Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Równo siedemdziesiąt lat temu ruszyła budowa Nowej Huty. Zaplanowana jako osiedle dla pracowników pobliskiego kombinatu, stała się domem dla tysięcy ludzi z podkrakowskich wsi, szukających lepszego jutra w wielkim mieście.
Renata Radłowska z czułością wysłuchuje historii swoich bohaterów – przodowników pracy, lokalnych działaczy, ale i zwykłych mieszkańców głęboko wrośniętych w codzienne życie dzielnicy.
„Nowohucka telenowela” to zbiór reportaży, dla których Nowa Huta jest jedynie punktem wyjścia, a opowieść o mieście i ludzkich losach staje się uniwersalną opowieścią o przywiązaniu, przemijaniu i tęsknocie za młodością.
„Pierwsze wydanie „Nowohuckiej telenoweli” ukazało się w 2009 roku i składało się z kilkunastu tekstów – opowieści naiwnych, jeszcze pełnych nadziei, zachwytu i dobrych wspomnień, wiary w wieczność, socjalizm (tego nikt się nie wypierał). Tacy byli bohaterowie pierwszego wydania. Drugie uzupełnione jest o sześć nowych tekstów, minireportaży, niby z tej samej przestrzeni, ale emocjonalnie cięższych. Tu jest już samotność, starość, odchodzenie; czas, a zarazem brak czasu. Umiera pokolenie junaków, którzy budowali Nową Hutę, nowe rodzi się albo dorasta. Już zagląda do tych pustych mieszkań po junakach, już się w nich urządza, przegląda w historii sprzed siedemdziesięciu lat. Umierają właściciele miasta, przychodzą mieszkańcy.” Renata Radłowska
„„Nowohucka telenowela” to niezwykły zapis dzisiejszej świadomości budowniczych i mieszkańców Nowej Huty, a zarazem świadectwo działania heroicznych (pokoleniowych) mitów, które z upływem czasu stają się nierzadko „kuchennymi opowieściami”.
Mamy tu do czynienia z domowymi opowieściami, zapisanymi najczęściej tak jak były wygłoszone, a więc w języku mówionym, który dziś jest jednym z najważniejszych kryteriów autentyzmu zjawisk kulturowych. Na tym polega m.in. niezaprzeczalna wartość tej książki, jej oryginalność, ukryta w chwytliwym dziś określeniu gatunkowym: telenowela.” prof. Roch Sulima
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 188
W serii ukazały się ostatnio:
Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (wyd. 3)
Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”
Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechu
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych
Cezary Łazarewicz Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium
Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości (wyd. 4)
David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążyłPaństwo Kościelne
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu (wyd. 2)
Paweł Smoleński Królowe Mogadiszu
Rob Schmitz Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci
Marcin Michalski, Maciej Wasielewski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Lud. Z grenlandzkiej wyspy
Remigiusz Ryziński Dziwniejsza historia
Maria Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 2 zmienione)
Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 3)
Wojciech Górecki Buran. Kirgiz wraca na koń
Piotr Lipiński, Michał Matys Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.
Grzegorz Szymanik, Julia Wizowska Długi taniec za kurtyną. Pół wieku Armii Radzieckiej w Polsce
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 2)
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego
Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 3)
Dionisios Sturis, Ewa Winnicka Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey
Marta Madejska Aleja Włókniarek (wyd. 2)
Grzegorz Stern Borderline. Dwanaście podróży do Birmy
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Biała gorączka (wyd. 4)
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 3 zmienione)
Liao Yiwu Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych (wyd. 2)
W serii ukażą się m.in.:
Aleksandra Boćkowska Można wybierać. 4 czerwca 1989
Agnieszka Rybak, Anna Smółka Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP(wyd. 2)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Janusz Rosikoń / PAP
Fotografie wewnątrz tomu Kamil Gubała
Copyright © by Renata Radłowska, 2019
Redakcja Małgorzata Poździk / d2d.pl
Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-879-2
Na łąkach w Mogile obiecywał jej: „Dom ci piękny zbuduję, bo pięknie cię kocham”. Dom miał być duży, wygodny – ciepły zimą i chłodny latem. Taki zbudował. I nic, że mieszka w nim ktoś inny. Oni patrzą na ten dom, mają do niego blisko. Patrzą, jak się starzeje, marszczy.
