O zmierzchu - Hwang Sok-yong - ebook + książka

O zmierzchu ebook

Hwang Sok-Yong

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka nominowana do Międzynarodowej Nagrody Bookera

Park Min-u, starzejący się architekt, może mówić o sukcesie. Jako jedynemu z grupy dzieciaków udaje mu się wyrwać z seulskich slumsów. Na fali transformacji Korei Południowej, dzięki determinacji i wieloletniej ciężkiej pracy ostatecznie staje się właścicielem dużej firmy realizującej prestiżowe projekty.

Pewnego dnia otrzymuje niespodziewaną wiadomość od kobiety, którą kiedyś pokochał, a potem zdradził. Pogrzebane w pamięci obrazy przyjaźni z dzieciństwa i pierwszej miłości powracają. Min-u zaczyna wspominać świat, który wymazał z pamięci. Uświadamia też sobie, że pomógł go unicestwić, przyczyniając się do bezwzględnej modernizacji Korei.

O zmierzchu to historia rozpisana na głosy ludzi, którzy nie mieli szans w starciu z bezdusznym kapitalizmem. To także głęboko humanistyczna opowieść o dzieciństwie, stracie, rozliczaniu się z samym sobą i tragicznych kosztach transformacji kraju, które ponoszą najsłabsi jego mieszkańcy.

Kenzaburō Ōe – laureat literackiej Nagrody Nobla z 1994 roku – napisał o Hwang Sok-yongu, że jest najsilniejszym literackim głosem w Korei. Nie można nie ulec sile tego głosu, wypełnionego jednak wrażliwością i uważnością. Bohater O zmierzchu, analizując swoją przeszłość, ofiarowuje nam coś jeszcze: opowieść o cenie, którą płaci się za pogoń za rozwojem i „zmianą”.
Georgina Gryboś-Szczepanik, redaktorka Radia Kraków Kultura,
literackakavka.pl

„Powściągliwie polityczna, głęboko ludzką opowieść o domu, stracie i kosztach rozwoju kraju”.
„Kirkus Reviews”

„Wspomnienia z przeszłości, które snuje Min-u, stopniowo przeradzają się w medytację na temat osobistej odpowiedzialności i tego, co może oznaczać spełnione życie”.
„The Guardian"

„Hwang Sok-yong, gwiazda południowokoreańskiej sceny literackiej, bardzo często oddaje głos zapomnianym i wykluczonym. W swojej najnowszej książce robi to w sposób szczególnie przemyślany i poruszający. Pozorny sukces osiągnięty przez odcięcie się od przeszłości i porzucenie tych, którzy nie mieli tyle szczęścia, staje się emocjonalnie przejmującą i politycznie zaangażowaną metaforą”.
Bigissue.com

Hwang Sok-yong (ur. 1943 r.) jest najpoważniejszym południowokoreańskim kandydatem do literackiej Nagrody Nobla. Studiował filozofię na Uniwersytecie Dongguk. Aresztowany w latach 60. XX wieku z przyczyn politycznych, po uwolnieniu pracował dorywczo na budowach. Podczas wojny w Wietnamie walczył po stronie Amerykanów.
Jest autorem kilkunastu powieści i opowiadań, laureatem wielu nagród literackich. W swoich utworach, czerpiąc z osobistych doświadczeń, podejmuje tematy ludzkiej samotności i wyobcowania oraz kryzysu człowieczeństwa. W Polsce ukazały się powieść Znajomy świat oraz zbiór opowiadań Chwasty.

W 2019 roku książka O zmierzchu znalazła się na długiej liście Międzynarodowej Nagrody Bookera, a w 2018 roku otrzymała francuską Nagrodę im. Émile’a Guimeta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 206

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Seria z Żurawiem

Projekt okładki Małgorzata Flis

Tytuł oryginału: Haejil Muryeop

Copyright © Hwang Sok-yong 2015

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2022

Copyright © for the Polish translation by Dominika Chybowska-Jang, 2022

Niniejsza książka stanowi utwór chroniony na podstawie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Prawami do tego utworu dysponuje Wydawca – Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bez zgody Wydawcy niedopuszczalne jest kopiowanie, rozpowszechnianie lub inne korzystanie z niniejszej książki w całości lub z jej fragmentów z wyjątkiem dozwolonego użytku osobistego lub publicznego.

ISBN 978-83-233-5174-0 ISBN 978-83-233-7377-3 (e-book)

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków tel. 12 663 23 80 Dystrybucja: tel. 12 631 01 97 tel. kom. 506 006 674, e-mail: [email protected] Konto: PEKAO SA, nr 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325 www.wuj.pl

1

Wykład dobiegł końca.

Projektor wyłączył się i obraz na ekranie zniknął.

Wypiłem kilka łyków wody z ustawionej na mównicy szklanki i zszedłem ze sceny, by dołączyć do tłumu słuchaczy, którzy rozmawiając głośno, zaczęli się już podnosić ze swoich miejsc. Tematem wykładu były rozwój starszych części miasta i projektowanie urbanistyczne, a zważywszy na znaczną liczbę zgromadzonych osób, kwestia ta musiała się cieszyć sporym zainteresowaniem. Przedstawiciel komisji do spraw inicjatyw obywatelskich przy urzędzie miasta poprowadził mnie na znajdujący się przed aulą korytarz. Wszyscy zmierzali w kierunku wyjścia, kiedy pewna młoda dziewczyna, przepchnąwszy się przez tłum rozchodzących się słuchaczy, stanęła przede mną.

– Przepraszam bardzo… – zaczęła.

Ubrana zwyczajnie, miała na sobie jeansy i koszulkę, bez śladu makijażu na twarzy, a jej włosy były ścięte krótko na boba. Zatrzymałem się i spojrzałem na nią.

– Chciałam coś panu przekazać.

Patrzyłem na nią skonsternowany, po czym zerknąłem na wyciągnięty w moją stronę skrawek papieru. Dużymi literami było na nim zapisane nazwisko, a mniejszą czcionką liczby, które – jak się zdawało – były numerem telefonu.

– A cóż to takiego? – Gdy tylko chwyciłem kartkę i zadałem to pytanie, dziewczyna z wahaniem zaczęła się już wycofywać. Oddalając się, powiedziała jeszcze:

– To od znajomej osoby, z dawnych lat… Prosiła, żeby koniecznie pan do niej zadzwonił.

