Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wężymord - gatunek rośliny warzywnej z rodziny astrowatych - pochodzi z południowej i środkowej Europy oraz części Azji. Jego nazwa pochodzi z czasów, gdy w medycynie ludowej używano tego warzywa jako antidotum na jad żmij.
Takich roślin jak wężymord podczas zwykłego spaceru mijamy setki, jeśli nie tysiące... Bo wszędzie tli się "drobne życie", o jakim pojęcia nie mamy... Na trawnikach, w miedzach, drzewach, na polach i polnych kamieniach... Ile wiemy o tajemniczym świecie traw, drzew, porostów i trzcin? Prawda, że niewiele?
Zajrzyjmy więc do książki O czym szumią wężymordy, w której Wiesław Fałtynowicz pochyla się z czułością i uważnością nad każdym "żywym drobiazgiem". Z tej książki wiele się dowiemy, ale też - dzięki niej - będziemy rozglądać się uważniej podczas każdej kolejnej wędrówki...
Miłości do przyrody nie można się nauczyć, można za to spróbować czegoś się o niej dowiedzieć, by nabrać do niej szacunku... Czasami bowiem najzwyklejszy w świecie szacunek znaczy więcej niż porywy ognistej miłości... I o tym także jest ta książka...
Weźcie ją do plecaka, usiądźcie w trawie, oprzyjcie się wygodnie o polny kamień i czytajcie. A potem raz jeszcze - po lekturze - rozejrzyjcie się wokół uważnie... Prawda, że widać więcej?
"Jesteśmy tylko jednym z około 10 milionów gatunków, chociaż często - zadufani w sobie - mienimy się panami stworzenia. Prosty rachunek pokazuje nasze miejsce: jeżeli przyjąć czas trwania życia na Ziemi za jedną dobę, to historia Homo sapiens w tej skali zamyka się w 1/4 sekundy. Tyle czasu było nam dane, żeby narodzić się, nauczyć cokolwiek i poznać świat. Jaka jest wiedza niemowlęcia, które żyje 1/4 sekundy?".
WIESŁAW FAŁTYNOWICZ
NOTA O AUTORZE:
Wiesław Fałtynowicz - botanik (od 1996 roku profesor nauk biologicznych). Urodził się pod znakiem Lwa w 1952 r. w Suwałkach. Badacz niezależny, wcześniej związany z uniwersytetami w Gdańsku (1976-1999) i we Wrocławiu (1999-2020). Zajmuje się przede wszystkim porostami, ale też roślinami, ich ekologią i ochroną oraz monitoringiem środowiska. Jest autorem kilkunastu książek oraz ponad dwustu artykułów naukowych i popularnonaukowych. Napisał ponadto około stu felietonów, wierszy i scenariuszy do filmów o tematyce przyrodniczej. Promotor kilkudziesięciu magistrów i 14 doktorów - z nich jest najbardziej dumny i uważa ich za swoje najważniejsze osiągnięcie na polu nauki. Interesuje się motywami przyrodniczymi w sztuce i literaturze. Amator powieści sensacyjnych, poezji i dobrych książek. Mieszka na peryferiach Wrocławia, gdzie są rozległe tereny na spacery z psami. Uprawia duży ogród, w którym prowadzi długie dyskusje egzystencjalne z rosnącymi w nim dziesiątkami gatunków roślin. Jest miłośnikiem podróży, jazdy samochodem, kiszki ziemniaczanej i Suwalszczyzny, a z dalszych regionów - Syberii, Amazonii, wysp tropikalnych i Kapadocji. Prywatnie ojciec czworga dzieci i dziadek ośmiorga (na razie!) wnucząt.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 155
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tak dużo rzek już za mną, że czasem zastanawiam się, która z nich jest rzeczywiście moją rzeką. Nie jest nią na pewno Wisła, blisko ujścia której mieszkałem prawie 30 lat, nie jest nią i Odra, nad którą od dwudziestu ponad lat przejeżdżam i przechodzę kilka razy dziennie. Nie jest moją rzeką Bystrzyca, nad którą drzewa widzę w tej chwili z okna domu, ani Radunia, chociaż na jej zboczach spędziłem długie godziny swojego przyrodniczego życia. Nawet wspaniały, rozłożysty Niemen o aksamitnych wodach i ukwieconych brzegach nie jest moją rzeką, chociaż za każdym razem, gdy go widzę, ogarnia mnie dziwne wzruszenie. Nie, jednak to tylko Czarna Hańcza budzi tak duże emocje, porusza wyobraźnię, jak pierwszy w życiu pocałunek i spacer z dłonią w dłoni. Wspaniale to ujęła Józefa Drozdowska, która ponadto w kilku wersach podsumowała całą historię mojego życia:
„Dolina mojej rzeki jest tutaj
gdzie miała swój bieg największa rzeka mojego dzieciństwa (…) W dolinie mojej rzeki gdzie historia splata się z dniem dzisiejszym gdzie umarł Ojciec, a urosła legenda
i spuentowała jego ulotność i epizodyczność:
W dolinie mojej rzeki toczy się nadal historia”1.