Razem wyjeżdżali z wioski pod Lublinem. On trzymał ją za rękę, kiedy czekali na pociąg, i pocieszał, że rok, może dwa, i wszystko im się ułoży. Że będą szczęśliwi. Ona słuchała go i kiwała głową; wsuwała się pod jego ramię. Było zimno i wiał wiatr.
Luty 1949 roku.
Dwoje młodych, zakochanych, przerażonych ludzi. Franciszek i Zofia. Franek i Zosia.
Miesiąc później byli w Nowej Hucie – osobno, ale razem. Osobno, bo dostali różne przydziały do hoteli robotniczych (kanciap takich, że strach było w nich mieszkać). Ona z kobietami, on z mężczyznami. On był murarzem, ona na budowie worków z piaskiem pilnowała i zajmowała się wszystkim, czym kazano jej się zajmować. Widywali się wieczorami, na spacerach. Na jednym on zatrzymał ją pod starą lipą w Mogile i powiedział:
– Zosia, dom dla ciebie będę budował.
– Jak to?
– Na tym nowym osiedlu, gdzie teraz jesteśmy. Wiem, jakie to będą domy. Najładniejsze chyba w całym mieście. Nieduże, ale zmyślne. I jeden taki, wiem nawet, w którym miejscu, tobie wybuduję.
– To my tam zamieszkamy?
– Oczywiście. Przecież będę ten dom dla ciebie budował, to jak masz mieszkać w innym? No, pomyśl trochę…
– Ale dostaniemy tam przydział?
– No, Zosia, pewnie, że tak. To się rozumie samo przez się. W Hucie ludzie domy budują dla siebie.
Wierzył w to tak jak w każde „amen” – powiesz „amen”, to przybijesz pieczątkę. Nie ma odwrotu.
Już były trzy bloki na Willowym, inne wyłaniały się z głębokich wykopów. Franciszek nie mógł spać, bo tak go gnało na budowę.
– Mój dom rodzinny nigdy nie należał do nas. – Franciszek zmienia okulary do czytania na okulary do patrzenia na świat (są takie same, a on nigdy ich nie pomyli). – To była chałupa, czworaki jakieś, których państwo hrabiostwo łaskawie użyczyło dwóm rodzinom. Bo były im niepotrzebne. Całe życie moi rodzice mieszkali nie u siebie, całe życie nie mieli własnego kąta. Matka budziła się rano i zaczynała się modlić: „Boże mój, ach, Boże mój, spraw, żebyśmy w tym domu śmierci doczekali”. Byłem najmłodszy z szóstki rodzeństwa, więc znam tę historię tylko z ich opowieści. Ale jak każde z nich opowiadało… To tak, jakby to się samemu przeżyło. I tak ta obsesja się ciągnęła za moją rodziną. A po wojnie czworaki na szkołę zamieniono (z popiersiem Stalina, na pewno) i moja rodzina musiała się wyprowadzić. Zamieszkaliśmy u wujka, brata taty; osiem osób w jednej izbie, która była przylepiona do chlewika. I tak po pięciu latach dopiero ta izba rozrosła się do dwóch, bo ojciec z wujkiem dostawili nową. Całe życie jedno było dla mnie najważniejsze: żeby mieć swój dom, żeby sobie go zbudować, żeby mieć prawo do niego i żeby mnie z niego nikt nigdy nie wyrzucił. Pojechałem więc z Zosią do Huty, bo słyszałem, że tam po roku pracy dają mieszkania. Nowiutkie, pachnące farbą, z parkietem jak we dworze u hrabiostwa. Taki dom chciałem mieć, taki dom chciałem dla Zosi zbudować.
