Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwszy i uchodzący za najlepszy tom opowiadań mistrza horroru.
Wiele z tych mrożących krew w żyłach utworów sfilmowano, m.in. "Cmentarną szychtę”, "Dzieci kukurydzy”, "Czasami wracają”, "Magiel” i "Szarą materię”.
W 2023 roku miał premierę film "Boogeyman”, oparty na opowiadaniu "Czarny Lud”, z Sophie Thatcher (znaną z serialu "Yellowjackets”) oraz Chrisem Messiną ("Operacja Argo”, "Ostre przedmioty”) w rolach głównych!
Para trafiająca do miejsca, w którym żyją wyłącznie dzieci… Nauczyciel wracający do rodzinnego miasteczka i spotykający tam ludzi, którzy zginęli trzydzieści lat temu… Człowiek, który zaczyna się zamieniać w galaretowatą szarą masę… Mężczyzna, który igra ze śmiercią, przechodząc dla ukochanej po wąskim gzymsie 120 metrów nad ziemią… Morderca grasujący po kampusie, gdy nadchodzi pora nazywana Truskawkową Wiosną…
Stwory żyjące w szafach, śmiercionośne maszyny, wampiry, demoniczni kochankowie, gigantyczne szczury, śmiercionośne żołnierzyki, przerażające dzieciaki, szalony biznesmen… Jednym słowem wszystko, czego można oczekiwać po klasycznych horrorach, i jeszcze więcej!
To opowieści o zwykłych ludziach postawionych w makabrycznych sytuacjach i codziennych przedmiotach, które przechodzą przerażające przemiany.
Bo horror czai się tuż pod powierzchnią normalności.
"Ten zbiór opowiadań zmrozi niejedno serce." "Chicago Tribune”
"King potrafi sprawić, że coś całkiem zwyczajnego staje się makabryczne i zaczynasz sprawdzać zamki w drzwiach." "The Boston Globe”
"Niezrównana wyobraźnia!" "The Observer”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 594
PIERWSZY I UCHODZĄCY ZA NAJLEPSZY TOM OPOWIADAŃ MISTRZA HORRORU.
Wiele z mrożących krew w żyłach utworów z tego zbioru sfilmowano, m.in. Cmentarną szychtę, Dzieci kukurydzy, Czasami wracają czy Czarny Lud, którego adaptacja pod tytułem Boogeyman weszła do kin w 2023 r.
Para trafiająca do miejsca, w którym żyją wyłącznie dzieci… Człowiek, który zaczyna się zamieniać w galaretowatą szarą masę… Mężczyzna, który igra ze śmiercią, przechodząc dla ukochanej po wąskim gzymsie 120 metrów nad ziemią… Morderca grasujący po kampusie, gdy nadchodzi pora nazywana Truskawkową Wiosną…
Stwory żyjące w szafach, zabójcze maszyny, wampiry, demoniczni kochankowie, gigantyczne szczury, śmiercionośne żołnierzyki, dzieciaki-potwory, szalony biznesmen… Jednym słowem wszystko, czego można oczekiwać po klasycznych horrorach, i jeszcze więcej!
To opowieści o zwykłych ludziach postawionych w makabrycznych sytuacjach i codziennych przedmiotach, które przechodzą przerażające przemiany. Bo horror czai się tuż pod powierzchnią normalności.
STEPHEN KING
Wybitny amerykański pisarz, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową National Book Award, a w 2015 r. odebrał z rąk prezydenta USA National Medal of Arts. Światową sławę przyniosła mu powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, opowiadania i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Dolores Claiborne, Komórka, Uciekinier, Czarna bezgwiezdna noc, Cujo i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża, na podstawie którego powstał film z Matthew McConaugheyem i Idrisem Elbą w rolach głównych. W 2017 r. swoją premierę miała pierwsza część ekranizacji jednej z kultowych książek Kinga, To, a w 2019 r. na ekrany kin weszła druga część tego świetnie przyjętego przez widzów filmu,pt. To: Rozdział 2.
Stephen King nieustannie szuka nowych literackich wyzwań. Do jego dorobku obejmującego powieści z gatunku horroru i fantastyki dołączyły kryminały z trylogii z detektywem Billem Hodgesem, do której należą książki: Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i Koniec warty.
Pod pseudonimem Richard Bachman King opublikował siedem powieści.
stephenkinguniwersum.com
stephenking.com
stephenking.pl
Tego autora w Wydawnictwie Albatros
ROSE MADDER
DOLORES CLAIBORNE
GRA GERALDA
DESPERACJA
REGULATORZY
SKLEPIK Z MARZENIAMI
BEZSENNOŚĆ
ZIELONA MILA
MARZENIA I KOSZMARY
KOMÓRKA
CZTERY PO PÓŁNOCY
CHUDSZY
TO
BASTION
OCZY SMOKA
PO ZACHODZIE SŁOŃCA
CZTERY PORY ROKU
UCIEKINIER
CZARNA BEZGWIEZDNA NOC
CUJO
PODPALACZKA
ROK WILKOŁAKA
MROCZNA POŁOWA
WOREK KOŚCI
DZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA
TOMA GORDONA
NOCNA ZMIANA
ŁOWCA SNÓW
OSTATNI BASTION BARTA DAWESA
UNIESIENIE
INSTYTUT
PÓŹNIEJ
BAŚNIOWA OPOWIEŚĆ
Stephen King, Richard Chizmar
PUDEŁKO Z GUZIKAMI GWENDY
OSTATNIA MISJA GWENDY
Trylogia PAN MERCEDES
PAN MERCEDES
ZNALEZIONE NIE KRADZIONE
KONIEC WARTY
MROCZNA WIEŻA
ROLAND
(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)
POWOŁANIE TRÓJKI
ZIEMIE JAŁOWE
CZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁ
WIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA
WILKI Z CALLA
PIEŚŃ SUSANNAH
MROCZNA WIEŻA
Powieści graficzne MROCZNA WIEŻA
NARODZINY REWOLWEROWCA
DŁUGA DROGA DO DOMU
ZDRADA
UPADEK GILEAD
BITWA O JERICHO HILL
POCZĄTEK PODRÓŻY
SIOSTRZYCZKI Z ELURII
BITWA O TULL
PRZYDROŻNY ZAJAZD
CZŁOWIEK W CZERNI
Wyłącznie jako audiobook i e-book
Stephen King, Stewart O’Nan
TWARZ W TŁUMIE
Tytuł oryginału:
NIGHT SHIFT
Copyright © Stephen King 1976, 1977, 1978
All rights reserved
This translation published by arrangement with Doubleday, an imprint of The Knopf Doubleday Publishing Group, division of Random House, Inc.
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017
Polish translation copyright © Maria Wroczyńska i Paweł Wroczyński 2024
Korekta: Magdalena Stec
Projekt graficzny okładki: Sławomir Rybka
ISBN 978-83-8361-102-0
Wydawca
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.comwydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz
Bardzo często na przyjęciach (staram się ich unikać jak ognia) podchodzą do mnie ludzie i z szerokim uśmiechem ściskając mi rękę, wyznają konspiracyjnym szeptem: „Wie pan, zawsze chciałem pisać”.
W takich przypadkach staram się zachowywać uprzejmie.
Ostatnio na takie dictum odpowiadam z podobnym, radosnym uniesieniem: „A wie pan, ja zawsze chciałem być neurochirurgiem”.
Moi rozmówcy spoglądają wtedy na mnie ze zdumieniem. Ale to nieważne. Ostatnio spotykam coraz więcej ludzi, którzy z kolei budzą moje zdumienie.
Chcesz pisać, to pisz.
Jedyną metodą, żeby nauczyć się pisać, jest pisanie. W neurochirurgii, niestety, metoda ta się nie sprawdza.
Stephen King zawsze chciał pisać, i pisze.
Napisał Carrie, Miasteczko Salem, Lśnienie i wiele wyśmienitych opowiadań, które możesz przeczytać w tym zbiorze; a prócz tego ogromną liczbę innych jeszcze historii, książek, fragmentów, wierszy, esejów i różnych, trudnych nieraz do zaklasyfikowania, kawałków; wiele z nich nienadających się zgoła do publikacji.
Ponieważ w taki właśnie sposób to się robi.
Ponieważ inaczej się tego nie da zrobić. Żadną miarą.
Sam przymus pracowitości i wola pisania nie wystarczają. Żadną miarą. Musisz mieć apetyt na słowa. Wilczy apetyt. Musisz czuć smak słowa. Musisz przeczytać milion słów napisanych przez innych.
Czytać z piekielną zawiścią lub z pełnym znużenia lekceważeniem.
Lekceważenie rezerwujesz głównie dla tych, którzy skrywają swoją indolencję pod rozwlekłymi konstrukcjami niemieckiej składni, szafują natrętnymi symbolami i bezsensownymi fabułkami, tworzą papierowych bohaterów i bzdurne ideologie.
Dopiero wtedy zaczynasz poznawać samego siebie na tyle, żeby móc poznać innych. Jakaś cząstka ciebie samego tkwi w każdym człowieku, którego spotykasz.
No i dobrze. Przymus pisania plus ukochanie słowa plus empatia; i z tego wszystkiego dopiero, w wielkich zresztą bólach, może narodzić się jakiś obiektywizm.
Obiektywizm, ale nie do końca.
W tej kruchej, ulotnej chwili, kiedy piszę te słowa na mojej niebieskiej maszynie do pisania i jestem właśnie na siódmym wersie od góry drugiej strony maszynopisu, znam dokładnie posmak i znaczenie tego, co chcę przekazać, choć nie mam pewności, czy mi się to uda.
Ponieważ siedzę w pisarstwie dwukrotnie dłużej niż Stephen King, stać mnie na nieco więcej obiektywizmu odnośnie do mojej twórczości niż jego względem swojej.
Ale obiektywizm przychodzi z tak ogromnym bólem i tak irytująco powoli.
Wypuszczam książki w świat, ale trudno mi je wyrzucić z serca. Są jak niesforne dzieci, które mimo że dałem im takie fory, nieustannie płatają mi przeróżne figle. Najchętniej każdą z nich ponownie ściągnąłbym do domu i jeszcze raz solidnie przemaglował. Stronę po stronie. Przerył i oczyścił, wyszczotkował i wypolerował. Starannie uporządkował.
Stephen King w wieku trzydziestu1 lat jest dużo, dużo lepszym pisarzem niż ja, gdy miałem jego lata; nawet osiągnąwszy czterdziestkę, nie doszedłem jeszcze do tego co on.
I dlatego czuję do niego odrobinę zawiści.
Myślę też, że znam z tuzin demonów czyhających w chaszczach obok drogi, którą podąża, ale gdybym nawet go przestrzegł, i tak nie odniosłoby to skutku. Albo on je zmiecie, albo one zmiotą jego.
Proste. Nic dodać, nic ująć.
To już tak daleko zaszliśmy?
A zatem przymus, głód słowa, empatia; wszystko to w sumie daje obiektywizm. Ale co dalej?
Narracja. Opowiadanie. Cholera jasna, opowiadanie!