To oczywiście nie był wiersz o mnie, wtedy się nie znaliśmy, a w ogóle widzieliśmy się tylko raz (dla mnie niezapomniany lipcowy dzień na nad Kanałem Augustowskim, bodajże w 2004 roku i wiersz Na śmierć oryla mówiony przez Poetkę na zboczu bindugi), ale to jedna ze składowych geniuszu poetyckiego: pisać o wszystkich jakby to było o tym jednym.
Dróg, które zostały za mną, jeszcze więcej niż rzek! Wszystko, co w życiu napisałem jest ich opisaniem i zawsze będzie to niedokończona opowieść, ponieważ szczegóły już poumykały, a nawet jeśli miały one jakieś znaczenia, to dróg było tyle, że nie sposób je prześledzić, przemierzyć pamięcią, odtworzyć, a zresztą – po co? Tu chyba najbardziej będzie pasował cytat z jednego z moich licznych felietonów, zresztą zatytułowanego Drogi:
„A gdy próbuję prześledzić swoje drogi, stwierdzam ze zdumieniem, jak dużo było niedokończeń, takich ledwo wydeptanych ścieżek, splątanych jak ślady zająca baraszkującego na śniegu. Ale chociaż tyle pozostało na nich niezdeptanych źdźbeł, to przez to wcale szybciej nie zarosną, ślady zostają już na zawsze. To tak jak z uśmiechem i łzami – ich cień zostawiamy za sobą na drodze i często jest to jedyny ślad po nas. Tylko kto go odczyta? Te wszystkie moje drogi są we mnie, ze swoimi zakrętami, dziurami w jezdniach, pyłem, przystankami, i już się ich nie pozbędę. Od czasu do czasu któraś chce mi się opowiedzieć; nie mają nic poza przeżywaniem się wciąż od nowa, rozwijaniem swoich wstęg naznaczonych odciskami tysięcy stóp. Pokazują mi moje ślady, opowiadają ich historię, wygrzebują zamazane fotografie, zapomniany śmiech, niedosuszone łzy, łaszą się jak pies dopominający się odrobiny zainteresowania. Czasem poddaję się, czochram ich czupryny zmierzwione przydrożnymi drzewami i słucham. A potem siadam i piszę: Próbowałem tak dużo dróg, smakowały – każda inaczej, nad wszystkimi, jak kurz, zapach cynamonu, niedzisiejszy, obcy w krajobrazie, niepojęty, wplątany w mglisty oddech przeszłości ogryzek brązowej kory w kieszeni”.
I na koniec tego wstępu o jednej z najważniejszych moich dróg – przyrodniczej. Piszę z pewną ostrożnością, że jest jedną z najważniejszych, jakbym bał się uczciwie przyznać, że jest najważniejsza, determinująca kroki stawiane na wszystkich innych drogach i wpływająca na nurt wszystkich moich rzek. Dokładniejsze opisy zapewne będą zawarte w moich nekrologach i obszerniejszych od nich wspomnieniach pośmiertnych, dlatego tutaj ich oszczędzę, znowu odwołując się do poety, Tadeusza Dawidejta, którego jeszcze nie poznałem osobiście, ale który kiedyś – zapewne nie wiedząc co czyni – z genialną poetycką intuicją opisał w wierszu podmiot moich zainteresowań naukowych – porosty.
„nie należysz do żadnych roślin nie przetwarzasz codzienności szarych zdarzeń i pajęczyn łatwowiernego pająka daleki krewny świata, który cię zamyka w sobie a jednak wcale nie jesteś inny…2”.
