Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Po co żyję? Dlaczego cierpię? Jak zdobyć szczęście? Czy inni ludzie naprawdę są mi koniecznie do życia potrzebni? I co na to wszystko Bóg? Od tych pytań chyba nikt z nas nie jest w stanie uciec. I bardzo dobrze! Bo dotykają tego, co w nas najważniejsze, czego nie można pominąć, by żyć dojrzale, świadomie i ostatecznie też szczęśliwie.
Gdyby ktoś zaproponował mi napisanie tylko jednej książki w życiu albo zapewnił, że poza tym jednym spotkaniem już nigdy nie będę miał możliwości spotkania z drugim człowiekiem, to właśnie te tematy wybrałbym na książkę, spotkanie, rekolekcje czy rozmowę.
Jeśli bowiem nauczymy się żyć sami ze sobą, poukładamy właściwe relacje z innymi, oswoimy krzyż, odnajdziemy miejsce w Kościele i postawimy przede wszystkim na Boga, to taka konstrukcja wystarczy na lata, na dobre i na złe, wystarczy nawet na całą wieczność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 92
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
O tym, co najważniejsze
Wojciech Węgrzyniakdla RTCK SA
Autor
ks. Wojciech Węgrzyniak
Produkcja
RTCK SA
Nowy Sącz 2024
Wydanie I
© RTCK SA 2024
ISBN: 978-83-67960-65-6
978-83-67960-66-3 – EPUB
978-83-67960-67-0 – MOBI
978-83-67960-68-7 – PDF
Fragmenty Pisma Świętego za:
Biblia Tysiąclecia Online, Pallotinum, Poznań 2003,www.biblia.deon.pl.
Redakcja
Zuzanna Marek
Korekta
Magdalena Król
Hanna Miera
Skład i łamanie
Adam Gutkowski
Wersje epub i mobi
Barbara Wrzos, Graphito, www.graphito.pl
Projekt okładki
Katarzyna Halota
Fotografia autora
Dorota Czoch
RTCK Rób to co kochasz
RTCK S.A.
ul. Zielona 27, WSB, bud. B
33-300 Nowy Sącz
tel. 531 009 119
www.rtck.pl
Dołącz do społeczności ludzi, którzy chcą robić to, co kochają.Zapisz się na www.rtck.pl, a będziemy Cię wspieraćna tej drodze, wysyłając wartościowe materiały!
Są sprawy ważne i ważne. Nie wiem, jakie są dla ciebie. Dla mnie te, o których piszę, są najważniejsze. Tak mi się przynajmniej po pięćdziesięciu latach życia wydaje.
Najpierw trzeba się zająć sobą, bo ze sobą żyjemy od zawsze i będziemy żyć na zawsze. Jak się człowiek nie pokocha, to i niebo wokół będzie piekłem.
Następnie trzeba pomyśleć o innych. Bo nawet jakby świat nie był globalną wioską, to nie będziemy Robinsonami Crusoe. Zresztą i on miał swojego Piętaszka. Tak samo i my – żyjemy i będziemy żyć z ludźmi.
Potem warto zająć się sprawą cierpienia, bo choć czasem bywa ono nieludzkie, jest zawsze bardzo bliskie człowiekowi.
Warto też pogadać o Kościele. I tak wielu o tym mówi. Więc warto. Zwłaszcza że dla Chrystusa to sprawa priorytetowa.
A na koniec to, co powinno być pierwsze, czyli sprawa Boga.
Głosząc wiele razy rekolekcje parafialne albo mając możliwość opowiedzenia o rzeczach najważniejszych, ciągle wracam do tych tematów. I gdyby ktoś mi zaproponował napisać tylko jedną książeczkę w życiu albo zapewnił mnie, że poza tym jednym spotkaniem już nigdy nie będę miał możliwości spotkania z drugim człowiekiem, to właśnie te tematy wybrałbym na książkę, spotkanie, rekolekcje czy rozmowę.
Jeśli bowiem nauczymy się żyć sami ze sobą, poukładamy właściwie relacje z innymi, oswoimy krzyż, odnajdziemy miejsce w Kościele i postawimy przede wszystkim na Boga, to taka konstrukcja wystarczy na lata, na dobre i na złe, wystarczy nawet na całą wieczność.
Poszukiwania tego, co ważne, zacznijmy od nas samych. Nie od Pana Boga, ludzi, modlitwy, krzyża, Matki Boskiej, Kościoła, miłosierdzia lub innych spraw, tylko od sobie. Dlaczego? Bo każdy z nas jest ważny. Choć możemy być ze sobą związani więziami rodzinnymi czy przyjacielskimi – jedni bardziej, inni mniej – choć możesz mieć męża, żonę, dzieci, przyjaciół, to jedyną osobą, od której nigdy nie uciekniesz, jesteś ty sam. Choćbyś chciał, nie uciekniesz od swojego ciała – każdego ranka obudzisz się właśnie z nim. Możesz zatrzasnąć drzwi przed mężem/żoną, a dziecko wysłać na kolonie, ale samego siebie nie zostawisz, nie odrzucisz.
Skoro muszę z sobą żyć – a Kościół mówi, że nie tylko do śmierci, bo dusza ludzka jest nieśmiertelna, a ciało kiedyś zmartwychwstanie i będziemy żyć na wieki – to znaczy, że muszę o siebie zadbać. Powinienem być dla siebie ważny, bo nikt nie jest mi tak bliski, jak ja sam. Z nikim nie muszę żyć tak blisko, jak żyję z samym sobą, a to zobowiązuje.
Kolejny argument za tym, że jestem ważny, znajdujemy w Ewangelii. Jezus mówi: „Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego” (por. Mk 12,31). Jeżeli ja siebie nie będę kochał, jak będę kochał drugiego? Jeżeli dla siebie nie będę dobry, jak będę okazywał dobroć innym? Co więcej, Jezus mówi też: „Co z tego, że cały świat zyskasz, a na swej duszy szkodę poniesiesz?” (por. Mk 8,36). A więc może popełniam błąd, chcąc zdobyć cały świat? Bo tak naprawdę chodzi o własną duszę. Ileż to w Polsce krzyży z napisem „Zbaw swoją duszę” lub „Ratuj swoją duszę”. Czy nie powinno nas zastanowić, że nie napisano tam o cudzej duszy lub o wszystkich duszach? Każdy z nas odpowiada najpierw za swoją duszę.
Ja sam to więc niezwykle ważna sprawa, a zajmowanie się sobą to nie zawsze kwestia pychy czy egoizmu, ale normalnego myślenia. Jeśli nie zadbam o siebie i na przykład się nie wyśpię, to będę denerwował innych. Jeśli nie zatroszczę się o własne zdrowie, to jaką pociechę będą miały ze mnie dzieci na starość? Jeżeli się nie nawrócę, to co dobrego z takiego nienawróconego człowieka będzie miał świat? Nie możemy się więc wstydzić powiedzieć: „Ja jestem ważny!”, a co za tym idzie: „Za nikogo nie jestem w życiu tak odpowiedzialny, jak za siebie samego”. Świata może nie zbawię, najbliższych może nie uszczęśliwię, ale jedyną osobą, na którą mam całkowity wpływ, jestem ja sam. Trzeba więc na początek uświadomić sobie, że JA jestem ważny. Przecież gdyby każdy naprawdę zadbał o siebie, to i mniej trzeba by pomagać innym.