Zanim zdążyłem o cokolwiek dopytać, młoda kobieta zniknęła w tłumie ludzi.

Powodem, dla którego wróciłem do Yeongsan, była wiadomość, jaką otrzymałem od żony Yuna Byeong-gu. Był on moim najlepszym przyjacielem z dzieciństwa. Ukończyłem szkołę publiczną w moim rodzinnym Yeongsan, a Byeong-gu, mój bliski sąsiad, chodził ze mną do tej samej klasy. Ludzie mieszkający w miasteczku byli w większości właścicielami sklepów w dzielnicy handlowej, która ciągnęła się wzdłuż nowo powstałej głównej ulicy, lub piastowali stanowiska w miejscach takich jak urząd powiatowy, szkoły czy urząd miejski. Osoby mieszkające w przyzwoitych, tradycyjnych domach koreańskich z przestronnymi podwórzami były natomiast właścicielami ziemskimi posiadającymi pola uprawne w całym powiecie. Nasza rodzina żyła z niewielkiej pensji ojca, który był zatrudniony w urzędzie miejskim.

Yeongsan znajdowało się wewnątrz przyczółku rzeki Nakdong, dzięki czemu pomimo wojny, która przetoczyła się przez kraj, nie zaszły w nim żadne większe zmiany. Matka wspominała kiedyś, że otrzymaną po powrocie z pola walki posadę w urzędzie ojciec zawdzięczał odznaczeniu, które zdobył za wybitne zasługi w bitwie pod takim czy innym wzgórzem, a także temu, iż w czasie okupacji japońskiej pełnił funkcję chłopca na posyłki w urzędzie powiatowym. Spośród miejscowej młodzieży pełnej wieśniaków tylko ojciec ukończył szkołę podstawową oraz potrafił się posługiwać językiem japońskim i znakami chińskimi. Na jego niskim biurku piętrzyły się ułożone schludnie stare woluminy o tytułach takich jak Sześć głównych elementów prawa czy Administracja publiczna, których rogi zostały zabarwione na złoto przez upływający czas. To chyba właśnie dzięki nim ojciec był w stanie opuścić wioskę i przenieść się do dużego miasta, gdzie przez pewien czas zarabiał na życie jako pracownik biura zajmującego się pełnomocnictwem. Byliśmy biedni, lecz mimo wszystko mieliśmy comiesięczną pensję urzędniczą ojca oraz skrawek ziemi od rodziny matki, który co roku dostarczał nam pożywienie. Pole o szerokości pięciu majigimatka otrzymała od swojego ojca, kiedy wychodziła za mąż.

Dom, w którym mieszkaliśmy, był położony na wzniesieniu, u podnóża rozpościerającej się na przedmieściach góry; podłużny, prostokątny budynek, przypominający swym kształtem chiński ideogram oznaczający liczbę jeden, miał trzy pokoje, między którymi umiejscowiono daecheongmaru – przestronny salon z drewnianą podłogą. Dom Byeong-gu znajdował się nieco wyżej niż nasz, a oba gospodarstwa rozdzielał kamienny mur. Była to właściwie chata składająca się z dwóch pomieszczeń i kuchni; konstrukcja o glinianych ścianach i słomianym dachu, gdzie później tylko strzechę wymieniono na dachówki. Byeong-gu był co prawda moim starym druhem, lecz tak naprawdę nie znałem go dobrze. Mniej więcej w czasie, kiedy kończyłem szkołę podstawową, nasza rodzina opuściła Yeongsan i przeniosła się do Seulu. Spotkałem go ponownie dopiero kilkadziesiąt lat później, kiedy obaj dobiegaliśmy czterdziestki. Stało się to w pewnej hotelowej kawiarni gdzieś w centrum stolicy.

– Poznajesz mnie?

Słysząc to pytanie, zadane w dialekcie z regionu Gyeongsang, początkowo nie miałem pojęcia, kim jest zwracająca się do mnie osoba. Mężczyzna wyglądał wówczas jak jeden z tych, którzy zajmują wysokie stanowiska w instytucjach rządowych; miał na sobie granatowy garnitur, a kołnierzyk jego koszuli wystawał precyzyjnie nad marynarkę. Gdy tylko wypowiedział swoje nazwisko – Yun Byeong-gu – oraz Yeongsan, zaklęte w odmętach pamięci przezwisko magicznie wypłynęło z moich ust.

– Batat. To ty, prawda?

Kiedy spotyka się kogoś po ponad dwudziestu latach, nawet jeśli jest to ktoś ci bliski, to nie bardzo wiadomo, co sobie powiedzieć. Wypytujecie się wzajemnie głównie o rodziny i co takiego dzieje się obecnie w waszym życiu, idziecie wspólnie na kawę, wymieniacie się wizytówkami lub kontaktami i rozstajecie po złożeniu ogólnikowej i mglistej obietnicy wspólnego wyjścia na jednego. Po tym wszystkim nigdy nie dochodzi do następnego spotkania; niekiedy wykonujecie do siebie może kilka telefonów lub spotykacie się na drinka, lecz jest tak nijako, że nie jesteście w stanie zbyt długo usiedzieć. To oczywiste, że każdy poświęca wiele uwagi własnemu jestestwu oraz sprawom, które go dotyczą; nawet w przypadku krewnych, jeśli brakuje nam jakiegokolwiek punktu łączącego nasze życia, to nie będziemy mieli zbyt wielu okazji do spotkań poza ceremoniami ku czci przodków. Tym, co sprawiło, że między mną a Byeong-gu zaczęła na nowo tworzyć się więź, był fakt, że pracowałem wówczas w biurze architektonicznym Hyeonsan, a on przejmował akurat Yeongnam, jedną z głównych firm budowlanych. Gdy tylko wspomniałem jego przezwisko – Batat – kąciki oczu wypełniły mu się łzami i chwytając gwałtownie moje dłonie, zapytał drżącym głosem, czy nie zapomniałem.

Jego dom znajdował się po drugiej stronie kamiennego muru, który został wzniesiony tuż za stojącą po lewej stronie naszego podwórza rozłożystą brzostownicą japońską. Każdego ranka Byeong-gu wystawiał swoją głowę nad mur i wołał, byśmy poszli razem do szkoły. Posesja zamieszkiwana przez jego rodzinę stała na granicy obszaru mieszkalnego, a znajdujące się w sąsiedztwie tereny – rozpoczynający się na zboczu sosnowy gaj – były własnością państwa. Gdy wojna dobiegła końca i okoliczni dzierżawcy gruntów rolnych utracili uprawiane do tej pory ziemie, zaczęli budować chaty, wznosząc proste ściany z gliny i kamieni – tak powstało kilkanaście domostw. Utrzymywali się oni z wykonywania w miasteczku dorywczych prac tynkarskich i stolarskich czy też z pracy w urzędzie powiatowym, a co rokuw okresie żniw pomagali miejscowym rolnikom, otrzymując w zamian część plonów. Ja również urodziłem się w jednym z tych gospodarstw, a Byeong-gu, chociaż nie jestem tego pewien, wprowadził się do domu za nami około trzeciej klasy szkoły podstawowej. To on jako pierwszy zagadał do mnie w dniu przeprowadzki i całe popołudnie tego dnia spędziliśmy, bawiąc się na pobliskiej górze. Pamiętam również jego przesympatyczną mamę pracującą na polu, z którego przyniosła nam niegdyś do spróbowania miskę zebranych przez siebie słodkich ziemniaków. Byeong-gu często zabierał ze sobą do szkoły kilka spakowanych batatów. Jego ojciec znikał gdzieś i rzadko go widywaliśmy, a gdy wracał do domu, wydzierał się po pijaku albo bił swoją żonę. Słyszałem, że jeździł do pobliskiego miasta, gdzie pracował na budowie jako brygadzista.

Incydentem, który nie pozwolił mi zapomnieć o Byeong-gu, było wzniecenie przez nas pożaru. Gdy pewnego dnia wybraliśmy się na pobliską górę, gdzie zamierzaliśmy zjeść kilka pieczonych w ognisku słodkich ziemniaków, tak zajęło nas obieranie ze skórki gorących batatów, że naszej uwadze umknęły iskry, które zaprószyły ogień na suchej trawie. Obaj gorączkowo podążaliśmy śladem płomieni, starając się je zadeptać, zdjęliśmy koszule, by je stłumić, pożar jednak w mgnieniu oka rozprzestrzenił się na wszystkie strony. Czym prędzej zbiegłem z góry, wrzeszcząc, że się pali. Dorośli tłumnie wyskoczyli wówczas ze swoich domów. Okoliczni mieszkańcy ruszyli w kierunku góry i po trwającym do zmierzchu zamęcie z trudnością udało im się ugasić pożar.

W trakcie całego tego zamieszania Byeong-gu i ja ukrywaliśmy się na terenie hali miejskiej naprzeciw urzędu powiatowego. Budynek, który w czasie okupacji japońskiej pełnił funkcję chramu szintoistycznego, był wówczas używany do organizacji wystąpień lub jako sala do ćwiczeń taekwondo. Oparci o siebie, zasnęliśmy w ciemnościach hali. Nasze rodziny i okoliczni mieszkańcy w poszukiwaniu nas musieli do późnej nocy przemierzać góry za domem. Dopiero następnego dnia, kiedy pojawiliśmy się w szkole, zdaliśmy sobie sprawę, jak sławni staliśmy się w mieście. W ramach kary staliśmy przed pokojem nauczycielskim, dzierżąc w dłoniach tabliczki, których treść głosiła: „Ostrożnie z ogniem”. To właśnie jakoś wtedy do Byeong-gu musiał przylgnąć przydomek „Przypalony Batat”, lecz nie pamiętam, kto jako pierwszy tak go nazwał. To przezwisko pasowało do przysadzistego chłopca o okrągłej, ciemnej twarzy i oczach, w których można było dostrzec inteligentny błysk.

To, że poszedłem na architekturę i w tej właśnie dziedzinie zrobiłem karierę, czy też to, że Byeong-gu został przedstawicielem firmy budowlanej, było zwyczajnym przypadkiem, dogadywaliśmy się jednak bez słów, gdyż potrzebowaliśmy się wzajemnie. O tym, jak potoczyło się jego życie po wyjeździe mojej rodziny z Yeongsan, usłyszałem dokładnie kilkadziesiąt lat później w pewnej restauracji serwującej kuchnię japońską. Dla każdego człowieka jego własne ciężkie przeżycia i trudna przeszłość będą pełną krwawych łez historią, którą jednak nie należałoby się chwalić. Mówienie o tym jest równie bezcelowe co narzekanie, że młodzi nie zaznali w życiu głodu i nie wiedzą, jak czuje się dziecko bez śniadania, które szuka przy szkolnym boisku kranu z wodą, by choć trochę zapełnić żołądek.

Oceny Byeong-gu były bardzo słabe, a jego rodziców i tak nie było stać na opłacanie comiesięcznego czesnego za naukę, w związku z czym w piątej klasie chłopak rzucił szkołę. Trochę popróżnował, następnie pracował jako roznosiciel gazet czy handlarz na dworcu autobusowym, a potem stosunkowo wcześnie został asystentem kierowcy ciężarówki. Jego wyjeżdżający do miasta ojciec w pewnym momencie przestał wracać, sympatyczna mama podjęła pracę w jednej z restauracji w miasteczku, a młodsza siostra uciekła z domu, by uczyć się fachu fryzjerskiego. W połowie lat siedemdziesiątych, w podobnym czasie Byeong-gu i ja poszliśmy do wojska. Ja zostałem powołany w trakcie studiów, dlatego zakończyłem służbę nieco później niż on. Byeong-gu został wcielony do pułku inżynieryjnego, gdzie otrzymał szkolenie w zakresie ciężkiego sprzętu, co okazało się później punktem zwrotnym w jego życiu. Gdy tylko ukończył służbę, zdobył uprawnienia do obsługi maszyn ciężkich i w tym samym czasie wkroczył do interesu zajmującego się modernizacją terenów wiejskich, który rozwijał się wówczas prężnie.

Pierwszym działaniem, od którego Byeong-gu zaczął swoją karierę, było wypożyczenie koparki i dołączenie do branży zajmującej się usprawnianiem terenów rolnych. Branża ta była w pełni rozkwitu w okresie Ruchu Nowej Wsi, kiedy to tereny o powierzchni mniejszej niż 10 majigi, opuszczone przez nieradzących sobie rolników dzierżawców i właścicieli ziemskich, były pozyskiwane i przeorganizowywane w średniej wielkości wsie. Prace polegały na ponownym podziale pól uprawnych i doprowadzeniu odpowiedniego nawodnienia. Tego typu projekty prowadzili wpływowi przedstawiciele poszczególnych rejonów we współpracy z władzami powiatu, pod ich kierownictwem natomiast pracował Byeong-gu, który uważał siebie za ich główne narzędzie. Przez pierwszych kilka lat udało mu się jedynie zwiększyć posiadany inwentarz o kilka dodatkowych maszyn, ale po wygraniu przetargu na budowę w okolicy arterii komunikacyjnej, opuścił miasteczko i dotarł do poziomu prowincji. Krąg jego znajomych poszerzył się o takie osobistości, jak członkowie Zgromadzenia Narodowego czy sędziowie i prokuratorzy. Miał pokaźną kolekcję swoich wizytówek, bogato upstrzonych licznymi tytułami i funkcjami, jakie pełnił. W pierwszej kolejności prezes firmy budowlanej, doradca pewnej partii politycznej, członek stowarzyszenia na rzecz poradnictwa dla młodzieży, przewodniczący komisji stypendialnej, członek międzynarodowych organizacji charytatywnych, takich jak Junior Chamber, Rotary czy Lions. Gdy ponownie się spotkaliśmy, przejął akurat upadłą firmę budowlaną i rozpoczynał prace nad wzniesieniem apartamentowców w dużym mieście. Niezależnie od tego, kto jako pierwszy się kontaktował, w zależności od wzajemnych potrzeb regularnie dzwoniliśmy do siebie, spotykaliśmy się, a przy kilku okazjach robiliśmy nawet wspólne interesy.

Wiadomość od jego żony brzmiała następująco: Zasłabł. Zanim się rozchorował, cały czas Pana szukał. Proszę, niech Pan przyjedzie.

Co było powodem, dla którego postanowiłem wrócić do Yeongsan, mimo że wcale tego nie chciałem? Być może stało się to za sprawą słów rzuconych w moją stronę przez Kima Gi-yeonga kilka dni wcześniej:

– Przestrzeń, czas i ludzie, powiadasz? Czy w naszych projektach naprawdę było coś ludzkiego? Jeśli tak, to przed śmiercią przyjdzie nam tego żałować. Ty i cała reszta z Hyeonsan powinniście przemyśleć swoje winy.

Kim studiował na jednym ze starszych roczników. Uśmiechnąłem się tylko czule na jego słowa, ale nie podjąłem dyskusji, choć nie dlatego, że toczył właśnie walkę z rakiem w końcowym stadium. Lubiłem go. Nie robiłem sarkastycznych przytyków w odniesieniu do jego głupiej naiwności, z której powodu darzył nieodwzajemnioną miłością ludzi i świat; lubiłem jego postawę. Otoczenie mogło uważać, że taki idealizm wynika z braku talentu, jednak moim zdaniem to właśnie było talentem Kima Gi-yeonga. Zdaje się jednak, iż moja wspaniałomyślność wobec niego zrodziła się po tym, gdy zadecydowałem, że nie będę miłować świata bez wzajemności i zacząłem obserwować go z dystansu. Już dawno doszedłem do wniosku, że ludziom i światu nie można ufać. Po pewnym czasie ludzkie pragnienia przefiltrowują nasz system wartości, zatrzymując tylko nieliczne cechy – większość zostaje porzucona bądź zmieniona tak, aby odpowiadać naszym priorytetom. Nawet drobne pozostałości naszych ideałów zostają upchnięte w piwnicy wspomnień niczym używane w przeszłości, stare przedmioty. Co jest budulcem, z którego wznosi się budynki? Koniec końców o wszystkim decydują pieniądze i władza. To one sprawiają, że dane wspomnienia przybiorą kształt i pozostaną w naszej pamięci na długo.

Gdy tylko minęliśmy wzgórze, znaleźliśmy się w Yeongsan. Pomyślałem o nocy, kiedy moja rodzina opuściła to miasteczko. Ojciec i matka zajęli w samochodzie dostawczym miejsce obok kierowcy, natomiast ja z moim młodszym bratem siedzieliśmy skuleni między bagażami w naczepie. Drewniana miednica pełna rozmaitych naczyń drgała, wydając przy tym przeraźliwy klekot za każdym razem, kiedy sunący po drodze gruntowej pojazd podskakiwał i się przechylał. Nie było więc zaskoczeniem, że ponad połowa naszej zastawy dotarła do celu w kawałkach. Nastał świt i gdy tylko znaleźliśmy się na autostradzie prowadzącej do Seulu, zrobiliśmy krótki postój, aby kupić zupę ryżową i posilić się nią. Przed opuszczeniem miasta nie zjedliśmy kolacji, dlatego też w pośpiechu spałaszowaliśmy gorącą ryżankę. Matka, mamrocząc coś o ludziach bez grosza uciekających pod osłoną nocy, wybuchnęła płaczem.

Wróciłem do Yeongsan raz, piętnaście lat temu. W tamtym okresie Yun Byeong-gu nieustannie odwiedzał nasze rodzinne miasto, gdzie przymierzał się do kupna domu. Z pełną powagą rzekł, że człowiek nie może zapominać o swoich korzeniach. Fałszywym uśmiechem zdobyłem jego przychylność, te słowa wprowadziły mnie jednak w niemałe zakłopotanie. Byeong-gu wykupił w całości porośnięty sosnami pagórek, z którego był dobry widok na zbiornik wodny. Wyburzył przy tym posesję należącą niegdyś do klanu Jo – wielkich właścicieli ziemskich z Yeongsan. Już wówczas trudno było znaleźć tam jakiekolwiek pozostałości dawnej mieściny. Mówi się, że w porównaniu z miastem czas na wsi płynie znacznie wolniej, ale dla tych, którzy opuścili prowincję, zmiany zachodzą w tempie przypominającym film puszczony na przyśpieszeniu. Kiedy zastanawiasz się czasami nad złożeniem wizyty, szukając do tego odpowiedniego pretekstu, dziesięć lat zdaje się przemijać jak jeden dzień; wszystkie znajome twarze znikają, a budynki i widoki znane z Seulu wyrastają po obu stronach głównej ulicy. Wszystko niknie momentalnie, niczym pejzaże za szybą rozpędzonego auta.

Gdy mnie dojrzała, żona Byeong-gu otarła chustką łzy z twarzy. Pracowała wcześniej jako nauczycielka w szkole podstawowej, a za Byeong-gu wyszła na początku lat osiemdziesiątych, kiedy on był u szczytu kariery. Uważałem, że ślub wzięli w sposób bardzo praktyczny, bez zbędnego przepychu. Kobieta wyszła przed salę, w której leżał, i kiedy tylko stanęła ze mną twarzą w twarz, mruknęła, jakby sama do siebie:

– Mówiłam mu, nie mieszaj się do polityki…

Byeong-gu przeszedł już operację i znajdował się w stanie śpiączki. Być może nawet dobrze się złożyło. Tydzień dzielił go od konieczności stawienia się przed prokuratorem. Pozostałe zamieszane w sprawę osoby zapewne odetchnęły z ulgą po informacji o jego stanie zdrowia. Przez dłuższą chwilę siedziałem u wezgłowia łóżka Byeong-gu, który leżał bez ruchu jak martwy, zewsząd otoczony sprzętem medycznym. Połowę jego twarzy zakrywała maska respiratora. Żona Yuna powiedziała mi, że ich syn chciał przenieść ojca do szpitala prowincjonalnego, ale z obawy przed komplikacjami, do których mogło dojść w trakcie transportu, ostatecznie podjęli decyzję o pozostawieniu go tutaj. Podczas kolacji z ich pierworodnym zapytałem o powód, dla którego Byeong-gu chciał mnie tutaj sprowadzić. Jego syn odpowiedział z zupełną powagą. Ojciec od pewnego czasu powtarzał, że w miejscu swojego rodzinnego domu chce wybudować izbę pamięci.

– Tato właśnie tak mówił. Razem z ziemią, na której stał pana dom, teren liczy jakieś pięćset pyeong. Chciał, żeby zajął się pan projektem, tak by zbudować i otworzyć fundację kulturalną.

Roześmiałem się, po chwili jednak odpowiedziałem spokojnie:

– O takich sprawach możemy myśleć, gdy twój ojciec stanie już na nogach.

Syn, który pilnował interesów ojca w Seulu, również zdawał sobie dobrze sprawę, że nie był to odpowiedni czas na takie rozmowy. W trakcie posiłku kilkukrotnie zerkał na telefon, by w pewnym momencie wyjść na zewnątrz i podniesionym głosem wydać komuś jakieś polecenie. Wspomniał, że martwi go malejąca populacja we wsiach takich jak Yeongsan. Miejscowości, w których większość domostw była zamieszkiwana przez samotne starsze osoby bądź stała opuszczona, nie należały do rzadkości. Udawał, że wie co nieco o życiu na prowincji, mówił, że – jak to się od dłuższego czasu wydaje – młodzież całkowicie stąd uciekła. Mimo wszystko jednak, biorąc pod uwagę osoby takie jak on czy ja, które raz lub dwa razy do roku wahały się w kwestii przyjazdu, jego słowa wcale nie mijały się z prawdą.

Zdążyło się już ściemnić, udałem się więc do zarezerwowanego dla mnie przez młodego Yuna motelu. Był to unowocześniony obiekt, gdzie na obu końcach korytarza zainstalowano kamery monitoringu, a wszystkim – od oświetlenia, przez telewizję, aż po klimatyzację – sterowało się za pomocą pilota. Nie mogłem zasnąć w obcym miejscu. Zaciągnąłem staranniej zasłony, by nie wpuścić do środka wkradającego przez szybę światła, psiocząc przy tym, po co na wsi potrzeba aż tylu latarni ulicznych.

Zbudziłem się wcześnie. Zerknąłem na stojący na stoliku nocnym budzik, który w panującej wokół ciemności poinformował mnie swym blaskiem, że jest dziesięć po siódmej. Od najmłodszych lat nie należałem do rannych ptaszków. Była to częściowo wina mojej profesji, gdyż w przeciwieństwie do innych firm, w biurze architektonicznym należało jedynie wykonać na czas zaplanowaną przez siebie część zadań. Praca wymagała kreatywności, nie byłem więc ograniczany przez monotonne, ściśle określone obowiązki. Prowadząc własną działalność, na miejscu zjawiałem się dwa, może trzy razy w tygodniu, i to po godzinie dziesiątej, a jeśli nie było zbyt wiele do roboty, wychodziłem z biura wczesnym popołudniem. Praca do późnych godzin nocnych, a następnie spokojna pobudka i początek nowego dnia, gdy inni już od kilku godzin znajdowali się na swych stanowiskach, dawno weszły mi w nawyk.

Była wczesna pora, nie mogłem jednak w nieskończoność leżeć w motelowym łóżku. Szeroka droga przed motelem zaprowadziła mnie wprost na dworzec autobusowy. Mieszkańcy wsi są doprawdy pracowici. Od samego rana przed dworcem aż roiło się od ludzi i taksówek. Tym razem podążałem wzdłuż głównej ulicy, sarkając pod nosem, po co komu w tak małej mieścinie tyle samochodów. Znane mi z przeszłości niskie sklepiki poznikały, a po obu stronach drogi wyrosło sporo dwu-, trzypiętrowych budynków. Kierunek, w którym prowadziła ulica, pozostał bez zmian, ale była ona znacznie szersza niż kiedyś.

Na skrzyżowaniu skręciłem w prawo, mijając po drodze urząd powiatowy i miejscowy dom kultury. Na ścieżce prowadzącej pod górkę rozejrzałem się w lewo i w prawo w poszukiwaniu sosnowego lasu, który powinien tam być, nigdzie jednak nie został po nim ślad. Wąska alejka zniknęła, a w jej miejscu pojawiła się dwupasmowa, asfaltowa ulica. Biegnący wzdłuż po obu stronach kamienny mur również zniknął. Jak można się było spodziewać, równolegle do drogi ciągnął się rząd dwu- i trzypiętrowych kwadratowych brył. Przyjrzałem się uważnie górze, szacując swoje położenie na podstawie jej kształtu, po czym skręciłem w lewo i zacząłem się wspinać, a gdy dostrzegłem betonową pokrywę osłaniającą studzienkę kanalizacyjną, wiedziałem, że idę we właściwym kierunku. Niegdyś przepływał tędy niewielki strumyk. Ojciec wpadł do niego pewnego razu, wracając do domu pod wpływem alkoholu, ja natomiast łapałem w nim żaby.

Między polami widać było kilka domów. Po naszym nie było śladu. Gdy przyjechałem tutaj przed piętnastoma laty, sypiącą się ruderę jeszcze ktoś zamieszkiwał, później została jednak całkowicie opuszczona i – jak się wydaje – ostatecznie doszczętnie ją rozebrano. Wciąż pamiętałem rosnącą w rogu podwórza rozłożystą brzostownicę japońską, przesłaniającą dom Byeong-gu. Tego drzewa też nie było. Nie zniknęło całkowicie, lecz zostało ścięte, a w jego miejscu pozostał już tylko martwy pniak. Tu i ówdzie porastały go wszelkiej wielkości grzyby. Aż do zamieszkiwanej w przeszłości przez rodzinę Byeong-gu działki ciągnęły się pochyło bruzdy, między którymi na szerokich pasach rosły przykryte czarną folią papryczki chili. Drzewa porastające widoczną w tle górę stały się gęstsze i zieleńsze niż kiedyś.

Nie potrafiłem pojąć, w jaki sposób mogło się rozwijać miejsce, z którego więcej osób wyjechało, niż w nim zostało. Miejscowość pełna przypominających kartony kilkupiętrowych brył, ciągnących się od motelu, przez dzielnicę handlową, aż do obszaru mieszkalnego, wyglądała na jeszcze bardziej opustoszałą niż kiedykolwiek wcześniej. Nigdzie nie było widać wznoszącego się znad niskich dachów dymu, który pojawiał się podczas gotowania ryżu. Patrząc w dół ze wzgórza, można było dostrzec widoki przypominające pierwsze lepsze nieduże miasto lub co gorsza – przedmieścia Seulu. Zdawało się, że ja, Batat, moi zmarli już rodzice czy też samo miasteczko w rzeczywistości nigdy nie istnieliśmy.

W weekend z rana otrzymałem telefon ze Stanów. Moja córka spokojnie relacjonowała mi wydarzenia, do których doszło w ciągu ostatniego miesiąca. Była moim jedynym dzieckiem, teraz mieszkającym w Ameryce. Ukończyła medycynę, została lekarką w jednym ze szpitali ogólnych, po czym wyszła za mąż za amerykańskiego profesora. Wyjechała, by kształcić się za granicą, wzięła ślub z miejscowym obywatelem, a więc naturalnie sama też stała się Amerykanką. Kiedy nasza córka osiedliła się w Stanach, moja żona często kursowała między kontynentami, teraz jednak chyba także postanowiła tam zostać, zważywszy na to, że już któryś rok z rzędu nie wracała. Niemalże wszyscy jej krewni tam mieszkali, a nasze pożycie małżeńskie już dobre kilkanaście lat temu zaczęło się sypać. W ostatnim czasie oddaliliśmy się od siebie tak bardzo, że naprawa naszych wzajemnych relacji stała się wręcz niemożliwa. Córka mówiła o nowym mieszkaniu, do którego wprowadziła się mama. Opowiedziała mi o parapetówce, którą zorganizowali wspólnie z wszystkimi ciotkami i ich rodzinami. Jak zdrowie? Mama mówi, żebyś pamiętał o tabletkach na nadciśnienie. Było oczywiste, że żona znalazła sobie nowy dom w miejscu zamieszkania córki i ani myślała o powrocie.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem chęć, by zapalić, zacząłem więc szukać papierosów. Gdzieś musiała być paczka czerwonych marlboro, po które sięgałem czasem, gdy byłem zbyt przytłoczony nakreślaniem szkicu kolejnego pomysłu. Zapalniczkę znalazłem obok stojącej na biurku lampki, zajrzałem do szuflad, po czym zacząłem przetrzepywać wiszące w szafie marynarki. W końcu w kieszeni jednej z nich wyczułem kartonik. Gdy wygrzebywałem z ubrania paczkę papierosów, coś wypadło na ziemię. Pod moimi nogami leżały dwie wizytówki i złożony kawałek papieru. Jedna z kart należała do pracownika urzędu miasta, druga do dziennikarza z jakiegoś magazynu, a ostatnia… Rozłożyłem ją na biurku i włożyłem papierosa do ust. Tępym wzrokiem wpatrywałem się w nazwisko zapisane dużymi literami nad numerem telefonu, powtarzając w myślach w kółko te trzy sylaby: Cha Sun-a. Nazwisko sprzed kilkudziesięciu lat, które przez długi czas pozostawało zakopane głęboko w odmętach mych wspomnień. Przed oczami mignęła mi scena z zeszłego tygodnia, kiedy to młoda kobieta wręczyła mi w audytorium kawałek papieru. Zaraz po zakończeniu wykładu udzielałem wywiadu dla czasopisma architektonicznego, a później poszedłem się napić z kilkoma osobami. Przez następne dni byłem pochłonięty realizowaniem napiętego grafiku, przez co całkowicie zapomniałem o otrzymanej wiadomości.

Po chwili wahania przysunąłem do siebie stojący na biurku telefon stacjonarny i wstukałem widniejący na kartce ciąg liczb. Przez dłuższy czas wsłuchiwałem się w miarowy sygnał, po czym włączyła się poczta głosowa. Zastanawiałem się przez moment, czy czegoś nie powiedzieć, w końcu jednak pospiesznie odłożyłem słuchawkę. Chwyciłem telefon komórkowy i wysłałem wiadomość tekstową.

Z tej strony Park Min-u. Zadzwoń, proszę, gdy będziesz mogła.

Gdy wszedłem do biura, jeden z naszych architektów, Song, rzucił w moją stronę:

– Jedzie pan dzisiaj na spotkanie z panem Kimem, prawda?