Zastanawiam się, dlaczego ci moi rówieśnicy z Augustowa – Józefa Drozdowska i Tadeusz Dawidejt – tak intuicyjnie trafiają w moje odczucia. Może podobny wiek, może wychowywanie się w zbliżonych warunkach, ale ja stawiam na to, że to przeżywanie w tych samych okolicznościach swoistej i wyjątkowej przyrody naszego regionu sprawiło, że chociaż tacy dalecy, to jednak jesteśmy bliscy i tożsami w odczuwaniu rzeczywistości.
Może to trochę dziwny wstęp do zbioru felietonów, które pisałem w latach 1998–2007 dla dwóch czasopism, nieistniejącej już „Jaćwieży” i „Uniwersytetu Wrocławskiego”.
„Jaćwież” była kwartalnikiem. W latach 1988–2007 ukazało się 37 numerów tego czasopisma, z którym – od pierwszego do ostatniego numeru – byłem ściśle związany jako stały felietonista. Czasopismo wyjątkowo bogato ilustrowane, świetnie redagowane, nominalnie krajoznawczo-kulturalne, ale tematyka tekstów w nim publikowanych była wyjątkowo szeroka. W każdym numerze były, a wręcz często przenikały się, treści historyczne, a także dotyczące spraw związanych z kulturą, przyrodą, turystyką, obecna była także literatura i ważny aspekt kronikarski. Wszystko dotyczyło terenów związanych z historyczną Jaćwieżą, krainą obejmującą Suwalszczyznę, wschodnią część Mazur i tereny obecnej Litwy do linii Niemna. Całość zwykle wykraczała problematyką poza ową małą Ojczyznę, co zresztą było docenione nie tylko przez czytelników, ale także przez gremia bardziej oficjalne.
Z kolei „Uniwersytet Wrocławski” jest wydawany przez moją byłą już uczelnię. Z nim byłem związany w latach 2001–2004. W większości przypadków felietony w „Uniwersytecie Wrocławskim” były przedrukami z „Jaćwieży”, tylko nieliczne były oryginalne.
Felietony dotyczą różnych spraw, ale nawet jeśli nie są związane bezpośrednio z przyrodą, to każdy z nich ma swoją inicjację w najróżniejszych przyrodniczych szczegółach, bo to w końcu całe moje życie. Niektóre, biorąc pod uwagę słownikowe definicje, stały się mimo woli esejami, ale te dwa gatunki literackie często stykają się ze sobą.
Fotografie są zawsze z tekstami związane merytorycznie, aczkolwiek w czasopismach ich nie było; jedynymi ilustracjami felietonów w „Jaćwieży” były piękne w swojej prostocie rysunki nieżyjącego już Wiesława Osewskiego – Wieśku, dziękuje Ci za nie! Dziękuję też mojemu bratu – Zbigniewowi, redaktorowi naczelnemu „Jaćwieży” – za inspirację; to dzięki niemu większość tych tekstów powstała. Dziękuję również Igorowi Borkowskiemu, naczelnemu „Uniwersytetu Wrocławskiego”; Igor, w sztuce motywowania osiągnąłeś wyżyny! Profesorowi Tadeuszowi Stawarczykowi dziękuję za oznaczenie sępnika czarnego, a Eli Mazurek (CiP) za udostępnienie fotografii okratka australijskiego jej autorstwa.
Czy można przyznać się do tego, że się nie chodzi do teatru? Oczywiście, że nie! Bo nie wypada nie wiedzieć, co to jest pantomima i kim był Henryk Tomaszewski! Bo jak można nie znać autorów Boskiej komedii lub Nie-Boskiej komedii? Nie można się przyznać, że się nie wie, którzy Polacy dostali ostatnio nagrodę Nobla i nie można nie wiedzieć, co to jest sonet, aria, impresjonizm. Przecież każdy musi znać takie oczywistości! No, ostatecznie, można nie wiedzieć o Christo i jego opakowanych budynkach i wybrzeżach albo o instalacjach Katarzyny Kozyry. Niejednokrotnie słyszymy, że takie i im podobne wyznaczniki określają człowieka na poziomie. Ale ów człowiek może nie odróżniać sosny od świerka, jemioły od jemiołuszki, wrony od gawrona albo żyta od pszenicy! Co więcej, może szczycić się tym („Co się będę zielskiem zajmował?”), bo przecież kulturalnym ludziom wystarczy wiedzieć, że róża kwiatem miłości jest, bo wielki poeta napisać tak zechciał i nie można brukać ideału, zaśmiecając szare komórki jakąś fotosyntezą i asymilatami. A kawka za żadne skarby nie będzie kojarzyła się z sympatycznym i mądrym ptakiem, który towarzyszy nam w miastach, tylko raczej z czarną kawką, popijając którą możemy jednocześnie dyskutować o Kafce.
