92,00 zł
Obszerny i zajmujący wywiad z arcybiskupem Stanisławem Gądeckim. Rozmowa o czasach dzieciństwa, o pracy i pasji, o poznanych ludziach. O zaufaniu. I przede wszystkim – o miłości do Boga.
*
Książka, którą trzymają Państwo w rękach, jest pozycją szczególną. Nie jest to publikacja naukowa, choć jej bohater jest erudytą i intelektualistą. Nie pretenduje do roli podręcznika historii ani socjologii, choć opowiada o meandrach współczesnych dziejów Kościoła i Polski. Nie jest także typową opowieścią biograficzną, mimo że historia konkretnego człowieka stanowi jej oś. To długa rozmowa z kimś, kogo bardzo bogate i ciekawe życie wpisało się już teraz na trwałe w dzieje Kościoła w Polsce. (fragment wstępu)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 308
Wstęp
Książka, którą trzymają Państwo w rękach, jest pozycją szczególną. Nie jest to publikacja naukowa, choć jej bohater to erudyta i intelektualista. Nie pretenduje do roli podręcznika historii i socjologii, choć opowiada o meandrach współczesnych dziejów Kościoła i Polski. Nie jest także typową opowieścią biograficzną, mimo że życie konkretnego człowieka stanowi jej oś. To długa rozmowa z kimś, kogo bardzo bogate i ciekawe życie wpisało się już teraz na trwałe w dzieje Kościoła w Polsce.
Arcybiskupa Stanisława Gądeckiego poznałem jesienią 2012 roku. Przyjechał do Rzymu jako delegat Konferencji Episkopatu Polski na Synod o Nowej Ewangelizacji. Byłem wówczas, od kilku miesięcy, kierownikiem Sekcji Polskiej Radia Watykańskiego. W rozgłośni relacjonowaliśmy przebieg obrad synodalnych, a polskojęzyczni delegaci dzielili się z nami owocami prac tego gremium. Któregoś dnia, w przerwie obrad, podszedłem do Księdza Arcybiskupa i poprosiłem o udzielenie wywiadu dla naszej rozgłośni. Zgodził się bez wahania. Gdy przyszedł do siedziby Radia przy Piazza Pia 3 na umówioną godzinę, spotkał się najpierw nieformalnie z pracownikami Sekcji Polskiej, a później przeszliśmy na nagranie do studia. Metropolita poznański, a zarazem zastępca przewodniczącego Episkopatu Polski, był świetnie przygotowany. Odpowiadając na zadawane pytania, z dużym przekonaniem i ogromną erudycją tłumaczył zawiłości synodalnych problemów. Byłem pod ogromnym wrażeniem tej rozmowy. 24 października 2012 roku o godz. 20 wywiad pod tytułem Głos polskiego Kościoła na Synodzie o Nowej Ewangelizacji został wyemitowany na falach rozgłośni watykańskiej.
Ten rytuał spotkań radiowych powtarzał się regularnie przez kilka lat mojej pracy w Watykanie. Gdy tylko abp Gądecki był w Wiecznym Mieście, chętnie przychodził do biur Sekcji Polskiej. Poza samym nagraniem zawsze znajdował czas na rozmowę z zespołem o tym, co dzieje się w Kościele i w Polsce. Mój ostatni wywiad z Księdzem Arcybiskupem, wówczas już przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski, o przygotowaniach do Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, został wyemitowany w Radiu Watykańskim 1 marca 2016 roku. Wówczas nie przypuszczałem, że kilka lat później zostanę jednym z bliskich współpracowników Księdza Arcybiskupa w Konferencji Episkopatu Polski. To on zadzwonił do mnie na początku sierpnia 2020 roku i poprosił, bym zgodził się kandydować w wyborach na rzecznika KEP.
Ten telefon był dla mnie dużym zaskoczeniem. Zdawałem też sobie sprawę, że ewentualna zgoda będzie oznaczać zarówno zburzenie moich planów naukowych, jak i misternie tkanych dyspozycji Ojca Prowincjała. Po modlitwie i rozeznaniu woli Bożej wraz z moimi przełożonymi, kilkanaście dni później w istocie zostałem rzecznikiem KEP. Rozmawialiśmy odtąd z Księdzem Arcybiskupem bardzo często, zastanawiając się, w jaki sposób odpowiadać na medialne wyzwania Kościoła w Polsce. Trzy i pół roku pracy u boku Przewodniczącego KEP abp. Stanisława Gądeckiego było dla mnie ogromnym zaszczytem i ubogacającym doświadczeniem. Dało mi też wyjątkową szansę, zarówno w sferze oficjalnej, jak i prywatnej, do głębszego poznania człowieka, który pośród wielu burz politycznych, społecznych, religijnych czy wewnątrzkościelnych mocno trzymał stery Kościoła w Polsce, wskazując zawsze na Tego, który w ogromnym i często nieokreślonym zgiełku świata był, jest i będzie najważniejszy.
Inicjatorami przygotowania książki byli biskupi pomocniczy archidiecezji poznańskiej. Jednak przekonanie przez nich abp. Gądeckiego, by zgodził się na taki wywiad rzekę, okazało się ogromnie trudne, a właściwie wydawało się niemożliwe. Ksiądz Arcybiskup, wielokrotnie o to proszony, zawsze odmawiał. Po długim okresie ponawianych przez biskupów próśb, i ostatecznie po użyciu pewnego fortelu, który niech pozostanie tajemnicą, Ksiądz Arcybiskup dał na tę rozmowę zielone światło.
Praca nad książką, która ostatecznie stała się wywiadem rzeką, była dla mnie dużym wyzwaniem. Po wstępnych przygotowaniach, starając się poznać jak najlepiej najważniejsze obszary życia Księdza Arcybiskupa, przeprowadziłem w Poznaniu, Gnieźnie i Warszawie kilkanaście rozmów z osobami, które znały abp. Gądeckiego bardzo dobrze i pomogły mi wskazać najbardziej charakterystyczne cechy, zainteresowania, tematy i miejsca ważne dla głównego Bohatera. Po przygotowaniu scenariusza rozmowy spotykaliśmy się z Księdzem Arcybiskupem kilka razy w Poznaniu i Warszawie, nagrywając łącznie blisko 30 godzin rozmów. Potem przyszedł czas na redagowanie i porządkowanie tekstu wywiadu, a w końcu na wzbogacenie go o wybrane cytaty i fotografie. Dziś, po dwóch latach pracy wielu ludzi, przekazujemy tę publikację do rąk Czytelników.
Rozmowa z abp. Gądeckim składa się z kilku części. Najpierw poznajemy jego dzieciństwo, rodzinę, dom, szkołę i parafię. Ksiądz Arcybiskup opowiada o najbliższych mu osobach, a także o rodzącym się powołaniu kapłańskim, które będzie dalej kształtowane w seminarium duchownym w Gnieźnie. Po nim rozpoczyna się okres studiów specjalistycznych i kilkuletni pobyt poza Polską, który poznajemy przez pryzmat fascynacji Księdza Arcybiskupa Pismem Świętym i wspaniałymi wspomnieniami z różnych zakątków świata. Przy okazji widzimy trudną sytuację polityczną w kraju w dobie panującego w nim socjalizmu. Obroniony w Rzymie doktorat otworzył przed abp. Gądeckim drogę naukową i dydaktyczną, która po dziesięciu latach, wraz z nominacją biskupią, zostanie mocno przeprofilowana. Po kolejnych dziesięciu latach przyjdzie czas na objęcie sterów archidiecezji poznańskiej. Na tę posługę nałoży się z czasem praca w Prezydium KEP, a później także funkcja przewodniczącego KEP i zastępcy przewodniczącego Rady Konferencji Episkopatów Europy (CCEE).
Przechodząc przez różne etapy życia abp. Gądeckiego, poznajemy nie tylko jego bogatą biografię, ale także kontekst społeczny i kulturowy Kościoła w Polsce. Ksiądz Arcybiskup opowiada o wielkich postaciach Kościoła, jak św. Jan Paweł II, Benedykt XVI, Franciszek, bł. kard. Stefan Wyszyński czy kard. Józef Glemp. Konfrontuje się także z różnymi problemami Kościoła powszechnego, a zwłaszcza Kościoła nad Wisłą. Poznajemy jego stanowisko wobec takich kwestii jak kryzys wiary, postępująca sekularyzacja, ewangelizacja, dialog ekumeniczny i międzyreligijny, proces synodalny w Kościele, Niemiecka Droga Synodalna, celibat księży, problem nadużyć seksualnych wśród duchownych, spadek liczby powołań kapłańskich, nierozerwalność małżeństwa, aborcja, relacje między państwem a Kościołem w Polsce, finansowanie Kościoła, pandemia, wojna w Ukrainie i wiele innych. Poznajemy zatem kompleksową wizję Kościoła, popartą wieloletnią posługą biskupią oraz pracą w Konferencji Episkopatu Polski i międzynarodowych gremiach Kościoła.
Chciałbym podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tej książki. Wpierw biskupom pomocniczym archidiecezji poznańskiej: bp. Grzegorzowi Balcerkowi, bp. Szymonowi Stułkowskiemu (dziś biskupowi płockiemu), bp. Janowi Glapiakowi i bp. seniorowi Zdzisławowi Fortuniakowi – za inicjatywę powstania tej książki oraz wiele ważnych i cennych wskazówek, bez których nie byłbym w stanie podjąć się tej pracy. Dziękuję również abp. Wojciechowi Polakowi, metropolicie gnieźnieńskiemu, Prymasowi Polski, abp. Henrykowi Muszyńskiemu, arcybiskupowi seniorowi archidiecezji gnieźnieńskiej, oraz ks. Kazimierzowi Kocińskiemu za bardzo życzliwe przyjęcie w Gnieźnie i kluczowe informacje dotyczące zwłaszcza tego, co dotyczyło związków abp. Gądeckiego z pierwszą stolicą Polski. Dziękuję za pomoc i rozmowy księżom związanym z kurią metropolitalną w Poznaniu, a zwłaszcza ks. kan. dr. Waldemarowi Hanasowi, ekonomowi archidiecezji poznańskiej, byłemu redaktorowi naczelnemu „Przewodnika Katolickiego” i byłemu dyrektorowi Caritas Archidiecezji Poznańskiej, ks. kan. dr. Janowi Frąckowiakowi, rektorowi Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Poznaniu i wieloletniemu osobistemu sekretarzowi Księdza Arcybiskupa, oraz ks. Piotrowi Szkudlarkowi, obecnemu sekretarzowi metropolity poznańskiego. Szczególne podziękowania kieruję do ks. kan. mgr. lic. Tomasza Ślesika, sekretarza przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, za merytoryczne i braterskie wsparcie w ciągu całego okresu tworzenia tej książki, a zwłaszcza za pomoc w doborze wykorzystanych w książce tekstów przemówień i homilii Księdza Arcybiskupa. Za podzielenie się ze mną ogromną wiedzą o licznych aktywnościach i polach zaangażowania abp. Gądeckiego dziękuję panu Przemysławowi Terleckiemu, dyrektorowi Wielkopolskiego Muzeum Niepodległości, ks. kan. dr. Jerzemu Stranzowi, dyrektorowi Muzeum Archidiecezjalnego w Poznaniu, prezesowi Zarządu Fundacji Akademia Jana Lubrańskiego w Poznaniu, byłemu dyrektorowi Wydawnictwa Świętego Wojciecha, ks. prał. dr. Pawłowi Deskurowi, proboszczowi parafii pw. św. Jana Jerozolimskiego za Murami w Poznaniu, sekretarzowi Rady Społecznej przy Arcybiskupie Poznańskim, dr. hab. n. med. Szczepanowi Cofcie, prof. UMP, naczelnemu lekarzowi Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Poznaniu, członkowi Rady Społecznej przy Arcybiskupie Poznańskim, oraz ks. dr. Tomaszowi Siudzie, prezesowi Zarządu Spółki Święty Wojciech Dom Medialny. Szczególne podziękowania kieruję do pani Małgorzaty Szewczyk z Kurii Metropolitalnej w Poznaniu, za ogromną pracę włożoną w spisanie nagrań i przygotowanie redakcji tekstu. Dziękuję również paniom dr Annie Meetschen i Joannie Lipce z Biura Prasowego KEP za merytoryczne konsultacje, rewizję tekstu i pomoc redakcyjną. Dziękuję także innym, niewymienionym tu z imienia i nazwiska osobom, które w jakikolwiek sposób przyczyniły się do powstania i wydania niniejszej publikacji.
Na końcu chciałbym podziękować osobie najważniejszej, abp. Stanisławowi Gądeckiemu, za zgodę na przeprowadzenie tego bardzo długiego wywiadu, za liczne godziny spędzone ze mną przy mikrofonie. Dziękuję również za ostateczną rewizję przygotowanego i zredagowanego tekstu. Dziękuję za życzliwość i dobre serce, których przez ostatnie cztery lata tak często doświadczałem. Dziękuję za odważną i jednoznaczną, a zarazem pełną miłości i miłosierdzia postawę wobec tak wielu ludzi i trudnych spraw, czego wielokrotnie sam byłem świadkiem. Może być ona pięknym wzorem postępowania dla tak często zagubionego współczesnego człowieka.
Leszek Gęsiak SJ
Warszawa, 1 września 2024 roku
Prolog
Naszą rozmowę przeczytają nie tylko liczni świeccy i duchowni bardzo życzliwi Księdzu Arcybiskupowi, ale też osoby mniej przychylne zarówno Księdzu Arcybiskupowi, jak i Kościołowi. Jak to często bywa, prawdopodobnie znajdą się i tacy, którzy wykorzystają wypowiedziane tu słowa niezgodnie z ich intencją, instrumentalnie, dla poparcia własnych tez. Czy nie obawia się Ksiądz Arcybiskup manipulacji, która przecież tak powszechnie obecna jest we współczesnym świecie?
Manipulacja jest niestety zjawiskiem dość powszechnym i jeśli się jej obawiamy, powinniśmy zaprzestać w ogóle mówić. Gdyby nasz Zbawiciel obawiał się manipulacji, musiałby całkowicie zrezygnować z głoszenia Dobrej Nowiny. Przy złych intencjach każde słowo może zostać zinterpretowane źle, niezgodnie z duchem wypowiedzi. Kto decyduje się na wywiad rzekę, ten musi być przygotowany również na ewentualne manipulacje. Odbiór tego wywiadu, podobnie jak każdego innego, będzie zależał od samego czytelnika, od tego, jakim duchem on się kieruje.
1. Sylwetka
Niezależnie od napisanych życiorysów i biografii, kim jest, a może lepiej – kim czuje się dziś abp Stanisław Gądecki?
Nie czuję się nikim szczególnym. Słowa „z ludzi wzięty, dla ludzi postawiony” wydają się najlepiej odpowiadać temu, kim winien być każdy kapłan i biskup. Nie widzę nic nadzwyczajnego w mojej posłudze, po prostu ufam Duchowi Świętemu. Jeżeli coś udało się zrobić – to nie jest zasługa moja, ale łaski Bożej, a jeśli czegoś nie udało się zrobić – to moja wina. Ważne jest to, co powinienem zrobić dla Kościoła i razem z Kościołem. Dopiero po śmierci okaże się w pełni, czy sprostałem zadaniu.
Wielu ludzi jest zafascynowanych osobą Księdza Arcybiskupa, sposobem i skutecznością działania. Gdzie leży tego tajemnica?
W mojej posłudze najbardziej zależało mi na tym, by zafascynować drugiego człowieka Chrystusem. Kto bierze na poważnie na siebie zadania apostolskie, ten staje się tylko cieniem słowa Bożego, które winien starać się przekazywać wiernie.
Jest Ksiądz Arcybiskup osobą bardzo uporządkowaną. Patrząc z zewnątrz, można powiedzieć, że każda aktywność miała swoje miejsce, wiele rodzajów spotkań odbywało się regularnie, na wszystko był czas. Skąd to zamiłowanie do porządku i ta zewnętrzna przewidywalność?
Moje uporządkowanie nie jest cechą wrodzoną, to raczej kwestia wyrobienia w sobie pewnej dyscypliny. Kieruję się powiedzeniem ascetów chrześcijańskich: Serva ordinem et ordo te servabit (Zachowaj porządek, a porządek ciebie zachowa). Tej zasady nauczyłem się jeszcze w seminarium gnieźnieńskim. Życie seminaryjne wprowadziło w naszą klerycką codzienność pewien porządek i to stało się bardzo pożyteczne dla przyszłości. Był określony czas na modlitwę, pracę, na studium i kontakty z ludźmi. Ta sama sentencja przyświecała mi później, na studiach biblijnych w Rzymie i w Jerozolimie. Podobną myśl zanotował w swoich Zapiskach więziennych kard. Stefan Wyszyński. Jestem przekonany, że zachowując hierarchię spraw i przestrzegając wewnętrznej dyscypliny, możemy owocniej służyć ludziom.
Pracując blisko, obserwowałem ogromny spokój wewnętrzny Księdza Arcybiskupa. Trudno było wyprowadzić Księdza Arcybiskupa z równowagi, co przy ogromnej liczbie załatwianych spraw, niektórych bardzo trudnych i stresujących, jest szczególnie godne podkreślenia. Czy to cecha naturalna, czy też owoc wielkiej pracy nad kształtowaniem swojego charakteru?
Spokój wewnętrzny odziedziczyłem po moich rodzicach. Uważam też, że lepiej jest zachować opanowanie, aby nie wprowadzać niepokoju w życie innych ludzi, którzy mają dostatecznie dużo własnych problemów. Trzeba starać się szanować godność drugiego człowieka i okazywać mu zainteresowanie. Staje się to trudne, a nawet wręcz niemożliwe, gdy wnosimy w nasze spotkania chaos.
Wielu moich rozmówców potwierdzało, że w czasie spotkań z nimi potrafił Ksiądz Arcybiskup wydobyć z nich pokłady dobra, pokazać pozytywy i optymizm. To rzadka cecha, zwykle łatwiej dostrzec w kimś drugim jego słabości i wady.
Najprostszą drogą dotarcia do drugiego człowieka jest zauważenie jego dobrych cech. Krytykując kogoś od samego początku, nigdy nie zdobędziemy jego zaufania. Można komuś dać dobrą radę tylko wtedy, kiedy on sam nas o to prosi. Trzeba przede wszystkim dostrzec w rozmówcy dobro, nawet jeśli to dobro wydaje się w nim głęboko ukryte. A dobro – jak uczy nas przypowieść Jezusa o talentach (Mt 25,14-30; por. także Łk 19,11-27) – kryje się w każdym człowieku. Otrzymaliśmy je od Zbawiciela odchodzącego z tego świata, „udającego się w długą podróż”. Nasze zdolności są nie tylko owocem naszej zapobiegliwości, ale przede wszystkim darem Boga. Nikt też na świecie nie jest totalnym beztalenciem; każdy posiada przynajmniej jeden talent i tylko nieumiejętność rodziców, nauczycieli, katechetów albo lenistwo samego ucznia może sprawić, że talent ten zostanie zakopany. Obdarzając ludzi różną liczbą talentów, Pan Bóg na pierwszy rzut oka wydaje się niesprawiedliwy, bo sprawia, że już na starcie ludzie znajdują się w nierównej sytuacji. Ostatecznie jednak okazuje się On bardzo sprawiedliwy dzięki temu, że od każdego z obdarowanych oczekuje sto procent więcej. Talent otrzymany przez nas od Boga jest proporcjonalny do osobistych możliwości każdego z nas. Bóg daje człowiekowi tylko tyle talentów, ile ten jest w stanie rozwinąć swoimi siłami, według własnej dynamiki i możliwości. Otrzymaliśmy zatem tyle talentów, ile zdołamy w stanie rozwinąć, a naszym obowiązkiem jest ich stukrotne pomnożenie. Uważam, że trzeba budzić w ludziach trzeźwy optymizm.
Gdy przeglądałem kalendarz Księdza Arcybiskupa, różnorodność spotkań, liczbę podróży, rzesze interlokutorów, a przy tym bardzo liczne, wychodzące spod pióra teksty homilii, przemówień czy deklaracji, abp Stanisław Gądecki jawił się jako osoba tytanicznej pracy. Ta pracowitość jest często podziwiana, może rzadziej naśladowana. Czy to stanowi receptę na życiowy sukces?
To przesada. Raz jeszcze nawiążę do Jezusowej przypowieści o talentach. Będąc wyposażonym w rozum i wolność, każdy z nas bierze osobistą odpowiedzialność za własny rozwój i własne zbawienie. Jedynym sposobem zachowania talentu jest jego stałe rozwijanie.
Natomiast wszystkie talenty, jakie otrzymaliśmy od Stwórcy, mają ostatecznie służyć większej chwale Bożej. Jako kapłani nie pracujemy dla osiągnięcia sukcesu i realizacji własnych ambicji, ale właśnie dla większej chwały Bożej. Pomnażać talenty to służyć tym, co się otrzymało, dla dobra innych. Nie ma takiego talentu, którego nie dałoby się rozwinąć przy odrobinie pracowitości. Wystarczy sięgnąć po biografie mistrzów pióra, pędzla czy wielkich muzyków, aby przekonać się, że osiągnęli oni rozwój tylko dzięki ogromnej pracy. Przede wszystkim jednak rozwijamy się dzięki otrzymanym darom Ducha Świętego, dzięki temu, że razem trwamy we wspólnocie Kościoła.
W codziennym rytmie życia Księdza Arcybiskupa element kluczowy stanowiła żelazna dyscyplina. Wszystko było zaplanowane, poukładane, a rytm dnia powtarzał się z niezwykłą konsekwencją niezależnie od pogody czy miejsca pobytu. Jak wyglądał typowy dzień Księdza Arcybiskupa?
Nie jestem stoikiem. Wstaję o godzinie szóstej, po porannej toalecie odmawiam w kaplicy Liturgię godzin, potem przeznaczam czas na medytację. Od kilku już lat medytuję nad tekstami kard. Josepha Ratzingera i jestem zafascynowany jego warsztatem, erudycją, głębią myślenia, a przede wszystkim wiarą. To bardzo inspirująca lektura. Benedykt XVI, sięgając do licznych źródeł, prowadzi własną refleksję, wspartą genialną intuicją. Chętnie sięgam też do dokumentów św. Jana Pawła II.
O godzinie siódmej trzydzieści sprawowałem mszę świętą, a pół godziny później jadłem śniadanie z księdzem kanclerzem i księdzem sekretarzem. Od dziewiątej przeglądaliśmy wspólnie bieżącą korespondencję. Niektóre z przedstawionych tam spraw rozwiązywaliśmy na miejscu, inne kierowaliśmy na Radę Biskupią, aby można było się nad nimi zastanowić wnikliwiej, w szerszym gronie. Bardzo ceniłem sobie to wspólnotowe – razem z księżmi biskupami – podejmowanie decyzji jako coś niezbędnego w sposobie działania. W tej sprawie wzorem był dla mnie kard. August Hlond, który nie podjął żadnej poważnej decyzji bez uprzedniej rozmowy ze swoimi doradcami. Chociaż prymasa Hlonda uważano za intelektualistę, który umiał szybko formułować myśli, to jednak on zawsze w trudniejszych sprawach pytał innych o radę. Poza tym zależało mi, aby każdy, kto przychodził do mnie na umówione spotkanie, miał przynajmniej pół godziny na spokojne wypowiedzenie się.
O godzinie trzynastej jedliśmy obiad, czasami spożywany w towarzystwie zaproszonych gości. Potem był krótki odpoczynek, a następnie poświęcałem czas na pracę nad tekstami albo na wyjazd do parafii związany z udzielaniem sakramentów bądź z uroczystościami parafialnymi. Wizytacje kanoniczne parafii zajmowały zwykle cały dzień. Czas do kolacji, czyli do około godziny osiemnastej trzydzieści, i po kolacji był wypełniony pracą, którą zazwyczaj kończyłem około dwudziestej trzeciej.
Codzienne sprawy Ksiądz Arcybiskup załatwiał od razu, nie odkładał ich na później. Tym samym nie rosły zaległości. Ale czy to dobra metoda? Czy w niektórych kwestiach nie potrzeba dłuższej refleksji, zastanowienia? A może po prostu nie było na to czasu?
Co czwartek odbywała się trzygodzinna Rada Biskupia, podczas której dzieliliśmy się z biskupami refleksjami i spostrzeżeniami powizytacyjnymi parafii, podejmowaliśmy kwestie personalne i omawialiśmy sprawy bieżące. Wtedy też rozmawialiśmy na tematy wymagające głębszej analizy i zastanowienia. Były także zagadnienia, które ze swej natury potrzebowały dalszych konsultacji i głosu ekspertów. Wtedy oczywiście na ich załatwienie potrzebny był znacznie dłuższy czas.
Ksiądz Arcybiskup dużo pisze, ale też dużo czyta. Ktoś powiedział mi, że Ksiądz Arcybiskup najlepiej odpoczywa, czytając. Aby orientować się w meandrach współczesnego świata i Kościoła, potrzeba ogromnej wiedzy. Czy ma Ksiądz Arcybiskup jakiś klucz do tego, co czytać i jak czytać?
Książki towarzyszyły mi od najmłodszych lat. W dzieciństwie czytałem wszystko, co dzieci w moim wieku zwykły czytać, a co znajdowało się w miejskiej bibliotece. Najpierw były to książki przygodowe Karola Maya, którego najbardziej znanymi bohaterami byli Winnetou, wódz Apaczów, i jego przyjaciel Old Shatterhand. Potem przyszła kolej na książki historyczne Karola Bunscha (Rok Tysięczny, Dzikowy skarb, Odnowiciel, Psie pole, Ojciec i syn…).
Z czasem bardziej interesowały mnie źródła historyczne. W Prymasowskim Wyższym Seminarium Duchownym w Gnieźnie – poza filozofią i teologią – uzupełniałem literaturę katolicką i chrześcijańską. W okresie studiów w Biblicum i w Jerozolimie czytałem wielkie serie źródeł z okresu hellenistycznego. Dzisiaj interesują mnie też prace o zmianach cywilizacyjnych i współczesnych tendencjach w kulturze oraz ich wpływie na rzeczywistość. Odnośnie do metody, to w trakcie lektury podkreślałem interesujące mnie fragmenty w książce, co później ułatwiało mi powtórne, szybkie z nich korzystanie. Z trudem przychodzi mi czytanie długich tekstów w internecie. Po komplecie kończę dzień lekturą.
Skoro każdego dnia było tak wiele różnych wydarzeń, spotkań, tekstów do napisania, to jak Ksiądz Arcybiskup regenerował siły? Czy był czas na wypoczynek?
Letni urlop był dla mnie czasem, który poświęcałem na lekturę, czasem na porządkowanie tekstów do wydania. Najchętniej wypoczywałem nad jeziorami, być może jest to pochodną miejsca zamieszkania mojego ojca we wsi Kamieniec w pobliżu Trzemeszna. W dawnych czasach w Kanadzie łowiłem ryby, co wydawało mi się pożyteczne z tego względu, że uczyło mnie cierpliwości apostołów w oczekiwaniu na połów ryb. Ich rybacka profesja, zanim zostali powołani przez Jezusa, ukształtowała ich charaktery, a zdobyte doświadczenie trudnej pracy i walki z żywiołem wykorzystali potem dla niestrudzonego głoszenia Dobrej Nowiny.
O Piśmie Świętym będziemy jeszcze zapewne niejednokrotnie mówić. Biblia w życiu Księdza Arcybiskupa odegrała bowiem, i nadal odgrywa, szczególną rolę. Czyta ją Ksiądz Arcybiskup od dziecka. Nie ma kazania czy przemówienia bez odniesienia do słowa Bożego. Czy to pasja naukowa, czy skutek jakiegoś życiowego doświadczenia?
Moje pierwsze spotkanie z Biblią było związane z tekstem Nowego Testamentu w przekładzie ks. Seweryna Kowalskiego, który otrzymałem z okazji Pierwszej Komunii Świętej. Biblię czytałem często, a Nowy Testament także w języku angielskim. W czasie studiów w seminarium duchownym nabrałem już pewności, że pierwszą rzeczą, jaka mnie interesuje, jest przede wszystkim Pismo Święte. Kiedy nadszedł czas pisania pracy magisterskiej, byłem przekonany, że chcę zająć się zgłębianiem Biblii. Nie miałem żadnych wątpliwości, który dział teologii jest najważniejszy. Nabrałem przekonania, że Biblia to źródło i fundament, a wszystko inne to kwestie pochodne. Potwierdziło to moje późniejsze doświadczenie życiowe. Przyznaję jednak, że Biblia nie jest łatwą lekturą. Ona jest historią nieustannej walki między Bogiem, który wzywa swoje stworzenie, i człowiekiem, który opiera się temu wezwaniu. Biblia jest rozdrożem, gdzie Bóg nas spotyka i stawia przed nami konieczność podjęcia ostatecznej decyzji: z Nim czy też przeciw Niemu! Dlatego też moją drugą ojczyzną jest Pismo Święte. „Skąd jesteś? Z Ziemi Świętej, gdzie jagody winne, / psalmy, jadło, napoje… i milczenie inne” – pisał ks. Jan Twardowski w zbiorze wierszy Miłość miłości szuka (Poznań 2001).
Problem polega jednak na tym, że przy Piśmie Świętym spotykamy wielu egzegetów, teologów, ekspertów, którzy wiedzą wszystko o świętych księgach, znają wszystkie możliwe interpretacje, potrafią zacytować z pamięci każdy ich fragment, a zatem są cenną pomocą dla osób pragnących podążać drogą Bożą, jednak – jak mówił św. Augustyn – chcą oni być przewodnikami dla innych, wskazują drogę, ale sami tą drogą nie idą.
Wiele osób, z którymi Ksiądz Arcybiskup pracował, mówi o wielkim zaufaniu ich przełożonego do Pana Boga. Ksiądz Arcybiskup sam czasem wspomina, że jego posługa miała sens tylko w perspektywie wiary. Jaka jest zatem wiara w Boga byłego przewodniczącego polskiego Episkopatu? Czy jest to wiara racjonalna, podbudowana intelektualnie, czy też prosta, pełna uczuć? A może jedno i drugie?
Z dzieciństwa wyniosłem wiarę prostą i emocjonalną. Potem, w miarę dojrzewania, stawała się ona coraz bardziej fides quaerens intellectum, czyli wiarą, która szuka zrozumienia. Ze szczególną intensywnością to przejście do wiary szukającej uzasadnień rozumowych dokonywało się w czasie moich studiów seminaryjnych. Z tego powodu uznałem ten okres za najszczęśliwszy w moim życiu, bo w tym czasie bez przerwy otrzymywałem nowe argumenty przemawiające za wiarą. Studia rzymskie tylko to zintensyfikowały. Wiara jest jak człowiek, w którym obecne są uczucie i intelekt, i trzeba te dwie sfery w sobie łączyć. W wierze szukam najpierw tego, co by mnie samego przekonywało i co, uważam, jest zdolne przekonać drugiego człowieka. Stąd dla mnie tak ważne jest Credo papieża Pawła VI.
Z jednej strony moja wiara stawała się więc osobistym kontaktem z Bogiem, który dotykał mojego wnętrza, i stawiała mnie w obliczu Boga żywego, do którego mogę mówić i którego mogę kochać. Z drugiej strony ta rzeczywistość – w jak najwyższym stopniu osobista – jest jednocześnie nieodłączna od wspólnoty. Do istoty wiary należy bowiem fakt wchodzenia we wspólnotę dzieci Bożych, w pielgrzymującą wspólnotę braci i sióstr.
Ta wiara rodziła się ze słuchania – fides ex auditu, jak uczył św. Paweł. Słuchanie zawsze zakłada obecność Tego drugiego; obecność Boga. Wiara nie jest więc tylko owocem przemyśleń ani nawet próbą wniknięcia w głąb własnego wnętrza. Oba te składniki mogą być obecne, ale są niewystarczające bez słuchania, przez które Bóg wzywa nas z wnętrza stworzonej przez siebie historii. Jest to więc wiara raczej prosta, ale bez przerwy konfrontowana z sytuacjami życia codziennego.
Wydaje mi się, że uczucia odgrywają większą rolę w kulcie Matki Bożej. Gdy chodzi o uczucia, to w latach seminaryjnych wzruszyłem się głęboko tylko raz – podczas moich święceń kapłańskich 9 czerwca 1973 roku. Wtedy zdałem sobie sprawę, że coś się skończyło, a coś definitywnie rozpoczęło. Tak mocne wzruszenia towarzyszyły mi potem po raz drugi na placu św. Piotra 16 października 1978 roku, podczas ogłoszenia kard. Karola Wojtyły papieżem.
2. Dzieciństwo i młodość
Jaki obraz domu rodzinnego nosi Ksiądz Arcybiskup w pamięci? Jakie panowały tam zwyczaje?
Przechowuję w pamięci urzekający obraz prostego domu rodzinnego. Ojciec pracował w kuźni, a mama w domu, stąd we mnie i w rodzeństwie – bracie Janie i siostrze Marii – poczucie bezpieczeństwa było całkiem naturalne. Wszystko zawdzięczam rodzicom, stworzono nam wówczas klimat bezpieczeństwa, który musiał się przecież ścierać z przykrymi warunkami komunistycznymi. Oboje rodzice ciężko pracowali, by utrzymać troje dzieci. Ale zarówno ojciec, jak i mama mieli naturę z gruntu religijną i dlatego łatwiej nam było przeżywać to, co nazywamy Kościołem domowym, a potem msze święte we wspaniałym, pierwotnie romańskim kościele pw. Świętej Trójcy w Strzelnie.
Ojciec więc pracował w kuźni i utrzymywał rodzinę. A jaki miał charakter? Czy Ksiądz Arcybiskup odkrywa w sobie podobieństwo do ojca?
Ojciec wyrastał z tradycji kowalskiej. Urodził się 21 listopada 1913 roku w Płaczkowie w powiecie mogileńskim, w Wielkim Księstwie Poznańskim. Jego rodzicami byli Walenty i Franciszka z Rożnowskich. Ochrzczony został w kościele pw. św. Jakuba Większego w parafialnym Kamieńcu. Nasi dziadkowie mieszkali i pracowali w Płaczkowie położonym nad rozległym Jeziorem Szydłowskim. Był to należący do Niemca Karla Vogta majątek ziemski o powierzchni 311 ha, w którym dziadek pracował jako kowal. Później przenieśli się do sąsiedniego Kamieńca, miejscowości składającej się z 527 ha majątku kościelnego i wsi leżących nad Jeziorem Kamienieckim. Kardynał August Hlond przed drugą wojną światową urządzał w tym miejscu swoją letnią rezydencję, ale – jak powiadają – doświadczywszy agresywnego działania komarów, zrezygnował z tego pomysłu. Po odbyciu nauki i ukończeniu szesnastego roku życia nasz ojciec rozpoczął praktykę w Kamieńcu u ojca Walentego wraz ze starszymi braćmi: Franciszkiem i Stanisławem. W czasie wojny naszego ojca zatrzymali Niemcy; był przesłuchiwany i został dotkliwie pobity. Już po wojnie, w 1946 roku, stanął przed Komisją Egzaminacyjną Cechu Kowalskiego w Gnieźnie i zdał egzamin czeladniczy, a jesienią tego roku złożył egzamin mistrzowski.
Po przeprowadzce do Strzelna rozpoczął pracę w prywatnym zakładzie kowalskim swojego teścia Floriana Siupki. Dziadek Florian, pochodzący ze Śląska, pracował w tym samym fachu najpierw w sławnym Berlinie-Köpenick. W 1906 roku Köpenick przeszło do historii za sprawą Wilhelma Voigta. Był on ubogim szewcem i drobnym złodziejaszkiem, który wyszedłszy z więzienia, nie wiedział, co począć ze swoim życiem. 16 października 1906 roku, za ostatnie skradzione pieniądze, kupił stary mundur kapitana armii pruskiej, podporządkował sobie grupkę żołnierzy i udał się do ratusza w Köpenick. Aresztował burmistrza i do czysta ograbił tamtejszy sejf. Jego wyczyn, zwany „köpenickiade”, przeszedł do niemieckiej historii jako anegdota o ówczesnych Prusach i ślepym posłuszeństwie armii pruskiej. Historia sprytnego rzezimieszka stała się też tematem słynnej sztuki Carla Zuckmayera Kapitan z Köpenick. Florian swój warsztat zaczął prowadzić w Strzelnie od wiosny 1909 roku, kiedy to przybył do tego, wówczas powiatowego, miasta z wieloletniego pobytu w Köpenick. Osiadając tutaj, nabył od zamożnego Niemca, radnego miejskiego i mistrza kamieniarskiego Otto Loruscha, dużą nieruchomość przy ulicy Cestryjewskiej 23, obecna Ścianki 3. Tutaj też urządził warsztat, który zyskał w okolicy dużą renomę. Zatrudniał stale dwóch-trzech czeladników oraz trzech-czterech uczniów. W latach drugiej wojny światowej zmuszony był pracować w gospodarstwie rolnym na tzw. Tri pod Strzelnem (Tri – Towarzystwo Remontowo-Inżynieryjne), bo jego zakład przywłaszczył sobie niemiecki konkurent Ludwig Hubert.
W kwietniu 1948 roku nasz ojciec przybył do Strzelna, w ówczesnym województwie poznańskim, i tam poślubił Zofię z Siupków, córkę Floriana i Józefy z Burchardtów. Gdy w roku 1945 roku warsztat powrócił do rodziny, Florian prowadził go jeszcze kilka lat z synem Albertem, a od 1948 roku z zięciem Leonem Gądeckim. Wkrótce jednak idee komunistyczne zaczęły wypierać wszelką własność prywatną, powodując upadek wielu firm. Wprowadzone wysokie podatki sprawiły, że i rodzinna firma dziadka została zamknięta. Leon, mając na utrzymaniu żonę Zofię i urodzonego w 1949 roku synka Stanisława, czyli mnie, podjął w 1950 roku pracę w ówczesnym Państwowym Gospodarstwie Rolnym w Strzelnie, gdzie pracował do 1952 roku, następnie w latach 1953–1956 w Państwowym Ośrodku Maszynowym, również w Strzelnie. W końcu – po odwilży – powrócił do warsztatu. W 1957 roku otworzył, już pod swoim szyldem, kuźnię. Świadczył usługi w szerokim zakresie naprawy i regeneracji sprzętu rolniczego. Z jego oferty korzystało wielu okolicznych rolników, którzy oparli się próbom kolektywizacji wsi. W swoim warsztacie kształcił wielu uczniów. W 1988 roku zakończył swoją działalność, przechodząc w wieku siedemdziesięciu pięciu lat w stan spoczynku. Ojciec nie stronił od kontaktu z ludźmi potrzebującymi pomocy. Sam dodatkowo gospodarował na czterech hektarach ziemi, aby zapewnić byt rodzinie, a ja dzięki temu zdobyłem pewne pojęcie o pracy na roli.
Ojciec pracował ciężko i ponad miarę, ale lubił swoją pracę i trudno było go od niej oderwać. Mama wielokrotnie usiłowała przywoływać go na obiad, ale bezskutecznie. On miał stale oczekujących na niego rolników. Człowiek pracujący w kuźni był w tamtych czasach przyzwyczajony do ciężkiej pracy i wiedział, co to jest fizyczne zmęczenie. Byłem dla niego pełen podziwu. Zapamiętałem obraz ojca, gdy około godziny dwudziestej, po kolacji, mimo wielkiego zmęczenia, klękał do pacierza. Poza pracą zawodową ojciec był przez wiele lat członkiem Rady Parafialnej w Strzelnie, wcześniej w Kamieńcu należał do chóru kościelnego, gdzie pomagał podczas uroczystości i świąt kościelnych. Do końca życia mieszkał z naszą siostrą Marią, która w pełni poświęciła się opiece nad rodzicami. Ojciec zmarł w wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat 21 maja 2009 roku, jako najstarszy ówczesny mieszkaniec Strzelna. Jeśli coś po nim odziedziczyłem, to zamiłowanie do pracy.
Mama pomagała tacie prowadzić administrację, dbała także o dom. Jaka była, co z jej cech Ksiądz Arcybiskup przejął?
Nasza mama Zofia od młodzieńczych lat była aktywną działaczką w Kole Stowarzyszenia Młodych Polek w Strzelnie, tam nauczyła się pracy organizacyjnej. Opiekunem koła był ówczesny wikary i późniejszy biskup gnieźnieński Jan Czerniak. Mimo zakazu dziewczęta spotykały się z biskupem Czerniakiem regularnie aż do jego śmierci. Dokładne sprawozdania z przedwojennej działalności koła zachowały się w Archiwum Diecezji Poznańskiej i Archidiecezji Gnieźnieńskiej. Mama była osobą niezwykle pracowitą. Twardo stąpała po ziemi, zajmowała się domem i prowadziła mężowi rachunkowość. Gdyby nie ona, prawdopodobnie byśmy zbankrutowali, bo ojciec nie przywiązywał wielkiej wagi do pieniądza. Wydaje mi się, że po mamie odziedziczyłem zmysł trzeźwego myślenia. Nasza mama zmarła 20 stycznia 2007 roku, przeżywszy prawie dziewięćdziesiąt jeden lat.
Ma Ksiądz Arcybiskup także siostrę Marię, która dba o Wasz rodzinny dom w Strzelnie, a także brata Jana.
Moja siostra Maria jest przede wszystkim osobą wielkiej wiary. Ma nieocenione zasługi w pielęgnacji naszych rodziców w czasie ich starości. Nie mam wystarczających słów wdzięczności dla niej za to, co przez te lata dla nich uczyniła. Wydaje mi się, że więź mojej siostry z bratem Janem jest silniejsza niż moja z rodzeństwem. Są ze sobą bardzo zżyci. Moje kontakty z rodzeństwem nie były tak częste ze względu na wybór stanu kapłańskiego, a potem na wiele lat spędzonych poza granicami ojczyzny, a w końcu z uwagi na posługę kapłańską i biskupią. Siostra do dziś troszczy się o domostwo po rodzicach. Jest niewiastą stanowczego charakteru. Poza tym jest też bardzo związana z tym miejscem. Wszelkie próby przekonania jej, że lepiej byłoby sprzedać duży dom z otoczeniem i kupić mieszkanie w bloku wystarczające dla osoby samotnej, nie znalazły w jej oczach uznania. Chce, abyśmy się dobrze czuli, gdy wracamy do miejsca naszych urodzin.
Mówi się często, że kuźnią wiary człowieka jest jego dom rodzinny. Jak zatem to doświadczenie wiary dojrzewało w przypadku Księdza Arcybiskupa? Czy to, co najgłębsze, dokonało się w rodzinnym domu, czy też może w parafii w Strzelnie, gdzie przecież był Ksiądz Arcybiskup ministrantem?
Dom rodzinny formował moją wiarę przez przykład pobożnych rodziców. Nie opuścili oni żadnej mszy świętej niedzielnej. Widok dziadków, a także rodziców siedzących w określonych ławkach w kościele był całkiem zwyczajny. Dziadek należał do Towarzystwa św. Anny. Rodzice uczyli nas pacierza, a potem różańca i nie było w tym nic nadzwyczajnego.
Od czasu Pierwszej Komunii Świętej byłem ministrantem, prawie aż do matury. Społeczność ministrantów była bardzo zżyta, do dzisiaj rozpoznajemy się podczas spotkań w różnych miejscach i przy różnych okolicznościach. Była to wspólnota zhierarchizowana i zazwyczaj dobrze zorganizowana. Służba ministrancka uczyła organizacji czasu oraz życia bez egzaltacji. Nasze dziedzictwo wiary dalekie było od „cukierkowatości”. Z uwagą przy rozpalonym piecyku w zakrystii przysłuchiwaliśmy się opowiadaniom pana kościelnego o wojnie 1920 roku, w której brał udział, i jego przepisach o tym, jak uchronić się w wojsku od zarazy w czasie głodu i wojny. Pamiętam, że pan kościelny pewnego razu w zakrystii, gdy nie mógł nas w żaden sposób uciszyć, rzucił w naszą stronę pękiem ciężkich kluczy. Naszym ulubionym zajęciem było też zastępowanie pana kościelnego w czynności bicia w dzwony kościoła pw. św. Prokopa w Strzelnie, największej romańskiej świątyni w Polsce, zbudowanej na planie koła. Wiązało się to najpierw z oswojeniem się z obecnością trumny ze zmarłym, spoczywającym często w rotundzie świątyni, a potem z konkursem, kto, dzwoniąc, pozwoli się wynieść na linie najwyżej, aż do stropu dzwonnicy. Bywało, że ktoś z nas, niosąc mszał, przewrócił się, za co dostawał od księdza kuksańca, co dzisiaj jest nie do pomyślenia. Pamiętam, że sporo ministrantów było zainteresowanych podczas nabożeństwa rozpalaniem ognia w kadzielnicy, co odbywało się poza kościołem. Dobrze wspominam także kolędę, gdy chodziliśmy z księżmi po domach i w ten sposób poznawaliśmy naszą „małą ojczyznę”. Natomiast niechętnie wspominam pogrzeby, przede wszystkim ze względu na konieczność oglądania wypastowanych butów zmarłego wystających z trumny, ale też z uwagi na toczoną nieraz walkę z wiatrem podczas noszenia chorągwi pogrzebowych.
Moją młodość dosyć mocno wypełniła służba harcerska. Także Ksiądz Arcybiskup miał epizod harcerski, ale rozeznał, że to nie jest jego droga, że lepsi byli ministranci. Dlaczego?
Zapalonym harcerzem był mój kuzyn Wojciech Wieczorek. Mieszkaliśmy blisko siebie, a nasze mamy były siostrami. Zimą jeździliśmy na łyżwach na stawie w Klasztornem, a latem biwakowaliśmy w Przyjezierzu, co nie trwało długo, bo planowaliśmy żywić się złowionymi rybami, które akurat nie miały zamiaru dać się złowić.
W szkole podstawowej nauczyciele zachęcali nas do wstąpienia w szeregi harcerstwa. Moja mama zgodziła się nawet na zakup munduru, pięknego skórzanego pasa i finki. Niestety, w zbiórkach harcerskich uczestniczyłem tylko do uroczystości Wszystkich Świętych. Harcerstwo skończyło się podczas nieruchomej warty na cmentarzu przy grobie powstańców wielkopolskich. W tym samym czasie przez stary cmentarz przechodziła procesja: ksiądz proboszcz, ministranci i tłumy ludzi. Wtedy doszedłem do wniosku, że służba ministrancka, związana z większą aktywnością, pociąga mnie bardziej.
Parafia w Strzelnie także odegrała ważną rolę w kształtowaniu charakteru młodego Stanisława. Samo miasto, piękne i historyczne, ma swój niepowtarzalny klimat. Co szczególnie wywierało w nim wrażenie i pozwala dzisiaj na nostalgiczne powroty do czasu młodości?
Bardzo ważnym punktem na mapie Strzelna jest romańska bazylika pw. Świętej Trójcy, którą konsekrował włocławski biskup Barton w 1216 roku, za pontyfikatu papieża Innocentego III (1198-1216). Strzelno należało wówczas do diecezji włocławskiej. Bazylika ta jest jednym z najcenniejszych, średniowiecznych obiektów architektonicznych w całym kraju. Jej fundatorem był Piotr Wszeborowic Stary, wojewoda inowrocławski i kasztelan kruszwicki. Akt fundacji należy wiązać ze sprowadzeniem do Strzelna sióstr norbertanek, co łączyło się z budową tamtejszego klasztoru, będącego jednocześnie szkołą dla okolicznych szlachcianek.
Poza domem rodzinnym najważniejszym punktem odniesienia były więc dla mnie kościół pw. Świętej Trójcy oraz kościół pw. św. Prokopa, gdzie kształtowała się moja duchowość. Zauroczenie Kościołem wzrastało u mnie powoli przez dziedzictwo chrztu świętego, modlitwę, słuchanie słowa Bożego, sakramenty. Także przez lekcje religii, które odbywały się najpierw w szkole, następnie – po wyrzuceniu religii ze szkoły – w bardzo skromnej salce parafialnej, ale za to wyposażonej w zajmujący jedną ścianę duży fresk Jana Matejki Zaprowadzenie chrześcijaństwa. Obraz ten wykonał jeden ze starszych uczniów, wyróżniający się talentem malarskim.
Nasza bazylika jest w Polsce i na świecie szczególnie znana i rozpoznawalna z powodu dwóch rzeźbionych kamiennych kolumn romańskich z personifikacją ludzkich cnót i przywar. Kolumny te, przyozdobione płaskorzeźbami, należą do unikatowych zabytków romańskich w Europie. Są one wykonane z piaskowca przywiezionego najprawdopodobniej z Brzeźna, z okolic Konina i datowane na drugą połowę XII i początek XIII wieku. Na obu kolumnach przedstawiono po osiemnaście postaci. Każda z tych rzeźb jest inna, posiada własny atrybut, za pomocą którego można rozpoznać, co ona symbolizuje. Wyrzeźbiono na nich trzydzieści sześć personifikacji: osiemnaście cnót i tyleż przywar. Pośród cnót przedstawione są między innymi wiara, mądrość, cierpliwość, pokora, posłuszeństwo, wstrzemięźliwość, czystość, sprawiedliwość i pokój Chrystusowy. O wadach nie ma co mówić.Poprzez sztukę i architekturę bazyliki pw. Świętej Trójcy i największej romańskiej rotundy w Polsce, kościoła pw. św. Prokopa, dokonywało się moje dziecięce i młodzieńcze wrastanie w Kościół rozumiany jako wspólnota.
Z powodów rodzinnych i koleżeńskich nadal żywo interesuje mnie Strzelno i zmiany, jakie zachodzą w tym mieście. Kiedy tam bywam, odwiedzam grób rodziców i dziadków na miejscowym cmentarzu. Wspominam spoczywających tam nauczycieli ze szkoły podstawowej i liceum. Byli to ludzie szlachetni i pracowici, którzy mieli okazję ćwiczyć się z nami w cnocie cierpliwości.
Szkoła średnia z pewnością zapisała się w pamięci Księdza Arcybiskupa złotymi zgłoskami, Ksiądz Arcybiskup pamięta bowiem o swoich kolegach i koleżankach z liceum, bierze udział w regularnych spotkaniach klasy maturalnej w Poznaniu i poza Poznaniem. Chyba czujecie się w tym gronie dobrze?
Nasza klasa licealna była duża, liczyła czterdzieści sześć osób. Od czasu matury zmieniliśmy się, życie nas oszlifowało, niektórzy pomarli, ale staramy się nadal spotykać regularnie dwa razy w roku. Jedno spotkanie odbywa się w pobliżu Kamieńca nieopodal Trzemeszna, a drugie organizowałem w domu biskupim w Poznaniu przy okazji moich imienin. W tych spotkaniach uczestniczy wiele koleżanek i wielu kolegów. Te chwile umożliwiają nam wymianę wspomnień, rozmowy o nauczycielach. Jak to zwykle bywa w tego rodzaju spotkaniach, najpierw była mowa o wykonywanym zawodzie, potem o dzieciach, następnie o wnukach, aż wreszcie przychodzi czas na rozmowy o miejscu naszego pochówku.
Gdy Ksiądz Arcybiskup patrzy na swoje dzieciństwo i młodość: jakie były najradośniejsze i najsmutniejsze momenty tego okresu?
Dzieciństwo było dla mnie jak jedna wielka baśń: szkoła, nieco pracy w polu, poznawanie świata. Pierwsze samodzielne wyjazdy z domu, wyjazdy do rodziny. Najciekawsze były dla mnie podróże i związane z nimi poznawanie naszego małego świata. Nieco radości przynosiła mi podstawowa formacja muzyczna. Gdy pojawił się w parafii ambitniejszy wikariusz, jako ministranci śpiewaliśmy przez pewien czas gregoriankę; musieliśmy poznać nawet Liber usualis. Pozwoliło mi to później łatwiej rozpoznawać tony muzyczne i śpiewać w seminaryjnej scholi. Z kolei mój tata od swojej młodości miał zamiłowanie do akordeonu, którą to pasją usiłował mnie zarazić. Kupił akordeon, zamówił prywatne lekcje, ale problem tkwił w tym, że dla małego dziecka był to zbyt ciężki instrument. Opierałem akordeon o rower i zdarzało się, że po drodze na lekcje przewracałem się razem z rowerem i akordeonem. Szybko zrozumiałem, że nie jestem stworzony do aktywnego wykonywania muzyki.
Z czasów liceum podobnie wspominam ćwiczenia sportowe. Nowy nauczyciel WF-u, pan Zbytniewski, wprowadził bardzo wymagające treningi, biegi i skok o tyczce. Mój zapał był wielki, ale tyczka szybko się złamała. Zrozumiałem wtedy, że również do uprawiania aktywnego sportu trzeba mieć pewne predyspozycje. W ten sposób Pan Bóg – drogą eliminacji – pokazywał mi, do czego się w życiu nie nadaję. W sumie jednak dzięki towarzystwu pogodnych kolegów był to dla nas czas radosny.
Najsmutniejsze doświadczenie przeżyłem u progu seminarium duchownego. Gdy pojechaliśmy nad jezioro z grupą kleryków, jeden z nich wszedł do wody, dostał zawału i utonął. Pochodził z parafii Witaszyce, znanej z buntu – podsycanego potem przez służby bezpieczeństwa – przeciwko nominacji nowego proboszcza. Jak to zwykle bywa, parafianie usiłowali przejąć władzę w parafii i ustanowić ówczesnego wikariusza proboszczem, ponieważ inaczej niż oschły, zmarły proboszcz – wikariusz okazywał im wiele życzliwości.