Gnało więc Franciszka na budowę. Po cztery godziny sypiał nocami. Do brygadzisty chodził i pytał:
– A balkony będą?
– A będą, będą.
– A duże te mieszkania?
– Takich żeś, chłopie, w życiu nie widział. Rowerem jeździć po pokoju można będzie. I za babą ganiać jak po łące. Oczywiście, jak ci da.
Franciszek rowerem jeździć nie chciał ani baby ganiać. Chciał tylko pokoju, w którym zmieszczą się okrągły stół, dwa krzesła, szafa, lustro stojące, łóżko, a przy nim dwa stoliki (z takimi niedużymi szufladkami; w jednej leżałby Zosiny powycierany palcami różaniec, w drugiej Franciszkowy zegarek – stara „cebula” od ojca, z pęknięciem w kształcie błyskawicy na szkiełku).
Wybrał sobie dom. Widział go. Wyobraził. Wypieścił w myślach. Pucował w snach.
Z budową ruszyli jesienią 1949 roku (tak pamięta Franciszek; mówi, że może się mylić, bo do dat pamięci nie ma). Ziemię wybrali, fundamenty położyli. Cegła szła za cegłą. Franciszek już planował, gdzie i co postawi – bo dom przecież dla Zosi i siebie buduje.
Zosia była na innym osiedlu, raz dziennie przychodziła do Franka z chlebem owiniętym szmatą (z prześwitami, przez które wysypywała się mąka i brudziła opuszki palców). Franciszek machał do niej wtedy, uśmiechał się, zeskakiwał z rusztowania; całował ją w usta i rwał chleb palcami. Bo taki głodny był.
A chleb smakował zaprawą murarską. Ręce miał nią ubrudzone.
Nigdy potem chleb mu już tak nie smakował.
Mimo że był już zawsze bardziej miękki i bardziej chlebowy.
Rozmawiali:
– Podoba ci się?
– Śliczny.
– To będziesz mnie kochała, tak do końca życia?
– I dłużej, Franuś, dłużej.
– A gdzie byś chciała mieszkać?
– Na piętrze. Czułabym się jak ktoś lepszy…
– A ściany w kuchni to na jaki kolor mają być?
– Cytrynowy.
– Cytrynowy?
– Tak.
– Będą cytrynowe.
– Będzie nam dobrze?
– No pewnie. I będę cię całował w kuchni.
– I w pokoju?
– W pokoju będę cię kochał.
Zosię paliły od tych słów policzki.
W życiu cytryn nie widzieli.
Tuż przed samym dachem (zanim go położono) Franciszek poszedł zapytać o przydział. Najpierw do brygadzisty, potem do kierownika i innych. Dziwili się, że przychodzi z konkretnym adresem; że w ogóle przychodzi pytać o mieszkanie. Ważni ludzie mówili mu, że jest bezczelny; nie po to dają mu pracę, żeby mieszkanie mógł sobie wybierać; on im łaski nie robi, że te domy buduje, i: „Ale wysoko sobie cenisz swoją pracę, no nie ma co…”.
Dom był gotowy.
Potem Franciszek dostał przydział, ale nie ten wymarzony. Nie na Willowe. Do pokoju bez kuchni i bez łazienki; do prowizorki pod dachem, kilkaset metrów od domu, który budował. Parę nocy nie przespał, parę dni nie jadł. Podanie napisał – jak to tak? Jak to możliwe, że go oszukali? Mówili przecież, że ludzie sami budują sobie szczęście, więc jak to możliwe, że szczęście budują, ale nie sobie?
Nogi schodził po biurach. Żołądek mu obrósł wrzodami.
– Zastanawiałem się, jak to Zosi powiedzieć. No, że mnie oszukali. Jak powiedzieć jej, że nie będzie tak, jak jej obiecałem. Fakt, ja do tej Huty przyjechałem jak dziecko naiwny. Mnie się wydawało, że będzie tak, jak było na Dzikim Zachodzie: kładzie się linię kolejową, a ludzie budują ci dom. Niewiele o polityce wiedziałem, niewiele o życiu w ogóle. Bajka mnie urzekła. I o tej bajce, że się źle skończyła, musiałem teraz powiedzieć Zosi.