Kultura przyrodnicza – coś takiego w szerokiej skali właściwie nie istnieje. Nikt nie powie z wyrzutem: „jak możesz tego nie wiedzieć?”, gdy zrobimy zdziwioną minę usłyszawszy słowa „ekosystem”, „porost”, „populacja” i „łańcuch pokarmowy”. Może taka sytuacja jest pokłosiem naszej pogmatwanej narodowej przeszłości, gdzie przechowywanie wiedzy historycznej i literackiej warunkowało byt narodu bez państwa? Nie wiem. Ale współcześnie staje się to dla mnie mało zrozumiałe, wręcz szkodliwe, bo oddalające nas od środowiska przyrodniczego, w którym żyjemy, na które wpływamy i które oddziałuje również na nas. I nie rozumiem, dlaczego model „człowieka na poziomie” mają uosabiać właśnie ci, którzy są zamknięci w kręgu kawiarnianych dyskusji o tym, czy geniusz Krystiana Lupy lepiej uwidacznia się w Lunatykach czy w Prezydentkach, co chciała przekazać Wisława Szymborska w ostatnim tomiku wierszy, czy o tym jaka Magdalena Abakanowicz wielka jest i dlaczego. A może by zacząć dostrzegać, poza dużą wiedzą, ich ograniczony antropocentryzm, ich infantylizm spojrzenia na przyrodę, której nie znają i której tak naprawdę boją się?
A ja, no cóż, słysząc arię, dostaję wysypki, po ansamblach głowa boli mnie przez trzy dni, w przerwach między Miltonem a Hawking’iem odprężam się przy książkach Ludluma, z równą przyjemnością czytam nowele Pirandello jak i kryminały Chandlera i przedkładam Rambo oraz Bractwo róży Davida Morella nad Imię róży Umberto Eco. I wolę dypsomaniaka od kogoś kto myśli, że mniszek3, to rodzaj męski od mniszki4, ale nie wie, że są mniszki5 żywiące się igłami sosen, a na dachach wielu kościołów znajdują się mnich-mniszki6. I takim „ludziom na poziomie” dedykuję wiersz, który kiedyś, po jakimś spotkaniu z im podobnymi, napisałem:
„Bez esperancji
Tautologie, transformacje, transekt, tranzyt, trombocyty, eponimy w omnibusie, tachografy, tachometry, tabulaty. Trakt, taksówka, tellulometr, trybun, tropizm, trykotaże, tunel, tundra, kupaż w barze. Patologia w pantografie. Naturalność? Humbug! Blaga!”.
Pogodny, wiosenny poranek. Wygodny fotel w pociągu Intercity z Wrocławia do Warszawy. Rozpostarta gazeta, na jednej ze stron duży tytuł: Powrót do natury. Niebo na horyzoncie zaczerwienione, chociaż słońce jeszcze schowane. Zielone pola, ciemnozielone sosny z żółtymi świeczkami kwiatostanów; z najbliższych pęd pociągu zdmuchuje złoty pyłek, który otacza wagony półprzezroczystym, skrzącym się, kokonem.