Opowiadanie jest czymś, o co należy pieczołowicie dbać. Dzieje się to we wszystkich wymiarach – fizycznym, umysłowym, duchowym – i we wszystkich możliwych kombinacjach tych wymiarów.
I to bez wtrąceń odautorskich.
Co to jest wtrącenie odautorskie? Proszę bardzo: „Jezu Nazareński, mamo, popatrz, jak ślicznie to napisałem!”.
Inny przykład takiej ingerencji to już groteska. Zacytuję jeden z moich ulubionych przykładów, wybrany z ubiegłorocznego Wielkiego Bestselleru: „Powiódł oczami wzdłuż przodu jej sukienki”.
Wtrącaniem odautorskim może być również tak niedorzeczna fraza utworu, że czytelnik nagle uświadamia sobie, że to tylko lektura, i odkłada opowiadanie. Odkłada je ze zgrozą.
Ingerencją tego rodzaju będzie także wpleciony w narrację miniwykład. Moim zdaniem jest to najcięższy grzech, jakiego autor może się dopuścić.
Klimaty można tworzyć bardzo zgrabnie, można budować konstrukcje kompletnie zaskakujące czytelnika, a przy tym nie łamać uroku. W tej książce jest opowiadanie zatytułowane Ciężarówki, w którym Stephen King, w pełnej napięcia scenie oczekiwania w przydrożnym zajeździe dla kierowców ciężarówek, opisuje ludzi: „Był akwizytorem i cały czas tulił do piersi torbę z oferowanym towarem, niczym pogrążonego we śnie psiaka”.
Moim zdaniem to bardzo zgrabne sformułowanie.
W innym opowiadaniu demonstruje doskonały słuch, wyczulony na autentyczny dialog. Małżeństwo jest w długiej podróży. Jadą bocznymi drogami. Ona mówi: „Wiem o tym, Burt. Wiem, że jesteśmy w Nebrasce. Ale gdzie dokładnie, do cholery, jesteśmy?”. A on odpowiada: „Przecież to ty masz atlas samochodowy. Zajrzyj. Nie umiesz czytać?”.
Fajne. Wydaje się takie proste. Jak neurochirurgia. Nóż posiada ostrze. Więc bierzesz go do ręki. I tniesz.
Narażając się na zarzut obrazoburstwa, powiem, że niewiele mnie obchodzi, jaką przestrzeń dla swojego pisania wybiera Stephen King. Fakt, że obecnie bawi go opowiadanie o duchach, czarach i potworach gnieżdżących się w piwnicy, jest dla mnie sprawą najmniej istotną; istotne jest to, że w tej dziedzinie nikt nie może mu dorównać.
W książce tej będzie wiele takich czających się stworów i oszalałych, groźnych maszyn, które przerażają mnie i ciebie również przerażą – będzie tyle straszliwych dzieci, że z powodzeniem wypełniłyby bez reszty cały Świat Disneya w każdą lutową niedzielę. Ale przede wszystkim liczy się narracja.
Każdy musi ją docenić.
Zapamiętaj jedną rzecz. Dwa najtrudniejsze elementy w pisarstwie to poczucie humoru i poczucie tajemnicy. U kiepskiego pisarza humor zamienia się w pieśń pogrzebową, a tajemnica jest śmiechu warta.
Ale jeśli pisarz wie, jak się z tym problemem uporać, może pisać o wszystkim.
Stephen King nie zamierza ograniczać się wyłącznie do pisania na tematy, które obecnie głównie go interesują.
Jednym z najlepszych i wzruszających opowiadań w tej książce jest Ostatni szczebel w drabinie. Perełka. Nie ma w nim żadnych tajemniczych szelestów ani oddechu innych światów.
I jeszcze ostatnie słowo…
On nie pisze, żeby sprawić wam przyjemność. Pisze, żeby sprawić ją sobie. Ja również piszę dla własnej przyjemności. Tylko wtedy praca sprawia człowiekowi ogromną frajdę. Zamieszczone w tej książce opowiadania przyniosły zarówno samemu Stephenowi Kingowi, jak i mnie dużo, dużo radości.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, w dniu, kiedy piszę te słowa, powieść Stephena Kinga pt. Lśnienie oraz moja, zatytułowana Condominium znalazły się na liście bestsellerów. Wcale nie konkurujemy ze sobą o twoje względy. Konkurujemy z niedorzecznymi, pretensjonalnymi i sensacyjnymi książkami, publikowanymi przez głośnych pisarzy, którzy nie zadali sobie nawet trudu, żeby nauczyć się fachu.
Na koniec pragnę podkreślić, że jeśli chodzi o opowiadania i o przyjemność płynącą z ich czytania, Stephena Kinga nigdy dosyć.
Skoro przeczytałeś wszystko to, co tu napisałem, to znaczy, że masz dużo czasu. A to z kolei przemawia za tym, że przeczytasz również opowiadania zawarte w tej książce.
JOHN D. MACDONALD
1 Tekst pochodzi z roku 1977, kiedy Stephen King miał trzydzieści jeden lat.
Porozmawiajmy ze sobą – ty i ja. Porozmawiajmy o lęku.
Piszę te słowa w pustym domu; za oknem świat zmywany jest zimnym, lutowym deszczem. Panuje noc. Czasami, kiedy wiatr wieje tak jak teraz, tracimy całą naszą moc i energię. Mamy zatem doskonałą okazję, żeby odbyć szczerą rozmowę o lęku. Porozmawiajmy bardzo racjonalnie o tym, jak poruszać się na krawędzi szaleństwa… a nawet już po jej drugiej stronie.
Nazywam się Stephen King. Jestem dorosłym człowiekiem, mam żonę i troje dzieci. Kocham ich i mam nadzieję, że oni odwzajemniają moje uczucia. Moja praca polega na pisaniu i tę pracę lubię najbardziej. Powieści Carrie, Miasteczko Salem i Lśnienie odniosły na tyle duży sukces, że mogę już bez reszty cały swój czas poświęcać pisaniu, co jest rzeczą nad wyraz przyjemną. Cieszę się niezłym zdrowiem. W zeszłym roku udało mi się przerzucić z papierosów bez filtra, które to paliłem od osiemnastego roku życia, na papierosy o niskiej zawartości nikotyny i mam nadzieję, że zdołam w końcu zupełnie zerwać z tym nałogiem. Mieszkam z rodziną w przyjemnym domu usytuowanym na brzegu stosunkowo mało zanieczyszczonego jeziora w stanie Maine; zeszłej jesieni, obudziwszy się pewnego ranka, ujrzałem na trawniku na tyłach domu jelenia, który stał obok piknikowego stolika. Prowadzę przyjemne życie.
A jednak… porozmawiajmy o lęku. Nie musimy ani podnosić głosu, ani na siebie wrzeszczeć – porozmawiajmy racjonalnie – ty i ja. Porozmawiajmy o tym, jak czasami dobra struktura rzeczy rozpada się przerażająco nagle.
Nocą, kiedy idę spać, przede wszystkim zwracam uwagę na to, żebym po zgaszeniu światła był dokładnie przykryty kołdrą. Nie jestem już dzieckiem, ale… nie lubię spać z nogą wystającą spod kołdry. Gdyby spod łóżka wychynęła nagle jakaś zimna łapa i chwyciła mnie za kostkę, wrzeszczałbym. Wrzeszczałbym tak strasznie, że obudziłbym umarłych. Takie rzeczy, naturalnie, się nie zdarzają i wszyscy o tym doskonale wiemy. W opowiadaniach, które zamierzam przedstawić, spotkasz różne rodzaje nocnych stworów: wampiry, demonicznych kochanków, stworzenia, które żyją w szafach, oraz wszelkie inne potworności. Nic z tego nie jest prawdziwe. Stwór, który czai się pod moim łóżkiem, żeby złapać mnie za nogę, w rzeczywistym świecie nie istnieje. Wiem o tym, ale wiem też, że jeśli ostrożnie wysunę stopę spod kołdry, nigdy już nie zdołam jej cofnąć.
Czasami na wieczorach autorskich spotykam się z ludźmi, którzy interesują się pisaniem czy w ogóle literaturą, i zanim skończę odpowiadać na ich pytania, nieodmiennie ktoś zapyta: „Dlaczego zdecydował się pan pisać na tak makabryczne tematy?”.
Prawie zawsze odpowiadam pytaniem: „A co pana skłoniło do mniemania, że miałem jakikolwiek wybór?”.
Zawód pisarza przypomina wolną amerykankę. Umysł każdego człowieka wyposażony jest w rodzaj filtrów. Filtry te różnią się rozmiarem i grubością oczek. To, co grzęźnie w moim filtrze, przez twój przejdzie bez kłopotów. I nie ma strachu – to, co przejdzie przez mój, ugrzęźnie w twoim. Wydaje się, że wszyscy mamy wrodzoną skłonność do przesiewania szlamu, którego część zatrzymuje się w okach indywidualnych filtrów umysłowych i zawiesina ta z kolei staje się zaczynem naszych pobocznych zainteresowań. Księgowy może być fotografikiem. Astronom – numizmatykiem. Nauczyciel potrafi kolekcjonować prastare odciski w węglu. Szlam, który grzęźnie w okach umysłowego filtru, wszystko to, co nie chce przez nie przejść, staje się nieustanną, prywatną obsesją poszczególnych ludzi. W cywilizowanym świecie niepisanym prawem obsesje te określamy słówkiem „hobby”.
Czasami hobby staje się zawodem. Księgowy dochodzi do wniosku, że jest w stanie zarobić na rodzinę, zajmując się fotografowaniem; nauczyciel okazuje się na tyle wybitnym znawcą skamienielin, że zacznie wygłaszać na ich temat wykłady i prelekcje. Istnieją też zawody, które zaczynają się jako hobby i pozostają hobby, choć człowiek dzięki tej swojej pasji jest w stanie zarobić na życie; ale ponieważ „hobby” jest tak oklepanym i powszednim zwrotem, tutaj również, niepisanym prawem, nazwaliśmy owo nasze zawodowe hobby „sztuką”.
Malarstwo. Rzeźba. Komponowanie. Śpiew. Aktorstwo. Gra na instrumentach muzycznych. Pisarstwo. Na temat tych siedmiu dziedzin działalności człowieka napisano tyle, że w zalewie słów utonęłaby cała flotylla ekskluzywnych transatlantyków, ale tylko w jednym jesteśmy zgodni: ci, którzy uczciwie zajmują się którąś z tych sztuk, muszą ją uprawiać nawet wtedy, gdy robią to za darmo, jeśli ich dzieła są krytykowane czy wręcz obrzucane błotem; nawet pod groźbą uwięzienia czy śmierci. Moim zdaniem jest to najlepsza definicja obsesji. Ma ona zastosowanie zarówno w przypadku hobby w czystej postaci, jak też w przypadku naszych fantazji, które nazywamy „sztukami”. Kolekcjonerzy broni chlubią się nalepkami przyklejonymi do zderzaków samochodu: ODBIERZESZ TĘ BROŃ DOPIERO WTEDY, KIEDY POŁAMIESZ MI ZACIŚNIĘTE NA KOLBIE MARTWE PALCE. Na przedmieściach Bostonu gospodynie domowe, które pośród innych zajęć zajmują się działalnością społeczną, przylepiają do swoich aut podobne nalepki: PRĘDZEJ PÓJDĘ DO WIĘZIENIA, NIŻ POZWOLĘ, ŻEBY MOJE DZIECKO POZBAWIONO SĄSIEDZTWA. Tak samo rzecz się ma z kolekcjonowaniem monet. Jeśli jutro wprowadzą zakaz ich zbierania, astronom na pewno nie wyrzuci ani swoich stalowych pensówek, ani pięciocentówek z bizonem; pieczołowicie zawinie je w plastik, ukryje głęboko w muszli klozetowej i tylko głuchą nocą będzie je wyławiał, żeby napawać wzrok ich widokiem.
Pozornie odeszliśmy od tematu lęku, ale tylko pozornie. Pochwycony w oka mojego filtru umysłowego szlam często wiąże się z lękiem. Mam obsesję na punkcie makabry. Żadnego z poniższych opowiadań nie napisałem z myślą o pieniądzach, jakkolwiek niektóre sprzedałem do różnych magazynów, zanim jeszcze ukazały się w niniejszym zbiorze, i nigdy nie zwróciłem przysłanego mi czeku. Może jestem obsesjonatem, ale na pewno mam dobrze pod czupryną. Niemniej powtarzam: nie pisałem ich dla pieniędzy. Napisałem je z tego prostego powodu, że przyszły mi do głowy. Nie moja wina, że dręcząca mnie obsesja tak dobrze się sprzedaje. W wyłożonych gąbką pomieszczeniach przebywa wielu szaleńców, którym nawet w połowie nie dopisało takie szczęście jak mnie.
Nie jestem wielkim artystą, ale zawsze coś zmuszało mnie do pisania. Tak zatem codziennie przesiewam szlam w moim sicie, na nowo zbierając okruchy własnych obserwacji, wspomnień, przemyśleń, starając się zrozumieć coś z tego, co nie przeszło przez oka mego umysłowego filtru i głęboko zapadło w podświadomość.
Mógłbym z Louisem L’Amourem, pisarzem z Zachodu, stać na brzegu niewielkiego stawu w Kolorado i obu nam jednocześnie mógłby przyjść do głowy pomysł. Mogłaby jednocześnie najść nas ochota, żeby usiąść i przelać te pomysły na papier. Jego historia dotyczyłaby prawa do wody w czasie pory suchej, ja najprawdopodobniej napisałbym o jakimś przerażającym, niezdarnym stworze, który wynurza się ze spokojnej wody i porywa owce… konie… a na końcu ludzi. „Obsesją” Louisa L’Amoura jest historia amerykańskiego Zachodu; ja skoncentrowałbym się raczej na stworzeniu, które ślizga się po świetle gwiazd. On tworzy historie o Zachodzie; ja pisuję historie przerażające. Obaj jesteśmy trochę zbzikowani.
Sztuka to obsesja, a obsesja jest rzeczą niebezpieczną. Jest w umyśle jak nóż. W niektórych przypadkach – przychodzą mi na myśl Dylan Thomas, Ross Lockridge, Hart Crane, Sylvia Plath – nóż ten może w przerażający sposób obrócić się przeciwko osobie, która go trzyma. Sztuka jest chorobą zlokalizowaną, przeważnie łagodną – twórcze jednostki przejawiają tendencje do długowieczności – ale czasami straszliwą. Człowiek obchodzi się z nożem ostrożnie, bo wie, że klingę niewiele interesuje, kogo tnie. Jeśli więc masz choć odrobinę oleju w głowie, przesiewaj swój szlam ostrożnie… ponieważ pewne rzeczy, które możesz w nim znaleźć, nie do końca muszą być martwe.
Po takim pytaniu: „Dlaczego pan to pisze?”, rodzi się kolejne: „Dlaczego publiczność to czyta? Co sprawia, że takie książki się sprzedają?”. Pytania te niosą pewne ukryte założenie, założenie, że historie o lęku, historie grozy, są czymś chorobliwym. Ludzie, którzy do mnie piszą, często zaczynają swoje listy od słów: „Zapewne pomyśli pan, że jestem dziwny, ale naprawdę podobało mi się Miasteczko Salem… albo: „Mam zapewne chorobliwą wyobraźnię, ale z zapartym tchem czytałem każdą stronicę pańskiego Lśnienia…”.
Wydaje mi się, że klucz do tego problemu leży w sposobie, w jaki krytyka filmowa w magazynie „Newsweek” podchodzi do zagadnienia. Recenzja z filmu grozy, nie najwyższego zresztą lotu, brzmiała mniej więcej tak: „…wymarzony film dla ludzi, którzy lubią zwalniać, żeby dokładnie przyjrzeć się wypadkowi drogowemu”. To bardzo dobre i lapidarne określenie, ale jakby tak się nad nim głębiej zastanowić, to na dobrą sprawę odnosi się do wszystkich filmów i opowieści typu horror. Noc żywej śmierci z przerażającymi scenami kanibalizmu i matkobójstwa z całą pewnością jest filmem, który przypadłby do gustu ludziom lubiącym zwalniać, żeby dokładnie przyjrzeć się wypadkowi drogowemu… A co ze sceną z małą dziewczynką rzygającą na kapłana grochówką w filmie Egzorcysta? A powieść Drakula Brama Stokera? Często stawia się ją za wzór współczesnym autorom utworów typu horror (i tak być powinno; tam po raz pierwszy pobrzmiewają w czystej formie akcenty psychofreudowskie). W Drakuli występuje maniak o nazwisku Renfeld, który pożera muchy, pająki, a na koniec ptaka. Później jednak zwraca go, ponieważ zjadł stworzenie z piórami i całą resztą. W tej powieści obserwujemy również scenę wbijania na pal – ktoś mógłby to przyrównać do rytualnej penetracji – młodej i ślicznej wampirzycy oraz notujemy morderstwo dziecka i jego matki.
Wielka literatura o rzeczach nadprzyrodzonych często zawiera syndrom „zwolnijmy i popatrzmy na wypadek”: Beowulf zarzyna matkę Grendela; narrator Serce oskarżycielem rąbie na części swego dobroczyńcę, który cierpi na kataraktę, a poćwiartowane ciało chowa pod podłogę; w ostatniej części Władcy pierścienia Tolkiena hobbit Sam toczy zaciętą walkę z pająkiem Shelobem.
Zawsze znajdą się tacy, którzy będą z uporem powtarzać, że Henry James w swoim The Turn of the Screw tak naprawdę wcale nie pokazuje nam wypadku samochodowego; powołają się na to, że makabryczne historie Nathaniela Hawthorne’a, takie jak Young Goodman Brown i The Minister’s Black Veil, wykazują dużo więcej dobrego smaku niż Drakula. Argumentacja nonsensowna. Przecież bez przerwy pokazują nam wypadki drogowe; ciała są już wprawdzie zabrane, ale na tapicerce samochodowej jest aż nadto krwi, ciągle widzimy roztrzaskany pojazd. Z drugiej strony jednak delikatność, brak akcentów melodramatycznych, niezwykle wystudiowane elementy racjonalne, które przenikają takie opowieści jak The Minister’s Black Veil, są czasami bardziej przerażające niż monstrualne płazy u Lovecrafta czy auto-da-fé w Studni i wahadle Poego.
Bo tak naprawdę – i większość z nas w głębi duszy doskonale o tym wie – bardzo niewiele osób potrafi powstrzymać się od niezdrowej ciekawości na widok zgruchotanego wraka otoczonego przez policję lub migających nocą na autostradzie kolorowych świateł. Starsi obywatele każdego ranka chciwie łapią gazetę i studiują uważnie nekrologi, żeby sprawdzić, kogo przeżyli. Każdy z nas był przejęty wieścią o śmierci Dana Blockera, Freddiego Prinze’a czy Janis Joplin. Czujemy dreszcz zgrozy zmieszanej z prawie radosną emocją, kiedy Paul Harvey mówi nam w radiu, że w czasie ulewy na jakimś niewielkim, lokalnym lotnisku kobieta weszła pod obracające się śmigło samolotu, że w olbrzymiej, przemysłowej mieszarce do ciał sypkich starty został na miazgę mężczyzna, którego kolega przez nieuwagę oparł się o tablicę rozdzielczą. Nie ma potrzeby wałkować spraw tak oczywistych: samo życie pełne jest grozy, większej lub mniejszej, ale ponieważ tę mniejszą jesteśmy w stanie pojąć, ona właśnie smaga nas z całą swą śmiertelną siłą.
Nie da się zaprzeczyć, że fascynują nas te kieszonkowego rozmiaru horrory, ale to samo dotyczy naszej odrazy. Oba te elementy stapiają się ze sobą, dając w sumie produkt uboczny, jakim jest poczucie winy… winy, która nie tak bardzo różni się od tej, jaka towarzyszy nam po pierwszej nocnej zmazie.
Nie leży w moich kompetencjach przekonywać cię, że nie musisz się wcale czuć winny, podobnie jak nie jestem upoważniony do oceny moich własnych powieści czy opowiadań zamieszczonych w tym zbiorze. Ale można zaobserwować ciekawe paralele między seksem a lękiem. Kiedy osiągamy stadium, w którym możemy już podjąć życie seksualne, nasze zainteresowanie tą dziedziną wzrasta niepomiernie i ono, jeśli nie wkroczyło na drogę jakichś perwersji, w naturalny sposób kieruje nas ku kopulacji, a dalej – ku przedłużeniu gatunku. Kiedy uświadamiamy sobie nasze nieuniknione przeznaczenie, stajemy się świadomi lęku. I wydaje mi się, że podobnie jak instynkt zachowania gatunku skłania nas do kopulacji, tak lęk skłania nas do pogodzenia się z naszą skończonością.
Istnieje stara opowieść o siedmiu ślepcach, którym w ręce wpadło siedem części słonia. Jeden ślepiec myślał, że trzyma w rękach węża, drugi, że ma olbrzymi liść palmowy, a jeszcze inny sądził, że dotyka kamiennego filara. Dopiero kiedy zeszli się razem, zrozumieli, że jest to słoń.
Lęk jest uczuciem, które czyni nas ślepcami. Iluż rzeczy się boimy? Boimy się mokrymi rękami wyłączać światło, jeśli nie wyciągniemy z kontaktu kabla od tostera; boimy się włożyć do niego nóż, żeby wyjąć grzankę. Boimy się ostatecznego werdyktu lekarza po gruntownych badaniach; boimy się, kiedy samolot, którym lecimy, wpada w dziurę powietrzną. Boimy się, że wyczerpią się złoża ropy naftowej, że skończą się świeże powietrze, czysta woda, przyjemne życie. Kiedy córka obieca ci, że wróci o jedenastej, a kwadrans po północy, gdy za oknem pada deszcz ze śniegiem, bijąc w szyby jak suchy piasek, a jej ciągle nie widać, siedzisz przed telewizorem, udając, że ciekawi cię program Johnny’ego Carsona, spoglądasz niby to obojętnie na milczący telefon i czujesz, że oślepiają cię emocje, emocje, które ukradkiem niszczą w tobie zdolność logicznego myślenia.
Niemowlak jest nieustraszonym stworzeniem tylko do chwili, kiedy po raz pierwszy matka nie pojawi się na jego krzyk, żeby wetknąć mu w gębę sutkę. Pędrak szybko przyswaja sobie oczywistą i bolesną prawdę o zatrzaskiwanych drzwiach, gorącym palniku, gorączce, która przynosi ze sobą ciężki, duszący kaszel albo wysypkę i odrę. Dzieci łatwo uczą się lęku; wyczytują go z twarzy rodziców, kiedy któreś z nich wchodzi do łazienki i widzi dziecko bawiące się buteleczką z tabletkami lub maszynką do golenia.
Strach nas oślepia i tylko ze względu na własne korzyści dotykamy chciwie każdego, najmniejszego lęku, żeby z setek takich elementów zbudować całość, jak owi ślepcy robili to ze słoniem.
Wyczuwamy kształt. Dzieci łatwo go rozpoznają, później zapominają i ponownie uczą się go już jako ludzie dorośli. Kształt istnieje, więc każdy z nas wcześniej czy później pozna, co to jest; jest to zarys ciała pod prześcieradłem. Wszystkie nasze drobne lęki tworzą w sumie jeden wielki strach, nasze lęki są częścią składową tego strachu – ręka, noga, palec, ucho. Boimy się ciała przykrytego prześcieradłem. To nasze ciało. A owo odwoływanie się do literatury horroru, która powstała w ciągu wieków, ma stanowić próbę generalną naszej własnej śmierci.
Ta dziedzina literatury nigdy nie była wysoko ceniona; przez długi czas Poe i Lovecraft jedynych przyjaciół mieli tylko we Francji, która w jakiś sposób zaakceptowała tematykę seksu i śmierci; tematykę, do jakiej amerykańscy ziomkowie obu pisarzy nie mieli cierpliwości. Amerykanów w tym czasie bez reszty zajmowała budowa szlaków kolejowych, więc zarówno Poe, jak i Lovecraft umarli w zapomnieniu. Fantazja Tolkiena o Śródziemiu, opluwana przez dwadzieścia lat, odniosła w końcu nieprawdopodobny sukces, a Kurt Vonnegut, którego książki bardzo często poruszają temat generalnej próby śmierci, ciągle spotykał się z krytyką graniczącą z histerią.
Nastawienie to mogło brać się z faktu, że pisarz opowieści grozy zawsze przynosi złe wieści. Umrzesz – mówi, radzi ci, żebyś nie traktował poważnie Orala Robertsa i jego „przytrafi ci się coś dobrego”, ponieważ coś niedobrego również cię spotka i może będzie to rak, może wylew krwi do mózgu, a może zwyczajny wypadek samochodowy… ale na pewno coś takiego cię spotka. Pisarz grozy bierze cię za rękę, prowadzi do pokoju i każe położyć dłonie na czymś, co spoczywa pod prześcieradłem… i mówi, żebyś dotknął tu… tu… i tu.
Naturalnie, tematyka śmierci i strachu nie jest zarezerwowana wyłącznie dla autorów pisarstwa grozy. Wielu twórców tak zwanej literatury wysokiej podejmuje w swojej twórczości ten wątek, i to na różne sposoby – od Zbrodni i kary Fiodora Dostojewskiego przez Kto się boi Virginii Woolf? Edwarda Albeego, a na powieściach Rossa Macdonalda o Archerze kończąc. Strach zawsze stanowił wielki temat. Podobnie śmierć. Są to dwa stałe czynniki w życiu każdego człowieka. Ale jedynie pisarz podejmujący tematykę grozy i obecności czynników nadprzyrodzonych jest w stanie zapewnić czytelnikowi możliwość pełnej identyfikacji i przeżycia katharsis. Pisarze tacy, jeśli nawet nie do końca zdają sobie sprawę z tego, co robią, wiedzą, że tematyka grozy i wątki nadprzyrodzone są rodzajem ekranu filtrującego, zainstalowanego między świadomością a podświadomością. Literatura grozy jest niczym centralna stacja metra, z której odchodzą dwie linie; niebieska, oznaczająca to, co możemy bezpiecznie sobie zaanektować, i czerwona – czyli wszystko to, czego musimy się za wszelką cenę wystrzegać i w taki czy w inny sposób pozbyć.
W trakcie lektury horroru czytelnik nie wierzy w to, co czyta. Nie wierzy w wampiry, w wilkołaki, ciężarówki, które poruszają się same. Jedyna groza, w jaką wierzymy, to ta z kart Dostojewskiego, Albeego i Macdonalda: nienawiść, alienacja, życie bez miłości, wchodzenie niedoświadczonego, młodego człowieka w absolutnie wrogi mu świat. W naszych codziennych, zwykłych światach nakładamy maski Komedii i Tragedii; na zewnątrz zachowujemy pogodną roześmianą twarz, do wewnątrz przybieramy najbardziej ponure miny. Gdzieś w środku każdy z nas ma taki centralny wyłącznik, zapewne transformator, w którym zbiegają się przewody obu tych masek. I w to miejsce najczęściej uderza historia z gatunku horror.
Pisarz tego gatunku wcale tak bardzo nie różni się od Welshowskiego pożeracza grzechów, który brał na siebie grzechy swojej nieżyjącej ukochanej, spożywając jedzenie należące do zmarłej. Utwór o potworności i przerażeniu jest niczym koszyk wyładowany najprzeróżniejszymi fobiami; kiedy obciążony tym koszykiem pisarz przechodzi obok ciebie, wyciągasz stamtąd jeden z tych zmyślonych horrorów, a na jego miejsce wkładasz jakiś swój, prawdziwy – przynajmniej na jakiś czas.
W latach pięćdziesiątych przyszła fala monstrualnych filmowych robaków – Them!, The Beginning of the End, The Deadly Mantis i tak dalej, i tak dalej. W miarę jak ten gatunek kina się rozwijał, bezbłędnie odkryliśmy, że owe obrzydliwe, gigantyczne mutanty są wynikiem prób z bombami atomowymi dokonywanymi w Nowym Meksyku czy na opustoszałych atolach Pacyfiku (a w jednym z nowszych filmów, Horror of Party Beach, który mógłby nosić podtytuł Beach Blanket Armageddon, wszystkiemu zawiniły radioaktywne odpady reaktora nuklearnego). Słowem, kino tych olbrzymich robali stanowiło doskonały wykładnik gestaltyzmu – przerażenia, jakie ogarnęło kraj w obliczu nowej epoki zapoczątkowanej Programem Manhattan. Pod koniec lat pięćdziesiątych w kinie horror pojawił się nurt „nastolatków” zapoczątkowany obrazem I Was a Teen-Age Werewolf i kulminujący w takich obrazach epickich jak Teen-Agers from Outer Space i The Blob, w których młodziutki Steve McQueen z pomocą nastoletnich przyjaciół walczy z galaretowatym mutantem. W czasach, kiedy prawie każdy tygodnik zamieszczał co najmniej jeden artykuł o przestępczości nieletnich, filmy o zagrożeniu ze strony młodocianych wyrażały zaniepokojenie społeczeństwa rewolucją młodzieżową. Oglądasz Michaela Landona ubranego w kurtkę z emblematami swojego liceum, kiedy zamienia się w wilkołaka, i fantazje z ekranu zaczynają się ściśle łączyć z nurtującym cię, nieokreślonym niepokojem o córkę, która wyszła właśnie na randkę z typem jeżdżącym podrasowanym samochodem. Nastolatkom natomiast (byłem jednym z nich i znam to z własnego doświadczenia) potwory zrodzone w wynajętych studiach American-International dawały możliwość zobaczenia kogoś jeszcze bardziej odrażającego niż oni sami we własnych oczach. Cóż znaczy kilku pryszczatych wyrostków obok powłóczącego nogami stwora, który w I Was a Teen-Age Frankenstein był zwykłym uczniem? Ten nurt kina wyrażał również przekonanie młodzieży, że jest niesłusznie tłamszona przez dorosłych, bo oni „niczego nie rozumieją”. Kino tworzy formuły (a już na pewno robi to gatunek horror; nieważne – film czy literatura), ale formuła ta oddaje wszelkie paranoje pokolenia – paranoje, które bez wątpienia w znacznym stopniu spowodowane są doniesieniami prasy czytanej przez rodziców. Istnieje film, w którym pokryty brodawkami stwór zagraża Elmville. Dzieciaki doskonale zdają sobie z tego sprawę, ponieważ latający talerz wylądował w pobliżu ich „alei kochanków”. W pierwszym ujęciu przerażający potwór zabija starszego człowieka, kierowcę furgonetki (bezbłędna rola Elisha Cooka Jr.). Przez trzy kolejne sekwencje dzieci starają się przekonać starszych, że w pobliżu czai się potwór. „Zjeżdżajcie do domów, bo pozamykam was za łamanie godziny policyjnej” – ryczał na nich szeryf Elmville na chwilę przed tym, gdy po Main Street zaczął prześlizgiwać się potwór i zostawiać wszędzie swoje odchody. W końcu bystre dzieciaki pokonały pokrytą brodawkami bestię, po czym udały się do swego ulubionego baru, żeby zajadać lody i tańczyć w takt niezapomnianej melodii, a po ekranie popłynęły końcowe napisy.
Tak zatem istniały aż trzy możliwości przeżycia katharsis w jednym cyklu kinowym – nieźle jak na filmy robione zazwyczaj w niecałe dziesięć dni. Działo się tak nie dlatego, że pisarze, producenci i reżyserzy chcieli, żeby tak było; działo się tak dlatego, że opowieści horror stanowią punkt łączący świadomość z podświadomością, stanowią miejsce, w którym wyobraźnia i alegoria stapiają się w najbardziej naturalny sposób i wywierają największe wrażenie. Prosta linia ewolucyjna łączy filmy I Was a Teen-Age Werewolf i Mechaniczną pomarańczę Stanleya Kubricka oraz Teen-Age Monster i Carrie Briana De Palmy.
Każdy utwór z gatunku horror jest utworem alegorycznym; czasami alegoryczność ta jest zamierzona, jak w Farmie zwierzęcej albo w Roku 1984, a czasami po prostu jest… J.R.R. Tolkien zaklinał się na wszystkie świętości, że Mroczny Lord Mordoru nie jest wcale Hitlerem przybranym w atrybuty fantasy, ale nie miało to wpływu na nic… może dlatego, że jak stwierdza Bob Dylan, jeśli masz w domu dużo noży i widelców, zawsze w końcu coś ukroisz.
Utwory Edwarda Albeego, Steinbecka, Camusa czy Faulknera podejmują temat strachu i śmierci, a czasami nawet zawierają w sobie element grozy, choć zasadniczo ci pisarze mainstreamu zajmują się tą tematyką w sposób bardziej tradycyjny. Ich twórczość osadzona jest w realiach świata racjonalnego; traktuje o tym, co „mogłoby się wydarzyć”. Są to linie metra, które biegną na powierzchni świata. Ale są inni pisarze – James Joyce, ponownie Faulkner, Sylvia Plath, Anne Sexton czy poeci, tacy jak T.S. Eliot – których twórczość osadzona jest w krainie symbolicznej podświadomości. Ich metro porusza się w krajobrazach podziemnych. Ale pisarz zajmujący się horrorem zawsze czeka na stacji centralnej, gdzie owe obie linie się spotykają. Kiedy mamy do czynienia z prawdziwym twórcą, odnosimy dziwaczne wrażenie, że przebywamy w krainie leżącej między jawą a snem, gdzie czas się rozciąga i płynie w różne strony, gdzie słyszymy głosy, których nie potrafimy zidentyfikować, gdzie sen staje się rzeczywistością, a rzeczywistość snem.
Jest to dziwna i piękna stacja. W miejscu, gdzie mknące w obie strony pociągi mijają się, spotykamy Dom na Wzgórzu. Spotykamy kobietę w pokoju z żółtą tapetą, kobietę, która pełznie z głową przyciśniętą do podłogi i zostawia za sobą delikatne, tłuste plamy; Czarnych Jeźdźców, którzy tak przerażali Froda i Sama; spotykamy model Pickmana; spotykamy Wendigo; Normana Batesa i jego przerażającą matkę. Na tej stacji nie ma ani jawy, ani snu, jest tylko monotonny i racjonalny głos pisarza mówiącego o tym, że czasami dobra struktura rzeczy rozpada się przerażająco nagle. Autor mówi ci, że chcesz obejrzeć sobie wypadek samochodowy i… tak… ma rację… Chcesz. Słyszysz głuchy głos w słuchawce telefonu… pod podłogą coś chrobocze dużo głośniej niż szczur… coś porusza się na schodach prowadzących do piwnicy. Pisarz pragnie, żebyś to wszystko zobaczył… i jeszcze więcej – pragnie, żebyś położył dłonie na przykrytym prześcieradłem kształcie. A ty sam również chcesz położyć tam ręce. Tak.
Opowieści grozy zawierają wiele elementów, ale jestem głęboko przekonany, że jeden z nich jest najistotniejszy: historie te muszą być opowiadane w taki sposób, żeby przykuć uwagę czytelnika do tego stopnia, iż zagubi się on w świecie, który nie istnieje, który nie ma prawa istnieć. Jako pisarz zawsze uważałem, że utwór powinien posiadać wartość samą w sobie; charakterystyka postaci, temat, nastrój nic nie znaczą, kiedy utwór jest nudny. Jeśli absorbuje twoją uwagę bez reszty, wszystkie inne potknięcia da się wybaczyć. Przykładem tutaj może służyć Edgar Rice Burroughs, pisarz nie najlepszy na świecie, ale czujący literaturę. W Lądzie zapomnianym przez czas narrator znajduje butelkę z rękopisem. Narrator mówi: „Zapoznałeś się już, czytelniku, z akapitem wstępnym… [a] za dwie minuty zapomnisz… o mnie”2. I Burroughs spełnia tę obietnicę… co wielu obdarzonym talentem i uznanym za większych od niego pisarzom się nie udało.
Krótko mówiąc, miły czytelniku, istnieje jedna prawda, na myśl o której największy nawet pisarz zgrzyta ze złości zębami: z wyjątkiem trzech, bardzo nielicznych, grup czytelnicy nie czytają wstępów. Tymi wyjątkami są: najbliższa rodzina pisarza (zazwyczaj jego żona i matka), jego przedstawiciel (oraz wydawca i redaktorzy) – tych głównie interesuje to, czy pisarz nikogo nie zniesławił, a do trzeciej grupy należą osoby, które w ten czy w inny sposób pomagały pisarzowi w pracy. Ludzie ci zawsze chcą wiedzieć, czy autorowi tak już przewróciło się w głowie, że zapomniał, iż nie tylko on jest jedynym twórcą danego utworu.
Reszta jest głęboko przekonana, że autorskie słowo wstępne jest jednym wielkim szwindlem, że służy wyłącznie celom komercyjnym – pogrubieniu książki – a zatem jest jeszcze bardziej uwłaczające niż reklamy papierosów umieszczane w środku paperbacków. Wielu czytelników oczekuje samego przedstawienia, a nie ukłonów reżysera stojącego na scenie w świetle reflektorów.
Znikam. Przedstawienie się zaczyna. Wchodzimy do pokoju, żeby dotknąć kształtu pod prześcieradłem. Ale zanim zniknę na dobre, chcę zająć wam dwie lub trzy minuty, żeby podziękować ludziom z wymienionych wyżej trzech grup – i z czwartej. Musicie się zatem jeszcze chwilę ze mną pomęczyć.
Dziękuję mojej żonie, Tabithcie, za najwnikliwszą i najostrzejszą krytykę. Jeśli uważa moją pracę za dobrą, mówi o tym bez ogródek, jeśli jej zdaniem coś sknociłem, daje mi to bardzo wyraźnie do zrozumienia. Moim dzieciom, Naomi, Joemu i Owenowi, którzy wykazują wiele zrozumienia dla dziwacznych poczynań ich ojca dokonywanych w pokoju na parterze. I mojej matce, która umarła w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim i której dedykuję tę książkę. Jej wiara we mnie była niezłomna. Matka zawsze wygrzebała te czterdzieści lub pięćdziesiąt centów na konieczne znaczki pocztowe i koperty ze zwrotnym adresem. Poza tym nikt tak jak ona – poza mną oczywiście – nie cieszył się z tego, że wreszcie się „przebiłem”.
W drugiej grupie szczególne podziękowania składam memu wydawcy, Williamowi G. Thompsonowi z wydawnictwa Doubleday & Company, który wykazywał dużo, dużo cierpliwości, znosił pogodnie moje codzienne telefony i z wielką sympatią przyjął młodego pisarza nieposiadającego żadnych listów uwierzytelniających i związał się z nim na dobre i na złe.
Do trzeciej grupy należą ludzie, którzy pierwsi zakupili moje utwory: pan Robert A.W. Lowndes nabył ode mnie pierwsze dwa opowiadania, jakie w ogóle sprzedałem; pan Douglas Allen i pan Nye Willden z Dugent Publishing Corporation, od których w tych trudnych dla mnie czasach przychodził czek akurat w porę, żeby elektrownia nie powiadomiła mnie eufemistycznie, że chwilowo „zawiesza działalność”, bo zakupywali nowe teksty dla „Cavaliera” i „Genta”. Ponadto dziękuję Elaine Geiger, Herbertowi Schnallowi oraz Carolyn Stromberg z New American Library, a także Gerardowi Van der Leunowi z „Penthause’a” i Harrisowi Deinstfreyowi z „Cosmopolitan”. Wszystkim wam dziękuję.
Jest jeszcze czwarta grupa, której chcę wyrazić swoją wdzięczność – są to czytelniczki i czytelnicy, którzy przynajmniej raz w życiu sięgnęli do portfela, żeby kupić coś, co napisałem. Na wiele sposobów jest to wasza książka, ponieważ z całą pewnością bez waszego udziału by nie powstała. Dzięki.
Za oknem ciągle panuje mrok i pada. To świetna noc na takie rzeczy. Istnieje coś, co chcę ci pokazać, i chcę, żebyś tego dotknął. To miejsce znajduje się niedaleko stąd – tak naprawdę na następnej stronie.
Ruszamy?
Bridgton, Maine
27 lutego 1977 roku
2 E.R. Burroughs, Ląd zapomniany przez czas, Warszawa 1993, Wydawnictwo ALFA, tłum. Jacek Manicki.
2 paźdz. 1850 r.
DROGI BONESIE!
Jak to dobrze znaleźć się wreszcie w chłodnym, pełnym przeciągów holu w Chapelwaite z nadzieją, że w końcu ulżę pełnemu pęcherzowi. Po podróży tym przerażającym dyliżansem bolą mnie wszystkie gnaty. Ale największą radość sprawił mi widok zaadresowanego Twoimi niepowtarzalnymi bazgrołami listu, który leży na tym okropnym stoliku z drzewa wiśniowego stojącym obok drzwi! Zapewniam Cię, że zabiorę się do jego odcyfrowywania, jak tylko zaspokoję potrzeby mego ciała (w ozdobnej łazience na parterze, gdzie panuje taki ziąb, że aż para leci z ust).
Rad jestem, że wyleczyłeś się już z tej miazmy, która tak długo męczyła Ci płuca, jakkolwiek bardzo Ci współczuję moralnego dylematu, jaki miałeś w związku z podjęciem decyzji o rozpoczęciu kuracji. Chory abolicjonista leczący się na słonecznej, skażonej niewolnictwem Florydzie. Niemniej, Bonesie, proszę Cię jako przyjaciel, który również był już w tej dolinie cienia, myśl przede wszystkim o sobie i nie wracaj do Massachusetts, dopóki ciało nie będzie zupełnie zdrowe. Jeśli umrzesz, Twój subtelny umysł i cięte pióro będą dla nas stracone; czyż nie ma jakiejś poetyckiej sprawiedliwości w tym, że Południe ma cię wyleczyć?
Owszem, dom jest tak spokojny i piękny, jak zapewniali mnie wykonawcy ostatniej woli mego kuzyna, ale w pewien sposób złowieszczy. Stoi na wysokim, wielkim, sterczącym wzniesieniu jakieś pięć kilometrów na północ od Falmouth, a dziewięć od Portlandu. Za domem rozciąga się ponad hektar ziemi, dochodzący aż do strasznej, przechodzącej wszelkie wyobrażenia dziczy – jałowce, zbite gąszcza winorośli, krzaki i dzikie pnącza porastające malownicze skały, które oddzielają moją posiadłość od terenów należących do miasta. Okropne imitacje greckich rzeźb spoglądają ślepo ze szczytów pagórków, jakby w każdej chwili miały się rzucić na przechodnia. Odnoszę wrażenie, że gust mego kuzyna Stephena wyrażał całą gamę upodobań, od predylekcji do rzeczy nie do zaakceptowania po zamiłowanie do przedmiotów krańcowo odrażających. Jest tu dziwaczny letni domek, prawie całkowicie pogrzebany pod zwałami szkarłatnego sumaka, i groteskowy zegar słoneczny w środku czegoś, co niegdyś musiało być ogrodem. On właśnie dopełnia miary szaleństwa, jakie tkwi w tym dziwacznym krajobrazie.
Ale widok rozciągający się z okien salonu rekompensuje wszystko; przyprawiająca o zawrót głowy panorama skał u podnóża Chapelwaite Head i samego Atlantyku. Olbrzymie, wysunięte okno wykuszowe, obok którego stoi wielka, przypominająca kształtem ropuchę sekretera, wychodzi właśnie na tę stronę. Wszystko to stwarza doskonałe warunki i wspaniały nastrój, żebym zaczął w końcu pisać powieść, o której tyle Ci opowiadałem [i niewątpliwie okropnie Cię tym zanudzałem].
Dzisiejszy dzień był pochmurny, co chwila padał deszcz. Świat za oknem jest bury – stare i zwietrzałe jak sam Czas skały, niebo i naturalnie ocean, który bije w granitowe zręby u podnóża góry, powodując nie tyle huk, co jakieś wibracje… Kiedy piszę te słowa, cały czas wyczuwam stopami każde uderzenie fal. Ogólnie wrażenie nie jest nieprzyjemne.
Zdaję sobie sprawę, drogi Bonesie, że nie pochwalasz moich samotniczych ciągot, ale śpieszę Cię zapewnić, że czuję się świetnie i jestem szczęśliwy. Jest ze mną Calvin, jak zwykle praktyczny, małomówny i niezawodny; już po kilku dniach zadzierzgnęła się między nami nić sympatii. Zorganizowaliśmy sobie w miasteczku regularne dostawy prowiantu oraz cały zastęp kobiet, które mają doprowadzić ten dom do porządku!
Będę kończył – tyle tu jeszcze mam rzeczy do obejrzenia, tyle pokoi do zwiedzenia i niewątpliwie tysiące sztuk obrzydliwych mebli, które czekają, żebym rzucił na nie czułym okiem. Jeszcze raz dziękuję Ci za serdeczny list i za Twoją nieustającą przyjaźń.
Przekaż wyrazy sympatii swojej żonie i przyjmij moje.
CHARLES
6 paźdz. 1850 r.
DROGI BONESIE!
Cóż to za miejsce!
Nieustannie wprawia mnie w zdumienie – podobnie jak zdumiewa mnie reakcja mieszkańców pobliskiej wioski na wieść o tym, że objąłem je w posiadanie. Jest to dziwaczna maleńka osada o malowniczej nazwie Preacher’s Corners3. To stamtąd właśnie Calvin zorganizował cotygodniowe dostawy zaopatrzenia; tam również postanowił zamówić odpowiednią ilość drewna na zimę. Ale z miasteczka wrócił z pochmurną twarzą, a kiedy spytałem, co go dręczy, odparł posępnie:
„Panie Boone, oni uważają, że pan zwariował!”.
Roześmiałem się i odparłem, że zapewne dotarła już do nich wieść, że po śmierci Sarah przeszedłem zapalenie opon mózgowych… Plotłem wtedy niestworzone rzeczy, o czym sam możesz zaświadczyć.
Ale Cal zaprotestował, twierdząc, że nikt tam o mnie nic nie wie poza tym, że jestem kuzynkiem Stephena, który również zaopatrywał się we wszystko w miasteczku. „Powiedziano mi, proszę pana, że każdy, kto mieszka w Chapelwaite, albo jest już wariatem, albo nim zostanie”.
Jak zapewne sobie wyobrażasz, byłem bardzo zakłopotany i zapytałem, skąd ma te zdumiewające informacje. Wyjaśnił, że powiedział mu o tym ponury i raczej zamroczony alkoholem bałwan nazwiskiem Thompson, właściciel czterystu akrów ziemi porośniętej sosnami, brzozami i świerkami, z których drewno obrabia wraz z pięcioma synami i sprzedaje je częściowo do tartaków w Portlandzie, a częściowo gospodarzom z przyległych terenów.
Kiedy Cal, nieświadom jego dziwacznych uprzedzeń, wyjaśnił, gdzie ma dostarczyć drewno, Thompson gapił się na niego z otwartą gębą jak sroka w gnat. Oświadczył, że drewno mogą dostarczyć jego synowie, ale tylko za dnia, i to wyłącznie drogą biegnącą wzdłuż brzegu morza.
Cal zapewne źle odczytał moje osłupienie i szybko dodał, że facet upił się tanią whisky i wygadywał jakieś bzdury o wymarłym miasteczku, z którym Stephen miał powiązania… i o glistach! Calvin dobił w końcu interesu z jednym z chłopaków Thompsona. Ten, jak wywnioskowałem z opowieści, zachowywał się raczej gburowato i sądząc po bijącym z ust zapachu, daleko mu było do trzeźwości. Zrozumiałem też, że i w samym Preacher’s Corners moje przybycie spotkało się z podobną reakcją. Cal dowiedział się o tym w sklepie kolonialnym od sprzedawcy, ale wywnioskowałem, że to raczej typ plotkarza, który lubi obmawiać ludzi poza ich plecami.
Nie przejąłem się zbytnio tym wszystkim, ponieważ wiem, że wieśniacy lubią tworzyć mity oraz ubarwiać sobie życie plotkami, a podejrzewam, że nieszczęsny Stephen i jego rodzina stanowili bardzo wdzięczny temat. Uświadomiłem Calowi, że człowiek, który padł trupem przed werandą własnego domu, z całą pewnością musiał stać się tutaj naczelnym tematem rozmów i plotek.
Sam dom wprawia mnie w nieustanne zdumienie. Bonesie, ma dwadzieścia trzy pokoje! Ściany na piętrach wyłożone są boazerią, a galeria portretów, choć nosi wyraźne ślady pleśni, trzyma się jeszcze całkiem dzielnie. Kiedy przebywałem na piętrze w sypialni, którą ostatnio zajmował mój kuzyn, słyszałem buszujące w ścianach szczury; sądząc po hałasie, jaki robiły, musiały to być wyjątkowo dorodne sztuki – chrobot był tak donośny, jakby tam grasowali ludzie. Zapewniam Cię, że nie chciałbym spotkać się w nocy z takim stworzeniem, zresztą w dzień też nie. Jak dotąd nie natknąłem się jednak ani na ich odchody, ani na żadne nory. Dziwne.
Galeria na piętrze składa się z kiepskich obrazów, za to ramy warte są zapewne fortunę. Niektóre postacie z portretów przypominają Stephena takiego, jakim go zapamiętałem. Sądzę też, że zidentyfikowałem mego wuja, Henry’ego Boone’a, i jego żonę Judith; pozostałe twarze nic mi nie mówią. Podejrzewam, że któraś może należeć do mego znanego wszem i wobec dziadka Roberta. Ale rodziny ze strony Stephena zupełnie nie znam, czego ze szczerego serca żałuję. Ten sam dobry humor, który przebijał z listów Stephena do mnie i do Sarah, dostrzec można w twarzach osób na portretach, mimo że same obrazy są w opłakanym stanie. W jakiż głupi sposób rozpadają się rodziny! Karabinowe escritoire, ostre słowa między braćmi, którzy nie żyją już od trzech pokoleń, i Bogu ducha winni potomkowie niepotrzebnie patrzą na siebie wilkiem. Nie potrafię powstrzymać się od refleksji, że niebywale szczęśliwie się złożyło, iż Tobie i Johnowi Petty’emu udało się skontaktować ze Stephenem, kiedy wydawało się, że ja też podążę śladem Sary i przekroczę Bramę… zwłaszcza że złośliwy los nie pozwolił mi się osobiście spotkać z kuzynem. Tak chciałbym posłuchać na własne uszy, jak występuje w obronie rodowych rzeźb i mebli!
Ale nie pozwól mi tak bezlitośnie obmawiać tego miejsca. Stephen wprawdzie hołdował innym gustom niż moje, ale oprócz nowinek wprowadzonych przez niego znaleźć tu można prawdziwe perły sztuki meblarskiej [większość z nich spoczywa na górze przykryta płóciennymi pokrowcami]. Są tam łoża, stoły i ciężkie, mroczne woluty wykonane z drzewa tekowego i z mahoniu, a wyposażenie licznych sypialni i pokoi gościnnych, górnego gabinetu i małego salonu ma jakiś posępny urok. Podłogi wyłożone sosnową klepką lśnią jakimś tajemniczym, wewnętrznym blaskiem. Panuje tutaj aura dostojeństwa; dostojeństwa i przytłaczającego wszystko ciężaru minionych lat. Nie powiem, żebym to lubił, ale darzę szacunkiem. Bardzo jestem ciekaw, czy uda mi się przystosować do tego tak zmiennego, północnego klimatu.
Boże, ale się rozgadałem! Odpisz mi, Bonesie, jak najszybciej. Informuj mnie o postępach twej kuracji, a także o wiadomościach, jakie dostajesz od Petty’ego i reszty. I zaklinam cię na wszystkie świętości, nie próbuj zbyt nachalnie nawracać swych nowych znajomych z Południa. Obaj doskonale wiemy, że nie wszyscy, jak nasz dawno już nieżyjący przyjaciel, pan Calhoun, zadowolą się jedynie utarczkami słownymi.
Oddany Ci przyjaciel
CHARLES
16 paźdz. 1850 r.
DROGI RICHARDZIE!
Cześć, jak Ci leci? Po przybyciu do rezydencji w Chapelwaite często o Tobie myślałem i po trosze spodziewałem się jakichś wieści od Ciebie… a teraz właśnie otrzymałem list od Bonesa, który pisze, że przecież zapomniałem zostawić w klubie swego nowego adresu! Bądź pewien, że i tak bym napisał, ponieważ czasami wydaje mi się, że moi prawdziwi i wierni przyjaciele są wszystkim, co zostawiłem w zupełnie normalnym i pewnym świecie. Wielki Boże, ależ los nas rozrzucił! Ty jesteś w Bostonie i wiernie piszesz do „The Liberator” [tak na marginesie, tam również przesłałem mój aktualny adres], Hanson przebywa w Anglii na tych swoich kolejnych przeklętych wycieczkach, a biedaczysko Bones leczy płuca w samej jaskini lwa.
Dicku, sytuację tutaj zastałem taką, jak się spodziewałem, i bądź pewien, że złożę Ci o wszystkim pełne sprawozdanie, kiedy już uporam się z pewnymi sprawami, z jakimi się zetknąłem w tym miejscu… Myślę, iż pewne wydarzenia, jakie zdarzają się w samym Chapelwaite i w okolicy, bardzo zaintrygują Twój prawniczy umysł.
Na razie pragnę tylko zapytać, czy nadal interesują Cię te sprawy. Czy pamiętasz historyka, którego przedstawiłeś mi na obiedzie u pana Clary’ego? Nazywał się chyba Bigelow. Tak czy owak, wspominał, że jego hobby polega na zbieraniu wszelkich strzępów wiadomości historycznych odnoszących się dokładnie do terenów, na których obecnie mieszkam. Moja prośba zatem brzmi: Czy byłbyś łaskaw skontaktować się z nim ponownie i poprosić o informacje dotyczące folkloru, a nawet plotki odnoszące się do małego, opuszczonego miasteczka zwanego DOLA JERUZALEM w parafii Preacher’s Corners nad Royal River, która wpada do odległej od Chapelwaite o jakieś osiemnaście kilometrów rzeki Androscoggin? Jest to dla mnie sprawa niebywale istotna i byłbym Ci bardzo zobowiązany, gdybyś zechciał mi pomóc.
Drogi Dicku, przejrzałem właśnie ten list i widzę, że potraktowałem Cię dosyć skrótowo, za co z całego serca przepraszam. Ale zapewniam Cię, że w stosownym czasie wytłumaczę tę lakoniczność, a teraz przesyłam najgorętsze pozdrowienia Twojej żonie, Twoim dwóm wspaniałym synom i, naturalnie, Tobie.
Oddany Ci przyjaciel
CHARLES
16 paźdz. 1850 r.
DROGI BONESIE!
Pragnę opowiedzieć Ci o tym, co mnie i Calowi wydaje się nieco dziwne [a nawet niepokojące] – ciekaw jestem, co Ty na ten temat powiesz. Jeśli Cię to nie zainteresuje, potraktuj wszystko jako żart, który uprzyjemni Ci chwile walk z komarami.
W dwa dni po tym, jak wysłałem do Ciebie list, z Corners przybyły do nas cztery młode damy w towarzystwie pani Cloris, matrony o przerażająco dystyngowanym wyrazie twarzy, żeby doprowadzić dom do porządku i wszystko dokładnie odkurzyć; w wyniku ich działań już do końca dnia nieustannie kichałem. Wszystkie kobiety, wykonując swoją pracę, wydawały się spięte i mocno zdenerwowane; jedna nawet cicho pisnęła ze strachu, kiedy nieoczekiwanie wszedłem do salonu na piętrze, który akurat sprzątała.
Zapytałem o to panią Cloris. [Zdumiałbyś się, bo odkurzała hol na parterze z taką zawziętością, że spod starej, spłowiałej opaski wysypywały się jej kosmyki włosów]. Odwróciła się w moją stronę i powiedziała z dziwnym napięciem w głosie:
„Ludzie nie lubią tego domu, proszę pana, i ja również go nie lubię. Ten dom zawsze był zły”.
Na tak nieoczekiwane oświadczenie straciłem na chwilę mowę, a wyraźnie podekscytowana pani Cloris ciągnęła:
„Nie chcę przez to powiedzieć, że Stephen Boone był człowiekiem niegodziwym, ponieważ skłamałabym; sprzątałam u niego co drugi czwartek przez cały czas, jak tutaj mieszkał, podobnie jak sprzątałam u jego ojca, pana Randolpha Boone’a aż do chwili, kiedy on i jego żona zniknęli w roku tysiąc osiemset szesnastym. Pan Stephen był dobrym i sympatycznym człowiekiem i pan również sprawia takie wrażenie (proszę wybaczyć mi moją szczerość, ale ja nie potrafię inaczej mówić), lecz sam dom jest zły, taki zresztą zawsze był, i żaden z Boone’ów nie zaznał w nim szczęścia. Tak jest od czasów, kiedy pański dziadek Robert i jego brat Philip w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym dziewiątym poróżnili się o jakieś [tutaj umilkła, jakby nagle poczuła się winna] skradzione przedmioty”.
Sam popatrz, Bones, jaką ta miejscowa ludność ma pamięć!
„Dom zbudowano nieszczęśliwie – powiedziała jeszcze pani Cloris. – Ludzi w nim mieszkających prześladowały nieszczęścia, na jego podłogach rozlano krew [nie wiem, czy wiesz, Bones, że mój wuj Randolph zamieszany był w wypadek, jaki wydarzył się na schodach prowadzących do piwnicy, w którym to straciła życie jego córka Marcella; on sam, dręczony wyrzutami sumienia, odebrał sobie życie. Opisał mi to wszystko Stephen w liście, jaki przysłał ze smutnej okazji dnia urodzin swojej nieżyjącej siostry], zdarzały się tu również tajemnicze zniknięcia i wypadki.
Pracowałam w tym domu od dawna, panie Boone, a przecież nie jestem ani ślepa, ani głucha. Słyszałam w ścianach paskudne dźwięki, proszę pana, paskudne dźwięki – straszliwe łomoty i trzaski, a raz nawet dziwne ni to zawodzenie, ni to śmiech. Aż zmroziło mi krew w żyłach. Proszę pana, to mroczne miejsce…”.
Urwała, najwyraźniej w obawie, że powie za dużo.
Jeśli o mnie chodzi, sam dobrze nie wiedziałem, czy mam wybuchnąć śmiechem, czy wyrazić oburzenie, być zaintrygowany, czy podejść do tych rewelacji racjonalnie. Obawiam się, że wtedy byłem tylko rozbawiony.
„A czego się pani spodziewała, pani Cloris? – zapytałem. – Pobrzękujących łańcuchami duchów?”
Ona tylko obrzuciła mnie osobliwym spojrzeniem.
„Może i duchów. Ale to nie duchy gnieżdżą się w ścianach. To nie duchy zawodzą i płaczą jak potępieńcy, to nie duchy rozbijają się i włóczą w ciemnościach. To…”.
„Śmiało, pani Cloris – zachęciłem. – Skoro już pani opowiedziała tyle, to należy skończyć to, co się zaczęło”.
Na jej twarzy pojawił się wyraz najwyższego przerażenia i – mógłbym dać głowę – jakiejś religijnej zgrozy.
„Niektórzy nie umierają – szepnęła. – Niektórzy żyją w półmroku zalegającym dziedzinę Pomiędzy, żeby służyć… Jemu!”
I to wszystko. Przez kilka minut próbowałem z kobieciny jeszcze coś wyciągnąć, ale ona zacięła się w uporze i nic więcej nie powiedziała. W końcu dałem spokój w obawie, że porzuci pracę.
Na tym zakończył się ten epizod, ale kolejny wydarzył się następnego wieczoru. Calvin napalił w kominku na parterze, więc zasiadłem w salonie i kołysząc się sennie nad egzemplarzem „The Intelligencer” słuchałem łoskotu nawiewanego wiatrem deszczu bijącego w duże wykuszowe okno. Wpadłem w błogi nastrój, jaki ogarnąłby każdego, kto wieczorem w taką pogodę siedzi pod dachem w cieple i w wygodnym fotelu. W pewnej chwili w progu stanął Calvin. Był podekscytowany i wyraźnie wystraszony.
„Pan nie śpi, sir?” – zapytał.
„Właśnie prawie zasnąłem – odrzekłem. – Co się stało?”
„Odkryłem coś na piętrze. Myślę, że powinien pan to zobaczyć osobiście” – odparł, z trudem kryjąc podniecenie.
Wstałem i ruszyłem za nim. Wspinając się po szerokich schodach, Calvin powiedział:
„Czytałem książkę w gabinecie na piętrze… jedną z tych dziwnych… kiedy usłyszałem w ścianie hałas”.
„Szczury – oświadczyłem. – I to wszystko?”
Przystanął na górze schodów i popatrzył na mnie bardzo poważnie. Lampa, którą trzymał w ręce, rzucała tajemnicze, tańczące cienie na ciemne draperie i majaczące w mroku portrety. Twarze raczej łypały na nas z ukosa, niż się uśmiechały. Nagle za oknem zaczął wyć wiatr, ale po chwili, jakby niechętnie, ucichł.
„To nie były szczury – powiedział Cal. – To był taki dudniący dźwięk, jakby coś szamotało się za szafką z książkami, a później rozległ się okropny gulgoczący rechot… okropny, sir. I drapanie, jakby coś chciało się wydostać… dostać mnie!”
Czy potrafisz sobie wyobrazić moje zdumienie, Bonesie? Calvin nie jest człowiekiem, który daje się ponosić odruchom histerycznej wyobraźni. Zacząłem podejrzewać, że tkwi w tym jakaś tajemnica; i to tajemnica bardzo ponura.
„I co się stało dalej?” – spytałem.
Ruszyliśmy korytarzem i w końcu ujrzałem padające z gabinetu na podłogę światło. Z drżeniem serca popatrzyłem w tamtą stronę; opuścił mnie cały błogi nastrój.
„Drapanie ustało, ale po chwili znów rozległo się to dudnienie i szamotanie; tym razem coraz dalej. Na chwilę to coś się zatrzymało i przysięgam, że słyszałem dziwny, prawie nieuchwytny dla ucha śmiech! Podszedłem do szafki i przesunąłem ją w nadziei, że znajdę za nią jakąś przegrodę albo sekretne drzwi”.
„I co? Natknąłeś się na coś interesującego?”
Cal przystanął przed drzwiami do gabinetu.
„Nie… ale znalazłem to!”
Weszliśmy do środka i zobaczyłem w półce stojącej po lewej stronie czarną wnękę. Książki w tym miejscu były tylko atrapą. Cal odnalazł skrytkę. Poświeciłem do środka lampą, ale dostrzegłem jedynie grubą warstwę kurzu, który musiał się tam gromadzić od dziesięcioleci.
„W środku było tylko to” – wyjaśnił cicho Cal, wręczając mi pożółkłą kartkę papieru.
Przed oczami miałem mapę z delikatnymi, cienkimi jak pajęcza przędza liniami wyrysowanymi czarnym atramentem… mapę jakiegoś miasteczka lub wioski. Na planie umieszczono może z siedem budynków. Pod jednym, zaznaczonym wieżyczką, widniał podpis: Zepsuła go glista.
W górnym lewym rogu – wedle mapy punkt ów leżał na północny zachód od małej osady – narysowana była strzałka. Pod nią czerniał napis: Chapelwaite.
„W Corners ktoś wspominał z lękiem o opuszczonym miasteczku zwanym Dola Jeruzalem – powiedział Calvin. – Wszyscy trzymają się od tamtego miejsca z daleka”.
„Ale co to znaczy?” – zapytałem, wskazując dziwaczny podpis pod wieżyczką.
„Nie wiem” – odparł.
Przypomniałem sobie wystraszoną, ale stanowczą panią Cloris.
„Glista…” – mruknąłem.
„Czy pan coś wie, panie Boone?”
„Zapewne… będzie zabawnie odwiedzić jutro to miasteczko. Co o tym myślisz, Cal?”
Oczy mu rozbłysły i skinął głową. Strawiliśmy blisko godzinę, opukując i przeszukując ścianę za znalezioną przez Cala skrytką, ale bez rezultatu. Nie powtórzyły się również odgłosy, które mi opisał.
Daliśmy sobie wreszcie spokój.
Następnego dnia rano ruszyliśmy na piechotę przez las. Padający w nocy deszcz ustał, ale niebo ciągle było szare i nad ziemią nisko płynęły chmury. Kiedy poczułem na sobie zaniepokojony wzrok Cala, śpiesznie zapewniłem go, że jeśli poczuję się zmęczony lub droga okaże się zbyt długa, natychmiast go o tym powiadomię i zrezygnujemy z całego przedsięwzięcia. Zabraliśmy ze sobą potężną wałówkę, wyśmienity kompas Buckwhite’a i oczywiście tajemniczą starą mapę Doli Jeruzalem.
Dzień był dziwny i posępny; kiedy posuwaliśmy się przez mroczny sosnowy las, najpierw na południe, a później na wschód, nie słyszeliśmy ani jednego ptaka, a w zaroślach nie poruszyło się żadne zwierzę. Głuchą ciszę mącił jedynie odgłos naszych kroków i odległy łoskot bijącego w skały przylądka oceanu. Towarzyszył nam cały czas prawie nadprzyrodzenie ciężki zapach morza.
Po niecałych trzech kilometrach natknęliśmy się na zarośniętą, niegdyś wyłożoną palami drogę, która ciągnęła się mniej więcej w tym samym kierunku, gdzie zdążaliśmy. Ruszyliśmy nią, co pozwoliło zaoszczędzić sporo czasu. Rozmawialiśmy niewiele. Pochmurny, ponury dzień opadał ciężką płachtą, gasząc w nas całego ducha.
Około jedenastej usłyszeliśmy szum płynącej wody. Zarośnięta droga, którą szliśmy, gwałtownie odbijała w lewo, a po drugiej stronie spienionego, ciemnoszarego potoku, niczym jakieś widziadło, rozsiadło się miasteczko Dola Jeruzalem!
Potok miał około dwóch i pół metra szerokości, jego brzegi łączyła obrośnięta mchem kładka. Po drugiej stronie, Bonesie, znajdowało się przepiękne miasteczko. Naturalnie nieubłagane działanie czasu odcisnęło na nim swoje piętno, ale i tak zachowało się w zadziwiająco dobrym stanie. Kilkanaście domów, z jakich znani byli purytanie – surowych w swoim kształcie, ale mimo to imponujących – stało nad stromym brzegiem rzeki. Dalej, wzdłuż zarośniętej chwastami ulicy widniały trzy lub cztery budynki. Od biedy mogły stanowić prymitywne centrum handlowe. Jeszcze dalej sterczała iglica zaznaczonego na mapie kościoła; kłuła ołowiane niebo i sprawiała nieprawdopodobnie posępne wrażenie z powodu łuszczącej się farby i zmatowiałego, przekrzywionego krzyża.
„Nazwa pasuje do miasteczka jak ulał” – odezwał się cicho stojący za mymi plecami Cal.
Przeszliśmy mostek, ruszyliśmy w stronę wioski… i w tym miejscu moja opowieść stanie się nieco dziwaczna, więc przygotuj się, Bonesie!
W miarę jak posuwaliśmy się między domami, powietrze zdawało się przybierać konsystencję ołowiu; jeśli wolisz, było ciężkie. Budynki znajdowały się w stanie kompletnego rozkładu – pozrywane okiennice, pozapadane pod ciężarem śniegów dachy, pokryte kurzem okna łypiące na nas zezem. Cienie rzucane przez dziwaczne załomy ścian i kanciaste przybudówki zdawały się zamieniać w jakieś złowrogie jeziora.
Najpierw wkroczyliśmy do starej, zmurszałej karczmy – odnosiłem osobliwe wrażenie, że nie powinniśmy swoją obecnością zakłócać spokoju domów, w których zmęczeni ludzie szukali chwili wytchnienia i samotności. Zwietrzała tablica wisząca nad połupanymi drzwiami głosiła, że był tu ongiś ZAJAZD I KARCZMA POD ŚWIŃSKIM ŁBEM. Wiszące na jednym zawiasie drzwi zaskrzypiały potępieńczo, a my weszliśmy do pogrążonego w głębokim cieniu wnętrza. Smród pleśni i rozkładu zwalał po prostu z nóg. Wydawało mi się, że pod tym zapachem kryje się inny jeszcze fetor, zawiesisty, morowy odór, zapach wieków i zgnilizny. Taką woń wydzielać mogą jedynie zniszczone trumny lub zbezczeszczone grobowce. Jednocześnie przyłożyliśmy do nosów chusteczki. Obrzuciliśmy pomieszczenie bystrym spojrzeniem.
„Boże drogi, sir…” – zaczął słabym głosem Cal.
„…nie powinniśmy byli tu wchodzić” – zakończyłem za niego.
I tak rzeczywiście było.
Stoły i krzesła stały niczym upiorni strażnicy; zakurzone, z niezatartym piętnem, jakie wywarły na nich gwałtowne zmiany temperatur, z których znany jest klimat Nowej Anglii, a jednocześnie w jakiś sposób w stanie nienaruszonym – jakby czekały poprzez milczące, napęczniałe echem dziesięciolecia, aż wróci ów miniony, dawny czas i ktoś wejdzie, zawoła, żeby podano mu kufel piwa albo szklankę gorzałki, rozda karty, po czym zaciągnie się wykonaną z gliny fajką. Wiszące na ścianie obok tablicy z regulaminem małe kwadratowe lustro było całe. Rozumiesz, Bonesie? Mali chłopcy znani są z tego, że wszędzie się dostaną i wszystko zniszczą. Nie istnieje dla nich żaden „nawiedzony” dom, który po ich wizycie ostałby się z całymi szybami bez względu na to, jak niesamowici i przerażający byliby jego rzekomi mieszkańcy; dla takich łobuziaków nie ma świętości pogrążonego w posępnym cieniu cmentarza, nie ma grobowca, gdzie by się nie wdarli. A z całą pewnością w odległym od Doli Jeruzalem o niecałe trzy kilometry Preacher’s Corners urwisów takich jest bardzo wielu. Na dodatek wszelkie szklane naczynia i cała masa innych kruchych i delikatnych przedmiotów, na które natknęliśmy się podczas naszych poszukiwań [warte są z pewnością okrągłą sumkę], również pozostały nietknięte. Jedyne zniszczenia, jakich dopatrzyliśmy się w Doli Jeruzalem, dokonane zostały przez bezosobową Naturę. Wniosek jest jasny: Dola Jeruzalem to nawiedzone miasto. Ale dlaczego? Mam pewną teorię, lecz zanim odważę się bliżej ją wyjaśnić, najpierw opowiem o dziwnym i niepokojącym zakończeniu naszej wizyty w tym upiornym miejscu.
Przeszliśmy na górę do części sypialnej zajazdu. Łóżka były starannie posłane, przy każdym stał cynowy dzban na wodę. Podobnie kuchnia nie nosiła najmniejszych śladów zniszczenia, z wyjątkiem zalegających wszędzie grubych warstw kurzu i przenikającego wszystko zapachu zgnilizny i rozkładu. Karczma z całą pewnością dla miłośnika starożytności byłaby ziemią obiecaną. Wspaniały kuchenny piec stanowiłby ozdobę każdej aukcji w Bostonie i niechybnie osiągnąłby zawrotną cenę.
„I co o tym myślisz, Cal?” – zapytałem, kiedy znów znaleźliśmy się w mętnym świetle pochmurnego dnia.
„Myślę, że to paskudny interes, panie Boone” – odparł płaczliwie.
Pobieżnie zbadaliśmy inne budynki: stajnię przy karczmie, gdzie na płaskich, zardzewiałych hakach wisiały spleśniałe uprzęże, sklep z artykułami gospodarstwa domowego, magazyn z drewnem, gdzie ciągle jeszcze piętrzyły się stosy sosnowych i dębowych belek i desek, oraz kuźnię.
W drodze do stojącego pośrodku miasteczka kościoła wstąpiliśmy do dwóch domów mieszkalnych. Oba były zabudowane w typowym, purytańskim stylu, a w środku natknęliśmy się na masę przedmiotów i sprzętów, na których każdy kolekcjoner staroci natychmiast położyłby chciwie swoją rękę. Oba domy zostały opuszczone i przenikał je zapach zgnilizny.
Z wyjątkiem nas dwóch wszystko tam było martwe i pogrążone w bezruchu. Nie dostrzegliśmy owadów, ptaków ani nawet pajęczyn w rogach okien. Tylko kurz.
W końcu dotarliśmy do kościoła. Piętrzył się nad nami, posępny, niegościnny, zimny. Okna były ciemne od panującego w środku mroku; wszelka pobożność i świętość opuściły to miejsce bardzo dawno. O tym byłem absolutnie przekonany. Weszliśmy po schodach i położyłem dłoń na wielkiej, żelaznej klamce. Wymieniliśmy z Calvinem posępne spojrzenia. Pchnąłem drzwi. Od jak dawna tej klamki nie dotknęła ludzka ręka? Byłem pewien, że moja jest pierwsza od pięćdziesięciu lat; zapewne dłużej. Zardzewiałe zawiasy przeraźliwie zaskrzypiały. Smród pleśni, zgnilizny i rozkładu był prawie namacalny. Cal wydał zdławiony okrzyk i odruchowo odwrócił twarz, pragnąc zaczerpnąć w płuca świeżego powietrza.
„Proszę pana – sapnął. – Czy jest pan pewien, że pan wytrzyma…”
„Czuję się doskonale” – odparłem spokojnie.
Bones, wcale nie byłem spokojny; podobnie jak i teraz. Podobnie jak Mojżesz, Jeroboam, Increase Mather czy nasz Hanson [kiedy jest, naturalnie, w tym swoim filozoficznym nastroju] wierzę, że istnieją szkodliwe duchowo miejsca, budowle, w których kosmiczne dobro kwaśnieje i psuje się. Przysięgam Ci, że ten kościół jest właśnie takim miejscem.
Wkroczyliśmy do długiego westybulu zastawionego zakurzonymi wieszakami i pulpitami ze zbiorami hymnów. W westybulu nie było okien. W specjalnych niszach stały lampy oliwne. Nieszczególnie godne uwagi pomieszczenie, pomyślałem, ale w tej samej chwili usłyszałem, że Calvin ze świstem wciąga w płuca powietrze i dopiero wtedy ujrzałem to, co on dostrzegł wcześniej.
To było odrażające.
Nie śmiem opisać dokładniej tego wspaniale oprawionego malowidła. Musi wystarczyć Ci tylko tyle: namalowane było w zmysłowym stylu obrazów Rubensa, przedstawiało groteskową trawestację Madonny z Dzieciątkiem, a w tle pełzły i paradowały dziwne, ukryte w półcieniu stworzenia.
„Boże” – szepnąłem.
„Tu nie ma żadnego Boga” – odparł Calvin.
Jego słowa długo jeszcze wisiały w powietrzu.
Otworzyłem drzwi prowadzące do samego kościoła. W nozdrza uderzyło nas niezdrowe powietrze i odrażający smród.
W nikłym świetle popołudnia majaczyły ławki ciągnące się aż do ołtarza. Nad nimi wznosiła się wysoka, dębowa kazalnica, a jeszcze dalej, na skrytym w mroku ołtarzu, lśniło złoto.
Calvin, który był żarliwym protestantem, z cichym łkaniem wykonał znak krzyża, a ja poszedłem w jego ślady. Owo złoto był to wspaniałej roboty krzyż, ale odwrócony do góry nogami – symbol Czarnej Mszy.
„Musimy zachować spokój – usłyszałem własny głos. – Calvin, musimy zachować spokój. Musimy zachować spokój”.
Lecz cień spowił już moje serce i obawiałem się, że nigdy nie odzyskam spokoju. Raz trafiłem pod mroczny parasol śmierci i myślałem, że nie może być ciemniejszego miejsca. Ale tu było. Tu było.
Przeszliśmy wzdłuż głównej nawy, nasze kroki wzbudzały rozliczne echa. Zostawialiśmy za sobą w kurzu wyraźne ślady stóp. A na ołtarzu były inne jeszcze mroczne objets d’art