Powiedział.
Była wiosna, było jasno od kwietniowego słońca, było przejrzyście od kwietniowego wiatru.
Powiedział, choć nie wymówił ani jednego słowa. Co miał do ogłoszenia, powiedział oczami. Po prostu popatrzył na nią, odetchnął głęboko i oczy zrobiły mu się granatowe (a całe życie miał przecież jasnoniebieskie).
– To rzeczywiście było jakieś nieziemskie zjawisko – wspomina Zofia. – Nigdy nie widziałam, żeby komuś oczy kolor zmieniały. A on… Co on w nich miał? Wściekłość. Tak, od wściekłości mu te oczy pociemniały. Z furii.
Domu dla niej nie miał.
Miał za to pierścionek zaręczynowy. Od jubilera, z Krakowa, za pół miesięcznej pensji.
Zosia się popłakała. Mówiła: „To nic, Franuś, to nic. Dom będzie, tyle że inny. A tam zamieszka ktoś, kto na pewno na takie mieszkanie zasłużył. Ktoś, kto doceni twoją pracę. Bo ty żeś tak wymuskał ten dom, tak wymuskał…”.
Pobrali się pół roku później. Po roku dostali mieszkanie – w zupełnie innym miejscu, w zupełnie innym domu.
Wieczorami Franciszek obejmował swoją Zosię w pasie i szeptał: „Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Głupi byłem, przepraszam”.
Ona mówiła, że to nic, i pozwalała mu się wtulać między piersi. A potem pozwalała mu robić na tych piersiach kółka, palcem wskazującym.
Pokój z kuchnią. Mieszkanie czyste, wymalowane na żółto (daleko było tej żółci do Zosinego cytrynowego). Z balkonem malutkim, z drzewkiem owocowym pod oknem. Zosia powiesiła firanki – były białe i bez wzorków, ale za to z małymi oczkami (tak małymi, że nawet muszki owocówki by się przez nie nie przecisnęły; gdyby tylko mieli w domu owoce…). Zosia przykryła stół obrusem – był seledynowy, brzegi miał brązowe. Zosia włożyła do kuchennej szafki talerze, kilka szklanek, miskę na zupę. Zosia ustawiła łóżko przy oknie.
Franciszek miał jeszcze swój żal o ten dom. I wstydził się przed żoną – że obiecał i słowa nie dotrzymał. Nabawił się też dorosłości, która wcale już nie wierzy w to, że jak się buduje domy w nowym mieście, to ten wybrany dom będzie później domem do swojego w nim zamieszkania. I gdzieś w środku Franciszek śmiał się z siebie – z naiwności, z romantyzmu, z głupoty. Mówił sobie: „Przecież gdyby każdy tak chciał wybierać dom, to wszyscy byśmy dziś w Nowym Jorku mieszkali”.
Z tego przydzielonego domu Franciszek niósł żonę na rękach, kiedy rodziła w połowie ósmego miesiąca. Potem niósł z niego córkę, gdy przyszła pora chrztu. Później pokazywał dom swoim braciom, mamie swojej. I z domu wyjeżdżał na pogrzeby mamy, braci, dwóch sióstr. Do domu przyprowadził miesięcznego psiaka i kanarka w miniaturowej klatce (pod pachą ją wtedy schował). Przez wiele lat przynosił do tego domu co miesiąc wypłatę z kombinatu.
Wreszcie zaczął do niego przychodzić listonosz z emeryturą.
Domu nigdy nie zmienił. Nie dlatego, że mu zupełnie pasował – mógł być większy, mógł być w ładniejszym miejscu, balkon też mógłby być o metr dłuższy i o pół metra szerszy. Różne powody były, że go nie zmienił. Ale najważniejszy to ten, że Zosia nie chciała. Powiedziała mu po piętnastu latach:
– Pamiętasz ten nasz wymarzony dom na Willowym? Pamiętasz, jakie były z nas dzieciaki wtedy, że myśleliśmy, że wystarczy go kółkiem oznaczyć i urzędnik nam go da?
– Zosiu, pamiętam. Takich rzeczy się nie zapomina.
– No, to tak mi się wydaje, że to nie był nasz dom. Gdyby nim był, tobyśmy tam mieszkali.
Nawet wtedy nie zapytał, czy ma do niego żal. Bał się zapytać.
Z okna swojego mieszkania widzą tamten dom. I to mieszkanie w nim, i te okna. To pranie, które wiosną i latem suszy się na balkonie. Czyjeś. Cudze. Ale bardzo podobne do ich prania – też spodnie z dwiema nogawkami, też koszule z dwoma rękawami, też majtki z miejscem na tyłek.
Tę historię o budowaniu domu dla Zosi Franciszek przypomniał sobie jakieś pół roku temu. To było wtedy, jak z tamtego domu, który widzą ze swojego okna, wyprowadzała się kolejna rodzina (Franciszek policzył, że w ciągu kilkudziesięciu lat było ich sześć; dla niego to dużo). Zrozumiał wtedy żonę – to nie był ich dom. Zrobiło mu się lżej, bo może i dobrze, że go nie dostali.
Ale zaczął myśleć: „Hm… Kiedy ostatni raz Zosia powiedziała ci, że cię kocha? Kiedy to było? Może już ciebie nie kocha? Może przestała wtedy, no przecież wiesz kiedy…”.
Czy Zofia kocha Franciszka?
Niedawno sprzedawczyni ze sklepu warzywniczego (od tysięcy tygodni kupują w nim jarzyny, które sprawiają, że rosół to rosół) opowiedziała Franciszkowi historię, od której zakręciło mu się w głowie.
Historia: jest grudzień, tuż przed świętami; Zofia przychodzi do sklepu i prosi o mandarynki, pietruszkę, marchewkę, pół kilo cytryn i paczkę rodzynek. A na koniec wyciąga z torebki jabłko – jeszcze świeże, jeszcze jędrne, pewnie jeszcze słodkie. I mówi do sprzedawczyni, że takie jabłka chce. Kilo ich. Ale takie muszą być, a nie inne. Bo takie, a nie inne mężowi zasmakowały. Kupiła je trzy dni temu, a to – wyjęte z torebki – ostatnie jest.
I co ona teraz zrobi, jak tych jabłek nie będzie?
Franciszek zmarł w 2013 roku. Upadł na ulicy, dokładnie dwieście metrów od swojego domu (wyliczyła Zofia). Została jedna emerytura, a to mało, żeby wystarczyło na czynsz i opłaty. Zofia sprzedała mieszkanie i zamieszkała z córką, szczęśliwie tylko dwa osiedla dalej.
Stoi przed stareńkim domem w Grębałowie – drewnianym, z ogródkiem napęczniałym od kwiatów. Ona też jest stareńka. Ma na sobie czerwono-białą sukienkę, w uszach czerwone kolczyki, a na szyi czerwone korale. Sukienka, kolczyki i korale nie są tak stare jak ten dom. Nikt ich nie przenosił, nikt z korzeniami nie wyrywał, nie rozbierał na części.
Przecież to ten sam dom – dokładnie ten sam. Ten, który przez wiele lat nie ruszał się z Bieńczyc.
Jak to się stało, że był w Bieńczycach, a dzisiaj jest w Grębałowie?
Elżbieta (rocznik 1922) teraz opowiada tę historię – historię domu z dwóch miejsc. Teraz, bo ktoś ją o to poprosił, bo dla kogoś to była ważna rzecz.
Adam Gryczyński – fotografik.
Facet jak dąb (albo i dwa), a wzruszył się ludźmi.
Tym, co im się w życiu podziało. Tym, jakie było ich życie. Tym, dlaczego to życie im odebrano, a zamiast niego wstawiono nowe. Gryczyński postanowił przypomnieć świat sprzed 1949 roku – świat jeszcze bez Nowej Huty. Świat, który zamienił się w Nową Hutę. Te wszystkie wsie, które Nowa Huta zjadła, którymi objadł się kombinat (i nawet czkawki nie miał). Bieńczyce, Czyżyny, Pleszów, Luboczę, Mogiłę… Gryczyński odkrył życie przed Nową Hutą – ludzi odkrył. Z ich żalem, z tęsknotą, ze strachem i z rozczarowaniem. Opowiadali mu o burzonych domach; o wspomnieniach, z którymi władza ludowa kazała im iść do nowych bloków; o sadach, o dożynkach, o bogatych parafiach. Zdjęcia pokazywali – świat, który nie był tak skomplikowany. Który był dobry, szczery i cichy. Jak z bajki, jak nie wiadomo z czego.
(Dziś nie wiadomo, ale wtedy było wiadomo – wziął się z ludzi. Dobrych, szczerych, cichych).
Zdjęcia zabrał do domu. Odczyścił z muszych kup, wyprostował (bo w rulonikach były; ludzie je zwinęli w ciasne walce; myśleli, że już do niczego się nie przydadzą, więc nie trzeba będzie ich rozprostowywać). Z tych fotografii ułożył wystawę na placu Centralnym – Nowa Huta – najmłodsza siostra Krakowa. Oczywiście, były na niej i inne zdjęcia – Nowej Huty w budowie, Nowej Huty zbudowanej, Nowej Huty walczącej z komunizmem… (to klasyka fotografii dokumentalnej).
Ale to te stare zdjęcia były najważniejsze. I Elżbieta mówi, że teraz jest tak, jakby urodziła się ponownie (tyle że z gotowymi obrazami; a jak gotowymi, to nie musi ich się spodziewać, ale od razu może je segregować i oceniać ich intensywność). Pewnie, że do swoich Bieńczyc nie wróci; ma jednak dwa światy – ten i tamten. Ten zna, a tamten sobie przypomina, filtruje go i przesącza.
Gryczyński mówi: historia kiedyś wyparowała, historia dziś się materializuje.
Była parą, jest wodą. A to już coś.
Zdjęcie z wystawy: rodzina Świdrów z Bieńczyc ustawia się przed obiektywem aparatu, za plecami ma altankę i drzewa (tło przywiózł ze sobą fotograf). Mężczyzna obejmuje ramionami dwie kobiety – są najwyższym piętrem tego zdjęcia. Na niższym stoi trójka dzieci. Na parterze – pucołowaty chłopiec w marynarskim ubranku (ma twarz, której nigdy się nie zapamiętuje).
Rodzina stoi sobie w Bieńczycach, właśnie jest odpust. Pogoda taka, że lepiej było w domu siedzieć. Tę pogodę widać na butach dzieci – ubłoconych niemiłosiernie. Gdyby świeciło słońce, dzieci włożyłyby sandały, takie na rzemyki.
Dziewczynka po lewej stronie zdjęcia to Elżbieta – biała sukienka, podkolanówki, włosy ścięte na pazia, na szyi korale.
(W 1933 roku ta fotografia pewnie była jaskrawa – marchewkowa sepia. Dzisiaj jest kawą z mlekiem, w której więcej mleka niż kawy – taka kawa mocno odstana).
Po co fotograf taszczył ze sobą tło? Bieńczyce mu się nie podobały? Ludzie źle się prezentowali w bieńczyckich plenerach?
– Wieś z drogą, domy w równych odstępach – opowiada Elżbieta (i jednocześnie szuka w szafie tej swojej kolorowej chusty, którą przywiozła niedawno z Zakopanego, a która miała przypominać chustę bieńczycką – wielką na całe plecy, aż po łydki). – Więc te domy… jedne kryte dachówką, inne strzechą. Jedne bogate, bo z lśniącymi szybami w oknach; inne z szybami matowymi ze starości. Mieliśmy niedaleko rzekę, dwór mieliśmy, łąki, kolej. Najpiękniejsze były sady: pełne owoców, które woziło się do Krakowa, dla państwa mieszczan. Też mieliśmy spory kawał ziemi, też sadziliśmy, a potem zbieraliśmy plony. Nic nadzwyczajnego, w tych naszych Bieńczycach to wszystko takie wielkie rosło. Ziemia dobra, Bóg błogosławił, człowiek dbał. Żyło się.
Ona pasła gęsi. Raz uciekły jej w zboże. Rozpaczała rozpaczą ośmiolatki.
Ojca miała takiego, że na miejscu nie mógł usiedzieć – podróżował tu i tam, a nawet do miejsc, które nie były ani „tu”, ani „tam”, tylko „gdzieś”.
Kiedy dorosła, ojciec spakował rodzinę i przeniósł się do innego miejsca w Polsce. Ona została na gospodarce. Bo ziemię kochała, bo z drzewami za oknem było jej dobrze. Bo dom był oswojony – czasem skrzypiał, czasem szumiał, czasem charczał, czasem wyginał się z bólu albo cierpiał na niestrawność. Jak wszystkie stare domy.
Wyszła za mąż – za Kazimierza z Mogiły, młynarza (wypatrzył ją sobie po niedzielnej mszy świętej).
Potem był rok 1949.
Potem na wielkich arkuszach pojawiła się Nowa Huta.
Potem przyszli do Elżbiety ludzie i powiedzieli: „Tu stanie miasto, tu staną nowoczesne bloki”. Do tego: „Tu nie może być sadu, tu nie może być waszego domu, bo w jego miejscu wymyśliliśmy sobie główną drogę”.
Więc nie mogło być tak, że jej dom stanąłby na drodze głównej drodze.
Nie tylko do niej przyszli. Chodzili od domu do domu. Mówili o odszkodowaniach. A ona myślała: „No jak odszkodowanie, jak mi właśnie śliwy kwitną? No jak, cholera, odszkodowanie, kiedy czereśnie niedługo będą? Jak odszkodowanie, kiedy maliny… Jak, przecież za chwilę porzeczki…”.
– To poprosiłam tych junaków ze Służby Polsce, żeby mi dali trochę czasu. No, żeby wszystko zdążyło przynajmniej dojrzeć. Szkoda było zostawiać to na krzewach i drzewach, a potem pozwolić, żeby spychacze połamały te drzewa i krzewy. Przecież to wbrew naturze, żeby łyżki koparek napakować owocami, które można zjeść.
Poczekali.
Co miało dojrzeć, dojrzało.
Co mieli zjeść ludzie w Krakowie, zjedli.
Z rozwaleniem domu junacy czekać już nie chcieli.
Więc Elżbieta znowu ich prosiła: „Bądźcie delikatni, dom chcę uratować”. O delikatności mówiła… junakom.
Posłuchali – rozebrali dom na kawałki. Ściana do ściany, deska do deski, sufit do podłogi, zadrapanie do fałdy, pęknięcie do wykrzywienia. I poszli.
Stała nad pociętym domem.
Patrzyła w lewo, patrzyła w prawo. Inni mieli gorzej – z ich domów zostały strzępy, włókna. Kurz po nich nie chciał opaść.
Ktoś jeszcze próbował powstrzymać Nową Hutę – rzucił się pod spychacz, zatarasował drogę koparce. Ktoś z żalu rano już się nie budził. Ktoś osiwiał w jedną noc. Ktoś spuchł i pękł. Ktoś uparł się, że zapomni, jak się mówi. Ktoś z bólu się roztył. A kogoś innego ból zasuszył, więc ten ktoś zamienił się w wianek czosnku i zwyczajnie sam siebie powiesił na gwoździu, pod powałą.
Były domy, były sady, była kilkusetletnia historia. Byli ludzie.
Elżbieta została z domem w plastrach i nie swoją ziemią. Przydzielono jej nowe życie w nowym mieście – trzy pokoje z kuchnią. Wcale tam iść nie chciała – jak iść do miejsca, w którym ludzie chodzą sobie nad głową (a powinni nad głową mieć tylko dach i niebo)? Poszła do ważnego dyrektora w kombinacie. Uprosiła go o działkę, na której mogłaby swój stary dom pozlepiać. Dał kawałek ziemi w Grębałowie. Więc do Grębałowa miała zawieźć swój dom. Pomogli jej ludzie z Bieńczyc – zapakowali dom na furmanki; przywiązali dom sznurkami, żeby go po drodze nie pogubić; jeden z drugim się przeżegnał. Oznaczyli kredą deski, żeby potem wiedzieć, co z czym łączyć. Żeby sufitu nie połączyć z podłogą, a ze ścian nie porobić sufitu i podłogi. Żeby drzwi były tam, gdzie były drzwi (żeby skrzypiały jak to drzwi).
– Postawiłam go. Wszystko się ładnie połączyło. Tyle że to miejsce było obce, więc bałam się, że dom korzeni nie zapuści. Czy tęskniłam? Bardzo. Okrutnie. To przecież nie był mój świat; każdy kąt obcy i nieoswojony. I na dodatek jeszcze nie wolno było wspominać ani opowiadać, że kiedyś na terenach, które zajęła Nowa Huta, było piękne życie. Kazano zapomnieć. Mnie to bolało. Bo ten nowy świat wymyślił nam inną historię: że były ugory, że bagna, że nieurodzaje, że analfabetyzm. Zacisnęłam zęby. Dziurę mi ten żal w środku wypalił, ale przeżyłam. Ja i mój dom.
Ugory? Przecież nigdzie ziemia nie była tak tłusta jak w Bieńczycach. Nieurodzaje? Przecież z urodzajami był kłopot, bo ludzie ich przejeść nie mogli. Analfabetyzm? Przecież w starych Bieńczycach rodzili się przed wojną profesorowie uniwersytetu, księża, prawnicy, lekarze.
I poetka jedna – Elżbieta.
Chociaż siebie jako poetki nie ceni.
Mówi: „Moje wiersze takie śmiszne”.
Dom zapuścił korzenie.
Z tyłu domu Elżbieta urządziła ogródek-ogród. Ogródek, bo mały; ale ogród, bo w nim rosły kwiaty, które przez wiele lat woziła na motorku na Rynek Główny. O jej mieczyki biły się gosposie opiekujące się porządnymi krakowskimi domami. A róż zazdrościły jej krakowskie kwiaciarki.
(Zamiast kupić sobie ciepłe buty na zimę, kupowała krzaki róż. Zimą chodziła więc w tych letnich butach. Za to róże nigdy nie przemarzały).
Nie byłoby takich kwiatów, gdyby nie Kazimierz, mąż Elżbiety – czuły wobec róż, rozkochany w niej. Ona sadziła kwiaty i paliła dużo papierosów. On krzewy szczepił i pytał: „Elciu, czy aby przypadkiem nie brakuje ci papierosów? Bo ja mogę zaraz do sklepu się udać. Chociaż wiem, że to niezdrowe. Ale kocham ciebie tak, że pójdę”.
Dzieci rosły – jeszcze ładniej niż te róże, niż te mieczyki, niż cynie. Dzieciom urodziły się dzieci. I ich dzieciom – również.
Do Krakowa Elżbieta już od dawna nie jeździ. Co wyhoduje, to rozda sąsiadkom.
Kwiaty ma też po to, że jak przyjedzie do niej wnuk, to one mu pozują do zdjęć. Dom pozuje. Ten sam dom – stareńki, drewniany, poskładany do kupy i przewieziony furmankami.
Swój nie swój.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie II zmienione