Marzenia są jednym z najważniejszych elementów życia. Co najmniej podtrzymują nas na duchu, a w wielu sytuacjach mobilizują do działania: ich rola motywacyjna i siła sprawcza jest trudna do przecenienia. Czasem są one bardzo proste, wręcz wpisujące się w zanotowaną prawie dwa tysiące lat temu myśl Seneki (55 p.n.e.–40 n.e.): „Potrzeby naszego ciała są skromne: domaga się ono jedynie ochrony przed zimnem, pokarmu dla zaspokojenia głodu i pragnienia”. I ten sam filozof, kontynuując, napisał, że „Wszystko, czego pożądamy ponadto, służy naszym wadom, a nie rzeczywistym potrzebom”. Stąd, na jednym biegunie, marzenia króla Midasa, by wszystko, czego się dotknął, zamieniało się w złoto, a na drugim piękna w swoim tragicznym bezsensie wyprawa Jazona po złote runo. Nostalgia i marzenia o kolorach w zgrzebnej PRL-owskiej rzeczywistości owocowały pięknymi tekstami (np. Już czas na sen Jeremiego Przybory). Marzenia, które znalazły wyraz w Listach do Madeleine podtrzymywały nadzieję na przetrwanie Guillaume Apollinaire’a (1880–1918) w zabłoconych okopach na froncie podczas pierwszej wojny światowej (ale trudno, żeby tak słowiańsko romantycznych marzeń nie miał poeta, który naprawdę nazywał się Wilhelm Kostrowicki).
„Powrót do natury” – piękne hasło, manifest wielu marzycieli, chociaż nie wiem, co za tym się kryje. Zamieszkanie w małym, drewnianym domku w środku lasu, nad brzegiem rzeki i jeziora? Czy szałas? Bez prądu i bieżącej wody? Bez łazienki i toalety? Samochód i rower też odpadają, podobnie jak telefon i inne urządzenia – natura nie zna takich wytworów. Przecież każdy z nas jest stroną w konflikcie z naturą, konflikcie trwającym już dziesiątki tysięcy lat, od momentu powstania człowieka rozumnego Homo sapiens. Działalność pierwszych ludzi była wtopiona w środowisko, prawie niedostrzegalna, chociażby z powodu ich małej liczebności i ograniczonych możliwości. Ale duże zagrożenia dla przyrody stwarzaliśmy już bardzo dawno, w końcu wspaniałe, gonne lasy cedrowe w górach Libanu zostały całkowicie zniszczone już kilkaset lat przez narodzinami Seneki. A współcześnie większość naszych poczynań jest ingerencją w życie przyrody.
A może powrót do natury oznacza tylko minimalizację owej ingerencji? Przecież nie musimy zwalczać przyrody, która – realizując swoje podstawowe, życiowe funkcje – nie jest naszym przeciwnikiem. Nasze środowisko już od setek lat nie jest naturalne. Innego jednak nie mamy i nie będziemy mieli. A poza tym, przyroda w każdym przejawie jest fascynująca, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z układami naturalnymi, czy też z ekosystemami mniej lub bardziej przekształconymi przez człowieka. Tych pierwszych jest znikomo mało – niektóre torfowiska, fragmenty wydm nadmorskich, wysokogórskie murawy, niektóre zbiorowiska wodne. Ale to ułamek procenta. Większość to pola uprawne, łąki, tereny zabudowane. Lasy, które zajmują prawie 30% powierzchni kraju, to w większości uprawy drzew, tylko niektóre ich fragmenty zbliżają się do tego, co uważamy za naturalne. Ale nawet spacerując po najbardziej chronionym fragmencie lasu w Europie, po rezerwacie ścisłym Białowieskiego Parku Narodowego, widzimy stare trakty, przepusty pod drogami, rowy, groby powstańców i miejsca osadnicze.
Może więc powrót do natury oznacza po prostu konieczność dbania o to, co przekształciliśmy, aby nie przeobrażało się dalej, byśmy mogli cieszyć się tym, co – często walcząc o przeżycie – trwa wspólnie z nami?
Może powrót do natury oznacza racjonalne użytkowanie wszelakich dóbr, zarówno tych, które sami wytwarzamy, jak i tych, które oferuje nam przyroda?
Może powrót do natury to jest to wszystko, co wymieniłem, bo w dosłownym znaczeniu jest on „tak samo ponętny i tak samo niemożliwy, jak powrót do młodości” (Tadeusz Kotarbiński 1886–1981).
