Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W 1933 roki dziewięcioletnia Stella zostaje oddana pod opiekę swojej babci, Motty, na głębokiej prowincji w Tennessee. Tamtejsze góry skrywają groźne tajemnice, a dziewczynka wkrótce po przybyciu trafia do ciemnej jaskini, w której mieszka osobisty bóg jej rodziny, istota zwana Duchojcem.
Wiele lat później, po tragicznym wypadku, który zmusił ją do ucieczki, Stella – teraz już zawodowa gorzelniczka – powraca, by wziąć udział w pogrzebie babci i zobaczyć się z tajemniczą dziesięcioletnią Sunny, którą Motty adoptowała. Sunny robi niewinne wrażenie, ale w istocie jest potężniejsza niż Stella może sobie wyobrażać, i stanowi bezpośredni łącznik z zapomnianą przeszłością Stelli oraz niszczycielską wiarą jej rodziny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 385
1
1933
Stella Wallace poznała Boga swojej rodziny, gdy miała dziewięć lat. Później nie potrafiła powiedzieć, dlaczego nie uciekła, kiedy go zobaczyła. Nie chodziło o to, że sparaliżował ją strach albo doznała szoku, gdy podniosła na niego wzrok. Poczuła coś innego. Może podziw. Zachwyt tak dogłębny, że przypominał uwielbienie.
Tata powiedział, że przyszła na świat w kotlinie, ale wyprowadzili się, gdy była jeszcze malutka, więc tego nie pamiętała. Jej mama również się tam urodziła, a potem wróciła, by tam umrzeć, gdy zachorowała. Tata nie opowiadał Stelli dużo więcej na ten temat. Był cichym człowiekiem, tuzin słów starczał mu na wiele dni, jakby był wielbłądem wędrującym przez pustynię. Poprzedniego dnia spędzili razem dwanaście godzin w pickupie jadącym z Chicago do Lexington, a rankiem przez kolejne cztery godziny przemierzali góry, ale przez całą drogę odzywał się tylko samochód, którego silnik wył na podjazdach, a hamulce narzekały podczas jazdy w dół. Potem pokonali najbardziej stromy odcinek prowadzący na szczyt Rich Mountain. Na przełęczy tata zjechał na żwirowy punkt widokowy. Wlał trochę wody do stukającej chłodnicy forda, a następnie skręcił sobie papierosa. Stella podkradła się do krawędzi urwiska i popatrzyła na kotlinę, która rozpościerała się pod nimi niczym zielony basen.
– To tutaj? To jest ta kotlina?
Tata pokiwał głową.
– Gdzie jest dom Motty?
Ojciec zmrużył oczy. Pomyślała, że zadała głupie pytanie. Pewnie stąd go nie widać. Nie spodziewała się odpowiedzi, ale po chwili tata wskazał papierosem w stronę wysokiej góry na wschodzie.
– Tam jest Thunderhead. A tam… – Koniec papierosa przesunął się na południe i wskazał wysokie, zaokrąglone wzniesienie. – Tam jest twoja góra. Birch Bald.
Moja góra, pomyślała. Nie jego.
– Motty mieszka poniżej.
Podążyli krętą drogą w głąb kotliny, jasnej i ciepłej niczym miska pełna światła. Tata skręcił w naznaczoną koleinami drogę, a w końcu zatrzymał się na trawiastej polanie przed białym domem o blaszanym dachu. Tuż obok stała szara, niemalowana stodoła; była lekko pochylona, jakby opierała się przed silnym wiatrem. Ojciec przez długą chwilę wpatrywał się w dom, a potem westchnął i przeczesał dłonią czarne włosy.
Na werandę wyszła siwowłosa kobieta. Miała chudą szyję, grube ręce i bezbarwną sukienkę. Nos długi jak dziób sokoła. Trzymała w dłoni puszkę fasoli, jakby właśnie ją otworzyła.
– No – odezwał się tata.
Wysiadł z samochodu, a Stella podążyła za nim.
Kobieta była stara, a jej skórę, podobnie jak u Stelli, znaczyły czerwone plamy, tak że jej policzek, szyja i ręce przypominały mapę jakiegoś wyspiarskiego imperium. U staruszki plamy były ciemne, podczas gdy u Stelli miały jaskrawoczerwony kolor, ale nie dało się nie zauważyć podobieństwa. Łączyła je taka sama skóra.
Kobieta gestem zachęciła Stellę do podejścia. Dziewczynka zerknęła na ojca, ale on patrzył na wzgórza, zupełnie jakby był sam.
Staruszka chwyciła Stellę za podbródek, przechyliła jej głowę i przyjrzała się wykwitom czerwieni. Stella płonęła z zażenowania. Kiedy tylko mogła, zakrywała ręce i nogi, ale nie była w stanie ukryć znaków na szyi i twarzy. Nauczyła się nie patrzeć nieznajomym w oczy, ponieważ bała się zobaczyć w nich odrazę.
– Jesteś jedną z Birchów, nie ma wątpliwości – orzekła Motty. Następnie obróciła nadgarstki Stelli i zbadała jej dłonie.
– Nigdy ciężko nie pracowała, jeśli nad tym się zastanawiasz – odezwał się tata. – Pozwalałem jej chodzić do szkoły.
Staruszka stęknęła.
– Miejska dziewucha.
– Zostań tutaj – odezwał się tata do Stelli. – Motty i ja… musimy zamienić kilka słów.
Kilka słów. To i tak dużo jak na ojca. Weszli po schodach na werandę i zniknęli w domu.
Po dziesięciu minutach opędzania się przed komarami Stella również wspięła się na werandę. Ostre głosy zatrzymały ją przed drzwiami z moskitierą. Taty i Motty nie było w pokoju od frontu, pewnie przeszli w głąb domu. Zastanawiała się, czy nie usiąść na huśtawce na werandzie, ale nie chciała robić hałasu. Pragnęła zniknąć.
Okrążyła dom i znalazła całą dzielnicę wąskich szarych budynków. W pierwszym wisiała spętana sznurkami niczym jeniec szynka. Okazało się, że rząd miniaturowych mieszkań zajmują kury. Potem zobaczyła trzy drewniane skrzynie, których przeznaczenia nie potrafiła odgadnąć. Dalej stała wąska szopa o drzwiach w ludzkim rozmiarze. Zanim je otworzyła, poczuła smród gówna. Wychodek. Z przerażeniem patrzyła na dziurę w ławce. Zmieściłaby się w niej cała. Chyba nie oczekiwali, że będzie nad nią kucać? Gdyby wpadła, nigdy by się nie wydostała! No i gdzie jest papier toaletowy? Na ławce leżał tylko katalog sprzedaży wysyłkowej.
Nie. Nie nie nie. W domu na pewno jest łazienka. Zatrzasnęła drzwi.
Podwórze kończyło się wysoką skarpą, która wrzynała się w górskie zbocze niczym zakrzywiona fala. Podążyła wzdłuż skarpy, przesuwając dłonią po czerwonej glinie, aż znalazła się za domem. Tylne drzwi były uchylone i Stella usłyszała głos staruszki, która domagała się odpowiedzi. Kiedy w drzwiach poruszył się jakiś cień, dziewczynka usunęła się z pola widzenia, w stronę stodoły.
Do budynku przylegała otwarta szopa – daszek przybity do stodoły na jej niższym krańcu, opadający ku dwóm słupom podobnym do tęgich nóg. Ogrodzenie z drewnianych prętów i drutu kolczastego broniło dostępu do połaci nierównego piachu, błotnistej kałuży oraz pustego stalowego koryta. Nagle uświadomiła sobie, że w cieniu pod dachem leży jakieś potężne zwierzę. Świnia, nieruchoma i wielka jak hipopotam. Dziewczynka położyła dłonie na ogrodzeniu. Czy świnia ją widziała? Czy w ogóle była żywa?
Zwierzę się poruszyło. Wyszło z cienia, wbijając w nią wzrok.
– Cześć, świnko.
Świnia odpowiedziała odgłosem, który przypominał kaszlnięcie.
Stella wsunęła dłonie między pręty.
– Chodź. Chodź do mnie, świnko.
Zwierzę na nią zaszarżowało, a kiedy odskoczyła, uderzyło łbem o ogrodzenie. Stella zatoczyła się i upadła na tyłek. Świnia wpatrywała się w nią przez długą chwilę pomiędzy dolnymi prętami; ich oczy znajdowały się na tej samej wysokości. Nagle obróciła się, otarła szczeciniastym bokiem o drewniane ogrodzenie i odeszła.