Druga sprawa: jestem na świecie, a skoro jestem, to znaczy, że tego chciał Pan Bóg. Może rodzice nie zawsze chcieli, mama z tatą myśleli o trojgu dzieci, ja się urodziłem czwarty. Może rodzice nie planowali, ale nawet jeśli nie planowali, a może nawet nie chcieli (niekiedy i tak się zdarza), to skoro jesteś na tym świecie, to naprawdę chce tego Pan Bóg. Czy urodziłeś się przed ślubem rodziców czy po, czy w małżeństwie czy poza nim, czy jesteś dzieckiem z in vitro, czy urodziłeś się jako dziecko księdza, to – bez względu na te wszystkie okoliczności – Bóg cię chciał. Nie ma lepszego „środka antykoncepcyjnego” niż Pan Bóg. Bo jeśli On nie ma takiej woli, to choćby nie wiem, jak się człowiek starał, dziecko nie przyjdzie na świat. Dla mnie to niezwykła tajemnica, która w połączeniu z faktem, że żyjemy, daje niesamowite poczucie bycia kochanym. Nawet gdyby cały świat mnie nie chciał, to wiem, że jestem i żyję dlatego, że Bóg mnie chce. W Jego oczach nie jestem śmieciem, wyrzutkiem, marginesem.
Jedną z moich ulubionych Ewangelii, którą noszę w sercu od lat, jest opowieść o tym, jak Jezus przeprawił się z apostołami na drugą stronę Jeziora Galilejskiego i tam uzdrowił opętanego (por. Mk 5,1-20). Ten człowiek mieszkał w grobowcach, tłukł się kamieniami, wiązali go łańcuchami, ale je rozrywał. W końcu przyszedł do Jezusa – krzyczał, rzucał się, a Chrystus go uwolnił. Jak to się stało? Dość dziwnie, bo pozwolił duchom nękającym go wejść w świnie, które pasły się nieopodal. Ten człowiek miał w sobie legion (czyli kilka tysięcy) złych duchów, które podczas uzdrawiania prosiły, by Jezus pozwolił im wejść w te świnie. I tak zwierzęta, gdy zostały opętane, ruszyły wszystkie pędem w stronę jeziora i się potopiły.
Pamiętam, że jako licealista nie przepadałem za tą Ewangelią. Bardzo lubiłem kiełbasę swojską i tak myślałem sobie: „Boże, ile to byłoby kiełbas? Dwa tysiące świń…”. Myśmy w domu rodzinnym zabijali świnię dwa razy do roku: na Boże Narodzenie i Wielkanoc, stąd myślałem, że to, co zrobił Jezus, było strasznym marnotrawstwem. Nawet obliczałem sobie: „Na jarmarku w Nowym Targu kiełbasa kosztuje pięćset złotych. Pięćset razy dwa tysiące to będzie milion złotych polskich. Tyle pieniędzy poszło w jezioro! Czemu Jezus to zrobił? Nigdy przecież nie sprawił cudu wyrządzającego szkodę. Czemu tu akurat postąpił w taki sposób? Czy nie mógł sprawić, żeby te złe duchy weszły w kamienie albo po prostu poszły sobie w powietrze?”. Dopiero potem przyszło zrozumienie. Jezus chciał pokazać nam, że ten człowiek, który był poganinem, marginesem społecznym, skazanym na mieszkanie na cmentarzach, był dla Boga tak cenny, że On zapłaciłby milion złotych, żeby był zdrowy. Podobnie jak rodzice wydadzą ostatnie pieniądze, żeby ich dziecko zostało uratowane.
Bogu zależy na człowieku. Gdyby ktoś postawił przed Nim najgorszego z nas wszystkich i powiedział, że jedynym sposobem na to, by ten człowiek został zbawiony, jest wysadzenie w powietrze bazyliki św. Piotra w Rzymie, to nie ma żadnych wątpliwości, że zarówno bazylika św. Piotra, jak i każdy inny piękny kościół na świecie nie jest dla Boga taką wartością jak ten człowiek. Gdzie są dziś te niesamowite starożytne bazyliki Kapadocji, kościoły Ziemi Świętej lub sanktuaria Syrii? Po wszystkich zostały gruzy, a ludzie, którzy modlili się w środku albo żebrali na zewnątrz, dziś pewno cieszą się życiem wiecznym w niebie. W Księdze proroka Izajasza czytamy: „Jesteś drogi w moich oczach i Ja cię miłuję” (por. Iz 43,4), co oznacza, że do każdego z nas – nawet jeśli po ludzku wydaje ci się, że jesteś nikim, nikt cię nie chce lub żyjesz w wiecznym poczuciu zniechęcenia i zdołowaniu – Bóg mówi: „Jesteś wartością”.
Święty Piotr napisze w pierwszym swoim liście, że Bóg nas wykupił nie czymś przemijającym, srebrem lub złotem, ale drogocenną krwią swojego Syna (por. 1 P 1,19-20). A św. Paweł doda jeszcze w Liście do Rzymian, że Chrystus umarł za nas wtedy, gdy byliśmy jeszcze grzesznikami (por. Rz 5,6.8-9). Skoro zatem Bóg zapłacił za nas tak wiele, to albo przepłacił i nie zna się na naszej wartości, albo my się na niej nie znamy i zachowujemy się jak dziecko, które ma roczek i nie rozumie, co to jest „stówka”, a co to są dwie „stówki”. Jesteśmy duchowo bardzo małymi dziećmi, jeśli myślimy, że papież Franciszek jest bardziej wartościowy od człowieka leżącego w rowie, albo gdy sądzimy, że Lewandowski czy Świątek znaczą więcej od człowieka, który właśnie leży na OIOM-ie i nie wiadomo, czy przeżyje. Każdy z nas w oczach Boga jest kochanym i wartościowym dzieckiem.
Trzecia sprawa. Skoro już wiem, że istnieję na świecie, bo jestem ważny i cenny, to muszę uświadomić sobie także, że moje szczęście zależy ode mnie. Nie jest ono sumą czynników zewnętrznych – jak to najczęściej ludzie myślą – ale to ja mam na nie wpływ.
Często się słyszy: „Szczęście to długie życie”. Czy rzeczywiście tak jest? Naprawdę uważamy, że taka Karolina Kózkówna, umierając w wieku siedemnastu lat, zmarnowała życie? Albo czy skomentowalibyśmy na głos fakt, że Pan Jezus żył trzydzieści trzy lata, słowami: „To za mało. Żeby być kimś, trzeba dłużej pożyć”? Lub czy osiemnastoletniego Stanisława Kostkę też uznamy za człowieka, który nie za bardzo wykorzystał życie? Czy naprawdę nosimy w sobie jakieś dogłębne przekonanie, że chcemy długiego życia? Czy nie jest raczej tak, że nawet gdy śpiewamy lub mówimy „Sto lat!”, to doskonale wiemy, że szczęście i spełnienie nie zależą od długiego życia? Przecież prawdopodobnie gdyby stanęli przed nami młodzi bohaterowie Powstania Warszawskiego, którzy jako dzieci czy nastolatkowie oddali swoje życie za Ojczyznę, to powiedzieliby: „Lepiej żyć krótko, a dobrze. Zachowałem się tak, jak trzeba”.
Może ktoś powie, że szczęście zależy od zdrowia. Wystarczy jednak przypomnieć sobie takiego Nicka Vujicicia, który nie ma rąk i nóg. Przyznam szczerze, że chciałbym mieć ręce i nogi, ale przede wszystkim chciałbym być tak spełniony i szczęśliwy jak on! Kiedyś znajomy ksiądz profesor z Warszawy powiedział, że ciągle dziękuje Panu Bogu za dwie rzeczy: za powołanie i raka. Twierdzi, że odkąd przeszedł raka i wyszedł z niego, to czuje się prawdziwie wolny, więc nie mógł dostać od Boga lepszego daru. I oczywiście, gdy o nim myślę, nie chciałbym chorować jak on, ale chciałbym mieć taką wewnętrzną wolność, takie spojrzenie na życie jak on.