– Jakie spotkanie?

– Lekarz powiedział, że nie zostało mu zbyt wiele czasu – wyjaśnił. – Kilka osób zebrało się i postanowiło wziąć go na krótką przejażdżkę, żeby zażył trochę świeżego powietrza.

– Ach tak. A dokąd się wybieracie?

– Jedziemy na wyspę Ganghwa.

Postanowiłem nie jechać prowadzonym przez kierowcę samochodem służbowym, zamiast tego zabrałem się z Songiem jego autem. Kiedy sunęliśmy akurat Drogą Olimpijską, Song znowu się odezwał.

– Podobno prezes Lim z firmy budowlanej Daedong jest na celowniku.

Mogłem się domyślić, jakie plotki słyszał, mimo to celowo udawałem, że nie mam o niczym pojęcia, i zapytałem:

– Na celowniku? Co masz na myśli?

– Chodzą słuchy, że nie dogaduje się najlepiej z obecnym zarządem.

Firma Daedong powierzyła nam wykonanie projektu Hangang Digital Center, centrum multimedialnego nad rzeką Han. W tamtej chwili ponad połowa wieżowca była już wybudowana. Odpowiedziałem, zachowując umyślnie obojętny ton:

– To nie nasza sprawa. Wystarczy, że wykonamy swoją robotę.

– W każdym razie najlepiej byłoby zakończyć ten projekt bez zbędnych komplikacji.

Song najwyraźniej czytał gazety. Mówiło się, że w Daedong prowadzono wewnętrzne dochodzenie, a ze względu na problemy finansowe spółki promowany w rejonach podmiejskich projekt Asia World mógł całkowicie upaść.

– Od dawna nie byłem na wycieczce. Naprawdę będziemy ją sobie psuć takimi rozmowami? – rzuciłem celowo, przybierając przy tym pogodny wyraz twarzy. Song od razu zmienił temat.

– Ten wyjazd nie wyleczy pana Kima, ale może podniesie go nieco na duchu.

– Właśnie tak. Przecież zawsze był optymistą.

Był środek tygodnia, dlatego ulice nie były zakorkowane i bez problemu przemknęliśmy Drogą Olimpijską, minąwszy Gimpo, i przejechaliśmy prowadzący na wyspę Ganghwa most Choji. Zostawiliśmy samochód na parkingu niedaleko skrzyżowania i weszliśmy do kawiarni. Dostrzegłem unoszącego dłoń profesora Lee Yeong-bina, który przybył jako pierwszy i czekał na nas. Był moim rówieśnikiem. Choć ukończyliśmy różne szkoły, poznaliśmy się, uczestnicząc i rywalizując w różnych konkursach, a nasze kariery rozpoczęliśmy w tym samym czasie. Zdarzało nam się zarówno walczyć o zlecenia, jak i współpracować przy niektórych projektach. Podobnie jak Gi-yeong, on również studiował architekturę w Europie. Biorąc pod uwagę interesy, ja radziłem sobie nieporównywalnie lepiej, Yeong-bin był jednak rodowitym seulczykiem z bogatego domu. Stosunkowo wcześnie zdecydował się na karierę akademicką – obecnie działał jako krytyk, choć był nim raczej tylko z nazwy. Ubrany w swobodny, codzienny strój, na głowie miał czapkę z daszkiem. Zwrócił się do mnie, jakby był zaskoczony moim widokiem.

– A ty co tutaj robisz? Myślałem, że jesteś zawalony robotą.

– Dawno nie widziałem się z Gi-yeongiem.

Na parking zajechał van, a znajomo wyglądający młodzieniec, który z niego wysiadł, pośpiesznie ruszył w kierunku kawiarni. Był to redaktor naczelny czasopisma o architekturze. Rozejrzał się po lokalu, po czym podszedł bliżej i rzekł w naszą stronę:

– Wszyscy już są, prawda? Mamy rezerwację w okolicy plaży Dongmak.

Gi-yeong pomachał z przedniego miejsca pasażera, gdy tylko nas dostrzegł. Karawaną trzech pojazdów ruszyliśmy w kierunku plaży. Sezon jeszcze się nie rozpoczął, dlatego – z wyjątkiem pewnej rodziny i kilku spacerujących młodych osób – nad morzem było pusto. Weszliśmy do restauracji z widokiem na wodę i zajęliśmy miejsca. Gi-yeong znacznie wychudł w ciągu ostatnich kilku miesięcy, a utratę włosów spowodowaną chemioterapią, której był poddawany, ukrywał pod nisko nasuniętą na czoło starą fedorą. Nie licząc nas, przybyło koło dziesięciu osób: dwóch pracowników czasopisma, kurator galerii, żona Gi-yeonga oraz stażyści z jego biura. Gi-yeong wraz z małżonką, Yeong-bin i ja usiedliśmy z dala od pozostałych uczestników. Zamówiliśmy sashimi z niewielkich ryb, takich jak maślana czy sardynela japońska, oraz grillowane małże.

Zaczęliśmy rozmawiać o wspinaczkach na górę Mani, które praktykowaliśmy często na początku naszych dni w Hyeonsan. Wówczas wszyscy byliśmy młodzi, świeżo po zagranicznych studiach, bez żadnych lęków. Dla każdego z nas definicja sukcesu była jednak inna: Gi-yeong od lat niezmiennie prowadził niewielką pracownię, Yeong-bin nie stworzył niczego godnego pamięci i rozpoczął karierę na uniwersytecie, przy czym w rzeczywistości więcej mówił, niż robił, a ja miałem na swoim koncie prowadzenie dużej pracowni architektonicznej, która w pewnym momencie zatrudniała niemal sto osób. Wyglądało na to, że wraz z mijającymi latami ulatywał z nas również zapał. Nagle przyszedł kryzys walutowy, który zmusił nas do cięć, w wyniku czego moja firma przekształciła się w biuro o stabilnej pozycji, dla którego pracowało obecnie około dwudziestu osób.

Gi-yeong opuścił miasto po raz pierwszy od dłuższego czasu, więc wydawało się, że jest w wyśmienitym humorze. Za każdym razem, gdy się uśmiechał, na jego wyschniętej i obkurczonej wskutek choroby twarzy wyraźnie zaznaczała się sieć głębokich zmarszczek. Lekarz mówił, że aby wzmocnić organizm w trakcie terapii przeciwnowotworowej, powinien spożywać jak najwięcej produktów bogatych w białko, mimo to skubnął tylko kilka kawałków słuchotek i małży meretrix lusoria podawanych mu przez żonę.

– Bądźmy ze sobą szczerzy. Wszyscy dobrze wiemy, że raczej długo już nie pożyję – zaczął Gi-yeong. – Czy któryś z was był kiedyś w Anglii i jechał London Eye?

Lee przytaknął, na co Kim pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Jeden pełen obrót tego koła widokowego zajmuje podobno godzinę. Wiecie, co mówił Budda. Koło życia, krąg naszej egzystencji, trwa sto lat. Czy nie oznacza to, że każdy z nas musi z niego zsiąść, zanim dotrze ponownie do punktu wyjścia?

Za sto lat większość z obecnych tutaj osób odejdzie, nie będzie ich. Świat pełen będzie zupełnie nowych ludzi. Niektórzy mogą myśleć, że jako architekt jesteś w lepszej sytuacji, że wzniesione dzięki tobie budynki będą stać, gdy ciebie już zabraknie, ale jest też możliwość, iż ostaną się one szpetne, zachłannie zerkając na nowsze konstrukcje.

Po obiedzie młodzi udali się na spacer brzegiem morza i rzucając mewom chrupki krewetkowe, przechadzali się wzdłuż wybrzeża. Zbliżał się już wieczór, kiedy dotarliśmy do wioski Hwado. Zostawiliśmy auta na szczycie prowadzącego na górę Mani wzniesienia i wysiedliśmy wprost w objęcia rześkiego wiatru. Słońce właśnie zachodziło. Opieszale, z wolna, opadało w kierunku horyzontu.

Lee Yeong-bin zaczął mówić o Byeong-gu, prezesie firmy budowlanej Yeongnam:

– Czy on nie był przypadkiem twoim przyjacielem z dzieciństwa? Dzięki tobie spotkałem go parę razy, jeszcze za czasów Hyeonsan.

Gi-yeong również zdawał się pamiętać Byeong-gu:

– Wtedy wszystkim nam się dobrze wiodło, prawda? Nie wybrali go może raz czy dwa do Zgromadzenia Narodowego?

– Najpierw Yun Byeong-gu, teraz ta cała sprawa z Daedong… Słyszałem, że w obu przypadkach chodzi o fundusze łapówkowe – rzucił Yeong-bin, wpatrując się we mnie obojętnym wzrokiem.

– Zostawmy może lepiej ten temat.

– My wykonaliśmy dla nich tylko kilka projektów, ot co. Podobno Yun mocno podupadł na zdrowiu i leży teraz w śpiączce.

Opowiedziałem im nieco o mojej wizycie w Yeongsan. Zrelacjonowałem, że domy, kamienny mur i wąska ścieżka zniknęły, a w miejscu domostwa, w którym się urodziłem, został już tylko samotny pniak.

– Wszystkie miasta rodzinne poznikały…

Słysząc te słowa, wpatrujący się w morze w oddali Gi-yeong obrócił głowę i spojrzał na nas:

– To wy je zniszczyliście. Ach, jaki piękny zachód słońca!

W drodze powrotnej do centrum Seulu wszyscy się rozjechaliśmy, Yeong-bin natomiast podążył za mną aż do mojego biura. Początkowo wcale nie mieliśmy tego w planach, lecz postanowiliśmy wstąpić do znajdującej się w pobliżu winiarni. Zaproponował, abyśmy zorganizowali dla Gi-yeonga retrospektywę ukazującą szkice, modele architektoniczne, materiały zdjęciowe, plany projektów i inne stworzone przez niego dzieła. Przyznał, że już zaczął zbierać w okolicy środki, i naciskał, żebym ja też się w to włączył.

– Pewnie – odparłem.

Byliśmy już nieco wstawieni. Yeong-bin wyszedł do toalety, a gdy wrócił, ni stąd, ni zowąd wypalił:

– Może to kwestia dzisiejszego spotkania… Ale na myśl przyszedł mi tamten akacjowy las.

– Akacje? – zapytałem sucho, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.

– Na pewno pamiętasz rozbudowę terenów po północnej stronie rzeki.

Gdy tylko to powiedział, przed oczami stanęły mi niewysoka góra i pobliska dzielnica gęsto usiane tandetnymi barakami.

– Co z nimi? – wybąkałem, na co Yeong-bin od razu odpowiedział:

– Nic, tak tylko myślałem o starych czasach. Wyrżnęliśmy wszystko w pień.

Przez dłuższą chwilę siedziałem w milczeniu, żeby po chwili odezwać się z ociąganiem:

– Nie wiedziałeś? Ja też wychowałem się w takiej okolicy.

Yeong-bin pozostał niewzruszony.

– Wspominałeś o tym kiedyś – odparł. – Wiem, że to, co powiem, jest banalne, ale ty jesteś wyjątkowo silnym przypadkiem.

Była prawie północ, kiedy opuściliśmy lokal. Wróciłem do domu, przebrałem się, po czym wyjąłem telefon. Sprawdziłem powiadomienia i dostrzegłem kilka nowych wiadomości, wśród których był również SMS od Sun-y.

Tutaj Cha Sun-a. A więc dzwoniłeś. Dziękuję, że nie zapomniałeś i skontaktowałeś się ze mną. W ciągu dnia nie mogę za bardzo rozmawiać, ale wieczór, nawet późny, jak najbardziej mi odpowiada.

Przez moment się wahałem, lecz po chwili zacząłem wklepywać ciąg cyfr. Było już późno, ale wiadomość od niej przyszła przed niecałą godziną. Jeśli śpi, może przecież nie odebrać albo po prostu odrzucić połączenie –z tą myślą wybrałem jej numer. Ze słuchawki doszedł przytłumiony dźwięk sygnału.

– Halo? – odezwał się głos.

– Eee… z tej strony Park Min-u.

– Ach, Min-u! Pamiętasz mnie? Mieszkałam w sąsiedztwie… W sklepie z makaronem.