Stella wstała, czując się jak idiotka. Świnia była zamknięta. Dlaczego się jej przestraszyła?
Podeszła do ogrodzenia i je kopnęła.
– Idź do Hadesu, świnio.
Zwierzę ją zignorowało.
Dziewczynka podeszła do drzwi stodoły i przystanęła. Drzewa za chlewem dziwnie się poruszyły. Znieruchomiała, próbując wyczuć, co kryje się w gąszczu. Niedźwiedź? Chętnie zobaczyłaby niedźwiedzia.
Podeszła do dwóch drzew, które opierały się o siebie niczym szyje żyraf. Pomiędzy nimi biegła gruntowa ścieżka.
Stella obejrzała się w stronę domu, a potem popatrzyła na ścieżkę. Nie miała wyboru. Weszła między pochyłe drzewa.
Droga wkrótce stała się stroma, ale podłoże było gładkie, a krawędzie ścieżki wyraźnie zaznaczone. A zatem był to jakiś ważny szlak, wycięty w skale setki lat temu przez Czerokezów. Ścieżka wojenna! Zaczęła się nią wspinać, minęła obszar szarego kamienia i pokonała ostry zakręt. Popatrzyła w dół i z zaskoczeniem zobaczyła dach stodoły oraz kamienny komin domu staruszki. Nie zatrzymywała się.
Zza drzew wyłonił się jakiś biały kształt – budynek. Ścieżka do niego prowadziła.
To był dom o stromym dachu wpuszczony w górskie zbocze, pokryty białym oszalowaniem, bez okien od frontu, tylko z szerokimi drzwiami pośrodku. Wzdłuż drzwi ciągnęło się długie, głębokie zadrapanie, które przypominało literę z jakiegoś obcego alfabetu.
Pociągnęła za żelazną klamkę, ale ta nawet nie drgnęła. Zaparła się nogami i szarpnęła mocniej. Krawędź drzwi ze zgrzytem przesunęła się po kamiennym progu.
W świetle padającym zza jej pleców dostrzegła rzędy kościelnych ławek, po cztery po obu stronach środkowego przejścia. Kiedyś była w takim miejscu z nauczycielem, któremu zrobiło się jej żal, ponieważ tata Stelli nie chciał nawet wejść do kościoła. Na miejscu ołtarza wznosił się szeroki podest przykryty przekrzywionym czarnym dywanem. W tylnej ścianie znajdowało się pojedyncze małe kwadratowe okno.
Gdzie jest krzyż? Chyba powinien tutaj być krzyż.
W powietrzu unosiła się woń trocin. Stella poczuła na twarzy chłód.
Powoli ruszyła naprzód, kierując się za zimnym podmuchem.
Okazało się, że czarna plama na scenie to nie dywan, tylko otwór połykający światło. Ktoś odsunął zakrywającą go szeroką deskę. Czy to basen chrzcielny? Niektórzy z jej kolegów ze szkoły w Chicago byli ochrzczeni.
Stella nachyliła się nad otworem. W ciemność prowadziły drewniane schodki. Wilgotne powietrze szeptało wokół krawędzi.
To nie był basen. Ale Stella już wiedziała, na co patrzy. Czytała opowieści o zamkach i przez całe życie czekała, aż odkryje jakieś tajne przejście.
Obejrzała się na wejście do kościoła, które wydawało się bardziej oddalone, niż się spodziewała. Zeszła do otworu. Zimne powietrze zawirowało wokół jej nóg. Krok za krokiem zstępowała w głąb ziemi.
Po pokonaniu szesnastu stopni stanęła na piaszczystym podłożu. Do dna otworu niemal nie docierało światło; otaczała ją ciemność. Powietrze cuchnęło jak błotnisty brzeg rzeki.
Wysunęła przed siebie dłoń i ruszyła naprzód, powłócząc nogami. Kiedy jej palce dotknęły czegoś chłodnego i śliskiego jak skóra ropuchy, gwałtownie cofnęła rękę. Ale nie chciała odejść. Mogła wspiąć się po schodach i zamknąć za sobą właz, a ojciec nigdy by jej nie znalazł. Posłałby po ekipy poszukiwawcze i wspólnie przeczesaliby las, ale chociaż natrafiliby na ten kościół, nigdy nie znaleźliby jaskini. Zdjęcie Stelli ukazałoby się w gazetach. Po latach mężczyźni wciąż drapaliby się po brodach i mówili: no cóż, pewnie porwali ją Indianie.
Zrobiła kolejny krok, a wtedy powietrze się zmieniło. Rozległ się pomruk, który wywołał drżenie w jej piersi. Rozejrzała się, szeroko otwierając oczy w ciemności. Po chwili usłyszała kolejny dźwięk, który przebił się przez pomruk: skrobanie, jakby ktoś pieścił nożem kamień. Podniosła wzrok.
Nad sobą zobaczyła blask, jakby odbicie księżyca w porcelanowym talerzu. Wyciągnęła ku niemu rękę, niepewna, jak daleko się znajduje, po czym zamarła.
Dotknęła bladej, gładkiej powierzchni jakiegoś bardzo dużego obiektu. Ledwie go widziała i nie potrafiła określić jego kształtu. Ale go wyczuwała. Jakaś obecność górowała nad nią, spoglądała w dół, słuchała jej, a każdy jej oddech był rykiem.
Stella nie mogła się ruszyć. Znów rozległo się skrobanie. W jej stronę wyciągnęła się kończyna – długa, kredowa, płaska jak ostrze. Potem rozpostarły się kolejne. Istota opuściła się niczym pająk.
Coś chwyciło ją za kark. Wrzasnęła. Czyjaś dłoń ścisnęła jej szczękę.
– Jak się tu dostałaś?! – wykrzyczała jej w twarz z ciemności babcia. Była taka wściekła.
Pociągnęła ją w stronę schodów i pchnęła w górę. Stella upadła na podłogę na ołtarzu. Po mroku jaskini kościół wydał jej się znacznie jaśniejszy. Motty wygramoliła się z dziury, przeklinając. Z zadziwiającą łatwością podniosła deskę, a następnie z hukiem rzuciła ją na otwór.
Dziewczynka patrzyła na nią ze strachem.
– Przepraszam, nie…
– Nigdy nie wolno ci tam schodzić, rozumiesz? – Stella pokiwała głową, ale to Motty nie wystarczyło. – Powiedz to!
– Nigdy tam nie zejdę.
Staruszka szarpnięciem podniosła ją na nogi.
– Ojciec cię woła. Idź.
Nie wiedziała, co zobaczyła. Nie potrafiła tego nazwać. Jeszcze długo miała trwać w nieświadomości.
***
Jej ojciec krążył nerwowo obok samochodu i uważnie patrzył na drzewa. Na werandzie obok schodów stały tekturowa walizka Stelli oraz jej wiklinowy koszyk z osobistymi przedmiotami. Dziewczynka nie chciała podchodzić do ojca.
W końcu ją zobaczył. Dostrzegł, że płakała. Jego twarz stężała, jakby był nią straszliwie rozczarowany. Otarła łzy z oczu. Chciała mu powiedzieć, co widziała. Gdyby tak na nią nie patrzył, może by to zrobiła.
Zamiast tego powiedziała:
– Na jak długo? – Pytała go o to wiele razy. Zazwyczaj nie odpowiadał. Czasami mówił to, co teraz:
– Dopóki nie znajdę pracy.
Łzy znów napłynęły jej do oczu i zamrugała, żeby się ich pozbyć.
– A potem po mnie przyjedziesz?
Nie odpowiedział.
– Obiecaj.
Nigdy nie wiedzieli, co ze sobą począć. On nie umiał z nią rozmawiać, a ona nie potrafiła wyciągnąć go z jego skorupy.
Przesunął dłonią po jej szczęce.
– Krewni twojej mamy… – Popatrzył na dom za jej plecami i najwyraźniej zrezygnował z tego, co zamierzał powiedzieć. Jej babcia stała na werandzie i obserwowała ich z rękami na biodrach. – Motty się tobą zaopiekuje. Długo na ciebie czekała.
Później, kiedy wspominała ten dzień, to nie istota w jaskini szokowała ją najbardziej. Owszem, powinna wystraszyć się na śmierć, a fakt, że tak się nie stało, sam w sobie był dziwny i nie dawał jej spokoju latami. Ale najbardziej przeraził ją chłód ojca. Jej tata już odszedł, chociaż wciąż stał przed nią.