Dwunastopasmowe autostrady w Ameryce Północnej, którymi w ciągu godziny przejeżdża kilkanaście tysięcy samochodów i ledwo widoczne, wąziutkie ścieżynki we wszystkich zakątkach świata, którymi – czasem raz na miesiąc – przechodzi człowiek lub zwierzę. Drogi wodne, te niewidoczne, na morzach i oceanach, które swoimi przyrządami wytyczają nawigatorzy statków, i te stworzone przez ludzi – kanały, które często – jak na przykład w Holandii, w Amazonii czy w Hongkongu, gęstą siecią oplatają duże obszary, będąc nie tylko szlakami, ale również siedliskiem dla tysięcy mieszkańców łodzi i barek zakotwiczonych przy ich brzegach. Drogi powietrzne, precyzyjnie wytyczone szlaki, które w każdej minucie przemierzają dziesiątki tysięcy samolotów, helikopterów, lotni. Drogi żelazne, przecinające stalowymi ostrzami kontynenty, które ułatwiły spacyfikowanie Indian i prawie zupełne wytrzebienie bizonów i wzdłuż nasypów których pochowane są kości dziesiątek tysięcy zamordowanych więźniów rosyjskich łagrów, ale mające współcześnie pozytywne konotacje, bo wszystkie tragedie omglone zostały legendami trampów i pionierów na amerykańskich preriach i w ostępach syberyjskiej tajgi. Współczesne infostrady, łączące w niewidzialną sieć komputery, telefony komórkowe, telewizory i radia, którymi nieustannie mkną biliony bilionów informacji, zamykając nas w gęstej papce zbędnych w większości danych.
Rozwój cywilizacji, to nic innego, jak tylko stopniowe zagęszczanie sieci dróg. Wieki temu mógłbym wędrować dniami, nie spotkawszy najmniejszego śladu działalności człowieka i krzyżując swój trop tylko z tropami zwierząt. Dzisiaj, nawet w ostępach najdzikszych parków narodowych, ścieżki i drogi są powszechnie obecne, nie mówiąc już o tej niewidzialnej matni dróg informatycznych, która oplata nas gęsto przez całą dobę.
Drogami człowieka przemieszczają się też inne organizmy: rośliny, zwierzęta, grzyby, bakterie. Wirus z kurczaków w Chinach już po kilku dniach trafił do Kanady, przyczyniając się do śmierci wielu osób. Niewielka ryba, babka bycza, razem z wodami balastowymi statku dostała się z Morza Czarnego do Zatoki Gdańskiej i w ciągu kilkunastu lat rozpanoszyła się w niej, powodując zanik gatunków rodzimych ryb. Wzdłuż szlaków turystycznych w górskich parkach narodowych „chwasty” wędrują wraz z ludźmi, stając się czasem zagrożeniem dla rzadkich i chronionych gatunków roślin.
Powoli przestajemy panować nad drogami, nie jesteśmy w stanie utrzymać na nich porządku. A w tym narastającym chaosie zaczynają zanikać te najważniejsze drogi, łączące ludzi. Im więcej czasu tracimy na przemieszczanie się rzeczywiste (samochodem, samolotem, pociągiem) lub wirtualne (telewizor, Internet, telefon), tym mniej go mamy na podejście do innego człowieka, na rozmowę, na spacer lub – po prostu – na wspólne pomilczenie. I tak drogi, które w pocie czoła i za olbrzymie pieniądze budujemy coraz lepsze i nowocześniejsze, tworzą kolizyjne skrzyżowania z tymi międzyludzkimi, bezlitośnie zostawiając nas samotnych na chodnikach po przeciwległej stronie ulicy.
A gdy próbuję prześledzić swoje drogi, stwierdzam ze zdumieniem, jak dużo było niedokończeń, takich ledwo wydeptanych ścieżek, splątanych jak ślady zająca baraszkującego na śniegu. Ale chociaż tyle pozostało na nich niezdeptanych źdźbeł, to przez to wcale szybciej nie zarosną, ślady zostają już na zawsze. To tak jak z uśmiechem i łzami – ich cień zostawiamy za sobą na drodze i często jest to jedyny ślad po nas. Tylko kto go odczyta? Te wszystkie moje drogi są we mnie, ze swoimi zakrętami, dziurami w jezdniach, pyłem, przystankami, i już się ich nie pozbędę. Od czasu do czasu któraś chce mi się opowiedzieć; nie mają nic poza przeżywaniem się wciąż od nowa, rozwijaniem swoich wstęg naznaczonych odciskami tysięcy stóp. Pokazują mi moje ślady, opowiadają ich historię, wygrzebują zamazane fotografie, zapomniany śmiech, niedosuszone łzy, łaszą się jak pies dopominający się odrobiny zainteresowania. Czasem poddaję się, czochram ich czupryny zmierzwione przydrożnymi drzewami i słucham. A potem siadam i piszę:
„Próbowałem tak dużo dróg, smakowały – każda inaczej, nad wszystkimi, jak kurz, zapach cynamonu, niedzisiejszy, obcy w krajobrazie, niepojęty, wplątany w mglisty oddech przeszłości ogryzek brązowej kory w kieszeni”.
Ten akapit dołączam na początek tekstu, który już był napisany. Jest wyjaśnieniem i – chyba – usprawiedliwieniem. Zawsze piszę bardzo osobiście, nawet w licznych artykułach naukowych często nie potrafię pozbyć się emocji. W ostatnich dniach, na przełomie kwietnia i maja, w czasie kilkudniowych, całodziennych, samotnych wędrówek po Suwalszczyźnie, gdzie zbierałem materiały do kolejnej pracy naukowej, przemyśliwałem sobie to i owo, przemierzając kolejne kilometry polnych dróg. Zmuszony przez redaktora naczelnego do szybkiego napisania felietonu, zrobiłem to prawie tak szybko, jak chciał, ale po przeczytaniu stwierdziłem, że tekst ten jest chyba zbyt osobisty. Ponieważ kolejny numer „Jaćwieży” musiał być oddany do drukarni, nie było już czasu żeby cokolwiek zmienić. Może i dobrze, ponieważ jest to potwierdzenie tego, co napisałem poniżej.
Wydaje mi się, że idę, ale to tylko złudzenie – w rzeczywistości co najmniej biegnę albo wręcz pędzę. Ścigam się z samym sobą, z wszystkimi wokoło, ze znajomymi i nieznajomymi, próbuję przegonić… Co? Kogo? Ale to nie tylko ja; wokół coraz szybciej wszystko się dzieje, coraz bardziej przez to zdawkowo, hasłowo, w przelocie.
Przez większość życia nie miałem samochodu. Liczne wyjazdy na badania terenowe to były całe wyprawy, uzależnione od niezbyt często kursujących autobusów i pociągów. Dziesiątki kilometrów przechodzonych dziennie lub przejeżdżanych składanym rowerem marki Wigry. Spokojne zaglądanie w każdy skrawek lasu, na każde torfowisko, wędrówki miedzami, kanapki zjadane gdzieś na skraju drogi, późne powroty i wczesne pobudki, żeby nie tracić czasu potrzebnego na pracę. A potem, najczęściej zimą, opracowywanie wyników, żmudne wystukiwanie tekstów na starej maszynie do pisania, cierpliwe rysowanie rycin rapidografem (kto dzisiaj wie, co to jest?), wysyłanie listem poleconym do redakcji czasopism.
Teraz od lat jeżdżę w teren samochodem. Pełen komfort. Teczka wypchana zezwoleniami i mogę wjechać prawie wszędzie. Więc podjeżdżam pod pień drzewa, z którego spisuję porosty, zatrzymuję samochód przy samym głazie, na którym rośnie coś, co mnie akurat interesuje. Na odcinku między drzewem a głazem jadę jak panisko, ale muszę uważać na dziury w drodze, na skrzyżowania, czynię masę innych niezbędnych dla kierowcy obserwacji i o niczym innym nie myślę, ponieważ już nie mam na to czasu. Nie zachwycam się krajobrazem – mogę przez to spowodować wypadek, nie widzę drobnej rośliny na poboczu – nie sposób jej dostrzec z jadącego samochodu, nie słyszę ptaków – skutecznie zagłusza je warkot piłowanego na niskich biegach silnika. Dzień codzienny współczesnego przyrodnika w terenie!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Wiersz z tomiku Dolina mojej rzeki, Suwalskie Towarzystwo Kultury, Suwałki 1988. [wróć]
2. Wiersz z tomiku Rondo bliskowodne, Suwalskie Towarzystwo Kultury, Suwałki 1989. [wróć]
3. Mniszek – pospolita roślina (łac. Taraxacum), masowo kwitnąca wiosną m.in. na trawnikach, zwana mleczem. [wróć]
4. Mniszka – zakonnica. [wróć]
5. Mniszka – motyl nocny (brudnica mniszka), którego larwy żywią się igłami sosen. [wróć]
6. Mnich-mniszka – rodzaj dachówki ceramicznej. [wróć]