Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dlaczego tak wielu z nas w dorosłym życiu przestaje uczyć się nowych umiejętności? Czy boimy się, że nie będziemy wystarczająco dobrzy? Czy zapomnieliśmy o dziecięcej przyjemności płynącej z rozpoczynania od podstaw?
W swojej książce, Tom Vanderbilt udowadnia, że nie istnieje jedyny i odpowiedni wiek na rozwój osobisty i że nigdy nie jest za późno, by nauczyć się czegoś nowego. Dzięki rozmowom z dziesiątkami ekspertów na temat korzyści płynących z bycia dorosłym Nowicjuszem, odpowiada na pytanie, dlaczego każdy z nas powinien zacząć stawiać te pierwsze i niezręczne kroki w stronę samodoskonalenia się. „Nowicjusze” to zabawna, podnosząca na duchu i zachwycająco pouczająca książka, która opowiada o tym, w jaki sposób nauka w każdym wieku, może sprawić, że twoje życie stanie się magiczne.
„Gdy pochłania cię proces uczenia jakiejś sztuki lub umiejętności, masz wrażenie, że świat wokół ciebie jest nowy i oferuje nieskończone perspektywy. Każdego dnia dokonujesz odkryć, stawiając niepewne pierwsze kroki i z wolna przesuwając granice swojej wiedzy. Popełniasz błędy, ale nawet z tych błędów czerpiesz korzyść, ponieważ są to błędy, których nigdy wcześniej nie popełniłem.” – fragment książki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojemu ojcu w podzięce za to,
że postanowił uczyć się gry na pianinie
i wytrwał w tym postanowieniu
Musisz stać się nowicjuszem.
RAINER MARIA RILKE
PROLOG
OTWIERAJĄCY GAMBIT
Pewnego niedzielnego poranka w Nowym Jorku usiadłem do szachownicy z mocno bijącym sercem i uciskiem w żołądku. Sala była pełna graczy.
Tak jak to jest w zwyczaju, mój przeciwnik i ja uścisnęliśmy sobie dłonie. Poza podaniem własnych imion, które sumiennie wpisaliśmy do swoich notatników, nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Gdy ja nastawiałem zegar – po dwadzieścia pięć minut dla każdego gracza – on po kolei ustawiał bierki na środku szachowych pól.
Zrobiłem to samo, ale z nonszalancją, tak jakbym chciał wyglądać na kogoś nieco znudzonego. Próbowałem ustawić swoje bierki nawet bardziej symetrycznie, jak gdybym zamierzał zyskać minutę (ten fortel zakłóciła chwilowa panika, że zamieniłem miejscami gońca i skoczka). W sali zapadła stosowna cisza, ponieważ czekaliśmy na dyrektora turnieju, aby dał sygnał do rozpoczęcia gry.
Podczas tego bezczynnego siedzenia próbowałem ocenić mojego przeciwnika, który leniwie obracał w palcach ołówek i błądził wzrokiem po sąsiednich stolikach. Przyglądałem mu się badawczo w sposób, który – miałem nadzieję – wyrażał bezwzględne politowanie. Starałem się posyłać mojemu rywalowi groźne spojrzenie z taką mocą, z jaką może to robić człowiek siedzący na zwykłym krześle. Chciałem skierować na niego uczucie, jakie opisał mi Dylan Loeb McClain, były felietonista szachowy „New York Timesa”, po tym, jak w 1995 roku rozegrał pokazową partię z ówczesnym mistrzem świata Garrim Kasparowem.
„Nie czułem, że chce mnie pokonać” – powiedział McClain. „Czułem, że chce wyciągnąć ręce ponad szachownicą i mnie udusić”. Intuicja McClaina podpowiadała mu, że Kasparow, który zgarbił się jak rozjuszony niedźwiedź i emanował „niewiarygodnym psychicznym okrucieństwem”, nie zadowoli się drobną przewagą pozycyjną, a nawet samą wygraną. Wydawało się, że kieruje nim coś „bardziej osobistego, bardziej niepokojącego”.
W świecie szachów takie wrażenie pojawia się bardzo często. „Lubię ten moment, gdy tłamszę czyjeś ego” – powiedział niegdyś nieprzewidywalny mistrz szachowy Bobby Fischer.