Chciała go uderzyć, aby się obudził, ale ciało ją zdradziło i zamiast tego objęła go w pasie. Nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia. Po chwili oderwała od niego ręce.
Patrzyła, jak samochód cofa, niezgrabnie zawraca i z grzechotem wyjeżdża z podwórza.
– Możesz wejść do domu – odezwała się Motty, zupełnie jakby jeszcze przed chwilą nie była gotowa spuścić Stelli lania. – Zaraz będzie kolacja.
Ale Stella nie weszła. Chciała, żeby ojciec się obejrzał i ją zobaczył. Pragnęła, aby po dotarciu na szczyt Rich Mountain popatrzył na nią w dole i zobaczył, że płonie jak ognisko.
2
1948
Zazwyczaj wystarczył jeden łyk.
Stella patrzyła, jak Willie Teffeteller odstawia słoik Masona, a wtedy przypaliło go po raz drugi. Popatrzył na słoik, jakby miał się rozpłakać. Jakby się zakochał.
– Jasna cholera, Stello.
– Muszę przyznać, że ta partia całkiem dobrze się udała. – Mówiła to za każdym razem, ale Willie’emu to nie przeszkadzało, ponieważ zawsze miała rację.
– Jasna cholera. – Upił kolejny łyczek. – Czy to brzoskwinia?
– Wiesz, że nie mogę zdradzać rodzinnych sekretów. – Mówiła z wiejskim akcentem, a chłopcy byli zachwyceni. Uwielbiali, kiedy ta sikorka szmuglowała czysty towar prosto z destylarni wujka Dana. – Powiedzmy, że to dwie porcje nauki i jedna porcja tajemnicy.
Willie wciąż z zachwytem kręcił głową. Było po północy i w tawernie siedziało kilkunastu mężczyzn, z których większość właśnie skończyła zmianę w Alcoa i jeszcze nie była gotowa wrócić do domu. Stali klienci znali Stellę, ale chłopak o nażelowanych włosach, który siedział o dwa miejsca od nich, był wyraźnie oszołomiony tak bliską obecnością samotnej kobiety. Właśnie dlatego do pracy zakładała spodnie.
– Jesteś gotowy zrezygnować z tej bagiennej wody, którą wciąż kupujesz? – spytała. Od miesięcy urabiała Willie’ego, żeby zostać jego jedynym dostawcą. Zazwyczaj kupował od Lestera Mapesa, którego bimber, o czym wiedziała z autopsji, miewał od dziewięćdziesięciu pięciu do zaledwie pięćdziesięciu procent i smakował jak żwir. – Wezmę tę samą cenę i nie będziesz musiał się martwić, że serwujesz rozwodnioną wódę.
– No nie wiem. Już tak długo kupuję od Lestera.
– Gwarantuję ci siedemdziesiąt pięć procent. W każdym litrze, za każdym razem. – Doskonale wiedziała, że sam również będzie rozwadniał alkohol. Ale przynajmniej będzie to mógł robić w kontrolowany sposób. Jeśli rozwodnicie pięćdziesięcioprocentowy bimber do trzydziestu ośmiu albo dwudziestu pięciu procent, klienci mogą się pogniewać.
– Możesz dostarczyć mi towar przed weekendem?
Czyli następnego dnia. Uśmiechnęła się sztucznie.
– O jakiej ilości mówimy?
– Zacznijmy od dwóch beczek.
Ponad czterysta litrów! Pokiwała głową, jakby nie podał czterokrotnie większej ilości, niż się spodziewała.
– Może być. Wujek Dan powiedział, że ma swój osobisty zapas, który już leżakuje.
– Naprawdę? – Willie z pewnością podejrzewał, że szmuglowała dla więcej niż jednego gorzelnika.
– Na pewno go opróżni, jeśli pokażę mu gotówkę.
– Myślisz, że połowa z góry i połowa później go zadowoli?
Posłała mu uśmiech, na który czekał.
– Myślę, że tak.
Willie poszedł na zaplecze po pieniądze. Za jej plecami rozległ się czyjś głos.
– Powiedz, Stello, jak się miewa wujek Dan? – To był mężczyzna o szerokiej twarzy, ubrany w oliwkowy roboczy kombinezon.
– Właśnie, co porabia ten stary drań? – dołączył się jego kompan od kieliszka.
Stella roześmiała się i pokręciła głową.
– Wszystko u niego w porządku.
– Daj spokój, musisz podzielić się najnowszymi wieściami.
Byłoby w jej interesie, gdyby usiadła z podpitymi klientami i zaczęła opowiadać o perypetiach wujka Dana. Biali Południowcy karmią się nostalgią, nawet sztuczną. Uwielbiają opowieści o prawdziwych mieszkańcach wsi, autentycznych i nieskalanych, którzy biegają boso po dolinach i żyją jak należy. Sami siebie nie uważają za takich ludzi, ale chcą mieć świadomość, że oni wciąż gdzieś tam żyją, jak bizony.
– Wybaczcie, chłopcy – odrzekła. Alfonse na nią czekał i musieli tego wieczoru zatrzymać się jeszcze w kilku miejscach. – Następnym razem na pewno coś wam opowiem.
Willie wrócił i podał jej papierową torbę.
– Alfonse jutro dostarczy towar – obiecała. – Zapuka dwukrotnie w tylne drzwi.
– Ten kolorowy? – Willie roześmiał się, chowając słoik pod sosnowy blat. – Muszę pamiętać, żeby zamknąć drzwi na klucz.
Stella znieruchomiała. Willie poczuł zmianę w jej zachowaniu i ze zdziwieniem podniósł głowę. Próbował się roześmiać.
– Co jest? O co ci…?
Stella wzięła się w garść. Zaczerpnęła powietrza.
– Zapuka dwa razy.
***
Po drugiej stronie ulicy Alfonse Bowlin opierał się o należący do Stelli kabriolet Ford Super Deluxe. Trzymał w dłoni papierosa, a w jego wykonaniu nawet obijanie się wyglądało elegancko.
– Jak się dzisiaj miewa pan Teffeteller?
– Jak zwykle. – Nie wspomniała, że nazwał go „tym kolorowym”. – Weźmie dwójkę.
– Dwa galony! A to skąpiradło…
– Dwie beczki. – Roześmiała się, widząc, jak się rozpromienił. – Niech pan spróbuje to przebić, panie Bowlin.
– Próbujesz mnie wkręcić. – Kolejne dwa przystanki zaplanowali w Hall, czarnej dzielnicy Alcoa, i wtedy to Stella miała czekać przy samochodzie, podczas gdy Alfonse będzie dobijał targu. Chłopak był świetnym handlarzem, ale czterysta litrów w jednym zamówieniu stanowiło rekord dla nich obojga.
Wyjęła lucky strike’a zza ucha i zapaliła go dla towarzystwa.
– Sądzę, że w przyszłym tygodniu weźmie jeszcze więcej, jeśli tego nie popsujemy.
– Skąd weźmiemy tyle whiskey? Obiecaliśmy już wszystko, co możemy wyprodukować. Sam Pee Wee bierze dwieście sześćdziesiąt litrów.
– Wiem, co obiecaliśmy. Ale razem z Humpem możemy pracować przez całą dobę i zaspokoić potrzeby Willie’ego i dotychczasowej klienteli.
– Och, teraz to nasza klientela?
– Tak się nazywa klientów, którzy płacą pełną cenę.
Zachichotał i podniósł ręce.
– Ty jesteś szefową.
– Żebyś wiedział. – Ich klienci sądzili, że Stella jest tylko szmuglerką jak Alfonse i handluje bimbrem produkowanym przez tajemniczego wujka Dana. Ze względów zawodowych trzymała w tajemnicy fakt, że to ona była jedyną gorzelniczką i tylko czasem pomagał jej Hump Cornette. Chłopak nie był najbystrzejszym pracownikiem, lecz nie brakowało mu lojalności i entuzjazmu.
Alfonse chciał o coś zapytać, ale wtedy ulicę oświetliły reflektory samochodu. Na dachu migały charakterystyczne potrójne światła – to był radiowóz, chyba plymouth. A więc nie policja z Alcoa, gdyż oni jeździli dodge’ami.
Samochód przemknął obok nich i zahamował. Patrzyli w milczeniu, jak cofa i zatrzymuje się obok nich. Na drzwiach widniał napis „Szeryf hrabstwa Blount”, a szyba po stronie kierowcy była odsunięta.
– Jezu Chryste, Bobby – odezwała się Stella. – Dostanę przez ciebie zawału.
Bobby Reed był zastępcą szeryfa Whaleya, który był prawdziwym wrzodem na tyłku i bruździł w jej zawodowych planach. Ale sam Bobby był w porządku, znał ją od dawna i od czasu do czasu chętnie odbierał słoik, który zostawiali mu na progu.
– Wszędzie cię szukam, Stello. Mam dla ciebie wiadomość.
Zerknął na Alfonse’a. Bobby był spoko gościem, ale był biały. Nikomu tutaj nie podobało się, że Stella wozi się z czarnoskórym chłopakiem. Alfonse rozgłosił wszem i wobec, że nie jest Afrykańczykiem, ale potomkiem Holendrów, Hindusów i Portugalczyków, więc zapewne ma w sobie więcej białej krwi niż niejeden z synów Konfederacji, ale to nic nie znaczyło dla miejscowych. Dla nich każdy śniady człowiek był czarny jak noc.
– O cokolwiek chodzi, możesz to powiedzieć przy Alfonsie – rzekła Stella, a chłopak z szacunkiem zasalutował jej papierosem.
– Dostaliśmy tę wiadomość przez łańcuszek modlitewny – powiedział Bobby.
Stella stęknęła. Od lat nie słyszała tego określenia. Poczuła w żołądku lodowate zimno, które wzbierało jak podnosząca się woda.
– Abby Whitt chciał jak najszybciej dać ci znać – dodał.
Szybko zamrugała.
– Przejdź do rzeczy.
Zastępca szeryfa wypowiedział dwa słowa, które utonęły w ryku wypełniającym jej głowę niczym radiowy szum. Alfonse spytał, czy wszystko z nią w porządku. Wyciągnęła w jego stronę rękę, ale powstrzymała się, zanim zdążyła go dotknąć. Bobby wbijał w nią wzrok.
– Co powiedziałeś? – spytała machinalnie, żeby zyskać na czasie. Te słowa wciąż były dostępne, gdyby chciała je usłyszeć, jak krzyk tonącego pośród potężnych fal.
Motty zmarła.
***
Odwiozła Alfonse’a do jego chevroleta, którego schowali za drzewami przy 129th Street. Alfonse zaproponował, że z nią zostanie, ale odmówiła. Kazała mu odebrać resztę zamówień w Hall, a białych klientów zostawić na następny ranek. Nikt nie powinien go niepokoić, jeśli będzie się trzymał czarnej części miasta.
Z zaskoczeniem stwierdziła, że chłopak nie chce wysiąść z samochodu.
– Na pewno nic ci nie jest? – spytał.
– Na pewno.
– Nie przekonałaś mnie, Stello, ani trochę. Byłem we Francji, kiedy straciłem mamę, i płakałem jak niemowlę.
– Na moje łzy się nie doczekasz. Motty była wredna jak żmija.
Roześmiał się.
– To dlatego jesteś taka wściekła?
– O czym ty mówisz?
– Bobby Reed powiedział ci, że umarła, a ty najpierw wyglądałaś, jakbyś miała się przewrócić… a potem na twojej twarzy pojawiła się ta mina.
– Jaka mina?
– Jakbyś zamierzała zdzielić pijaka pięścią w krtań.
Teraz to ona się roześmiała.
– To nie był gniew, ale rozczarowanie. Nigdy nie sądziłam, że umrze we śnie. Spodziewałam się, że przeszyje ją grad kul.
– Więc po co już teraz tam jedziesz? – spytał Alfonse. – Rano też będzie martwa.
To prawda. Motty wciąż będzie martwa za miesiąc i za rok. Może za dziesięć lat Stella będzie gotowa, żeby wrócić do kotliny.
– Nie mam wyboru – odpowiedziała.
Zacisnął usta.
– Możesz wyjaśnić?
Nie miała ochoty.
– Nie opowiadałam ci zbyt wiele o swojej rodzinie.
– Niczego mi o nich nie opowiadałaś. Ale nie szkodzi, to twoja sprawa.
– Z Motty mieszkała moja kuzynka. Ma dopiero dziesięć lat.
– Jest sama w domu z trupem?
– Być może. – Wujek Hendrick, młodszy brat Motty, mieszkał w Atlancie, która była oddalona o dzień jazdy, a jeśli usłyszał o śmierci siostry, to pewnie już był w drodze. Nie mogła pozwolić, by dotarł do domu przed nią. – Ale mam nadzieję, że Abby z nią jest.
– Ten sam Abby, który nauczył cię pędzić bimber?
– Polubiłbyś go.
– Z pewnością chciałbym uścisnąć mu dłoń. Dzięki niemu mogę zarobić na życie. Zdecydowanie wolę sprzedawanie bimbru od innych możliwości. – Alfonse po zakończeniu służby wojskowej miał dwa wyjścia: wrócić do wydobywania boksytu, co robił przed wojną, albo produkować donice razem ze swoim tatą. Potem poznał Stellę i pojawiło się trzecie wyjście.
Sięgnął do klamki, ale nie wysiadł.
– Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, zadzwoń, dobrze?
– Nic mi nie będzie.
– Obiecaj.
Wielu ludzi niewątpliwie zakładało, że ona i Alfonse się pieprzą. Rzeczywiście, oboje od razu odkryli, że idealnie do siebie pasują, ale nie w taki sposób. Nie przeszkadzał im kolor skóry, chociaż niektórym to by wystarczyło. Nie chodziło także o to, że Alfonse był nieatrakcyjnym mężczyzną. Ale bardzo wcześnie uświadomili sobie, że mogą robić razem coś znacznie bardziej wyjątkowego niż chodzenie do łóżka – mogą zarabiać pieniądze. Nazywali to, co ich łączyło, Samogonowym Małżeństwem.
Pocałowała go w policzek.
– Mój Wódczany Mężu.
– Moja Bimbrowa Żono.
Wyjęła papierową torbę, którą dostała od Willie’ego, i wręczyła mu wszystkie pieniądze.
– Niech Hump kupi więcej zapasów. Wszystko nam się kończy… cukier, zacier, słód. Powiedz mu też, żeby kupił węgiel drzewny z białego dębu, ponieważ będziemy musieli przyśpieszyć dojrzewanie alkoholu. Kiedy tylko będzie mógł, niech nastawi kolejną partię.
– Węgiel z białego dębu. W porządku. – Alfonse był szmuglerem i handlarzem i przeważnie trzymał się na uboczu, kiedy Stella pędziła bimber. – Hump kiedyś obsługiwał samodzielnie destylarnię?
– Kiedyś musi być ten pierwszy raz. Postaram się wrócić jak najszybciej.
Alfonse’owi się to nie spodobało, ale zachował się jak gentleman.
– Bądź ostrożna, Stello. Ci wieśniacy mają nierówno pod sufitem.
– Nie tak bardzo jak ja.
– Racja. – Wysiadł z samochodu i nachylił się do okna. – Jak ona ma na imię? Twoja kuzynka.
Stella wrzuciła bieg w fordzie. Powstrzymała westchnienie.
– Sunny.
***
Dzięki nowej brukowanej drodze większość turystów dostawała się z Maryville do parku narodowego Great Smoky Mountains w nieco ponad godzinę. Stella pokonała tę trasę w trzydzieści pięć minut, nawet nie zmuszając forda do dużego wysiłku. Niecałe dwa miesiące temu razem z Alfonse’em zamontowali w starym samochodzie nowy silnik, ośmiocylindrowy górnozaworowy motor Cadillaca o mocy 190 koni mechanicznych. To było jak wszczepienie serca geparda podwórkowemu kotu. Z rykiem przemknęła pod parkową bramą, nawet nie dotykając hamulców. Po kilku minutach była głęboko w kotlinie.
Szmuglerskie nawyki sprawiły, że zgasiła światła, wyłączyła silnik i siłą rozpędu wtoczyła się na podwórze. Dom był pogrążony w ciemności, nie licząc dwóch lamp sztormowych, które płonęły w oknach. Patrzyła na drzwi wejściowe, aż kierownica zrobiła się śliska pod jej dłońmi.
Dziesięć lat wcześniej zapowiedziała Motty, że nigdy nie wróci w to miejsce. Nie spodziewała się, że Motty zmusi ją do tego swoją śmiercią.
Stella weszła na werandę i zapukała do drzwi. Po chwili je otworzyła, ale nie weszła do środka. Pomieszczenie oświetlały tylko lampy.
– Sunny?! – zawołała.
Odczekała jeszcze chwilę, a następnie przekroczyła próg.
Pomimo ciemności dom wyglądał tak, jak go zapamiętała. Od razu wiedziała, że wszystko jest na swoim miejscu. Dywanik pod jej stopami, trzcinowe krzesła, stojak z trzema sztukami broni, które znała równie dobrze jak domowe psy: jednostrzałowiec kaliber .22 należący do Motty, jej własny Winchester model 97 oraz Długi Tom, wiekowa rodzinna strzelba, którą przekazał im sam Russell Birch. W domu wciąż unosiła się taka sama woń: drewno przez dziesięciolecia nasiąkało aromatem dymu z pieca, tytoniu i smażonego boczku.
Zmieniła się tylko ona sama. Teraz już widziała, jak ciasny, ciemny i zużyty jest dom, niczym malutki drewniany okręt, który wybrał się w daleką podróż.
Przeszła krótkim korytarzem łączącym salon z kuchnią. Jej dawna sypialnia znajdowała się po prawej. Zapukała do drzwi.
– Sunny? – Delikatnie otworzyła drzwi. Pokój był pogrążony w ciemności, ale dostrzegła kilka kształtów: swoją starą szyfonierę, która jak zawsze tkwiła w kącie, oraz swoje łóżko, które teraz stało pod północną ścianą.
Dziewczynki tu nie było.
Czyżby wuj Hendrick już tutaj dotarł i ją zabrał? Wydawało się to niemożliwe. Sunny na pewno była w górach razem z Abbym.
Stella przeszła do drugiej sypialni.
Na parapecie stały dwie zapalone lampy naftowe, a kolejna na należącej do Motty maszynie do szycia Singera. Powietrze drżało w ich blasku. Łóżko o żelaznej ramie wyglądało tak, jakby unosiło się nad mroczną podłogą. Motty leżała na środku łóżka z rękami skrzyżowanymi na brzuchu i zamkniętymi oczami. Kołdra w szachownicę, ta z niebieską gwiazdą, którą Stella lubiła najbardziej, gładko okrywała ciało, a głowa Motty spoczywała na poduszce. Czy Sunny to zrobiła? Robota godna firmy pogrzebowej.
Stella długo wpatrywała się w twarz Motty. W migoczącym świetle lamp można było odnieść wrażenie, że staruszka wciąż oddycha i w każdej chwili może otworzyć oczy, by zapytać: Na co się tak gapisz, do diabła?
Okulary Motty i słoik z jej sztucznymi zębami jak zwykle znajdowały się na maszynie do szycia. Na siedzisku krzesła leżała Biblia, otwarta na jednej z ksiąg Nowego Testamentu. Jeden z wersów podkreślono. To była Biblia Stelli, którą zostawiła, kiedy stąd uciekła. Dostała ją w prezencie, gdy miała dwanaście lat, i wciąż pamiętała, jak podkreśliła ten fragment.
Zapieczętuj to, co siedem gromów powiedziało, i nie pisz tego.
Kto ułożył tutaj Biblię? Niemożliwe, aby to Motty przeglądała ją przed śmiercią; nigdy nie interesowały jej święte księgi, żadnej religii.
Stella dotknęła policzka Motty grzbietem dłoni. Spodziewała się, że poczuje zimno, jakby przyłożyła rękę do kawałka wieprzowiny – zaszlachtowała i oprawiła w życiu niejedną świnię – ale i tak przeżyła szok. To martwe ciało było błędem. Czymś niewłaściwym. Kiedy Stella przybyła do kotliny jako dziecko, uważała, że Motty jest niezwykle stara, chociaż ta miała nie więcej niż sześćdziesiąt lat. Ale w końcu zaczęła ją postrzegać jako ponadczasową, niewzruszoną jak góra.
Usiadła na krawędzi łóżka i zagięła kołdrę. Motty miała na sobie starą sukienkę z różowymi ceramicznymi guzikami. Stella odwróciła jej rękę i przesunęła kciukiem wzdłuż dłoni. Skóra była pokryta odciskami i poprzecinana bladymi bliznami, które przypominały plątaninę torów na stacji rozrządowej, ale nie było na niej śladów krwi. Druga dłoń, którą trudniej było zobaczyć w słabym świetle, także była nienaruszona, ale pobliźniona jak zawsze.
Przez pięć lat mieszkały w tym gospodarstwie tylko we dwie. Bez odrobiny prywatność ani skromności. Na zmianę kąpały się w stalowej balii w kuchni, chodziły bez biustonoszy w upale. Kiedy Stella weszła w okres dojrzewania, to Motty objaśniła jej tajniki ciała i założyła jej pierwszą podpaskę. Stella wcierała balsam Jergensa w ramiona Motty, masowała jej pokryte niebieskimi żyłami łydki, zapinała na plecach niedzielną sukienkę. W zimne noce spały razem w łóżku. To nieruchome ciało wyglądało teraz jak jakiś podstęp.
Stella odpięła pierwszy guzik sukienki Motty, a potem następny. Przycisnęła dłoń do gardła kobiety, a potem powoli przesunęła ją w dół, pomiędzy piersiami i po lodowatym brzuchu. To był idiotyczny gest: rana, której szukała, była niedostrzegalna w tym świetle, a tym bardziej nie dało się jej odnaleźć dotykiem.
Sięgnęła po lampę. Postawiła ją na brzuchu Motty i przytrzymała jedną ręką od góry. Obnażona blada skóra kobiety wyglądała obscenicznie.
Stella się nachyliła. Jest. Wybrzuszone zasinienie, jak ślad po ukąszeniu osy, z trzema małymi kropkami pośrodku. Nikt nie wziąłby go za śmiercionośną ranę. Ale Stella znała prawdę.
Kobietę zabił Bóg w Górze.
Rozległ się jakiś dźwięk. Stella gwałtownie się wyprostowała i zauważyła cień na korytarzu. Usłyszała szybko oddalające się kroki.
Krzyknęła i wyskoczyła z pokoju, wciąż trzymając w dłoni lampę. Drzwi do kuchni otworzyły się z hukiem i jakaś postać wypadła na podwórko, mała i szybka jak królik.
Sunny.
Stella rzuciła się w pogoń, wołając dziewczynkę po imieniu. Sunny jakimś cudem już zdołała przeciąć podwórze. Zniknęła w cieniu obok chlewu, a po kilku sekundach pojawiła się na wzgórzu nad stodołą. Stella dostrzegła tyko błysk jasnej sukienki oraz plamę ciemnych włosów. W blasku księżyca ręce i nogi dziewczynki wyglądały dziwacznie, jak wirująca mieszanka świateł i cieni. Potem Sunny zniknęła między drzewami.
Stella pobiegła w stronę ścieżki prowadzącej pomiędzy skrzyżowanymi drzewami. Kiedy minęła chlew, zajrzała w ciemność pod dachem. Dzięki Bogu, budynek był pusty. Następnie ruszyła w górę wzgórza.
***
Już po kilku minutach stała zgięta wpół i ciężko dyszała, czując pot spływający jej po plecach. Ostatnio wspinała się tędy dziesięć lat i dziesięć tysięcy papierosów temu.
Drzwi wejściowe kaplicy stały otworem. Na rączce wisiała lśniąca kłódka.
Stella splunęła. Wyprostowała się z rękami na biodrach.
– Sunny! – zawołała donośnym głosem. – Nie musisz uciekać!
Zrobiła kilka kroków w głąb budynku.
– Motty rozmawiała z tobą o mnie?
Widziała tylko najbliższą ławkę; reszta czekała w ciemności. W powietrzu unosiła się dymna i lekko słodka woń, która kojarzyła się z wnętrzem okopconej beczki po whisky. Stella rozglądała się po pomieszczeniu, czekając, aż jej wzrok przywyknie do mroku. Gdzie jest okno, które znajdowało się w przeciwległej ścianie? Powinna móc je dostrzec w ciemności.
– Nie musisz się bać – zapewniła. Ruszyła przed siebie z wyciągniętymi rękami, wdzięczna losowi, że przejście między ławkami, które zapamiętała, wciąż jest na swoim miejscu. Odnalazła stopą krawędź podestu. Zamarła i sięgnęła przed siebie. Czy podłoga jest otwarta? Jeśli zrobi krok, może runąć w dół.