Czasem wydaje nam się, że szczęście zależy od bogactwa. W tej kwestii chyba jednak trochę już zmądrzeliśmy i jesteśmy w stanie ocenić, że ten czy tamten wujek czy kolega, choć bogatsi, to jednak nie zawsze dzięki temu bardziej spełnieni i szczęśliwi. Niektóry mówią: „O gdybym miał taką fajną żonę jak ten, który leży tu obok mnie na plaży…” albo „Gdybym miała takiego męża jak ta, która tu idzie obok mnie, to byłabym szczęśliwa”. Powiem szczerze, że po ponad dwudziestu pięciu latach spowiadania ludzi nie mam wątpliwości co do tego, że nie istnieje w życiu coś takiego jak permanentny stan szczęścia. Czy księża, czy małżonkowie, wdowcy, młodzi, starzy – nie ma znaczenia, bo szczęście zależy od danego człowieka, a nie drogi, którą wybrał, lub momentu życia, w którym się znajduje.
Można powiedzieć, że szczęście jest sinusoidą – w życiu raz dzieje się lepiej, raz gorzej. Raz płaczemy z Jezusem nad grobem Łazarza, innym razem chwalimy Ojca. Koniecznie trzeba więc sobie uświadomić: jeśli łudzimy się, że nasze osobiste szczęście zależy od świata zewnętrznego, to bardzo się mylimy. Dlaczego? Bo jeśli będziemy tak myśleć, może się zdarzyć, że nigdy w życiu nie będziemy spełnieni. To najpiękniejsze doświadczenie, którym jest odkrycie sensu życia, dokonuje się bowiem w głębi serca, czego przykładem może być chociaż ks. Franciszek Blachnicki, który siedząc w więzieniu i czekając na wykonanie wyroku śmierci, doświadczył Chrystusa i doznał takiej łaski wiary, która zmieniła jego życie na zawsze.
Kolejną ważną sprawą w życiu jest asertywność. Bez niej szczęścia nie ma. Ciekawe, że właśnie od asertywności zaczyna się pierwszy ze stu pięćdziesięciu psalmów biblijnych. Słyszymy tam:
aszre haisz – czyli „szczęśliwy człowiek”,
aszer lo halach baacat reszaim – „który nie poszedł za radą występnych”,
uwederek hattaim lo amad – „i nie stanął z grzesznikami na drodze”,
uwemoszab lecim lo jaszaw – „i w gronie szyderców nie zasiadł”.
Dopiero potem padają słowa o tym, że szczęśliwy ten, kto rozmyśla nad prawem dniem i nocą.
Dlaczego psalmista nie zaczął Księgi Psalmów na przykład od słów: „Szczęśliwy człowiek to taki, który kocha Pana Boga” albo: „Szczęśliwy człowiek to ten, który się modli i rozmyśla nad Bożym prawem”? On powiedział: „Szczęśliwy człowiek to taki, który NIE… aszre haisz aszer lo. Szczęście zaczyna się od mówienia „nie”.
Znamy to przecież wszyscy od dziecka, przekonujemy się o tym na własnej skórze. Czy nie jest tak, że najczęstsze słowo padające z ust rodziców to „nie”? Nie biegaj, nie bierz, nie dotykaj itp. Ciągle „nie” i „nie”. Czy to świadczy o nas, że jesteśmy skończonymi negacjonistami? Nie! My po prostu doskonale wiemy, że jeśli się kogoś nie nauczy mówić „nie”, to będzie cierpiał. Gdyby Ewa umiała powiedzieć „nie” wężowi, to może byśmy w tym raju posiedzieli trochę dłużej…
Nasz problem zwykle nie polega na tym, że robimy za mało, ale że robimy za dużo. Spotykamy się z za wieloma osobami, uczestniczymy w zbyt wielu rekolekcjach, słuchamy nieraz za wiele konferencji, chcielibyśmy mieć za dużo pieniędzy, doświadczeń, wrażeń, a potem jesteśmy już tak przebodźcowani i zmęczeni, że pewnie nawet na swoim pogrzebie nie będziemy zadowoleni. Byłoby lepiej zrezygnować z czegoś, by resztę robić naprawdę dobrze. Marzy mi się taka rada kapłańska lub spotkanie w parafii czy na uniwersytecie, gdzie wreszcie usiądziemy i zastanowimy się nad tym, z czego zrezygnować, żeby pozostałe rzeczy robić lepiej. Zazwyczaj bowiem wszystkie spotkania wyglądają tak samo i krążą wo-kół pytania: „Co tu jeszcze zrobić? Co jeszcze wymyślić?”. Wszyscy już po prostu ledwo zipią, a do tego są sfrustrowani, bo za mało ludzi, mało czasu, mało chęci. A wystarczyłoby mądrze mówić „nie”.
Pan Jezus popracował trzy lata, po czym wstąpił do nieba i szczęść Boże! My byśmy dzisiaj powiedzieli: „Przynajmniej do sześćdziesiątki, sześćdziesiątki piątki...” lub „Trzeba było przynajmniej jechać za granicę, być misjonarzem”. A Ten popracował sobie w swoim kraju, ze swoimi kolegami i wstąpił do nieba. No co to za robota? Nie, to bardzo dobra robota. Boska robota. Bo boska asertywność. Może więc, pytając o szczęście i spełnienie, warto sprawdzić, czy przypadkiem nie kuleję tu dlatego, że nie umiem mówić „nie”.
Piąta ważna sprawa to pytanie o cel mojego życia. O co właściwie mi chodzi? Dokąd zmierzam w swoim życiu?
Rzadko się zdarza trafić gdzieś przypadkiem. Gdy na przykład głoszę rekolekcje w jakiejś parafii, to nie robię tego dlatego, że przechodząc obok kościoła, usłyszałem przypadkiem swoje imię i nazwisko, ale dlatego, że wcześniej miało miejsce wiele celowych ustaleń i działań. Wbrew pozorom wszyscy jesteśmy dość dobrze poukładani, nasze życie to droga, na której co jakiś czas pojawia się konkretny cel, do którego mniej lub bardziej konsekwentnie zmierzamy, tak jakbyśmy włączali nawigację i się jej trzymali.
Czy Iga Świątek powiedziałaby: „A, to wszystko przez przypadek, jakoś mi się tak dobrze odbijało”? Albo Lewandowski, czy gdy opowiada o swojej karierze, mówi: „Nie, nie trenuję. No ale co wychodzę na boisko, to mi się tak strzela”? Niemalże w każdym zawodzie tak to działa. Nie słyszy się przecież w mediach, że wielcy ludzie dokonali czegoś przypadkiem. Stąd doskonale wiemy, że aby dokądś dojść, trzeba tam naprawdę iść. Żeby zdobyć wielkie szczyty, trzeba naprawdę ku nim zmierzać, a nie chodzić sobie byle gdzie.
Ważny jest cel i szczera odpowiedź na pytanie: „O co właściwie chodzi mi w życiu?”. Niestety wielu z nas na co dzień ma wrażenie, że kręcą się w kółko niczym koń w kieracie lub samochód na rondzie. Jeździmy i jeździmy, i wciąż te same drogi. Na szczęście istnieje kilka papierków lakmusowych, które pozwalają nam sprawdzić, co naprawdę jest dla nas celem życia.
Pierwszy z nich to nasze czyny. Czyli nie to, o czym marzę, ale to, co robię. Pamiętam ze szkoły podstawowej taką czytankę, w której mama mówiła do swoich dwóch synów: „Zróbcie porządek w waszym pokoju. Jeśli go zrobicie, kupię wam coś dobrego”. I dalsza część czytanki była o tym, jak chłopcy myśleli sobie, co im mama kupi: „A może to będzie kolejka? Albo zabierze nas do cyrku? Może kupi nam rower lub gdzieś razem pojedziemy?”. Jak się łatwo domyślić, wszystko skończyło się na tym, że mama przyszła do pokoju chłopców i powiedziała: „Tak bardzo was prosiłam, a wy nie posprzątaliście”.
Czy nie jest tak, że całe życie marzymy? Na przykład ja marzę o tym, jaki to będę szczupły, ile kilogramów zrzucę przed latem. Tylko jak przyjdzie co do czego, to co się dzieje? Przestaję myśleć o tym, żeby schudnąć, tylko szukam sposobu, by mi było dobrze, więc jem słodycze. W takich chwilach trzeba uczciwie powiedzieć: „Nie idę tą drogą, więc nie dojdę do tego celu”. Nieraz w środowisku uniwersyteckim jesteśmy zdziwieni, dlaczego na uniwersytecie są tacy słabi wykładowcy. A może dzieje się tak, bo nie zatrudniamy tych, którzy są dobrzy, tylko znajomych? Znajomi zaś, choć może bardzo byśmy chcieli, by byli najlepsi, to jednak często tacy nie są. Albo chcielibyśmy, by podręczniki do nauki religii były lepsze. Tylko że gdybyśmy wybierali najlepsze, to byłyby lepsze, a my wybieramy swoje. Pamiętam, jak kiedyś pojechałem na konferencję znanego profesora i spodziewałem się, że będzie to wspaniały wykład, a był słaby. Pomyślałem sobie wtedy: „O co ci chodzi, Wojtek? Może tobie zależało, żeby ta konferencja była dobra, a może jemu zależało, żeby tylko powiedzieć. Więc on swoją robotę zrobił. Czego ty od niego chcesz?”. Trzeba więc uświadomić sobie, jakie konsekwencje mają moje czyny, i przestać się dziwić.
Drugim papierkiem lakmusowym może być szczera odpowiedź na pytanie: „Co robię, gdy mnie nikt nie widzi?”. Przy innych często jesteśmy wielkimi „gierojami”, ale to, jacy naprawdę jesteśmy, okazuje się, gdy zostajemy sami. Na co dzień wielu z nas to specjaliści od muzyki klasycznej, a gdy przychodzą wakacje i pojawia się czas wolny, który można wykorzystać na jej słuchanie, to z głośników leci disco polo. I tak wychodzi na wierzch prawda o człowieku. W samotności ukazuje się to, co dla nas ważne.
Kiedyś myślałem o sobie, że jestem pobożnym księdzem. Przez pierwsze trzy lata kapłaństwa, gdy w Krakowie na Ruczaju odprawiałem Mszę Świętą, robiłem to z dość dużym skupieniem i namaszczeniem. Gdy potem pojechałem na studia do Rzymu, to koledzy powiedzieli mi: „Ty pół godziny odprawiasz Mszę w dzień powszedni, więc lepiej żebyś nie przewodniczył. Trzeba odprawiać szybciej”. Ale kiedy zdarzyło się po jakimś czasie, że pierwszy raz odprawiałem Mszę sam, to zamiast w pół godziny odprawiłem ją w piętnaście minut! Co się zatem okazało? Że nie jestem pobożnym księdzem, ale dobrym faryzeuszem. Gdy są ludzie, to powoli i z nabożeństwem, a samemu to na podwójnej szybkości. Przeraziłem się wtedy tym, co odkryłem. Byłem inny, niż myślałem, że jestem. Warto zrobić sobie listę spraw, którymi się zajmuję, gdy jestem sam, by dowiedzieć się, kim naprawdę jestem.
Trzecia sprawa, która też może być papierkiem lakmusowym, to sposób zaangażowania czasu, pieniędzy i modlitwy. Jeśli mi na czymś zależy, to wiele poświęcę, by to osiągnąć, tak jak św. Monika, która przez kilkanaście lat modliła się za swojego syna. Nie oszukujmy się, gdy w niebie widzą, że ja dwa razy odmówię „Zdrowaś Maryjo” w danej intencji, to łatwo rozszyfrują mój stosunek do danej sprawy. Albo jeśli chcę się nauczyć angielskiego, a nie poświęcam na to ani swojego czasu, ani pieniędzy, to znaczy, że to nie jest dla mnie aż tak ważne, jak mi się wydaje. Warto więc zrobić sobie uczciwy skan swojego kalendarza i zobaczyć, na co w danym miesiącu, tygodniu, dniu poświęcam swój czas, swoje dochody i o co się tak naprawdę modlę.
Kolejnym ważnym wątkiem dotyczącym nas samych jest świadomość. Dlaczego? Bo ona pozwala nam zobaczyć, że gdy zabiegamy o szczęście, zbawienie, spełnienie, to może się w pewnym momencie okazać, że z niektórymi ludźmi musimy się rozstać, a także że niektóre okoliczności są nam dane tylko na pewien czas.
W piętnastym rozdziale Dziejów Apostolskich znajdujemy piękny opis pierwszej podróży misyjnej, w którą wybrali się razem Paweł i Barnaba. Wzięli ze sobą Jana, zwanego Markiem, ale niestety on nie wytrzymał trudów tej podróży i musieli ją zakończyć. Wrócili więc do Antiochii, a po pewnym czasie Paweł znów zapragnął jechać na kolejną wyprawę. Wtedy Barnaba powiedział: „Dobrze, ale zabierzmy ze sobą Marka”, na co Paweł: „Absolutnie! Marek zawalił, nie będziemy go brać!” (por. Dz 15,36-40). I tak pokłócili się ze sobą, że Paweł rozstał się z Barnabą na zawsze. A przecież Paweł został przyjęty do Kościoła właśnie przez Barnabę! Wszyscy inni bali się Szawła, myśleli, że on się nie nawrócił naprawdę. Barnaba przez jakiś czas był najbliższym przyjacielem Pawła i współpracownikiem w ewangelizacji w Antiochii. Ale tak się pokłócili, że Paweł zostawił Barnabę, wziął ze sobą Sylasa i wyruszył w drugą podróż misyjną, a Barnaba wziął Marka i pojechali na Cypr.
Co jest jednak najpiękniejsze w tej historii z początków Kościoła? To, że Paweł został święty, Barnaba został święty, Marek został święty i Sylas też został święty. Święty to bowiem taki człowiek, który czasem nie może wytrzymać z niektórymi typami świętych, nie zawsze jest z nimi kompatybilny. Nawet małe dzieci wiedzą, że jeśli puzzle nie pasują do siebie, to nie mówią: „Babciu, daj nożyczki, przytnę”, tylko patrzą i kombinują, z której strony je dołożyć – nie z tej, to z tamtej. I podobnie z ludźmi: z tą osobą można odmówić różaniec, z tą pójść na plażę, z tamtą popracować, a z kolejną zastanowić się nad parafią. Oczywiście nie chodzi o przedmiotowe traktowanie innych, ale uświadomienie sobie, że jesteśmy różni. Stąd niektórzy ludzie są nam dani na pewien czas lub na pewne zadanie. Wyłączając małżeństwo, to tak naprawdę wszystko jest nam dane na krótszą lub dłuższą chwilę – czy to ludzie, czy wspólnoty, czy prace.
Ostatnia ważna – jeśli nie najważniejsza – sprawa to sprawa wolności. Święty Paweł pisze w jednym ze swoich listów, że Bóg pragnie, żeby „wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy” (por. 1 Tm 2,4). Kodeks Prawa Kanonicznego zaś podaje, że zbawienie dusz jest najwyższym prawem – salus animarum suprema lex est (KPK, kan. 1752). A to, co my w Kościele nazywamy zbawieniem, w świecie nazywa się wolnością.
Bóg od zawsze chciał ludzkiej wolności, stąd wyprowadził naród wybrany z niewoli egipskiej. On pragnął naszej wolności od śmierci, stąd zmartwychwstanie. Chciał wolności człowieka od chorób, stąd Jezus uzdrawiał ze ślepoty, z głuchoty, trądu, a także uwalniał od braku wina w Kanie Galilejskiej. Bogu szalenie zależy na tym, byśmy byli wolni.
Na świecie istnieje dwanaście milionów zwierząt, a każde z nich działa według pewnego schematu. Jedynym stworzeniem, które jest wolne – poza aniołami, które zresztą już się określiły – i może nawet Bogu powiedzieć „nie”, jest człowiek. Naszą naturą jest wolność! W dbaniu o siebie chodzi więc o to, by zadawać sobie pytanie: „Czy ja z roku na rok jestem coraz bardziej wolny?”. Bo jeżeli coraz bardziej jestem wolny, to znaczy, że coraz bardziej jestem sobą, coraz bardziej jestem człowiekiem, coraz „bardziej” jestem zbawiony.
Śleboda, jak mówią na Podhalu, czyli wolność, to sedno Ewangelii i jej cel. Bogu zależy na tym, żebyśmy byli wolni, byśmy byli prawdziwymi ludźmi. Jeśli nam zależy na nas samych, to powinno zależeć nam przede wszystkim na tym, byśmy byli wolni.
Mam już ponad pięćdziesiąt lat i jeżeli w życiu płakałem, to najczęściej nie z powodu Pana Boga ani mnie samego, ale z powodu ludzi. Oczywiście ludzie byli też powodem bardzo wielu radości. Myślę, że wszyscy mamy podobne doświadczenia.
Z ludźmi trzeba żyć. Musimy się tego nauczyć, bo ludzie są ciągle wokół nas – czy to w rodzinie, w pracy czy w innych konstelacjach społecznych. Człowiek z natury jest istotą społeczną, więc raczej nie możemy pozwolić sobie na to, by być zupełnymi samotnikami. Stąd w drugim rozdziale chciałbym omówić siedem myśli odnośnie do drugiego człowieka.
Gdy Pan Bóg stworzył świat, powiedział o nim, że jest dobry. Stworzył też człowieka, a gdy popatrzył na niego, stwierdził: „Nie jest dobrze, żeby człowiek był sam, uczynię mu zatem odpowiednią pomoc” – (por. Rdz 2,18). Wszystko wcześniej było dobre, nawet bardzo dobre, a nagle jedno było niedobre. Niedobra była samotność. Co ciekawe, jak czytamy w Biblii, Bóg nie stwarza od razu Ewy, ale pozwala Adamowi, by przychodziły do niego przeróżne zwierzęta, a on je nazywa, lecz nie znajduje dla siebie odpowiedniej pomocy. Dopiero potem następuje sen i zostaje stworzona Ewa.
Może w naszych czasach określenie „odpowiednia pomoc” wydaje się trochę negatywne, ale w języku hebrajskim nie ma ono pejoratywnego wydźwięku. Ezer – pomoc – oznacza przede wszystkim Bożą pomoc. Prawie zawsze to słowo w Biblii odnosi się do Boga. Czytamy na przykład w Psalmie 121: „Wznoszę swe oczy ku górom: skądże nadejdzie mi pomoc? Pomoc mi przyjdzie od Pana, co stworzył niebo i ziemię” (w. 1-2). Skoro tak się sprawy mają, to Ewa nie jest człowiekiem drugiej kategorii, ale jest przedstawiona jako Boska cząstka, Boska pomoc, która będzie widzialna, bowiem wyrażenie ezer kenegdo („odpowiednia pomoc”) można też przetłumaczyć jako „pomoc naprzeciw tobie”, to znaczy taka, która będzie przed twymi oczami. Bóg jest niewidzialny, a ona będzie widzialna, bo człowiek potrzebuje kogoś, kogo widzi, kogo może dotknąć, po prostu kogoś cielesnego. Nie chodzi więc o pomoc w deprecjonującym znaczeniu, ale pomoc, która jest koniecznym uzupełnieniem – bo bez drugiego człowieka nie jest dobrze. Jesteśmy stworzeni po to, żeby być z drugim.
Nieco młodszy biblijny opis stworzenia człowieka mówi o tym, że Pan Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, mężczyzną i niewiastą stworzył go (por. Rdz 1,26-27). Człowiek w całości to mężczyzna i kobieta. Można by powiedzieć, że sam mężczyzna nie jest w pełni człowiekiem i podobnie kobieta – sama nie jest w pełni człowiekiem. Być człowiekiem to być w relacji. Ponadto skoro wiemy, że Bóg jest Trójcą Świętą, która jest relacją wzajemnie się przenikających i kochających Osób, to możemy wywnioskować, że my, skoro jesteśmy stworzeni na Jej obraz, to właśnie do tego, by być z innymi.
Nieraz – na skutek różnych wydarzeń czy okoliczności – uciekamy od drugiego człowieka w zwierzęta, rzeczy lub samotność. Jednak żadne smutne czy wręcz traumatyczne doświadczenia nie powinny nas oddzielać od prawdy, że każdy z nas musi mieć kogoś obok siebie. Szukaj więc człowieka, staraj się i walcz o relację z nim, bo w pełni jesteśmy ludźmi tylko wtedy, kiedy jesteśmy z innymi.
Druga sprawa to uznanie, że drugi człowiek jest wartością. Skoro ja sam jestem ważny i istnieję dlatego, że Bóg mnie chce, znaczy to także, że On nie tylko zapragnął mnie, ale też i drugiego. Bóg tak samo chciał ciebie, koleżankę, kolegę, znajomego, sąsiada, również tego człowieka, który leży w rowie.
Każdy człowiek jest dla Boga dzieckiem, którego istnienia On chce. Jezus zaś nawet powiedział: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40). Warto więc zastanowić się, czy ktoś z nas biłby się z tabernakulum lub kląłby je? A czym człowiek różni się od tabernakulum? Podczas Eucharystii przyjmujemy Pana Jezusa do swego serca i tym sposobem przecież niczym nie różnimy się od tabernakulum. Jesteśmy dziećmi Boga, mamy w sercu Jezusa. A nawet jeśli nie przystępujemy do Komunii, to przecież zostaliśmy stworzeni na Boży obraz i podobieństwo, i to wystarczy, by widzieć siebie nawzajem jako wartość i według tego postępować.
Przyznam, że nie mam wyrzutów sumienia, że nie zawsze daję pieniądze ubogim, których spotykam na krakowskich Plantach. Jednak zarzucam sobie, że nie traktuję ich jak Jezusa. Gdyby bowiem leżał na ławce Najświętszy Sakrament, tobym nie przeszedł obojętnie i nie pomyślał: „A leż sobie, to jest Twój wybór”, tylko spróbowałbym coś zrobić. Podobnie gdyby tam na ławce leżał mój rodzony brat lub siostra, to też nie przeszedłbym obojętnie. Zapytałbym, czy wszystko w porządku, czy nie potrzebuje jakiejś pomocy, i dodał: „Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Jak chcesz tak żyć, to żyj, ale jakby co, to możesz na mnie liczyć”. Mam więc wyrzuty sumienia, że ciągle wielu ludzi traktuję jak obcych, a przecież drugi człowiek to mój brat. Drugi człowiek to Chrystus, tabernakulum Boga żywego.
„Czyż nie wiecie, żeście świątynią Boga i że Duch Boży mieszka w was? – zapyta św. Paweł w jednym z Listów do Koryntian – Jeżeli ktoś zniszczy świątynię Boga, tego zniszczy Bóg. Świątynia Boga jest świętą, a wy nią jesteście” (1 Kor 3,16-17). To mocne słowa, które dobrze mieć zawsze gdzieś z tyłu głowy, bym zanim kogoś obgadam, wyśmieję lub po prostu skrytykuję, miał świadomość, że to jest człowiek. Zwłaszcza że każdy z nas chciałby być również dobrze traktowany. Już w starożytności znano tak zwaną złotą regułę: „Traktuj innych tak, jakbyś chciał być traktowany”. Tak jest u Konfucjusza, Arystotelesa, Platona, Seneki czy Filona z Aleksandrii. Tak też uczył Jezus: „Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie” (Mt 7,12). Ta złota reguła funkcjonuje dzisiaj najczęściej w przysłowiu: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”.
Człowiek to zatem nie jest przedmiot ani też nie jest nikt, ale to dziecko Boga – mój brat, chodzące tabernakulum. Dlaczego to takie ważne? Bo jeśli będę miał świadomość wartości drugiego człowieka, to wtedy całkiem inaczej będę go traktował – z należnym mu szacunkiem.
Po trzecie, ludzie są różni. Choć mamy taką samą wartość, to jednak tak nas Pan Bóg stworzył, że już nawet po twarzach widać, że różnimy się od siebie nawzajem.
W piętnastym rozdziale Ewangelii według św. Łukasza znajdujemy trzy przypowieści – o zgubionej drachmie, o zagubionej owcy i o zagubionym synu marnotrawnym – w których Jezus opowiada o tym, jak to w niebie się cieszą, gdy na ziemi ludzie się nawracają. Po co Chrystus mówi w trzech przypowieściach, skoro morał jest taki sam? Ano może dlatego, żeby zwrócić uwagę na to, że jesteśmy różni.
Co zrobiła drachma, żeby się zgubić? Nic nie zrobiła, bo to pieniążek. Właścicielka ją zgubiła. Stąd drachma też nic nie zrobiła, by się znaleźć, ktoś inny musiał to zrobić. A owca – czy ona coś zrobiła, by się zgubić? Tak, trochę się o to postarała. Pewnie przyssała się do trawy, gdy reszta stada poszła dalej, a ona pomyślała, że jeszcze trochę sobie poskubie. Co więcej, owca to nie pieniądz, że siedzi tam, gdzie się zgubi, ani też koń, który wróci sam do domu. Owca tylko skomplikuje poszukiwanie, bo ona, gdy się zorientuje, że nie ma reszty, to skacze z pagórka na pagórek, myśląc, że znajdzie stado. Trzeba więc za nią pójść, a jak się znajdzie, wziąć czasem na ramiona. A co zrobił syn marnotrawny, żeby się zgubić? Wszystko zrobił – poprosił o pieniądze i wyjechał. Sam, bez niczyjej pomocy, roztrwonił majątek. Czy zrobił coś, by wrócić? Wszystko zrobił. Dlaczego ojciec syna marnotrawnego mógł pojechać za swoim synem, a tego nie zrobił? Bo owiec trzeba szukać, ale syna nie można szukać. Bo jednych ludzi trzeba szukać, a na innych trzeba tylko czekać. Jedni się sami pogubili, a innych pogubili inni. Jednym trzeba pomóc, a na innych trzeba tylko zaczekać.
Ludzie są naprawdę bardzo różni, a błąd, który często popełniamy, polega na tym, że mówimy na przykład do dzieci: „Czemu nie uczysz się tak, jak twój starszy brat?” albo „Czemu nie jesteś tak grzeczna, jak twoja młodsza siostra?”. Gdyby dzieci były złośliwe, to powiedziałyby: „Mamo, a czemu nie jesteś szczupła, jak ciocia Zosia? Tato, czemu nie zarabiasz tyle, co wujek Franek?”. Nie można porównywać ludzi ze sobą. I choć oczywiście czasem potrzebujemy tego, to zawsze powinniśmy mieć w sobie głębokie przekonanie, że dzieci są różne i dorośli są różni – jesteśmy różni!
Z tej różnorodności wynika też to, że każdy z nas ma inne spojrzenie. W Ewangelii czytamy o tym, że Jezus pytał swoich uczniów: „Za kogo uważają Mnie ludzie?” (por. Mt 16,13). Oni odpowiadają, że jedni za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza albo za któregoś z proroków. I co ciekawe, Jezus nie mówi: „Bardzo proszę rzecznika prasowego, żeby to wyprostował. Nie jestem żadnym Jeremiaszem. Proszę też o oficjalną notkę, że nie jestem Janem Chrzcicielem”. Pan Jezus doskonale wie, że ludzie mają różne perspektywy. Może pamiętasz z dzieciństwa, że gdy włoży się kij do wody, to wydaje się, że od połowy jest skrzywiony, a gdy się go wyciągnie, okazuje się, że jest prosty. Czemu wierzyć? Oczom czy dotykowi? Ważna jest perspektywa.
W tym kontekście przypomina mi się pewne wydarzenie z początków mojego kapłaństwa, gdy rok po święceniach pojechałem z młodzieżą na oazę do Mizernej – miejscowości, z której pochodzę. Uczestników było około sześćdziesięcioro, więc rozlokowaliśmy ich po okolicznych domach. Pewnego dnia po modlitwach wieczornych podeszła do mnie dziewczyna i powiedziała: „Chciałabym z księdzem porozmawiać, ewentualnie się wyspowiadać”, ja na to: „Nie ma problemu”. We dwóch z diakonem mieszkaliśmy w moim domu rodzinnym, więc gdy on wrócił sam, to mama zapytała: „A gdzie Wojtek?”, na co odpowiedział: „A został z jakąś dziewczyną”. W tym czasie ja pogasiłem światła w remizie, w której było spotkanie, zostawiając zapalony z boku tylko jeden kinkiecik – bo przecież ile trzeba świateł, żeby zrozumieć kobietę? Usiedliśmy pod kolumną, porozmawialiśmy, a potem ona się wyspowiadała i na końcu, chcąc ją podnieść na duchu, przytuliłem ją z całego serca do siebie. I w tym właśnie momencie, otworzyły się drzwi remizy i weszła moja mama. Jak myślisz, co powiedziała? „Aha, przepraszam, spowiadasz”. Nie, wtedy pierwszy raz w życiu usłyszałem, że moja mama potrafi kląć. Zupełnie zmieszała mnie z błotem, nawyzywała. Ja się oczywiście postawiłem – stanowczo powiedziałem, żeby wróciła do domu, odprowadzę dziewczynę i wszystko mamie wytłumaczę. Przyznam, że byłem potem pod ogromnym wrażeniem jej reakcji, bo moja mama mi uwierzyła.
Ludzie! Nie zapominajmy o perspektywie! Czasem jesteśmy wręcz zbulwersowani, że ktoś jest za aborcją albo eutanazją, albo że ktoś nie wierzy w Boga. A może on ma takie doświadczenia lub został tak wychowany w domu, że po prostu tego nie dostrzega? Zanim więc zaczniemy osądzać, to trzeba po raz kolejny uświadomić sobie, że ludzie są różni i mają różne perspektywy, albo zostawić osąd Panu Bogu. I tak jak nie dziwimy się przeróżnym zwierzętom czy kwiatom, tak nie trzeba się dziwić przeróżnym ludziom. To nie znaczy, że ja się muszę z ich perspektywą zgadzać, to nie znaczy, że wszyscy mają rację. To znaczy tylko i aż, że każdy patrzy na świat przede wszystkim swoimi oczami.
Kolejna ważna sprawa, niejako wynikająca z tego, że różnimy się od siebie, to postulat, byśmy patrzyli na innych pozytywnie. To od nas zależy, z jakim nastawieniem podchodzimy do ludzi.
Wyobraźmy sobie obrus, który można podnieść na różne sposoby. Jeśli w tym obrusie są dziury, to oczywiste jest, że gdy chwytamy za nie, nie podniesiemy go do góry. Gdy złapiemy miejsca bez dziur, wtedy uda nam się to zrobić. Wobec ludzi popełniamy podobny błąd – ciągle „chwytamy” ich za „dziury”: „Znowu piłeś!”, „Znowu się spóźniłeś”, „Znowu zawaliłeś”. Nie dziwmy się więc, że ludzie wokół nas się nie poprawiają, gdy ciągle ulegamy pokusie skupiania się na tym, co negatywne. Albo inny obraz: wiadro. Gdy postawimy je dnem do góry, to choćby cały dzień lał deszcz, pozostanie puste.
Ode mnie zależy, czy będę miał pretensje o to, że ludzie podczas Mszy nie są w środku kościoła, tylko stoją gdzieś pod lipą na zewnątrz, czy jednak spojrzę pozytywnie i pomyślę: „Trzydzieści milionów Polaków nie przyszło dziś na Mszę, a oni doszli aż do lipy”. Albo to od ciebie zależy, czy będziesz się użalać na to, że mąż chrapie, czy z wdzięcznością pomyślisz: „Dzięki Ci, Boże, że mam męża, bo po pierwsze nie jestem sama, a po drugie ciągle sobie przypominam, że słyszę bardzo dobrze, a niektóre z moich koleżanek już potraciły słuch”. I w drugą stronę: możesz mieć pretensje, że twoja żona to plotkara, ale możesz pomyśleć: „Jejku, dzięki niej mam najświeższe wiadomości z okolicy”. Zawsze więc można popatrzeć na sytuacje i ludzi pozytywnie.
Tak patrzył na ludzi Jezus, czytamy o tym w dziewiętnastym rozdziale Ewangelii według św. Łukasza. Gdy przechodził przez Jerycho, spotkał Zacheusza, zwierzchnika celników, który wspiął się na drzewo. Co robi ten bogaty człowiek na drzewie? On chce zobaczyć Jezusa. Jak reaguje Chrystus, gdy go dostrzega? Mógł powiedzieć: „Ty na pewno coś ukradłeś, dlatego jesteś tak bogaty” albo: „On współpracuje z Cesarstwem Rzymskim, czyli na pewno jest złym człowiekiem”. Ale Jezus mówi: „Zacheuszu, chcę dzisiaj w twoim domu spędzić z tobą czas, razem ucztować” (por. Łk 19,5). Te słowa otworzyły serce Zacheusza, który natychmiast zszedł z drzewa, urządził ucztę i powiedział: „Połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie” (Łk 19,8). Nigdy biedacy nie dostaliby połowy majątku, a pokrzywdzeni nie byliby wynagrodzeni, gdyby Jezus nie potraktował Zacheusza po dobroci.
Czy nie jest tak, że my często od razu się denerwujemy? Lub reagujemy silnie emocjonalnie (szczególnie cholerycy)? A może czas spróbować myśleć i działać inaczej? Jeśli będziemy zwracać uwagę tylko na to, co negatywne, co się nie udało, to sami też nie skorzystamy, a do tego stworzymy jeszcze atmosferę piekła przez to, że ciągle się o coś czepiamy.
Po piąte, nie ma takiego człowieka, od którego nie można by się czegoś nauczyć ani też który nie miałby nic do powiedzenia. Gdy Jezus przebywa z celnikami i grzesznikami lub przyjmuje namaszczenie olejkiem nardowym – który w tamtych czasach kosztował tyle, co średni całoroczny dochód – od kobiety cudzołożnej, to pokazuje, że nie ma takiej osoby, z którą nie warto by się spotkać, i nie ma takich ludzi, od których nie można się czegoś nauczyć.
Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale myślę, że nawet od pijaków można się czegoś nauczyć, na przykład determinacji i pomysłowości w osiąganiu celu. Gdybyśmy z takim zaangażowaniem walczyli codziennie o modlitwę, adorację, jak oni o alkohol, to bylibyśmy lepszymi ludźmi. Oczywiście nie chcę powiedzieć, że tacy ludzie wszystko robią dobrze lub nie grzeszą. Chodzi o wychwycenie prawdy, że niezależnie od tego, czy to jest dobry, czy zły człowiek, bogaty, sławny, biedny lub odrzucony, dziadek, babcia, stryjek czy kuzyn – od każdego możemy się czegoś dobrego nauczyć.
Kościół od początku swojego istnienia miał taką dobrą praktykę szukania ziaren prawdy. Czytał filozofów pogańskich i nie mówił, że oni nie wierzyli w Boga lub moralnie nie prowadzili się dobrze, tylko pokazywał: „Popatrzcie, ten Sokrates, Platon czy Arystoteles, oni mówią coś dobrego i możemy się od nich tego nauczyć!”. To naprawdę byłoby piękne, gdybyśmy tak patrzyli na ludzi wokół nas – dostrzegali ich wartość i szukali tego, czego możemy się od nich nauczyć. Uczmy się więc nie pogardzać ludźmi, nie niszczyć ich, ale mieć otwarte oczy i uszy na dobro, które się w nich kryje.
My w zasadzie już to czasem robimy, gdy myślimy i mówimy o świętych czy błogosławionych. Niestety niekiedy robimy to w nachalny sposób. Często się słyszy: „Jan Paweł II jest święty i trzeba brać z niego przykład”. Otóż, w niektórych sprawach trzeba brać przykład, ale w innych nie. Bo jak można się od papieża uczyć gospodarowania pieniędzmi? Przecież on miał wszystko zapewnione i nie musiał się o nic martwić. Albo czy możemy uczyć się od niego planowania dnia i dbania o to, by nie być przepracowanym? Janowi Pawłowi II układali plan dnia do tego stopnia, że nie było mowy o tym, by ktoś spotkał się z nim bez wcześniejszych ustaleń. Cała armia ludzi pilnowała, żeby po prostu nie był przepracowany. Jednak są inne sprawy, których od papieża można się śmiało nauczyć – wytrwałości w cierpieniu, życzliwości wobec wszystkich ludzi, z którymi się spotykał, ducha modlitwy takiego, że każdy, kto go znał, był przekonany, że papież jest blisko Boga. Patrząc więc na żywoty świętych, ale też na życie sąsiada, babci czy koleżanki, zastanawiajmy się, czego możemy się od nich nauczyć. Nawet jeśli byłyby to tak drobne rzeczy, jak dobrze posprzątana wycieraczka pod drzwiami mieszkania.
Kolejna ważna sprawa dotycząca relacji z innymi ludźmi to nieustanny dialog. My nie tylko po to mówimy, by się wygadać, ale by jeden z drugim mógł ze sobą rzeczywiście porozmawiać.
W dziewiętnastym rozdziale Ewangelii według św. Mateusza znajdujemy piękną scenę, w której faryzeusze zapytali Jezusa, czy można się rozwodzić. On odpowiedział: „Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela” (Mt 19,6). Mówiąc jednak zdanie: „Co Bóg złączył”, użył czasownika: synedzeuksen, co dosłownie można przetłumaczyć jako „wprzęgnął”. Jezus porównuje więc małżeństwo do pary wołów, koni czy osłów, które są zaprzęgnięte do jednego wozu. I jest w tej metaforze pewna genialność! Otóż jeden koń uciągnie tonę węgla, a dwa poradzą sobie już z półtorej tony. Jeśli więc ktoś nałożył na wóz półtorej tony, zaprzągł dwa konie, to nie może za chwilę wyprząc jednego, bo ten drugi sobie nie poradzi. To samo w małżeństwie. Kredyt, dzieci, więzi emocjonalne – to za dużo na jednego. Nie możesz się więc rozwodzić, bo to nie ułatwia życia.
Co więcej, ten obraz zwierząt zaprzęgniętych do wozu pokazuje także, że rozwód nie jest jedynym, a nawet nie największym nieszczęściem, jakie może się wydarzyć. Może być przecież tak, że jeden koń idzie w lewo, drugi w prawo, a tym sposobem nigdzie nie zajadą. Albo może być tak, że jeden idzie szybko, a drugi wolno i przez to całe życie się szarpią i mówią: „Co to za jazda?”. A może być też tak – i to jest najgorsza wersja wydarzeń – że jedna połówka padnie i ta druga nie dość, że musi ciągnąć półtorej tony, to jeszcze to, co leży na ziemi, w imię idei: „Bo on/ona jest katolikiem/katoliczką, więc się nie rozwiedzie”. Obraz ten pokazuje więc, że małżeństwo ani nie jest błogosławieństwem, ani przekleństwem, tylko szansą. To od nas zależy, czy razem zgodnie pójdziemy w tym samym kierunku i z podobną prędkością. Aby tak się działo, trzeba ciągle ze sobą rozmawiać. „Wiśta?”, „Nie, hejta”, „Sianko?”, „Nie, owies”, „Pijemy wodę?”, „Nie, może byśmy sobie poparskali razem?” – musi być nieustanny dialog.
Oczywiście przywołany obraz nie dotyczy tylko małżeństwa, ale w pewnym sensie także wszystkich innych relacji. Dlaczego musimy prowadzić dialog nieustannie? Bo my się nieustannie zmieniamy i świat, na którym jeździmy, się zmienia. To, co kiedyś było dla nas w porządku, teraz już nie jest. To, co nas nie denerwowało, teraz nas irytuje. Żeby ze sobą żyć, musimy ze sobą rozmawiać! Nie mieć pretensji, że kogoś coś denerwuje, tylko dostrzegając to, siadać do dyskusji, by wspólnie zastanowić się nad rozwiązaniem. Bez rozmowy i bez rezygnacji z osądzania to się nie uda. Potrzeba spokoju i przyjęcia, że jesteśmy różni, a po to mamy rozum i usta, by się ze sobą dogadać.
Gdy czyta się relacje z powstawania dokumentów Soboru Watykańskiego II, to pięknie widać, że tam ciągle ze sobą dyskutowano. Nieraz było tak, że gdy przedstawiono pierwszą wersję dokumentu, większość biskupów była przeciw. Opracowywano więc drugą, trzecią, czwartą wersję – tak było w przypadku Konstytucji dogmatycznej o Objawieniu Bożym Dei Verbum – aż w końcu zainterweniował papież. Gdy zrobiono głosowanie nad ostatnią wypracowaną po wielomiesięcznych dyskusjach wersją, około dwóch tysięcy biskupów było „za”, a tylko kilku „przeciw”. Jak widać, prawie się dogadali. I podobnie my mamy rozmawiać dotąd, aż się nawzajem usłyszymy i dogadamy. Po to jest właśnie synodalność w Kościele, by być uważnym na innych, by słuchać siebie nawzajem i próbować iść razem. Nie chodzi o rządzenie innymi, o bycie panem i wykorzystywanie swojej pozycji do manipulowania innymi i czynienia z nich niewolników. Wszyscy jesteśmy równymi partnerami! Bo wszyscy jesteśmy tak samo dziećmi Bożymi, więc próbujmy się dogadywać, by nasze decyzje rzeczywiście były wspólne.
Ostatnia myśl o relacjach międzyludzkich będzie dotykać tematu przebaczenia, bez którego nie da się żyć. Pewnie pamiętamy tę sytuację z Ewangelii, gdy Piotr pyta Jezusa, czy aż siedem razy ma przebaczyć swemu bratu. Chrystus odpowiada, że nie siedem, ale siedemdziesiąt siedem (por. Mt 18,22) i tym samym pokazuje, że najlepszym sposobem na rozwiązanie problemów nie jest zemsta ani nawet stosowanie zasady „oko za oko” czy przywoływanie psalmów złorzeczących. Najlepszym lekarstwem na wszelkie problemy jest miłosierdzie.
Podobnie kiedy idziemy do konfesjonału i spowiadamy się setny raz, a Pan Jezus znowu słyszy te nasze: „Więcej grzechów nie pamiętam. Za wszystkie szczerze żałuję. Obiecuję poprawę” i Jezus przebacza nam grzechy – choć doskonale wie, że dalej będziemy je popełniać, i choć doskonale wie, że my czasem słabo żałujemy – tak samo powinniśmy postępować wobec drugiego człowieka. Bóg okazuje nam miłosierdzie, bo wie, że tak jak wobec małego dziecka trzeba okazać zrozumienie, bo to jest dziecko, tak wobec człowieka trzeba okazać zrozumienie, bo to jest człowiek. Tak samo jak chory potrzebuje lekarzy, tak człowiek, który jest istotą grzeszną, potrzebuje miłosierdzia.
Nie bójmy się więc wybaczać innym ludziom. Nie bójmy się okazywać miłosierdzia, które jest przede wszystkim patrzeniem na drugiego człowieka nie przez pryzmat tego, że jest kimś złym, ale raczej nieszczęśliwym i biednym, którego ogarnął grzech i różne żądze. Nie ma bowiem ludzi złych, tylko ludzie biedni, którzy potrzebują więcej miłosierdzia, miłości, uważności. Oczywiście to wcale nie oznacza, że nie mamy mieć więzień, bo przecież OIOM-y też są w szpitalach. Nie znaczy to też, że nie mamy niektórych zamykać za kratkami, bo analogicznie innych też trzeba wysłać do sanatorium, by im się zdrowie poprawiło. Jednak znaczy to, że do wszystkich mamy mieć nastawienie: „Kocham cię. Chociaż jesteś łotrem wiszącym na krzyżu, ale z tej miłości mówię do ciebie, że będziesz ze mną w raju”. Niezwykle ważne jest, byśmy przynajmniej my, ludzie Kościoła, mieli takie doświadczenie, że nawet gdy nas wszyscy porzucą, osądzą i nie okażą nam zrozumienia, to jest Ktoś, kto nam okaże miłosierdzie, miłość, bo On wie, że jesteśmy ludźmi, którzy z natury potrzebują miłosierdzia.
Jak mówi św. Paweł: „Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełniajcie prawo Chrystusowe” (Ga 6,2). „Bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy i miłosierni! Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg nam przebaczył w Chrystusie” (Ez 4,32).
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej