiewu potra­fiła wywo­łać w sobie na każde zawo­ła­nie, teraz i przez całe życie, i zawsze łączyła się ona ze wspo­mnie­niem Borku i cza­sów tu prze­ży­tych.

Dzięki tej pie­śni panna Bar­bara pogo­dziła się z tym, że Bogu­mił Nie­chcic nie umiał nic powie­dzieć o rze­czach, które były w nim dla niej naj­bar­dziej inte­re­su­jące. Zaczęła nawet prze­kła­dać tę skry­tość nad chętną wymow­ność daw­nych swo­ich zna­jo­mych i przy­ja­ciół, gdy nagle Bogu­mił sam popsuł jej dobre uspo­so­bie­nie.

Raz na przy­ję­ciu u sekre­ta­rza sądu, na które ją zapro­szono wespół z Ładami, obecni byli dwaj ofi­ce­ro­wie rosyj­scy z pobli­skiego gar­ni­zonu. Panna Bar­bara zrazu się nasro­żyła. Wpraw­dzie przed kilku laty sama w Kalińcu dawała lek­cje w rosyj­skim domu wice­gu­ber­na­tora Ryb­ni­kowa, ale przy bliż­szym pozna­niu oka­zali się to ludzie szla­chetni, kry­tycz­nie wobec swo­jego rządu uspo­so­bieni, a Pol­sce życzący wyzwo­le­nia, przy tym z tra­dy­cjami udziału w ruchach postę­po­wych i rewo­lu­cyj­nych. Stary Ryb­ni­kow nie­raz sam opro­wa­dzał pannę Bar­barę po mogi­łach i pobo­jo­wi­skach powstań­czych, znaj­du­ją­cych się w oko­li­cach Kalińca. Tu zaś miała przed sobą obcych ofi­ce­rów, o któ­rych nie wie­działa nic prócz tego, że byli żoł­da­kami noszą­cymi znie­na­wi­dzony mun­dur. Takich nie spo­ty­kała w swym oto­cze­niu. Ani w Kalińcu, ani w War­sza­wie woj­skowi w pry­wat­nych domach nie byli przyj­mo­wani. Lecz na głu­chej pro­win­cji było to we zwy­czaju, zwłasz­cza gdy bra­ko­wało part­ne­rów do winta lub mło­dzieży do tańca. Tak że po pew­nym cza­sie panna Bar­bara oswo­iła się z tym draż­nią­cym wido­kiem, a nawet była rada, bo nada­rzała się jej może jedyna spo­sob­ność zetknąć się z wro­gami swej ojczy­zny i dać im poznać, co o nich myśli. Uczy­niła to w ten spo­sób, że jed­nemu z ofi­ce­rów pozwo­liła się do sie­bie z lekka zale­cać, a gdy ją po pod­wie­czorku zapro­sił do tańca – wynio­słym spoj­rze­niem i odmową uprzy­tom­niła mu, jaki dystans dzieli córkę ujarz­mio­nego narodu od najeźdźcy. Gdy w poczu­ciu odnie­sio­nego zwy­cię­stwa roz­gląd­nęła się mimo woli dokoła, ujrzała, że Bogu­mił Nie­chcic sie­dział tym­cza­sem przy nie­du­żym sto­liku z dru­gim ofi­ce­rem i pił z nim krup­nik. Pił po pro­stu na umór i nawet zda­wał się już być tro­chę pod­pity, gdyż poczer­wie­niał, a jego modre oczy zma­lały i miały nie­mą­dry wyraz. Co gor­sza, gdy się pod­su­nęła, usły­szała, że Nie­chcic wła­śnie jemu, temu Moska­lowi, opo­wiada o swych przy­go­dach powstań­czych. Mówił po pol­sku i panna Bar­bara naj­wy­raź­niej usły­szała:

– My zaś wtedy wyszli­śmy z tego lasu i dalejże na Ruska. – Ofi­cer odpo­wia­dał po rosyj­sku coś, w czym panna Bar­bara nie mogła się poła­pać. Sły­szała tylko poje­dyn­cze słowa: – moło­diec… moło­diec… lubie­znyj drug, Bogu­mił Michaj­ło­wicz… – i widziała, że pan Bogu­mił z tym ofi­ce­rem bar­dzo sobie świad­czyli. Zgor­szona wyszła do bocz­nego pokoju i nie miała już ochoty powra­cać do zabawy. Gdy się naza­jutrz zoba­czyła z Nie­chci­cem, powie­działa do niego ostro: – Ład­nego pan sobie zna­lazł powier­nika do tych zwie­rzeń, któ­rych my jeste­śmy nie­godni.

Nie­chcic stro­pił się i prze­ra­ził.

– Co ja zro­bi­łem? Czy ja co mówi­łem? – jąkał. – Pewno byłem pijany. Jezus Maria, na pewno byłem pijany – dodał z roz­pa­czą.

Nie pró­bo­wał już się nawet tłu­ma­czyć. Powta­rzał tylko:

– Czy pani mi to kiedy daruje?

Nie dała mu co do tego na razie żad­nej pew­no­ści, ale oczy­wi­ście, nie­ba­wem rzecz poszła w zapo­mnie­nie i przez następne tygo­dnie Bogu­mił Nie­chcic ucho­dził nawet po tro­sze za sta­ra­ją­cego się o rękę panny Ostrzeń­skiej. Pani Ładzina powie­działa jej pew­nego dnia, że oświad­czyłby się on dawno, tylko nie śmie. A panna Bar­bara odrze­kła na to:

– Niech nie śmie. Ja go nie chcę.

Potem jed­nak żało­wała tych słów. Drę­czyła ją myśl, że powtó­rzone mogły zro­bić panu Nie­chci­cowi zbyt wielką przy­krość. Usi­ło­wała obmy­ślić coś innego, bar­dziej łaska­wego, co mogłaby mu za pośred­nic­twem pani Ładziny oznaj­mić. Gdy jed­nak zaczęła mówić z nią o tym i dowie­działa się na wstę­pie, że tamte słowa nie zostały powtó­rzone – uspo­ko­iła się i zanie­chała zamia­rów dawa­nia mu nadziei. Tym bar­dziej że po krót­kim okre­sie wyro­zu­mia­ło­ści pod tym wzglę­dem raził ją w nim znowu brak jakie­go­kol­wiek wyro­bie­nia umy­sło­wego. Nie­chcic był może na swój spo­sób rozumny, ale nie miał zna­jo­mo­ści lite­ra­tury i mnó­stwa będą­cych w obiegu wia­do­mo­ści nauko­wych, nie miał też krzty dow­cipu, bez któ­rego roz­mowa towa­rzy­ska była wszak rze­czą bez powabu i czczą. Panna Bar­bara dzi­wiła się temu wszyst­kiemu, bo sły­szała od pani Ładziny, że rodzina Nie­chciców była kie­dyś znana z róż­nych umy­sło­wych zami­ło­wań i że po kon­fi­ska­cie majątku Jaro­sty wywie­ziono podobno z tam­tej­szego dworu znaczną i war­to­ściową biblio­tekę do jakichś rosyj­skich zbio­rów. Poza tym prze­cież Nie­chcic prze­by­wał tyle lat za gra­nicą. Jakże się mógł tam nie kształ­cić? Raz, mimo że sobie wciąż obie­cy­wała o nic go już nie pytać, zagad­nęła go, czy zna jakie języki. Odparł, że umie po nie­miecku, a na dowód zaśpie­wał:

Der Mensch lebt nicht von Brot allein,

er muss auch etwas glücklich sein.

Pan­nie Bar­ba­rze pio­senka ta wydała się głu­pia i pro­stacka, popsuła jej nawet wspo­mnie­nie tam­tych innych pie­śni, które jej się w panu Nie­chcicu wię­cej podo­bały niźli on sam.

Wię­cej niż on – mimo że prze­cież Bogu­mił Nie­chcic był przy­stojny, a nawet miał w sobie coś, co wię­cej zna­czy niźli foremne ciało.

Wszystko od stóp do głowy było w nim sym­pa­tyczne. Patrząc na jego twarz spo­glą­dało się niby w czy­sty, prze­stronny dzie­dzi­niec wio­dący do bez­piecz­nego domu. Wystar­czało go ujrzeć, aby być dobrze uspo­so­bio­nym, nie tylko do jego osoby, lecz w ogóle do życia.

Wsze­lako panna Bar­bara mówiła sobie, że przy­stoj­nych jest wszę­dzie dużo na świe­cie i że to wszystko tak się na tle Borku wydaje. Gdy tylko sobie wyobra­ziła sie­bie z nim w War­sza­wie albo w Kalińcu, wnet dozna­wała uczu­cia, przed któ­rym sama była rada skryć się choć w mysią dziurę. Dozna­wała prze­świad­cze­nia, że będzie się go wsty­dziła.

Na takich róż­nego rodzaju nie­pew­no­ściach zeszły waka­cje. W ostat­nim dniu, a nawet w ostat­niej godzi­nie pobytu panny Ostrzeń­skiej w Borku, Nie­chcic wyznał jej swe uczu­cia.

Było to w ogro­dzie, po któ­rym wyszli pocho­dzić przed wyru­sze­niem na kolej. Panna Bar­bara dałaby wów­czas nie wiem co za to, żeby mogła nie odpo­wie­dzieć, żeby ją kto zwol­nił z tej koniecz­no­ści.

– Zaraz – rze­kła wresz­cie, zaczerp­nąw­szy ze wszyst­kich sił powie­trza – zaraz. Niech pan się namy­śli, może pan nie wie na pewno, czy pan mnie kocha. Mnie się to zdaje nie­moż­liwe. Ja się tego nie czuję godna.

– Wiem na pewno, że panią kocham – odparł chmur­nie. – Ale skoro pani tak mówi, to zna­czy, że ja pani jestem nie­miły – dodał takim gło­sem, jakby mówił o cią­żą­cym nad sobą wyroku śmierci.

– Nie jest mi pan nie­miły – zaprze­czyła zroz­pa­czona – tylko mnie się zdaje, że my nie… że my nie jeste­śmy dla sie­bie.

– Dla­czego? – zapy­tał usi­łu­jąc opa­no­wać wra­że­nie, jakie te słowa na nim spra­wiły. I nagle odpo­wie­dział sam sobie:

– Tak, rze­czy­wi­ście, my nie jeste­śmy dla sie­bie. Słusz­nie mnie pani odrzuca. Pani z jej wykształ­ce­niem, z jej urodą, z jej sta­no­wi­skiem w świe­cie zasłu­guje na lep­szy los niż zwią­za­nie życia z takim jak ja czło­wie­kiem.

– To jest, jak to? Co? – zawo­łała stro­piona, ale od domu zaczęto wołać, że już naj­wyż­szy czas jechać. Roz­mowa się prze­rwała i panna Bar­bara wpa­dła jesz­cze do swo­jego poko­iku, żeby zoba­czyć, czy czego nie zosta­wiła. Gdy wysu­wała i zatrza­ski­wała z powro­tem puste szu­fladki, rap­tem pojęła odpo­wiedź pana Nie­chcica. Myślał, że go nie chciała, ponie­waż był rządcą i ubo­gim czło­wie­kiem. A tym­cza­sem ona dopiero w tej chwili uprzy­tom­niła sobie tę oko­licz­ność. A przez cały czas dotąd w swych sądach o nim ni­gdy, przeni­gdy nie brała jej pod uwagę. Na miłość boską, nie mogła go zosta­wić z tego rodzaju myślą, rów­nie przy­krą dla niego, jak dla niej. Wypa­dła na werandę potrą­ca­jąc, nie­zbyt przy­tom­nie cze­ka­jące by ją poże­gnać towa­rzy­stwo, odszu­kała Nie­chcica i pocią­gnęła go za sobą w głąb miesz­ka­nia.

– Panie – tłu­ma­czyła pośpiesz­nie – panie, ja bym była nie wiem jak szczę­śliwa z takim jak pan czło­wie­kiem. Nie mam żad­nego sta­no­wi­ska w świe­cie. Nie jestem niczym lep­szym… to jest… nie jestem niczym w ogóle. Nie mam żad­nego tam wykształ­ce­nia. To nie o to idzie…

Zatch­nęła się. Co jesz­cze chciała powie­dzieć? Chciała – o, wię­cej, niż chciała, potrze­bo­wała ze wszyst­kich sił obja­śnić mu, jaki był stan jej serca. Że czuje się już spa­lona i zużyta, nie­zdolna do miło­ści, gdy on zasłu­gi­wał na dar wiel­kiego i pierw­szego uczu­cia.

Dar wiel­kiego, tak, wiel­kiego i pierw­szego uczu­cia.

Bogu­mił patrzył na nią dokład­nie oczy w oczy, a widząc jej pasu­jące się ze sobą mil­cze­nie rzekł po pro­stu:

– Rozu­miem, pani kocha innego.

Panna Bar­bara rzu­ciła się na to jak ude­rzona.

– Nic pan nie rozu­mie! – krzyk­nęła z gnie­wem, który jed­nak wydał się Bogu­mi­łowi jakby czymś dobrze wró­żą­cym. – I skąd ten pomysł? Ja nikogo, jako żywo, nie kocham – prze­czyła już łagod­nie i tylko z lękiem, że ktoś w ogóle mógł o tej rze­czy mówić. Wez­brał w niej mściwy żal nada­jąc inny bieg myślom i sło­wom.

– Ja nie odma­wiam, pan mnie źle pojął. Tylko teraz tak mało czasu i jestem zasko­czona. Trudno się poro­zu­mieć. Sły­szy pan? Już nas wołają!

Rze­czy­wi­ście z bal­konu wołano: – No, mło­dzi pań­stwo, dość już, dość już tajem­nic!

– Więc umówmy się, umówmy się tak. Jeżeli ja przy­jadę tu na Boże Naro­dze­nie, to zna­czy, że wszystko dobrze, że się zga­dzam. Albo nie – ja napi­szę i w liście wszystko wyja­śnię. Albo nie… Lepiej niech pan przy­je­dzie do War­szawy, na Wszyst­kich Świę­tych. Albo niech pan napi­sze, a ja panu odpo­wiem. I niech pan się nie mar­twi. Wszystko będzie dobrze. Tylko trzeba tro­chę pocze­kać.

Bogu­mił patrzył na nią uważ­nie i powta­rzał:

– Dzię­kuję. Dobrze. Przy­jadę. Napi­szę. Będę cze­kał.

W chwilę potem panna Bar­bara wyrwała się z uści­sków zebra­nego na ganku, żar­tu­ją­cego grona, sko­czyła do powozu, zapy­tała: – A gdzie moja walizka?! – po czym spoj­rzaw­szy na zega­rek krzyk­nęła i już do końca drogi drżała, czy się nie spóźni.

3

Tak więc zostali mniej wię­cej narze­czo­nymi. Mniej wię­cej, bo panna Bar­bara do ostat­niej chwili nie była pewna swych uczuć ni zamia­rów. W jed­nym z listów do sio­stry, pani Teresy Kocieł­ło­wej, z którą jedną jedyną poru­szała te sprawy, śród opisu przed­sta­wie­nia Ham­leta i wystawy obra­zów wspo­mi­nała mimo­cho­dem: podobno tam u was mówią, jako­bym była narze­czoną. Zaprze­czaj, kochana sio­strzyczko, tym pogło­skom, wszakże to nic pew­nego. Czuję, że kiedy przyj­dzie co do czego, powiem: nie – i wszystko się roz­chwieje. Ale wra­cam do wystawy obra­zów. Zapo­mnia­łam ci jesz­cze napi­sać, że widzia­łam prze­piękny obraz Matejki „Por­tret pana”. Od razu można poznać, że to mistrz wielki malo­wał. I wiesz, jeź­dzi­łam na tę wystawę windą. Co za nie­zwy­kły wyna­la­zek!

W innym liście donosi, że otrzy­muje cza­sem listy od Bogu­miła Nie­chcica. Nazywa mnie w nich – pisze – gwiazdą, która zaja­śniała nad jego ciem­nym życiem. Chcę mu napi­sać, że mam dla niego sio­strzaną przy­jaźń, i na tym niech poprze­sta­nie. Jak myślisz, czy powin­nam tak zro­bić?

Czę­ściej powta­rzały się w tych listach wzmianki o kimś innym, kogo z kolei panna Bar­bara zwała gwiazdą.

Nie wiem, czemu imię pana J. T. wciąż się powta­rza w mych listach – dzi­wiła się sama jed­nym razem. – Prze­cież go już nie kocham. A kiedy indziej dono­siła, że zwie­dzała z kilku przy­ja­ciół­kami gabi­net zoo­lo­giczny w uni­wer­sy­te­cie, i doda­wała: Gdy prze­cho­dzi­ły­śmy dzie­dzi­niec uni­wer­sy­tecki, domy­ślasz się, o czym wtedy myśla­łam. Myśla­łam o tych, któ­rych pozna­łam, gdy nosili jesz­cze nie­bie­skie czapki z bia­łymi obwód­kami. Gdy nie byli takimi jak teraz sztyw­nymi panami w tużur­kach, lecz chłop­cami, peł­nymi zapału, a w oczach rozum­nych świe­ciło tyle ognia, tyle wiary, tyle miło­ści. Tak żywo sta­nęła wtedy przed moimi oczami postać tego, który jest ukry­tym kwia­tem mojej duszy i któ­rego wspo­mnie­nie jak bry­lan­towa gwiazda zawsze przy­świe­cać będzie mojemu życiu. Niech cię to nie prze­raża jed­nak, nie kocham go już, lecz te obrazy prze­szło­ści są mi zawsze tak dro­gie. Nimi żyję.

Przy końcu innego listu znaj­do­wał się dopi­sek: Na Kró­lew­skiej ulicy na wysta­wie w oknie zoba­czy­łam cudną foto­gra­fię Byrona. Muszę się dowie­dzieć, ile kosz­tuje, bo muszę ją sobie kupić. Co za wyraz i co za oczy! A choć bez brody, wiesz, kogo mi przy­po­mina?!…

W począt­kach zimy Bogu­mił Nie­chcic zaczął nieco wię­cej miej­sca zaj­mo­wać w tych zwie­rze­niach.

„Z panem Bogu­mi­łem – pisała w poło­wie grud­nia – dotąd jesz­cze nic nie posta­no­wi­łam, boję się, bym póź­niej nie żało­wała, choć gdyby mnie kto zapy­tał, czy go nie kocham, musia­ła­bym powie­dzieć, że czę­sto czuję dla niego coś wię­cej niż życz­li­wość. Lecz przy­tłu­mić tę życz­li­wość, a nawet zapo­mnieć o niej przy­cho­dzi mi z wielką łatwo­ścią. Jestem widocz­nie wprawna. Prze­cież stłu­mi­łam tysiąc razy moc­niej­sze uczu­cie. Przed samym Bożym Naro­dze­niem donio­sła ener­gicz­nie:

Czy wiesz, co posta­no­wi­łam w kwe­stii l’amour? Otóż widzę, że Bogu­mił naprawdę mnie kocha. Ostatni jego list tak dobrze maluje jego pro­ste i szczere uczu­cia. A wobec miło­ści cóż stąd, że już nie­młody. Jam także już nie­młoda, choć, śmiech powie­dzieć, nie­dawno wziął mnie tu ktoś na pen­sji za jedną z uczen­nic. A i pan Bogu­mił podobno myśli, że mam osiem­na­ście lat. Cie­kawa jestem, jaką minę zrobi, kiedy go wypro­wa­dzę z błędu. Jed­nak mimo smut­nych doświad­czeń, które już mam za sobą, nie czuję się znów tak bar­dzo roz­cza­ro­waną do życia. Nawet z pewną nadzieją patrzę w przy­szłość. Tak więc, kości rzu­cone. Pojadę, tak jak obie­ca­łam, do Borku i niech się dzieje wola nieba, co będzie, to będzie.

I wkrótce po Nowym Roku zaczęły wycho­dzić zapo­wie­dzi Bogu­miła Nie­chcica i Bar­bary Ostrzeń­skiej – w War­sza­wie w kościele Kar­me­li­tów na Lesz­nie. W War­sza­wie, a nie w Borku, gdyż o to pro­siły kole­żanki i przy­ja­ciółki panny Bar­bary, któ­rych życze­nie było dla niej święte. Prócz tego miała nadzieję, że do War­szawy zje­dzie na jej wesele Julian, inży­nier z Peters­burga. Co prawda, obie­cy­wał on już daw­niej przy­być na ślub Daniela i Teresy, a jed­nak nie przy­je­chał. W ogóle od czasu osie­dle­nia się poza stro­nami rodzin­nymi ani razu jesz­cze nie widział się ni z matką, ni z rodzeń­stwem. Tym razem jed­nak tak się zło­żyło, że miał swoje zawo­dowe sprawy do zała­twie­nia w War­sza­wie, a więc może jed­nak przy­je­dzie. Wyjazd do jakie­goś na końcu świata poło­żo­nego Borku byłby go na pewno odstra­szył, a panna Bar­bara ani się spo­strze­gła, jak zaczęła dzień swego ślubu uwa­żać po tro­sze za oka­zję do zoba­cze­nia się z bra­tem.

Zaraz w cza­sie świąt w Borku, kiedy jej zarę­czyny stały się ofi­cjalne, panna Bar­bara popro­siła Nie­chcica, żeby ją zawiózł do matki. Bogu­mił wes­tchnął, gdy się z tym do niego zwró­ciła.

– Nie chciał­bym – powie­dział – żeby pani myślała, że się mojej rodziny wsty­dzę, ale boję się, że moja matka nie spodoba się pani. To już zupeł­nie nie­do­łężna sta­ruszka. A jeśli pani idzie o zadość­uczy­nie­nie zwy­cza­jom, to ona biedna prze­szła już tyle i stoi tak dalece poza życiem, że nie przy­wią­zuje do tego wagi. A ja tym bar­dziej.

Panna Bar­bara pomy­ślała, że jej narze­czony też nie zna się na zwy­cza­jach, gdyż te wyma­gały, aby star­sza pani Nie­chci­cowa zło­żyła wizytę rodzi­nie przy­szłej syno­wej. Wie­działa jed­nak, że to jest ze względu na stan jej zdro­wia, a także na różne inne oko­licz­no­ści, jak odle­głość, koszty itp., nie­moż­liwe. Zresztą kon­we­nanse oby­cza­jowe nie były dla niej żad­nym bożysz­czem, nie chciała być małost­kową i nie pod­jęła tej sprawy, ale nale­gała sta­now­czo, że będąc tak bli­sko musi poznać swą świe­krę. Sły­szała zawsze, że synowe ze świe­krami źle żyją, pra­gnęła jak naj­prę­dzej oka­zać, że będzie pod tym wzglę­dem sta­no­wiła wyją­tek. Pło­nęła chę­cią ocza­ro­wa­nia swej świe­kry, wzbu­dze­nia w niej miło­ści do sie­bie, dania jej poznać, że inte­li­gentna, tak­towna panna wie dobrze, co się matce należy od syna, i że nie będzie pra­gnęła ni­gdy go jej ode­brać. Spo­śród cze­ka­ją­cych ją w mał­żeń­stwie zadań i obo­wiąz­ków to wyda­wało jej się w tej chwili naj­waż­niej­szym.

Wobec tego Bogu­mił przy­je­chał po nią naza­jutrz w nie­zwy­kle pięk­nych, lśnią­cych san­kach. Śród pobrzę­ki­wa­nia dzwon­ków zasie­dli oboje na gra­na­to­wych mroź­nych podusz­kach i wsu­nęli nogi w kudły prze­pysz­nej, pokry­tej suk­nem bara­nicy, a sanie szarp­nęły nimi po cichu, aż odchy­lili się w tył, i pomknęły z sykiem i świ­stem po sre­brzy­stej od słońca dro­dze. Panna Bar­bara żało­wała namięt­nie, że pan J. T. jej nie widzi. Gdy skrę­cili i wiatr mieli nie w twa­rze, a z boku, Bogu­mił obja­śnił, że to są naj­lep­sze dwor­skie sanki, które pań­stwo Kręp­scy pole­cili mu wziąć, gdy się dowie­dzieli, że jedzie po narze­czoną.

– Tak? – ucie­szyła się panna Bar­bara. – Więc to widać przy­jemni, rozumni ludzie – i sto­sunki z nimi muszą być dobre.

– Sto­sunki są dobre – odparł Bogu­mił – póki żyją sta­rzy Kręp­scy, któ­rzy pamię­tają jesz­cze, że mój ojciec był takim jak i oni czło­wie­kiem. Lecz teraz syn ma objąć pomału rządy w majątku, a z tym nie wiem, jak będzie.

Panna Bar­bara mil­czała nie­mile zdzi­wiona, gdyż uwa­żała mimo woli, że owi Kręp­scy dopiero teraz będą mieli dane do sza­no­wa­nia i nale­ży­tego trak­to­wa­nia Bogu­miła. On zaś rzekł jesz­cze po namy­śle:

– Mieszka też z nami stary mój wuj. Obłą­kany.

– Sły­sza­łam o tym – odparła panna Bar­bara łaska­wie. Jej chwi­lowe roz­draż­nie­nie minęło i zaczęła znów roić, że zdo­bę­dzie rów­nież sym­pa­tię owego wuja. Kto wie, może nawet wpły­nie na roz­ja­śnie­nie mro­ków jego umy­słu. Sły­szała już o wypad­kach przy­wró­ce­nia władz umy­sło­wych za pomocą tro­skli­wej dobroci. I ukła­dała sobie w myślach, jak się z tymi oboj­giem przy­wita, jak ich zabawi, a nawet, co będą po jej odjeź­dzie mówić, jak o niej marzyć i śnić.

– Krępa – rzekł Bogu­mił. Panna Bar­bara z biciem serca rozej­rzała się wkoło, nie­spo­kojna, czy oto­cze­nie będzie się jej podo­bać. Prze­stra­szała ją myśl, że mogłaby się dostać w brzydką, nie­miłą oko­licę. Na szczę­ście widok roz­le­głego ogrodu, bramy i wid­nie­ją­cego w głębi, roz­po­star­tego zacisz­nie i powab­nie na tle potęż­nych drzew dworu – uspo­so­bił ją jak naj­le­piej. Zarówno poło­że­nie wsi, jak roz­pla­no­wa­nie fol­warku było zachwy­ca­jąco malow­ni­cze.

Lecz gdy wje­chali w podwó­rze, roz­to­czyły się przed oczyma panny Bar­bary jakby kulisy tego pięk­nego widoku. Sanki zaczęły stu­kać i pod­ska­ki­wać na zgno­jo­nej gru­dzie przed oborą, śnieg był tu wszę­dzie zbru­kany i zaśmie­cony. Dłu­gie bez końca, jed­no­stajne budynki ota­czały dokoła olbrzymi, pusty i smutny dzie­dzi­niec, z któ­rego raz po raz zry­wały się stada kawek z prze­ni­kli­wym i klą­ska­ją­cym wrza­skiem.

Pani Flo­ren­tyna zaj­mo­wała jeden z trzech przy­dzie­lo­nych jej rodzi­nie poko­ików w nędz­nej ofi­cy­nie, mało róż­nią­cej się od innych budyn­ków fol­warcz­nych. Wiel­kie polne kamie­nie uło­żone były pod drzwiami wej­ścio­wymi zamiast schod­ków. W poko­iku pani Nie­chci­co­wej było cia­sno i duszno, i czuć było mdłą woń, jakby woń sędzi­wej sta­ro­ści. Matka Bogu­miła sie­działa w trzci­no­wym, powy­ście­ła­nym zwy­kłymi podusz­kami fotelu, a nogi miała okryte kra­cia­stą chustką. Była otyła i spoj­rzała na pannę Bar­barę oczyma wiel­kimi, lecz bez wyrazu, jakby nie nasta­wio­nymi już na żaden z przed­mio­tów tego świata. Gdy panna Bar­bara pochy­liła się do jej ręki, sta­ruszka pogła­dziła ją drugą ręką z wysił­kiem po wło­sach. Panna Bar­bara zapu­ściła już w ciągu tego roku dłu­gie włosy i okrę­cała je war­ko­czami dokoła głowy.

– Piękne włosy – rze­kła matka Nie­chcica gło­sem tak sła­bym, jakby się ode­zwał z dzie­cin­nej nakrę­co­nej zabawki. – Ja też mia­łam duże, piękne włosy. Ale teraz… – zamil­kła i po upły­wie pew­nego czasu dodała z żało­ścią: – powy­ła­ziły.

Nie­wiele co wię­cej zostało w cza­sie tej wizyty omó­wione. Wypili jesz­cze we troje her­batę z bar­dzo dobrymi cia­stecz­kami, a kiedy potem wycho­dzili, Bogu­mił zapy­tał w sieni dziewkę idącą dokądś z sza­fli­kiem:

– Czy przy star­szym panu jest kto?

– Ludwiczkę posła­lim! – krzyk­nęła nie oglą­da­jąc się i śpie­sząc w swoją drogę.

Bogu­mił obja­śnił narze­czoną:

– Wujowi, zwłasz­cza zimą, zdaje się, że to cią­gle jest jesz­cze powsta­nie. I ucieka nam na noc do lasu, tak że musimy go pil­no­wać. Boimy się, żeby nam bie­dak nie zamarzł.

Panna Bar­bara stała ze spusz­czo­nymi oczyma i nie pro­siła, żeby ją z tym wujem zapo­znać. Sanki już na nich cze­kały, ale Bogu­mił rzekł pro­sząco:

– Ja bym chciał jesz­cze pani poka­zać nasze nowe miesz­ka­nie. Za dwa tygo­dnie ma być osta­tecz­nie opróż­nione. Teraz tam jesz­cze miesz­kają, ale już się wkrótce wyniosą. Szkoda, że nie można odna­wiać, bo mróz. Posta­ramy się tylko wymieść, wypo­rząd­ko­wać. To bli­sko, z tam­tej strony ogrodu. Pój­dziemy? Żeby pani nie myślała, że będziemy tak nędz­nie miesz­kać jak tu. Mamy dostać cały osobny dom.

Panna Bar­bara naj­bar­dziej pra­gnęła czym prę­dzej wra­cać do Borku i do War­szawy. Nie mogła sobie sie­bie w tej Krę­pie wyobra­zić. Prze­stała wie­rzyć w swój ślub.

Nie, oczy­wi­ście, to mał­żeń­stwo nie może dojść do skutku – myślała, jak gdyby nie zna­la­zł­szy w rodzi­nie i sie­dzi­bie Bogu­miła tych moż­li­wo­ści, któ­rych szu­kała, nie widziała już żad­nych innych nadziei na radość w przy­szłym poży­ciu. Nie śmiała jed­nak naglić do powrotu i choć nie upa­try­wała żad­nego sensu w oglą­da­niu miesz­ka­nia, w któ­rym nie miała zamiaru miesz­kać, posłusz­nie brnęła przez śnieżne zaspy za Bogu­mi­łem. Wkrótce zoba­czyli ów dom i panna Bar­bara nabrała tro­chę otu­chy. Był to nie­duży, schludny domek sto­jący w ogro­dzie, mający widok na łąki i na lasy. Przed domem na traw­niku śród świer­ków bawiły się jakieś dzieci w szub­kach i kap­tur­kach.

Prawda, dzieci – pomy­ślała Bar­bara. – Będę prze­cież pewno miała dzieci. – I prze­mknęło jej przez myśl, jakie szubki, jakie kap­turki będą one nosiły, gdy tak będą bie­gały po traw­niczku śród świer­ków. Zatu­pała po śniegu, niby to z zimna, a w grun­cie rze­czy z nagłej rado­ści.

– Czyje to dzieci? – spy­tała. – Czyje?

– Daw­nego admi­ni­stra­tora – wyja­śniał Nie­chcic. – Był tu nie­jaki Win­czew­ski, co zarzą­dzał wszyst­kimi fol­war­kami domi­nium, bo do mnie to należy tylko Krępa. Ale teraz, kiedy młody Kręp­ski skoń­czył stu­dia rol­ni­cze, sta­rzy ska­so­wali od Nowego Roku tego admi­ni­stra­tora. I my mamy po nim dostać miesz­ka­nie.

– To się dobrze zło­żyło – zawo­łała panna Bar­bara i wstrzą­snęła się. Bogu­mił zląkł się, że jej zimno, i zaczął pro­sić, żeby przed odjaz­dem napiła się miodu. Ina­czej może się jadąc prze­zię­bić.

Ruszyli z powro­tem w podwó­rze, a panna Bar­bara zapew­niała po dro­dze Bogu­miła, że dawno jej się ni­gdzie tak nie podo­bało jak w tej Krę­pie. Przed­tem rada była dać mu uczuć, że ją tu wszystko przy­gnę­bia. Teraz jed­nak drżała, aby się nie domy­ślił poprzed­niego stanu jej duszy.

Zaś jesz­cze raź­niej poczuła się, gdy wypiła owego miodu. Ocho­czo wsia­dła do sanek, a kiedy wyje­chali pomię­dzy lasy, zapra­gnęła, by ją Bogu­mił poca­ło­wał. Nic nie mówiła, lecz on odgadł jej chęci, a wtedy naraz życie z nim wydało jej się czymś łatwym i powab­nym, gdzie­kol­wiek by je zasnuli, w Krę­pie czy też nie w Krę­pie, śród pięk­nych czy też obo­jęt­nych kra­jo­bra­zów.

Lecz po powro­cie do War­szawy uczuła, że ani ten miód, ani ta jazda san­kami, ani te poca­łunki nie dadzą się porów­nać z niczym, co tutaj miała. I znów popa­dła w wąt­pli­wo­ści i w męczar­nie, co drę­czą czło­wieka, gdy nie­od­party głos namięt­no­ści nie wska­zuje drogi, a umysł i wola nie są w sta­nie kie­ro­wać się innymi naka­zami nie zbu­dzo­nego jesz­cze ducha. Ze stra­chem cze­kała bli­skiej godziny ślubu i coraz czę­ściej, co dzień pra­wie pisy­wała do sio­stry.

Gdyby szło tylko o miłość – skar­żyła się – wie­dzia­ła­bym, jakie mam słowo powie­dzieć. „Nie” – byłoby to słowo. Ale ślub, wesele, mał­żeń­stwo – z tym się łączy tyle róż­nych dodat­ko­wych rze­czy, które czło­wieka bała­mucą i nie dają mu roz­po­znać swych uczuć. Przy tym zdaje mi się, że jeśli się teraz cofnę, to już nikt wię­cej nie będzie się chciał ze mną oże­nić. A żyć samot­nie z wła­snej woli – nie­kiedy mi się ta myśl podoba… Lecz gdy tylko się na to zde­cy­duję, wnet mi żal tego, czego się wyrze­kam, i na odwrót, pra­gnę żyć tak jak wszy­scy, wypeł­nić swe prze­zna­cze­nie, być żoną, matką, panią domu, wypró­bo­wać swe siły. Ambi­cja, cie­ka­wość, wszystko wcho­dzi tu w grę, a wszystko takie silne!

Na dwa dni przed ślu­bem przy­szła wia­do­mość, że ani pani Teresa, ani jej mąż nie przy­jadą. Ich dziew­czynki zacho­ro­wały na odrę i żadne z rodzi­ców nie chciało od cho­rych dzieci odje­chać. O tym, by matka Ostrzeń­ska sama miała przy­je­chać, nie było mowy. Pani Ada­mowa już od dawna bała się na wła­sną rękę wyru­szać poza Kali­niec, bo jej się zawsze zda­wało, że w dro­dze umrze na serce. Nie dość na tym, inży­nier Julian rów­nież doniósł, że nie może przy­je­chać. Sta­nęły mu na prze­szko­dzie ważne czyn­no­ści przy nowo budu­ją­cej się linii kole­jo­wej.

Listy od rodziny nade­szły jed­no­cze­śnie i panna Bar­bara odczy­ty­wała je ze łzami w oczach – i z taką roz­pa­czą w sercu, jakby zjazd rodziny był jedy­nym szczę­ściem, któ­rego w dniu ślubu ocze­ki­wała. W przy­stę­pie żało­ści zaczęła nie­zwłocz­nie pisać do pani Teresy. Z pła­czem – były słowa jej listu – dowia­duję się, że ani ty, ani Lucjan, ani Mama nie będzie­cie na ślu­bie, i z pła­czem będę poju­trze żegnać War­szawę. Czu­łam się tutaj taka szczę­śliwa, jakby cały świat do mnie nale­żał. Te chwile miną i ni­gdy już nie wrócą. Może jesz­cze się wstrzy­mać? Myśl, że wy macie teraz zmar­twie­nie i że ja nie mogę być z wami, czyni mi życie nie­zno­śnym. Nie widzę dosta­tecz­nie waż­nego powodu, abym teraz nie miała być z wami. Nie, upie­ra­nie się przy mał­żeń­stwie, do któ­rego nie czuję żad­nego zapału, wydaje mi się w tej chwili czczą igraszką próż­no­ści wobec uczu­cia do was, naj­sil­niej­szego i naj­praw­dziw­szego, bo nie zwią­za­nego z żadną świa­tową ambi­cją…

Zmierzch zapadł, prze­stała widzieć litery i musiała zanie­chać pisa­nia. Usia­dła na sto­łeczku przy piecu i pła­kała grze­jąc zmar­z­nięte ręce. Znaj­do­wała się w swym poko­iku na pen­sji, w głębi lokalu sły­chać było śmie­chy i bie­ga­ninę po scho­dach. Na ulicy roz­le­gało się kla­ska­nie kopyt po bruku, a potem pośli­zgi­wa­nie się pod­ków o kamie­nie, jakby ktoś konia zatrzy­my­wał. Świa­tło zapa­lo­nej wła­śnie latarni zabły­sło na ścia­nie pokoju. Panna Bar­bara czuła się jak podróżny, który wyru­sza w nie­po­wrotną drogę i któ­rego jego naj­uko­chańsi nie przy­szli przed odjaz­dem poże­gnać. A jej wczo­raj­szy świat, uczen­nice, kole­żanki, zna­jomi pogo­dzili się już z tym, że ich miała opu­ścić, nie liczyli już na nią w swych zaba­wach.

Wtem zapu­kano i zja­wili się Łado­wie, a z nimi Bogu­mił Nie­chcic. Mieli przy­być dopiero naza­jutrz w połu­dnie, lecz i oni też otrzy­mali wia­do­mość od rodziny Ostrzeń­skich, a nie chcąc, aby panna Bar­bara czuła się osa­mot­nioną, przy­śpie­szyli swój przy­jazd.

Narze­czona nie wie­działa, jak im dzię­ko­wać i gdzie ich z rado­ści posa­dzić. Zapa­liła świa­tło, chciała kazać dawać her­batę, lecz oni naglili, by się ubrała i wyszła z nimi na mia­sto. Pójdą do zna­jo­mej Ładom cukierni na cze­ko­ladę, a potem wybiorą się razem do teatru.

Grano tego wie­czora „Czar­tow­ską Ławę”. Łada zaku­pił lożę i panna Bar­bara zna­la­zła się z Bogu­mi­łem w samym środku wystro­jo­nego, szem­rzą­cego świata, w śpiew­nym, nie­wy­raź­nym zgiełku stro­jo­nych instru­men­tów, w rzę­si­stym bla­sku kan­de­la­brów. Serce jej biło, miała uczu­cie, że wszy­scy na nich patrzą i osą­dzają jej wybór. I że dla każ­dego w tej chwili widoczne są braki pana Nie­chcica, jego nie­do­sta­teczne wykształ­ce­nie, jego miesz­ka­nie w nędz­nej ofi­cy­nie, do któ­rej wcho­dzi się po kamie­niach i gdzie panuje zaduch.

Popeł­niła mnó­stwo nie­zręcz­no­ści, a choć była tu na swoim grun­cie, czuła się tak zaże­no­wana, że zaraz na wstę­pie zrzu­ciła za para­pet loży ręka­wiczki; na szczę­ście sie­dzieli na par­te­rze i nie wzbu­dziło to więk­szej sen­sa­cji – musieli jed­nak odwo­łać się do pomocy woź­nego. Bogu­mił, na odwrót, zacho­wy­wał się z powścią­gliwą nie­wy­mu­szoną swo­bodą czło­wieka nie­oby­tego, lecz już z natury ni­gdzie nie czu­ją­cego się obco. Przy­cho­dziło mu to tym łatwiej, że nie zwykł był mieć wciąż sie­bie na widoku i że nie miał tak pobu­dli­wej wyobraźni, jak jego narze­czona.

Ochło­nąw­szy nieco panna Bar­bara spoj­rzała bar­dziej przy­tom­nie i zauwa­żyła, że Bogu­mił ma na sobie nowe ubra­nie i wygląda bar­dzo przy­stoj­nie. Jakaś pani w krze­słach zauwa­żyła widać to samo, gdyż odwra­cała się i spo­glą­dała nie to, że na ich lożę, ale cał­kiem wyraź­nie na Bogu­miła. Panna Bar­bara zaczy­nała się na nowo czuć nie­swojo, a już wręcz prze­ra­ziła się, gdy ujrzała, że Nie­chcic nagle wstał i ukło­nił się owej damie. Nie śmiała się spy­tać, kto to, musiała docze­kać, aż spy­tają Łado­wie, i usły­szała, że to krewna Kręp­skich, którą Bogu­mił widział parę razy w ich domu. Uspo­ko­iła się, lecz w cza­sie pierw­szego antraktu doznała nowego wstrzą­śnie­nia. Gdy się prze­cha­dzali we czworo po kulu­arze, młoda panienka w sele­dy­no­wych muśli­nach mija­jąc ich upu­ściła nie­chcący wachlarz. Bogu­mił pod­niósł go i został obda­rzony takim spoj­rze­niem, że panna Bar­bara spo­strze­gł­szy to zadrżała. Co gor­sza, gdy mijano się potem raz jesz­cze, spoj­rze­nie się powtó­rzyło, a tym razem panna Bar­bara miała wra­że­nie, że i pan Nie­chcic jak gdyby się uśmiech­nął. Nie śmiała nic na to powie­dzieć, nie czuła się w pra­wie do tego, lecz wpa­dła w skrytą roz­pacz. Po raz pierw­szy uprzy­tom­niła sobie, że nie sama ona tylko jedna musi być koniecz­nie przed­mio­tem uwiel­bie­nia Bogu­miła. Mógł się on prze­cież z łatwo­ścią zako­chać w któ­rej z owych dwu dam. Wszak dał dowód, że się potrafi zako­chać od pierw­szego wej­rze­nia, a tę z krze­seł znał już w dodatku przed­tem. Obie damy były też prze­cież sto razy od niej pięk­niej­sze i wspa­nia­lej ubrane, a oprócz tego, co tu skry­wać, patrzyły na niego tak, jak ona ni­gdy na niego nie patrzyła. Im on nie zda­wał się pro­sta­kiem. Snadź trzeba było być tak piękną i tak ubraną jak one, by oce­nić zalety Bogu­miła, a ona, widać, biedna, nie znała się na rze­czy. Nie­moż­ność poko­cha­nia Bogu­miła całą peł­nią uczu­cia wydała jej się nagle nie – godną lamentu i roz­głosu – wyż­szo­ścią roz­cza­ro­wa­nego serca, ale upo­śle­dze­niem ducho­wym, kalec­twem i poni­ża­jącą nie­dolą. Strach, że Bogu­mił domy­ślił się, jak wielką była pod tym wzglę­dem nie­do­łęgą, przy­pra­wił ją nie­omal o zemdle­nie. Uczuła się w nie­bez­pie­czeń­stwie i jak przed­tem pra­gnęła odwlec dzień ślubu, tak teraz drżała, czy przez czas dzie­lący ją od ołta­rza serce Bogu­miła nie odwróci się od niej ze wstrę­tem i ach, jak chciała, żeby już było po wszyst­kim.

Jed­nak w cza­sie trwa­nia przed­sta­wie­nia prze­jęła się nim do tego stop­nia, że zapo­mniała o swym nie­ocze­ki­wa­nym stra­pie­niu. Gdy wycho­dzono z teatru, trwożne myśli przy­po­mniały się znowu, lecz nie miały już tej siły co przed­tem. Żar uczuć, pły­nący ze sceny, udzie­lił jej się i doznała pocie­chy. Czuła się zdolną do poko­cha­nia Bogu­miła, a nawet już go lubiła, już go chciała cało­wać i nie bała się o jego uczu­cia, gdy jechali do domu z teatru. Bo kto kocha – ten się nie lęka. Mówiąc jej dobra­noc przed drzwiami domu, gdzie miesz­kała, Bogu­mił powie­dział nie­śmiało:

– Muszę kogoś tro­chę zasmu­cić. Tak mi żal, bo taka oży­wiona. Ale cóż mam robić. Nie będziemy zaraz mieli tego domku w ogro­dzie. Ów admi­ni­stra­tor dostał miej­sce dopiero od kwiet­nia i na razie do tego czasu będziemy musieli zostać na sta­rym miesz­ka­niu. Wuja prze­nio­słem do jed­nego wol­nego poko­iku na górce, a my będziemy mieli przy mamie pokój z kuch­nią.

Panna Bar­bara aż zadrżała z ucie­chy na tę wia­do­mość. Tak bar­dzo pra­gnęła oka­zać czymś Bogu­mi­łowi prze­mianę, któ­rej ule­gła.

– Ależ to nic nie szko­dzi – rze­kła. – Tu czy tam, będziemy razem i wszystko będzie dobrze.

– Wie­dzia­łem, że tak powie – ura­do­wał się Nie­chcic. Wciąż jesz­cze nie śmiał jej mówić „ty”, a nie mógł, nie chciał już „pani”.

Zna­la­zł­szy się na powrót w swym pokoju panna Bar­bara zapa­liła lampę i sie­działa w mil­czą­cej zadu­mie przy stole nie zdej­mu­jąc żakietu ani cza­peczki. Na koniec wzrok jej, goniący wciąż jesz­cze obrazy prze­ży­tego wie­czoru, padł na zaczęty o zmierz­chu list do Teresy. Prze­czy­tała go, podarła, a następ­nie zrzu­ciw­szy okry­cie napi­sała pośpiesz­nie nowy.

Spła­ka­łam się – pisała – droga sio­strzyczko, na wia­do­mość, że nikt z was na ślu­bie nie będzie, ale cóż, trudno. Jestem teraz cała prze­jęta myślą o tym, by spro­stać obo­wiąz­kom, które na sie­bie biorę, może więc lepiej, że zoba­czymy się potem, gdy będę bar­dziej spo­kojna. Za bło­go­sła­wień­stwo Mamy i za ksią­żęce dary z serca dzię­kuję. Zapo­wia­da­ły­ście, że nie będzie wyprawy, a toż to cała wyprawa! Wyobraź sobie, że Bogu­mił dowie­dziaw­szy się, że będę sama, przy­śpie­szył przy­jazd. Tylko co spę­dzi­li­śmy z nim i z poczci­wymi Ładami wie­czór w teatrze. Dawano „Czar­tow­ską Ławę”. Gra była zachwy­ca­jąca, od uro­czych pio­se­nek mało mi serce nie wysko­czyło z piersi, a deko­ra­cje przed­sta­wia­jące gór­ski kra­jo­braz wydały mi się cudem. Wró­ci­łam roz­ma­rzona i jedno mnie tylko gnębi, że gdy ja tu uży­wam, wy tam stro­skani czu­wa­cie nad łóż­kami moich naj­uko­chań­szych dziew­czy­nek. O, gdy Bóg pozwoli, że będą już zdrowe, muszą kie­dyś do mnie na wieś przy­je­chać. Od kwiet­nia będziemy mieli śliczne miesz­ka­nie w osob­nym domu w ogro­dzie. Teraz dopiero widzę, jak wielką pomyśl­no­ścią jest dla mnie to mał­żeń­stwo i miłość Bogu­miła. Cha­rak­ter jego podoba mi się coraz bar­dziej, nie masz poję­cia, jak zyskuje na porów­na­niu z każ­dym z moich zna­jo­mych, a zwłasz­cza z tym, co, tak będąc obie­cu­ją­cym, tak się oka­zał zawod­nym i nie­cie­ka­wym. A jeśli idzie o sta­no­wi­sko pana Nie­chcica i o to, że grozi mi zako­pa­nie się na wsi, jak ubo­lewa moja dobra Micha­sia, to nie lękam się tego. Przy­rodę zawsze kocha­łam rów­nie sil­nie jak książki i dobre towa­rzy­stwo. Nie prze­raża mnie to, że będę żyła śród lasów i śród łąk. A sta­no­wi­sko pana Nie­chcica jest dla mnie aż nadto dobre, dzi­wię się nawet, że będąc przy­stoj­nym, a wcale jesz­cze nie­sta­rym czło­wie­kiem, nie obej­rzał się za bogat­szą. Wszakże ja nic nie posia­dam prócz paru sukie­nek i koszul, któ­rych liczba co prawda znacz­nie się z waszej łaski zwięk­szyła, ale to też i wszystko. Moje lek­cje nie są żad­nym sta­no­wi­skiem. Lubi­łam je, gdyż lubi­łam prze­by­wa­nie z miłymi dziew­czę­tami, ale nie mia­łam ni­gdy zami­ło­wa­nia do baka­lar­stwa, nie przy­no­siło mi też ono tyle, bym się mogła obejść bez waszej, naj­drożsi, pomocy. Trak­to­wa­łam tę pracę zawsze jak coś tym­cza­so­wego. Jak wiesz, marzy­łam o czymś innym – wszak sły­sza­łaś o kobie­tach, co poje­chały na wyż­sze stu­dia do Kra­kowa, do Peters­burga lub za gra­nicę. Lecz gdy­bym nawet miała i środki, czy odwa­ży­ła­bym się na to? Pewno nie – zresztą za późno już o tym mówić i myśleć. Wszystko tamto prze­pa­dło. Tak więc dzię­kuję Bogu za to, co jest, i jestem naj­lep­szej myśli. Ści­skam was, Mamie rączki i nóżki całuję, wasza – po raz ostatni wyłącz­nie tylko wasza – Bar. Ostrz.

W dzień ślubu Bar­bary i Bogu­miła wypa­dła zła pogoda – mróz, wicher i zadymka. Nim zdą­żono powsia­dać do karet, fur­mani, konie i dachy pojaz­dów zasy­pane zostały śnie­giem. Był już zmierzch. Jechano powo­lutku śród różo­wego świa­tła latarń i jakby prze­dzie­ra­jąc się przez drga­jące zwoje gęstego muślinu. W kościele wszy­scy musieli stać cały czas oku­tani w rotundy i szuby – gdyż pano­wało w nim lodo­wate zimno, a za każ­dym otwar­ciem drzwi smugi śniegu zaczy­nały wiać po posadzce. Z rodziny panny Bar­bary obecna była tylko pani Ładzina z mężem, ze strony Bogu­miła wystę­po­wał jego dal­szy krewny tego samego nazwi­ska, Hipo­lit Nie­chcic, posia­da­jący nie­da­leko Borku wła­sny fol­wark. Oprócz tego były kole­żanki, przy­ja­ciółki i zna­jomi panny Bar­bary. Panna młoda nie miała żad­nej spe­cjal­nej ślub­nej sukni, ubrana była w nowy, ale już od jakie­goś czasu noszony gra­na­towy wato­wany kostium z sza­rym baran­kiem i takąż baran­kową z gra­na­towym cza­peczkę. Była zamy­ślona i miała nie­wi­dy­wany u niej dotąd, nieco wynio­sły i srogi wyraz oczu. Gdy na chó­rze zaczęto grać i śpie­wać, dwie łzy spły­nęły po jej twa­rzy, która jed­nakże poza tym ani drgnęła. Wszy­scy inni wciąż ze sobą szep­tali tak, że w kościele prócz odgło­sów nie­po­gody sły­chać było świsz­czący sze­lest. Pano­wie odzy­wali się nawet baso­wym pół­gło­sem.

Na krótko przed ocze­ki­wa­nym uka­za­niem się księ­dza drzwi kościelne jesz­cze raz się otwarły, a potem z grzmią­cym hukiem zamknęły. Nikt nie zwró­cił na to uwagi, gdyż do kościoła wciąż jesz­cze wcho­dzili ci i owi spo­śród ulicz­nej gawie­dzi. Nagle jed­nak odwo­łano pana mło­dego. Tuż za nim ode­szli w głąb kościoła Hipo­lit Nie­chcic i Łada. Teraz dopiero panna Bar­bara zaczęła drżeć i mie­nić się na twa­rzy.

– Co się stało? – myślała i nie śmiała zapy­tać, lecz serce w niej upa­dło. Może Bogu­mił roz­my­ślił się i nie chce z nią brać ślubu, może to owa pani z krze­seł lub ta z wachla­rzem zja­wiły się, by prze­rwać uro­czy­stość. Tak czy ina­czej, miała nie­ja­sne poczu­cie, jakoby zasłu­żyła na tego rodzaju nie­ła­skę losu, i tru­chlała, cze­ka­jąc naj­gor­szego. Bogu­mił tym­cza­sem powró­cił do orszaku, a ujrzaw­szy wpa­trzoną w sie­bie, zmie­nioną twarz narze­czo­nej, pod­szedł do niej i poca­ło­wał ją w rękę.

– Co się stało? – szep­nęła – pro­szę pana.

– Nic, kocha­nie – odparł – wszystko dobrze. – Lecz był blady jak płótno i pomimo wysiłku nie zdo­łał się uśmiech­nąć – tak że panna Bar­bara nie odzy­skała spo­koju i myliła się przy powta­rza­niu słów obrzędu. Ręka jej drżała tak, że ksiądz z tru­dem tylko zdo­łał jej wło­żyć obrączkę.

Gdy po zała­twie­niu wszyst­kich for­mal­no­ści zna­leźli się we dwoje w kare­cie, Bogu­mił powie­dział prędko:

– Moje dziecko, nie przej­muj się tym bar­dzo. Moja matka umarła. Nagle. Dosta­łem depe­szę ze dworu.

Tak więc ślubna podróż pani Bar­bary była to podróż na pogrzeb. Mieli tylko tyle czasu, by zabrać rze­czy i wyru­szyć na kolej. Pociąg, na który według otrzy­ma­nego zawia­do­mie­nia miały być wysłane konie z Krępy, odcho­dził o siód­mej z minu­tami. Łado­wie i Hipo­lit Nie­chcic mieli zostać do rana, by poza­ła­twiać rze­czy, któ­rymi pań­stwo mło­dzi nie zdą­żyli się zająć.

Do dworca Kowel­skiego nie było bar­dzo daleko. Bogu­mił zna­lazł sanki zaprzę­żone w bystrego konia i przy­byli na czas.

Budy­nek sta­cyjny stał w polu i był tak zasy­pany, że wśród sino­bia­łej mgła­wicy widać było tylko ciemną smugę niskiej ściany z nie­wy­raź­nie oświe­tlo­nymi oknami. Dokoła była pustka i huczał wiatr. Pociąg stał już, świe­cił i dyszał, jego czarne kształty roz­pły­wały się w syp­kiej ostrej zawiei. Weszli do pocze­kalni. Bogu­mił kupo­wał bilety, a pani Bar­bara szczę­kała z zimna zębami i powta­rzała: – Jezus Maria, prę­dzej, prę­dzej, bo nie zdą­żymy. – To znów mil­kła, zamy­kała oczy, żeby nie patrzeć, jak Bogu­mił powoli odbiera resztę. W powie­trzu coś nie­ja­sno dźwię­czało, zapewne druty czy sygnały, czy słupy tele­gra­ficzne.

Wresz­cie zna­leźli się w prze­dziale, w któ­rym drze­mał już jego­mość w lśnią­cych kalo­szach. Jechali pięć godzin i przez cały ten czas nie śmieli ze sobą mówić ni postę­po­wać swo­bod­nie jak ludzie zaślu­bieni. Zmarła była pomię­dzy nimi, pani Bar­bara czuła, że Bogu­mił wciąż o niej myśli, i nie mogła mu tego mieć za złe, prze­ciw­nie, musiała mu to chwa­lić. On zaś w isto­cie zapa­dał co chwila w zadumę, śród któ­rej wszystko obecne zni­kało mu sprzed oczu. Czę­sto jed­nak zry­wał się i pro­sił żonę, to by się na nim oparła, to by się poło­żyła.

– Czy ci nie zimno, kocha­nie, czyś nie głodna – pytał, a ona odpo­wia­dała: – Nie, dzię­kuję panu – gdyż nie mogła tak ni stąd ni zowąd zacząć mówić mu „ty”. Nie­kiedy oboje zaczy­nali drze­mać, a pani Bar­bara maja­czyła, że matka Bogu­miła nie umarła, popa­dła tylko w omdle­nie. Gdy przy­jadą, będzie już przy­tomna, lecz ciężko chora, a wtedy ona roz­to­czy nad nią opiekę, będzie ją na rękach prze­no­sić z łóżka na fotel, aż sta­ru­szeczka wyzdro­wieje – cóż to będzie za radość. O, jakże pra­gnęła zastać ją przy życiu i zatrzeć pamięć wizyty, w cza­sie któ­rej tak jej się wszystko u świe­kry nie podo­bało.

O dwu­na­stej w nocy sie­dli do sanek i jechali nimi do czwar­tej nad ranem. Na szczę­ście wiatr ustał naj­zu­peł­niej, wypo­go­dziło się, świe­cił księ­życ, noc była prze­czy­sta i lazu­rowa. Teraz jed­nak jesz­cze trud­niej było im poro­zu­mie­wać się ze sobą, gdyż byli odziani w ster­czące koł­nie­rzami wysoko ponad głową olbrzy­mie, cięż­kie futra, przez które mówili do sie­bie niby przez ścianę. Pani Bar­bara, wyglą­da­jąc jed­nym okiem ze swych niedź­wie­dzi, zachwy­cała się tylko po cichu przy­wa­lo­nymi śnie­giem sosnami i świer­kami, co świe­ciły w księ­życu olśnie­wa­ją­cym bla­skiem.

Na koniec wje­chali w zna­jome już podwó­rze i sta­nęli cicho przed niziut­kim swym domem. Zrazu nie było nikogo widać, psy tylko poszcze­ki­wały, lecz nie­ba­wem oto­czyli ich ludzie. Było ich kil­koro. W mil­cze­niu zaczęli świe­cić latar­nią, bo księ­życ zaszedł i robiło się ciemno. Okno pokoju star­szej pani Nie­chci­co­wej było otwarte i widać było przez nie zapa­lone świece. Zmarła leżała jesz­cze widać na łóżku.

Pani Bar­bara wydo­była się z sanek, a Bogu­mił pomógł jej zesu­nąć z ramion niedź­wie­dzie, w któ­rych nie mogła się ruszyć.

– Ostroż­nie – powie­dział wio­dąc ją ku wej­ściu przez kamie­nie, które słu­żyły za schodki.