Przyjrzałem się ponownie mojemu przeciwnikowi. Czy byłem w stanie, dzięki doskonałej taktyce, finezji i miażdżącej mocy mojego bezlitosnego spojrzenia, powoli skruszyć rdzeń jego jaźni?
I wtedy też niespodziewanie u jego boku pojawiła się kobieta z kartonikiem mleka czekoladowego w ręku. Pocałowała go w czoło, powiedziała: „Powodzenia” i przesłała mi przelotny, dostojny uśmiech. Mój przeciwnik był ośmioletnim chłopcem i miał na imię Ryan. Z opanowaniem godnym podziwu, pociągając od czasu do czasu nosem, odesłał mnie z kwitkiem po mniej więcej trzydziestu ruchach. Pogratulowałem mu, a gdy szedłem korytarzem, aby poinformować dyrektora turnieju o wyniku naszej partii, widziałem, jak Ryan, z nienaruszonym ego, przekazuje radosną wiadomość mamie.
Byliśmy z Ryanem uczestnikami Otwartego Turnieju Rankingowego dla Początkujących, odbywającego się w niedzielę rano w Marshall Chess Club. Klub Marshalla, który zajmuje kilka pięter w historycznej kamienicy należącej do ciągu budynków tworzących jedną z najelegantszych przecznic w Greenwich Village, jest cudownym anachronizmem, reliktem z czasów, kiedy niezliczone uniwersyteckie i inne drużyny szachowe toczyły boje w całym regionie, a wyniki ich zmagań pojawiały się na stronach gazet w działach sportowych.
To, że klub istnieje dzisiaj w tym miejscu, zawdzięcza wyłącznie zwrotowi wydarzeń godnemu pióra Dickensa.
W 1931 roku, w apogeum Wielkiego Kryzysu, grupa zamożnych dobroczyńców, entuzjastów szachów, kupiła ten budynek w imieniu człowieka, od którego klub wziął swoją nazwę. Frank Marshall, arcymistrz szachowy i mistrz Stanów Zjednoczonych, niegdyś kierował położonym nad brzegiem oceanu ośrodkiem szachowym w Atlantic City – gdzie zdarzało mu się grywać z przechodniami na pieniądze. W ciągu kilkudziesięciu lat przewędrował ze swoim klubem przez wiele słynnych miejsc na Manhattanie – od Keens Chophouse po Chelsea Hotel. Aż w końcu klub zyskał stałą siedzibę.
Miejsce utraciło nieco ze swojego starodawnego blasku – nie ma już wyfraczonych kelnerów, którzy podają kawę lub herbatę – ale i dziś każda osoba grająca w szachy w tym klubie ma poczucie, że znajduje się w jakiejś powstałej w pozłacanym wieku[1] świątyni Królewskiej Gry. Zewsząd otacza go historia: popiersia arcymistrzów, stare fotografie liderów klubowej drużyny; stolik, przy którym Magnusowi Carlsenowi, obecnemu mistrzowi świata, udało się w pocie czoła obronić tytuł w meczu z Siergiejem Kariakinem w 2016 roku.
Klub Marshalla nie jest jednak muzeum. Ktoś, kto odwiedza to miejsce w weekendy, podczas dużego turnieju, czuje się, jakby wkraczał do zasilanego przez ludzkie umysły centrum przetwarzania danych: widzi procesory ustawione rząd za rzędem, które w napięciu dokonują obliczeń, pomrukują, grzeją się i wydzielają z nerwów uporczywy zapach potu.
Niedzielny turniej dla początkujących jest grą wyłącznie o małą stawkę. Jest przeznaczony dla graczy z rankingiem poniżej 1200 punktów oraz dla tych, którzy w ogóle nie są sklasyfikowani. Większość arcymistrzów ma ranking przekraczający 2500 punktów; mój ranking – 100 punktów – był rankingiem nowicjusza.
Dzień zaczął się dla mnie obiecująco. Moim pierwszym przeciwnikiem był John, siwowłosy mężczyzna, który wyglądem i spokojną powagą przywodził na myśl wykładowcę akademickiego. Na początku gry ustępowałem mu pod względem „materiału”, czyli wartości zbitych figur i pionów. W dalszej fazie pojedynku John starał się powiększyć swoją przewagę, ale ja nie przestawałem walczyć, stawiając mu na drodze do zwycięstwa pomysłowe przeszkody. Na każdą z nich John reagował cichym, wymęczonym westchnieniem. Czułem jego zdenerwowanie i z każdym jego westchnieniem zdawałem się rosnąć w siłę.
W pewnej chwili – w sytuacji, w której mój król znajdował się w niemal ostatecznym potrzasku – dostrzegłem szansę na to, aby dać Johnowi mata. Potrzebna mi była do tego tylko jego nieuwaga. Istnieje stare porzekadło szachowe, mówiące, że zwycięzcą zostaje ten, kto jako przedostatni popełni błąd. I rzeczywiście, mój przeciwnik kontynuował atak zamiast przejść do obrony; posunął pion z przekonaniem, że w ten sposób doprowadzi do mojej porażki. Gdy przesuwałem wieżę na pozycję, dzięki której jego król znalazł się w pułapce w „kolumnie a” (pierwszym pionowym rzędzie na szachownicy), na twarzy Johna z wolna i nieśmiało pojawiała się świadomość przegranej.
Mój kolejny przeciwnik, Eric, był urlopowanym wojskowym, który był na misji w Afganistanie, gdzie dużą część wolnego czasu poświęcał na grę w internetowe szachy. Wiedział, że będzie przejeżdżał przez Nowy Jork w drodze w głąb stanu, i znalazł czas na odwiedzenie klubu Marshalla. Przypominał nieco aktora Woody’ego Harrelsona: ostrzyżony na jeża, szpakowaty, ze spojrzeniem zdradzającym przeżywanie stresu pourazowego. Nasz pojedynek był zacięty i długo nierozstrzygnięty – do czasu, aż Eric związał moją wieżę przy użyciu gońca. Gdy się poddałem, Eric poczuł ulgę i powiedział, że grałem lepiej, niż wskazywał na to mój ranking, a były to pierwsze słowa, jakie wymówił.
Tamtego ranka skład graczy – od rangersów z U.S. Army przez członków Amerykańskiego Stowarzyszenia Emerytów po niecierpliwe dzieciaki – był typowy dla organizowanych przez klub Marshalla turniejów dla początkujących. Rozpiętość wieku z pewnością nie była mniejsza niż sześćdziesiąt lat, ale z punktu widzenia szachów wszyscy byliśmy nowicjuszami.
System klasyfikowania szachistów jest cudownie prosty, przez co różnice takie jak wiek przestają mieć w dużej mierze znaczenie. Gra w szachy jest jedną z umiejętności, w której dzieci mogą osiągnąć taki sam poziom jak dorośli – a nawet wyższy. Są dwunastolatki udające niewiniątka, a zdolne obedrzeć cię żywcem ze skóry.
W niedzielnym turnieju uczestniczyło dziecko, którym byłem szczególnie zainteresowany: moja córka. Nie zagraliśmy przeciwko sobie, choć ten moment miał nadejść, i tamtego ranka poszło nam bardzo różnie. Córka uplasowała się w czołówce turnieju i odebrała czek na osiemdziesiąt cztery dolary, które natychmiast zainwestowała w maskotki Beanie Babies i brokatową plastelinę w narożnym sklepie z zabawkami.
Kilka godzin później usłyszałem, jak radośnie obwieszczała dziadkom przez telefon: „Tata zajął, zdaje się, czterdzieste miejsce”. Na pięćdziesiąt jeden możliwych.
W co ja się wpakowałem?
Pewnego dnia przed wielu laty w małej bibliotece w nadmorskim mieście siedziałem mocno skupiony na grze w warcaby z moją córką, wówczas niespełna czteroletnim dzieckiem. Córka przeniosła wzrok na sąsiedni stolik, na którym błyszczała biało-czarna szachownica z o wiele bardziej interesującymi figurami (u wielu przyszłych mistrzów szachy wywoływały początkowo niewinne skojarzenia z „końmi” i „zamkami”). „Co to za gra?” – zapytała córka. „Szachy” – odparłem. „Możemy w to zagrać?” – poprosiła błagalnie. Przytaknąłem, pogrążony w myślach.
Był tylko jeden problem: nie wiedziałem jak. Pamiętałem jak przez mgłę, że kiedy byłem chłopakiem, nauczyłem się podstawowych ruchów. Nigdy jednak nie połknąłem bakcyla. Dręczyło mnie to nieco w późniejszym życiu. Gdy widziałem wolną szachownicę w hotelowym lobby lub zadanie szachowe w niedzielnym dodatku do gazety, czułem ukłucie w sercu.
Zyskałem ogólną orientację na temat szachów. Wiedziałem, kim byli Fischer i Kasparow. Wiedziałem też, że szachy zauroczyły znane postaci, między innymi Marcela Duchampa i Vladimira Nabokova. Znany był mi frazes, że arcymistrzowie potrafią przewidzieć kilkanaście ruchów naprzód. Wiedziałem, że w filmach szachista jest zawsze geniuszem – często w diabolicznej postaci. Znałem się jednak na szachach, tak jak znałem język japoński: potrafiłem go rozpoznać wzrokiem; wiedziałem, jak brzmi; czułem jego „japońskość”, ale nic z niego nie rozumiałem.
Postanowiłem, że nauczę się szachów, choćby tylko po to, aby dawać lekcje córce. Nauczenie się podstawowych ruchów przyszło mi dość łatwo. Opanowałem je w ciągu kilku godzin, gdy siedziałem zgarbiony nad smartfonem podczas kinderbalów lub czekałem w kolejce do kasy w sklepie Trader Joe’s. Wkrótce grałem, a nawet wygrywałem, z komputerowymi przeciwnikami (tymi, którzy mieli zaprogramowane katastrofalne wpadki). Szybko jednak wyszło na jaw, że mam niewielkie pojęcie o bardziej zaawansowanych strategiach.
Nie chciałem uczyć czegoś, na czym sam słabo się znałem. Ale jak miałem sam nauczyć się grać w szachy? Literatura na ich temat była onieśmielająco obszerna. Oczywiście istniał podręcznik Szachy dla bystrzaków. Książek o szachach było poza nim całe mnóstwo. Wypełniały je przypominające algebraiczne wzory zapisy partii, stanowiące swoisty język, którego też należało się nauczyć.
Książki o szachach bywały też do bólu specjalistyczne. Przykładem może być Kompletny przewodnik po grze 3Nc3 przeciwko obronie francuskiej. To nie pomyłka: cała książka traktowała o permutacjach jednego ruchu – warto dodać, że chodzi o ruch, który szachiści wykonywali regularnie od stu lat. A mimo to ludzie nadal, po stu latach i po ukazaniu się wielu książek poświęconych tej taktyce, ujawniali na 288 stronach nowe informacje na jej temat.
Ktoś, kto zaczyna grać w szachy, często słyszy, że po zaledwie trzech ruchach istnieje więcej możliwych wariantów tej gry, niż wynosi liczba atomów we wszechświecie. I rzeczywiście, czułem się kosmicznie ogłupiały, próbując dociec, jak przybliżyć tę niesamowicie skomplikowaną grę komuś, kogo ulubionym programem telewizyjnym był Ciekawski George.
Dlatego zrobiłem to, co robi każdy szanujący się nowoczesny rodzic: zatrudniłem nauczyciela. Nietypowe było w tym to, że szukałem kogoś, kto nauczy szachów i córkę, i mnie za jednym razem. Przeprowadziłem małe internetowe śledztwo i znalazłem Simona Rudowskiego, polskiego emigranta mieszkającego na Brooklynie. Cechowała go aura staroświeckiej oficjalności i odrobina pedagogicznej surowości, które – według mnie – dodawały zadaniu, jakie nas czekało, właściwej powagi. Simon, wegetarianin, był szczupły i nadzwyczaj uważny. Chciał, aby w mieszkaniu panowała cisza; dopuszczał tylko grającą cicho w tle muzykę klasyczną. Podczas lekcji piliśmy herbatę i jedliśmy świeżo upieczone ciasteczka, którymi moja żona poczęstowała go w trakcie pierwszego spotkania.
Coś, co miało być okazjonalnym poczęstunkiem, wkrótce przyjęło się, a nawet nabrało intensywności, stając się niemal komicznym rytuałem. „Musimy zrobić ciasteczka dla Simona” – oznajmiała z niecierpliwością w głosie moja żona każdego ranka w dniu lekcji (sklepowe ciasteczka Simon tylko nadgryzał, dając subtelny wyraz swojemu rozczarowaniu). Za sprawą muzyki, a wraz z nią przekąsek i przyrodzonej elegancji szachownicy oraz szachów, nasze mieszkanie przeobrażało się, lub może tylko lubiłem tak o nim myśleć, w coś w rodzaju rozgorączkowanego, przesyconego aromatem kawy wiedeńskiego salonu, w którym nieustannie panował ferment szachowych teorii.
Choć wówczas ledwo zdawałem sobie z tego sprawę, córka i ja poddawaliśmy się również poznawczemu eksperymentowi przeprowadzanemu na dwóch osobach: byliśmy dwojgiem nowicjuszy, którzy próbowali opanować nową umiejętność.
Zaczynaliśmy z tego samego poziomu, ale dzieliło nas prawie czterdzieści lat. Do tej pory to ja byłem w jej krótkim życiu ekspertem, który wiedział, co oznaczają dane słowa i jak jeździć na rowerze, tymczasem nagle znaleźliśmy się w dziwnie identycznej sytuacji, przynajmniej w teorii. Czy któreś z nas będzie robiło postępy szybciej? Czy będziemy uczyli się w ten sam sposób? Jakie atuty miało każde z nas, a jakie słabości? Kto na końcu okaże się lepszy?
Wkrótce przestałem jednak uczęszczać na lekcje. Miałem wrażenie, że moja obecność rozprasza córkę; że staję między nią a nauczycielem. Poza tym, przynajmniej na początku, córka przyswajała sobie szachową wiedzę o wiele wolniej. Czasami Simon i ja, niczym para utajonych powierników, uśmiechaliśmy się do siebie nawzajem, gdy córka była o krok od odkrycia trudnego ruchu na zatłoczonej szachownicy.
Wycofałem się. Rozgrywałem regularnie partie w internecie, brnąłem przez zamieszczane na YouTubie analizy meczów turniejowych i przeglądałem książki w rodzaju Najlepsze pojedynki Benta Larsena. Przychodził jednak czas, gdy córka i ja, każde przygotowane do boju na swój sposób, spotykaliśmy się nad szachownicą przy kuchennym stole.
Początkowo szło mi jakby lepiej niż córce. Choćby dlatego, że traktowałem szachy z większą powagą. Umiałem pozostać skoncentrowany, miałem kilkudziesięcioletnie doświadczenie w uczeniu się innych gier i swoją dumę dorosłego człowieka. W trakcie pojedynków córka niekiedy się dekoncentrowała i aby podtrzymać ją na duchu, popełniałem okropne gafy z nadzieją, że je dostrzeże i wykorzysta sytuację. W świecie dorosłych szachów mówiono by na mnie patzer, co oznacza kompletnie niewydarzonego nowicjusza, ale przynajmniej w domu czułem się jak mędrzec, jak dobrotliwy stateczny mąż stanu.
Tydzień po tygodniu córka grała jednak coraz lepiej. Potrafiła spokojnie wyjaśnić mi jakiś ukryty haczyk w zadaniu szachowym lub powiedzieć, dlaczego w internetowej partii, w której byłem pewny zwycięstwa, prawdopodobnie osiągnę tylko remis. Nauczyła się strategii i praktycznych reguł gry, których nie znałem. I zaczęła startować w turniejach: najpierw w małych zawodach rozgrywanych w piwnicy lokalnej biblioteki, a z czasem w dużych miejskich imprezach. Gromadziła trofea i plasowała się dość wysoko na krajowej liście stu najlepszych szachistek w jej wieku. Nagle musiałem się namęczyć, aby ją pokonać, a czasami mi się to nie udawało.
Patrząc wstecz, widzę, że jeden z powodów tej sytuacji był oczywisty. Podczas gdy ja rozgrywałem partię za partią w internecie, licząc na to, że poprawię swoje umiejętności dzięki samej praktyce – przypisując zwycięstwa swojemu talentowi, a porażki usprawiedliwiając brakiem szczęścia – córka ćwiczyła zadania z teorii otwarć oraz z taktyk końcówek pod okiem Simona. Gdy przegrała pojedynek, musiała wyjaśnić w najdrobniejszych szczegółach przyczyny swojej porażki. I co ważne, te wyjaśnienia często zajmowały więcej czasu niż sama partia.
W świetle tez psychologa Andersa Ericssona, który odkrył znaną już dzisiaj, ale często błędnie interpretowaną regułę 10 tysięcy godzin, córka wykonywała „celowe ćwiczenia”.
Ja natomiast zadowalałem się bezmyślnym powtarzaniem, próbując stać się lepszym dzięki metodzie „na siłę”, bez wyznaczania sobie wymiernych celów. Próbowałem, w pewien sposób, być takim szachistą jak AlphaZero, słynny program komputerowy stworzony przez firmę DeepMind zajmującą się badaniami nad rozwojem sztucznej inteligencji. Po zaprogramowaniu, do którego użyto zaledwie podstawowych szachowych reguł, AlphaZero osiągnął mistrzowski poziom dzięki rozegraniu czterdziestu czterech milionów partii z samym sobą[2]. Przez cały ten czas uczył się, nie korzystając z pomocy instruktora, i stał się najlepszym szachowym sparingpartnerem na świecie.
Ja nie miałem jednak ani tak dużo czasu, ani takich mocy intelektualnych. „Jeśli chcesz być lepszym szachistą – napisał Ericsson – nie staniesz się nim, grając w szachy. Staniesz się nim dzięki samotnym studiom nad pojedynkami arcymistrzów”. W moim zapracowanym życiu zwykle było mi łatwiej rozegrać pięciominutową partię błyskawiczną podczas jazdy metrem.
W każdym razie moja uwaga skupiła się w dużej mierze na córce. To ona miała talent, który należało pielęgnować; to ona zdobywała nagrody. Jej rozwój był ważniejszy od mojego. Stałem się archetypicznym Szachowym Tatą, który towarzyszy dziecku podczas trwających zazwyczaj pięć, sześć godzin turniejów szkolnych.
Czujesz się wtedy trochę tak, jakbyś utknął na drugorzędnym lotnisku z powodu opóźnienia lotu. Starasz się znaleźć wygodne miejsce, w którym mógłbyś zabić czas, ale ostatecznie lądujesz wraz z kłębami kurzu na wywoskowanej maszynowo, wyłożonej kafelkami posadzce, w pozbawionych okien podziemiach szkoły, przycupnięty obok gniazdek elektrycznych, podtrzymujących przy życiu twoje elektroniczne urządzenia. Posilasz się krakersami Goldfish wypatrzonymi w prowadzonym przez rodziców sklepiku szkolnym i oddychasz zatęchłym powietrzem. Próbujesz pracować, ale jesteś całkowicie roztrzęsiony i rozkojarzony.
Czekając na powrót córki z turnieju i niepokojąc się o jej wynik, co kilka minut spoglądałem w dół korytarza, a zmysły miałem tak wyostrzone, że byłem w stanie błyskawicznie rozpoznać, czy wracała z tarczą, czy na tarczy. Zazwyczaj każdy z tych scenariuszy – bieg w podskokach z uśmiechem na twarzy lub człapanie ze zwieszonymi ramionami, któremu często towarzyszyły łzy – sprawiał, że miękło mi serce.
W chwilach, w których płynęły łzy, czasami zachodziłem w głowę, dlaczego każę córce – a szczerze mówiąc, również samemu sobie – przez to wszystko przechodzić. Coś, co zaczęło się jak zwyczajna, zabawna przygoda poznawcza, przerodziło się w coś poważniejszego. W jakim celu? W dużej mierze udzieliło mi się społeczne wyobrażenie, że szachy równają się inteligencji i sukcesowi na studiach, choć wiedziałem, na poziomie racjonalnym, że dowody na to są nieprzekonujące. Badania na ten temat były zwykle wąsko zakrojone, często nakierowane na umotywowanych szachistów mających pełną świadomość, że uczestniczą w badaniu, i zazwyczaj przeprowadzane przez same organizacje szachowe. Istniał duży znak zapytania dotyczący „kierunku związku przyczynowo-skutkowego”: czy to z powodu szachów dzieci stawały się bystrzejsze, czy to bystrzejsze dzieci czuły pociąg do szachów? Skoro szachy były tak mocno powiązane z inteligencją, można by sądzić, że dobrzy szachiści są z reguły inteligentniejsi od słabych szachistów lub osób, które nie grają w szachy. I znowu, brakuje na to mocnych dowodów.
Mimo to próbowałem przekonać samego siebie, że istnieją wymierne pozytywy. Mówiłem sobie, że szachy „jako sposób na nauczenie myślenia”, jak ujął to jeden z edukatorów, są użytecznym zamiennikiem rygorystycznych szkolnych procesów – takich jak koncentrowanie się, rozwiązywanie zadań, zapamiętywanie, zastosowanie wniosków w praktyce – podanych w formie gry.
A jeśli chodzi o porażki, które doprowadzają do łez, wyobrażałem sobie, że turnieje szachowe, z ich mocno przeżywanymi, przeważnie nieistotnymi rezultatami, mogą być dobrym sposobem na to, by przygotować się na większe życiowe wyzwania. Zresztą możliwe, że wyniki turniejów były jednak istotne. Według moich wstępnych szacunków trzy partie na cztery córka rozgrywała z chłopcami. Pomimo prób zmiany na lepsze w szachach utrzymuje się przekonanie o genderowej supremacji. Rankingi mężczyzn są zazwyczaj wyższe, co zdaniem niektórych może być po prostu statystycznym przekłamaniem, wynikającym z tego, że szachistów jest o wiele więcej niż szachistek.
Aczkolwiek są jeszcze inne aspekty tej kwestii. Badania skoncentrowane na szkolnych turniejach szachowych wykazały, że gdy dziewczęta grały przeciwko chłopcom, osiągały wyniki gorsze od oczekiwań. Jak napisali badacze: „Dziewczęta przegrywają z chłopcami z częstotliwością, której nie da się wytłumaczyć ich wyjściowymi rankingami”. Wyniki badań sugerują, że powodem tego zjawiska jest „zagrożenie przez stereotyp”: szachistki walczą nie tylko z mężczyznami, lecz także z ogólnym przekonaniem, że nie są tak dobre jak mężczyźni. Co więcej dziewczęta, które spisywały się gorzej, niż wynikałoby to z ich rankingów, w następnym roku przystępowały do mniejszej liczby turniejów – tego efektu nie zaobserwowano wśród chłopców.
Córka popadnie w życiu w wiele takich błędnych kół, mówiłem sobie. Niech zmierzy się z nimi wprost już teraz. I niewątpliwie największą dumę jako Szachowy Tata poczułem wtedy, gdy podczas dużego turnieju podsłuchałem, jak jeden z chłopców mówił swoim kolegom, ubranym w purpurowe koszulki drużyny szachowej elitarnej szkoły podstawowej Hunter College, aby „uważali na tę dziewczynę w różowej koszulce z królikiem”.
Gdy córka zaczęła uczestniczyć w szkolnych turniejach, miałem okazję pogawędzić z innymi rodzicami. Czasami pytałem ich, czy też grają. Wtedy zazwyczaj mitygowali się, wzruszając ramionami i uśmiechając się.
A kiedy wyskakiwałem z informacją, że uczę się tej gry, reagowali wesołym i protekcjonalnym stwierdzeniem: „Życzymy szczęścia!”. Moje rozumowanie było następujące: jeśli ta gra jest tak korzystna dla rozwoju dzieci, to dlaczego dorośli ją ignorują? Widząc rodzica zajętego grą Angry Birds, miałem ochotę poklepać go po ramieniu i powiedzieć: „Dlaczego każesz dziecku grać w szachy, a sam zabawiasz się czymś takim? Przecież to jest królewska gra. Niektóre wzmianki o pojedynkach szachowych pochodzą z XV wieku”.
Podczas turniejów szachowych obserwowałem zbyt dobrze znane mi zjawisko, pojawiające się w trakcie dodatkowych zajęć ich dzieci: podczas gdy pociechy uczą się jakiejś umiejętności, rodzice gapią się w swoje smartfony. Jasne, że jako rodzice mieliśmy jakąś pracę do wykonania; pracę, która mimo naszych starań rozciągnęła się na weekend; pracę przynoszącą pieniądze przeznaczane na lekcje, które dla naszych dzieci były źródłem radości (lub testem na wytrzymałość).
Czasami jednak zastanawiałem się nad tym, czy – odgrywając stale role „przyzwoitek” – nie dawaliśmy dzieciom w subtelny sposób do zrozumienia, że uczenie się jest przeznaczone tylko dla młodych ludzi.
Przechadzając się po korytarzu podczas pewnego turnieju, zajrzałem do jednej z klas i zobaczyłem grupę rodziców z kimś, kogo wziąłem za instruktora. Grali w szachy! I właśnie wtedy, jak na zawołanie, minęła mnie grupa dzieciaków, przyglądających się tej samej scenie. „Po co dorośli uczą się grać w szachy?” – zapytał jeden z nich nieco drwiącym tonem, ku rozbawieniu całej grupy. Dzieciaki poszły dalej, a ja omal nie umarłem przed pełną radosnych wiadomości tablicą ogłoszeniową.
Byłem zmęczony siedzeniem na uboczu. Chciałem być w środku wydarzeń. I w ten sposób stałem się posiadaczem karty członkowskiej Amerykańskiej Federacji Szachowej i zacząłem uczestniczyć w turniejach wraz z córką. Tylko nie w turniejach szkolnych, na których uchodziłbym za dziwadło, lecz w turniejach w klubie Marshalla.
Początkowo zachowywałem się nerwowo, mimo że tak naprawdę nie miałem nic do stracenia – poza dumą. „Mistrz może od czas do czasu źle rozegrać partię – powiedział jeden z arcymistrzów – ale miłośnik szachów nigdy!”. A ja byłem miłośnikiem, który znosił ponure rytuały, wywoływane grą skoki ciśnienia, napiętą atmosferę. Turniej oznaczał trzy godziny ciągłej koncentracji i intensywnego myślenia, z wyłączonym telefonem. Czułem się jak w siłowni, tyle że umysłowej.
Najbardziej zaskoczyło mnie to, jak trudno było mi grać twarzą w twarz z ludźmi. Grając w szachy w internecie, w domu, tylko przesuwasz piksele. W prawdziwym turnieju człowiek staje do walki z drugim człowiekiem, w styczności z całym jego człowieczeństwem: jego oczami, zapachem, językiem ciała, dziwnymi dźwiękami dochodzącymi z najgłębszych zakamarków jego wnętrza.
Była to dla mnie jedna z pierwszych lekcji dotyczących uczenia się: jest to proces zależny od kontekstu. Chcesz być dobry w internetowych szachach błyskawicznych? Rozgrywaj jak najwięcej takich partii. Chcesz dobrze wypadać w turniejach? Bierz udział w turniejach, czując oddechy przeciwników. A nigdy nie było wiadomo, z kim przyjdzie człowiekowi zmierzyć się w niedzielę. Stoczyłem pojedynek – z wynikiem remisowym – z dziewczyną w okularach w niebieskich oprawkach, która w zbijający z tropu, być może bezwiedny sposób komentowała pod nosem wykonywane przeze mnie ruchy („Dziękuję, że dzięki tobie mój król przeszedł do końcówki”). Grałem ze starszym panem, któremu trzęsły się ręce i który usiadłszy do szachownicy, postawił na stole wypełniony po brzegi, półlitrowy kubek z gorącą kawą i ściągnął tym samym na siebie wystraszone spojrzenia naszych sąsiadów siedzących tuż obok; zdenerwowany, omal nie sknociłem partii, ratując remis tylko dzięki temu, że mój przeciwnik popadł w roztargnienie z powodu niedoczasu. Sprawiłem lanie poważnie wyglądającemu chłopcu w mundurku społecznej szkoły, choć kosztowało mnie to więcej wysiłku, niżbym chciał, i czułem się w obowiązku powiedzieć jego ojcu, który oglądał film na smartfonie, jak dobrze radził sobie jego syn. Dałem mata nieco ekscentrycznemu mężczyźnie z włosami przypominającymi strąki, którego widziałem w klubie podczas wielu imprez, zastanawiając się, trochę złośliwie, jak długo mój przeciwnik tkwił w sekcji początkujących. Znalazłem się w parze z córką, która bez emocji dała mi korytarzowego mata, po zastawieniu pułapki na mojego króla w ostatnim rzędzie.
Zbliżałem się do pięćdziesiątki i dostawałem łupnia od dzieciaków. Czułem się wspaniale.
PRZYPISY