Uklękła i wyciągnęła dłoń. Jej palce odnalazły szorstki kamień. Co do diabła?
Przesunęła dłonią po nierównej powierzchni. To był beton. Przesunęła się do przodu na kolanach, macając podłoże i czekając, aż zacznie cokolwiek widzieć w ciemności. Wejście do jaskini Boga zostało zapieczętowane. Kiedy Motty to zrobiła? To nie miało sensu.
Usłyszała odgłos podobny do oddechu. Gwałtownie podniosła głowę. Wysoko na ścianie za amboną jakaś sylwetka przycupnęła jak gargulec na tle małego okna.
– Sunny?
Postać poruszyła się i wyskoczyła przez okno. Stella krzyknęła i zerwała się na nogi.
Pobiegła do drzwi kaplicy i prawie zderzyła się z kimś wysokim, kto właśnie wchodził do środka.
– Witaj, Gwiazdko – odezwał się gruby głos.
Abby! Stella chwyciła go za rękę.
– Dziewczynka… Sunny. Właśnie wyskoczyła z okna, trzy metry nad ziemią.
– Tak, często to robi – odrzekł Abby.
3
1933
Przez pierwszy miesiąc w kotlinie Stella nosiła tę tajemnicę w sercu jak ranę po ukąszeniu węża. Nie mogła porozmawiać o tym z babcią i nie wiedziała, czy może zwierzyć się drugiej osobie w gospodarstwie, Abby’emu Whittowi, wynajętemu pomocnikowi Motty. Był najpotężniejszym mężczyzną, jakiego widziała, dwukrotnie większym od jej taty, a każdy z jego nagich bicepsów miał szerokość całej szynki. Kiedy się pocił, ocierał łysą głowę ogromną szmatą, którą trzymał w tylnej kieszeni.
Staruszka nakazała Abby’emu, by założył rygiel na drzwiach do kaplicy i zabezpieczył je wielką mosiężną kłódką. Stella miała nigdy więcej nie zbliżać się do tego miejsca i usłuchała zakazu. Nie bała się tego, co kryło się w jaskini, ale z pewnością obawiała się babci.
Motty zmuszała ją do harówki. Stella grabiła siano, kiedy Abby wychodził z kosą na pole, karmiła kury i obłaskawiała przerażające świnie. Zbierała jajka, napełniała zbiornik na wodę, szorowała prześcieradła i kopała ziemniaki. W każdą środę i sobotę zamiatała i myła podłogi oraz ścierała kurze w domu wilgotną szmatką.
Mówiła sobie, że jest niewolnicą, tak samo jak Eliza w Chacie Wuja Toma. Tylko dwie rzeczy powstrzymywały ją przed ucieczką i wyruszeniem na poszukiwanie taty. Pierwszą była zbliżająca się jesień, kiedy miała zacząć naukę w szkole – małej wiejskiej placówce, daleko od chamskich dzieci z Chicago. Drugą był Abby.
Trzymała się go jak rzep psiego ogona, a po uporaniu się ze wszystkimi pracami zawsze chodziła za nim po obejściu. Czasami posyłał jej surowe spojrzenie, ale kiedy dostrzegał, że go przyłapała, mrugał, śmiał się albo szeroko otwierał oczy, pokazując jej, że tylko żartuje. Nie rozumiała, o co mu chodzi.
Pewnego upalnego dnia, gdy wsiadał do swojego poobijanego Forda Model A, bez pytania o zgodę zajęła miejsce pasażera.
– Dokąd jedziemy? – spytała.
– Wysiadaj. Pomagam pewnym ludziom w przeprowadzce. Nie możesz jechać ze mną, ponieważ będziemy pracować.
– Potrafię pracować. Skończyłam już wszystko, co miałam zrobić tutaj. – To była prawie prawda i Stella nie ustępowała, dopóki Abby nie dał za wygraną i nie uruchomił samochodu. Silnik ryknął, kiedy wcisnął gaz. Jego stare auto pędziło znacznie szybciej od pickupa taty. Ale kiedy najechali na dziurę w drodze, Stella o mało nie przebiła głową dachu.
Abby zachichotał.
– Twarde resory, żeby wozić ciężkie ładunki. – Był potężnym mężczyzną i ledwie się mieścił za kierownicą. Miał rozpiętą koszulę, a spod białego T-shirtu wyzierał rozdęty brzuch. Skierował się na zachód, drogą, której nie znała. Ale w końcu nigdy nie odwiedzała innych miejsc w kotlinie.
– Myślisz, że kiedyś spotkam panterę, tak jak wujek Dan? – spytała.
Mruknął coś pod nosem, skupiony na prowadzeniu auta. Nie pozwoliła, żeby ją to zniechęciło.
– Nigdy nie widziałam pantery.
Przednie koło wpadło w dziurę i samochodem zarzuciło w stronę drzew.
– Kurwa jego mać! – wrzasnął Abby i szarpnął kierownicą.
Ooo, pomyślała Stella. Dobry tekst.
Abby odzyskał panowanie nad samochodem i nieco zwolnił. Zerknął na nią, lekko zawstydzony.
– Jesteś za młoda na takie słowa.
– Wcale nie. – W domu słyszała wiele przekleństw, ale tego nie znała. Robiło całkiem wyszukane wrażenie.
– Byłbym wdzięczny, gdybyś nie wspominała Motty, że to powiedziałem.
– Buzia na kłódkę. – Udała, że wyrzuca kluczyk przez okno. – Co mówiłeś o panterach?
Zmrużył oczy, zastanawiając się, czy ulec szantażowi.
– Byłabyś dla nich smakowitą przekąską – powiedział w końcu.
– Chyba że poznałabym przyjaciela wujka Dana – odrzekła, podpuszczając go.
– Na tych wzgórzach lepiej uważać – odezwał się głosem wujka Dana, przeciągając wszystkie samogłoski, a Stella roześmiała się z zachwytem. Nigdy nie spotkała wujka Dana, ale była pewna, że rozpoznałaby go po głosie, tak gardłowym, jakby dobiegał z odległości kilometra. – Pantery, niedźwiedzie, partyzanci…
– Partyzanci! – Nowe słowo.
– Na Boga, tak – odrzekł swoim normalnym głosem. – Motty nie opowiadała ci o twoim prapradziadku Russellu Birchu i partyzantach z Karoliny?
Nie mogła się doczekać, aż o nich usłyszy.
– To było pod koniec wojny. – Jego głos zagłuszał szum wiatru. – Rebeliantów nie obchodził los mieszkańców kotliny. Ta część Tennessee głosowała za pozostaniem w Unii. Kiedy Południe zaczęło przegrywać, zbuntowani żołnierze odcięci od głównej armii przyjeżdżali do kotliny przez przełęcze w Karolinie Północnej, żeby kraść bydło i rabować sklepy. Russell Birch powołał straż złożoną z kobiet, dzieci i starców, która próbowała odstraszać buntowników za pomocą broni myśliwskiej.
– Takiej jak Długi Tom – zauważyła Stella. Słynna strzelba Russella wisiała w salonie.
– Właśnie. – Droga zmieniła się w wąską dróżkę, więc Abby jechał ostrożnie. – Pewnego wieczoru partyzanci postanowili zamordować Russella w jego łóżku i pozbyć się problemu. – Wskazał głową na wzgórze nad stodołą, w kierunku kaplicy. – Zeszli tamtędy o północy.
– I co się stało?
– Następnego ranka Russell wyszedł z domu i znalazł ciała rebeliantów leżące na podwórzu. Cztery zimne trupy.
Dziewczynka pisnęła.
– Kto ich zastrzelił?
– Nikt, nie było na nich żadnych śladów po kulach.
– Więc co się stało?
– No cóż… – Nagle zamilkł. – O to powinnaś spytać Motty – dodał po chwili.
– Motty niczego mi nie powie. Nie znosi mnie.
– Nieprawda. Po prostu twarda z niej babka.
– Opowiedz mi.
– To nie należy do mnie. Opowiedziałem ci to, co wszyscy wiedzą. Motty może mieć własną historię.
To wprawiło Stellę we wściekłość.
– I tak już wiem. Widziałam to.
Popatrzył na nią.
– Co widziałaś?
– Nie wiem, jak to nazwać – odrzekła. – Widziałam to w kaplicy. W dziurze w podłodze.
Zwrócił wzrok na drogę. Nic nie powiedział, ale Stella przywykła do milczących mężczyzn.
– Pierwszego dnia, kiedy tu przyjechałam – ciągnęła. – Wybrałam się do kaplicy i zeszłam po schodach. – Abby nie odrywał wzroku od przedniej szyby. – Wtedy coś wyłoniło się z ciemności.
Abby zahamował i zatrzymał auto na środku drogi. Silnik zakrztusił się i zgasł.
– Opowiedziałem ci zmyśloną historię – powiedział. – Nie powinienem był tego robić.
– Ale ja nie zmyślam – odparła. – To było ze mną w jednym pomieszczeniu. Jestem tego całkowicie pewna.
– Mówiłaś o tym Motty?
– Ona wie, co widziałam. Powiedziała, że nie wolno mi tam chodzić. Niby po co założyłaby kłódkę na drzwiach?
– Ponieważ to nie jest bawialnia. To dom… W każdym razie dzieci nie powinny tam biegać.
Stella zacisnęła piąstki. Wreszcie podzieliła się z kimś swoim śmiercionośnym sekretem, a Abby stwierdził, że to nic ważnego. Zarzucił jej kłamstwo.
Abby podniósł ręce w obronnym geście.
– Cofam te słowa. Spokojnie, żołnierzu.
Ale wciąż sobie z niej żartował, więc nie miała zamiaru przyjąć jego kapitulacji.
– A może trochę poprowadzisz? – zaproponował nagle.
Stellę przeszył dreszcz.
– Co takiego?
– To już niedaleko.
Usadowiła się na jego kolanach i chwyciła kierownicę obiema rękami. Miała za krótkie nogi, żeby dosięgnąć do pedałów. Abby uruchomił samochód, wykonując złożoną serię gestów.
– Jeszcze jedno – szepnął jej do ucha. – Ci ludzie, którym pomożemy, państwo Ledbetter. Stracili swój jedyny dom, rozumiesz?
– Władze parku ich wyrzuciły, ponieważ nie mają wieczystej dzierżawy jak Motty.
– Niewielu ludzi ją ma. Tak więc mają dosyć własnych smutków i nie potrzebują twoich opowieści.
Opowiem temu, komu zechcę, pomyślała. A pewnego dnia znajdę kogoś, kto mi uwierzy.
– Wciśnij gaz – poleciła.
***
Przez następne kilka godzin Stella owijała naczynia kwadratowymi kawałkami juty, a pani Ledbetter pakowała je do bagażnika. Kobieta nie płakała, ale miała oblicze pozbawione życia, jakby nie spała od tygodnia. Prawie się nie odzywała. Nawet nie zauważyła kolorowych plamek na skórze Stelli. Pan Ledbetter i jego chudy syn tymczasem cały czas na siebie powarkiwali. Od rana nosili meble z piętrowego domu do dużej ciężarówki na słomę i zajęłoby im to cały dzień, gdyby nie pojawił się Abby. W porównaniu z nimi był olbrzymem, miał potworną krzepę i nigdy nie robił przerw w pracy. Nawet samodzielnie wyniósł ich żelazną kuchenkę – po prostu przewiązał ją pasem i zarzucił sobie na plecy. Kiedy z trzaskiem stanęła na pace ciężarówki, pan Ledbetter i jego syn zaczęli klaskać i wiwatować. Abby otarł pot z lśniącego czoła i przyniósł dzbanek ze swojego samochodu. Wypił długi łyk, a następnie podał naczynie panu Ledbetterowi, który skosztował nieco i mocno się skrzywił. Abby parsknął śmiechem.
Pani Ledbetter posłała Stelli przeciągłe spojrzenie.
– Więc ty zostajesz w kotlinie, a ja wyjeżdżam.
– Nie na długo. Tata po mnie wróci, kiedy znajdzie pracę.
– Na pewno tak będzie.
Stella poczuła, że ma rozpalone policzki. Nigdy wcześniej nie spotkała pani Ledbetter, ale Motty mówiła, że wszyscy ciągle wtrącają się do ich życia.
– Zawsze walcz o swoje – odezwała się pani Ledbetter. – Ludzie potępiali twoją mamę za to, że cię zostawiła, a ona zapłaciła za to wysoką cenę. Ale ty nie powinnaś się z tego powodu wstydzić.
Stella poczuła, że pieką ją oczy. Zapłaciła wysoką cenę? Czy wszyscy w kotlinie uważali, że jej mama zasłużyła na śmierć za swoje grzechy?
Zanim znalazła właściwe słowa, by stanąć w obronie matki, na podwórze wbiegł czarny koń zaprzężony do małego czarnego powozu.
Ze środka wysiadł wysoki mężczyzna, a za nim wyskoczył chłopiec niewiele starszy od Stelli. Mężczyzna uścisnął dłoń pana Ledbettera.
– To bardzo smutny dzień – rzekł.
Abby cicho postawił dzbanek na ziemi za sobą.
Pani Ledbetter wystąpiła naprzód, a w jej oczach pojawiły się łzy.
– Nie musiałeś przyjeżdżać, starszy Rayburnie. Ale z pewnością jestem ci za to wdzięczna.
– A ja z pewnością będę tęsknił za twoim śpiewem – odrzekł mężczyzna. – Mam nadzieję, że czasami zdołasz przyjechać na nabożeństwo. Sprawiłabyś mi olbrzymią radość.
Dorośli dalej rozmawiali, a Stella domyśliła się, że mężczyzna jest pastorem Pierwotnego Kościoła Baptystycznego, do którego państwo Ledbetter od dawna należeli. Przez cały ten czas syn mężczyzny wbijał w nią wzrok.
W końcu starszy Rayburn zwrócił na nią uwagę.
– Ty z pewnością jesteś wnuczką Motty. Stella, prawda? Miło cię poznać.
Stella popatrzyła na Abby’ego, a on pokiwał głową. Wyciągnęła rękę i wtedy koścista dłoń starszego zacisnęła się na niej niczym pęk patyków.
– To mój syn, Lincoln – oznajmił mężczyzna.
– Cześć. – Chłopak wciąż się jej przypatrywał.
Stelli się to nie podobało.
– Mogę zobaczyć waszego konia?
– Dlaczego? – spytał chłopak.
– Ponieważ to koń.
– Pokaż jej Pannę Jane, Lincolnie – polecił starszy Rayburn.
Stella podeszła do zwierzęcia, które patrzyło na nią wielkimi oczami. Dotknęła jego szyi i zachwyciła się ciepłem stworzenia. Klacz skłoniła łeb.
Chłopiec znów gapił się na Stellę.
– Masz jakiś problem? – spytała.
– Nigdy nie widziałem kogoś, kto miałby taką skórę – odrzekł.
– A ja nigdy nie spotkałam chłopca, który dostałby imię po samochodzie.
– Wcale nie dostałem imienia po samochodzie!
– Pewnie, że tak. Samochód był pierwszy, a potem ty dostałeś imię. Takie są fakty.
– Zostałem tak nazwany na cześć Abrahama Lincolna.
Popatrzyła na niego.
– Więc dlaczego nie nosisz imienia Abraham? – Zanim zdążył odpowiedzieć, dodała: – Może masz tak na drugie imię, co?
– Słucham?
– Nie biją cię w szkole? Myślałam, że wieśniaki nie lubią Lincolna.
– Był naszym najwybitniejszym prezydentem! A kotlina głosowała za Unią. Nie trzymaliśmy niewolników.
– Nie wierzę.
– To prawda! Spytaj mojego tatę. Lincoln był wielkim człowiekiem.
– Wiesz co, będę na ciebie mówiła Lunk.
Był wyraźnie zaszokowany. Czyżby żadna dziewczyna nigdy mu nie dogadywała? Nagle parsknął śmiechem.
– Masz charakter, Stello.
– Każdy ma jakiś charakter. – Przyłożyła policzek do szyi klaczy. Zaciągnęła się jej wonią.
– Idziesz do szkoły na jesieni? – spytał chłopiec. – Jesteś w wieku mojej siostry. Umiesz czytać?
– Oczywiście, że umiem czytać. Nie bądź ignorantem.
– No cóż, mieszkasz tutaj sama z Motty Birch – odrzekł, a Stella zdziwiła się, co to ma do rzeczy. – A jak sobie radzisz z arytmetyką?
– Zadaj mi jeszcze jakieś głupie pytanie, a dam ci po nosie – odpowiedziała.
Mężczyźni skończyli pakować rzeczy na ciężarówkę, a starszy Rayburn zaintonował modlitwę. Wszyscy zamknęli oczy, poza Stellą i Abbym. Podczas gdy pastor wznosił monotonne modły, Abby ukrył dzbanek na pace ciężarówki. Zanim powiedzieli amen, wrócił na miejsce.
***
Pod koniec sierpnia wujek Hendrick i jego rodzina odwiedzili ich po raz pierwszy. Stella jeszcze nigdy nie przebywała w towarzystwie takich eleganckich ludzi. Wujek Hendrick miał piękną zieloną walizkę – nie wiedziała, że skóra może mieć taki kolor. Jego niebieski garnitur był przetykany srebrną nicią, a skrzydełka kołnierzyka łączyła srebrna belka, która podtrzymywała węzeł krawata, barwnego i krzykliwego jak skrzydła motyla. Stella z szeroko otwartymi ustami wpatrywała się w jego czarno-białe buty i prawie przezroczyste skarpety.
W porównaniu z wujkiem Hendrickiem ciocia Ruty była straszliwie pospolita. Miała surowe spojrzenie, nosiła kremową sukienkę i nie spuszczała wzroku z męża, jak pies myśliwski czekający na wystrzał. Ale ich córka przypominała królewnę. Veronica. Blondynka o kręconych włosach. Miała najwyżej pięć lat, ale jej cienka żółtawo-zielona sukienka była droższa od każdego z ubrań Stelli. Siedziała obok matki, wierzgała nóżkami w lakierkach i ssała cukierka. Stelli nikt nie poczęstował.
Wujek Hendrick przywołał Stellę gestem. Stanęła przed nim, nie wiedząc, gdzie podziać oczy. Miała na sobie swoją najlepszą bawełnianą sukienkę, którą tata kupił dla niej poprzedniego lata, ozdobioną trzema wyhaftowanymi kwiatkami. Była z niej dumna, przynajmniej zanim pojawili się jej krewni w swoich eleganckich strojach.
Wujek Hendrick przyklęknął na jedno kolano.
– Dzień dobry, Stello. – Miał łagodny głos. Pachniał jak zakład fryzjerski.
Wyciągnął do niej ręce, a kiedy podała mu dłonie, uważnie im się przyjrzał, tak jak Motty pierwszego dnia.
– Jesteś pewna? – spytał.
– Na Boga najwyższego – odrzekła Motty. – Raymond Wallace ją tutaj przywiózł. Myślisz, że zgarnął jakąś cętkowaną sierotę z ulicy?
Wujek Hendrick się skrzywił.
– Ależ, Motty, nie powiedziałem…
– Popatrz na nią. Popatrz na tę skórę. Powiedz mi, że to nie jest córka Leny.
Stella miała ochotę potajemnie się oddalić. Nie znosiła, gdy ktoś zwracał uwagę na czerwone plamy na jej ciele. A wujek Hendrick wpatrywał się w nią coraz intensywniej i nie chciał puścić jej dłoni. Odezwał się dopiero po koszmarnie długim czasie.
– To ty, prawda?
Nie wiedziała, co ma powiedzieć.
– Wiesz, jaka jesteś wyjątkowa? – spytał.
Na to pytanie także nie miała odpowiedzi.
– To ja jestem wyjątkowa – odezwała się mała dziewczynka, Veronica.
– Oczywiście, że jesteś – zapewniła ją ciocia Ruth.
– Myślałem, że wszystko stracone, kiedy umarła Lena – powiedział wujek Hendrick, zupełnie jakby mówił do siebie. – Wszystko stracone.
Stella uwolniła dłonie z jego uścisku. Słyszała w swoim uchu głos pani Ledbetter.
– Jeszcze nie była w środku, prawda? – spytał Hendrick.
W środku. Dla Stelli to oznaczało tylko jedną rzecz.
– Nie jest gotowa – odparła Motty. – Już ci mówiłam. Najwcześniej, kiedy skończy dwanaście lat.
– Nie możemy czekać tak długo – zaprotestował. – Minęły lata od śmierci Leny. Może moglibyśmy…
– Dwanaście lat, Hendricku. To granica odpowiedzialności. Nie ustąpię. – Stella była zachwycona tym, że Motty denerwuje się na kogoś innego niż ona.
– Nie możemy czekać całe lata, Motty. Kto wie, ile wiadomości przegapimy!
– Nie drażnij się ze mną – ostrzegła Motty. – Nawet nie próbuj.
A więc nie chcą, żebym wchodziła do kaplicy jeszcze przez kilka lat, pomyślała Stella.
– Ja się nie boję – powiedziała.
– Widzę, że jesteś nieustraszona – odrzekł Hendrick.
– Cicho bądźcie oboje – ucięła Motty. – Już ją sobie obejrzałeś, chcesz czegoś jeszcze?
Wujek Hendrick ponownie chwycił Stellę za ręce, tym razem za nadgarstki. Zacisnął usta i przez chwilę uważnie jej się przyglądał. Czyżby miał łzy w oczach?
– Stello – odezwał się w końcu. – Och, Stello. – Głos miał zachrypnięty od emocji.
Powoli pokiwała głową. Owszem, tak miała na imię.
– Coś ci przywiozłem. – Skinął głową do Ruth, która otworzyła zieloną walizkę, a następnie wręczyła mu oprawioną w skórę książkę. – To jest Księga Clary – oznajmił. – Wiesz, kim jest Clara?
– Moją praprababcią. Mieszkała tutaj, kiedy pojawili się partyzanci.
Hendrick był zachwycony.
– Ha! Właśnie tak! Ale nikt nie wie, co się wtedy naprawdę stało. Nikt oprócz nas.
Włożył książkę w jej dłonie. Była cienka, oprawiona w gładką ciemnoczerwoną okładkę. Na pierwszej stronie widniał napis:
KSIĘGA CLARY
Czyli pierwszy tom Nowego Objawienia
od Boga w Górze
dla Clary Birch, spisanego przez Russella Bircha, jej męża,
z komentarzem i objaśnieniami
Hendricka Bircha
– Russell Birch prowadził dziennik, w którym opisywał wszystko, co Clara widziała i czego doświadczała w tamtych latach. Oczywiście to nie jest oryginał. Ten znajduje się w bezpiecznym miejscu. Ale przepisałem tekst i opatrzyłem go komentarzami, czyli specjalnymi objaśnieniami mojego autorstwa.
Motty parsknęła.
Stella usiadła i zaczęła przerzucać cienkie kartki. Układ tekstu przypominał książki z biblioteki. Pierwsze mniej więcej dwadzieścia stron było zapisanych maczkiem jak w książce historycznej, a nie dzienniku. Dalsze strony były podzielone na dwie kolumny.
Hendrick zajrzał jej przez ramię.
– Po lewej stronie znajdują się zapiski Russella, a po prawej mój komentarz. – Kolumna po prawej była znacznie szersza. – Wszystko zaczyna się od opowieści o tamtej nocy, gdy rebelianci pojawili się w gospodarstwie – ciągnął Hendrick. – To historia pierwszego spotkania rodziny Birchów z Bogiem w Górze.
Bóg w Górze. A więc to jego Stella widziała.
Zaczęła przerzucać strony, nie czytając, tylko przeglądając wpisy do dziennika. Rzuciło jej się w oczy kilka zwrotów: „stara kobieta z jaskini”; „przyobleczona w kamień, ale nie zimna jak kamień”; „bez widocznych ran”.
– Nazywała to kobietą – zauważyła Stella.
– Czyż to nie ciekawe? – odrzekł Hendrick. – Clara była zdezorientowana. Nie obcowała z Bogiem w Górze, przynajmniej nie w prawdziwy sposób, tak jak Esther, jej córka, więc oczywiście popełniła kilka błędów. Właśnie po to są komentarze.
– Przywiozłeś także książkę Esther?
Hendrick się cofnął.
– Cóż za entuzjazm! Nie, chcę, żebyś przeczytała Księgę Clary, a kiedy wrócę, odpowiem na wszystkie twoje pytania. Zgoda?
– Ale jest więcej książek, prawda? Czy Motty też ma swoją?
– To nie twoja sprawa – warknęła Motty.
Hendrick zerknął na swoją siostrę, a potem zwrócił się do Stelli.
– Obowiązują nas pewne zasady. Nie dzielimy się księgami żyjących. Ich opowieści jeszcze się nie zakończyły.
– A co z moją mamą? – spytała Stella.
– Jej książki też nie czytamy – odrzekła Motty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki