Obserwatorzy gwiazd. Opowieści o współczesnych astronomach - Emily Levesque - ebook

Obserwatorzy gwiazd. Opowieści o współczesnych astronomach ebook

Levesque Emily

0,0
69,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Astronomia kojarzy się z romantycznym zajęciem uprawianym przez marzycieli i nocnych marków, odzianych w białe fartuchy, wpatrujących się w niebo przez ogromny teleskop. Nic bardziej mylnego, śmieje się Emily Levesque, autorka reportażu Obserwatorzy gwiazd.

Każdy astronom musi mieć żyłkę awanturnika, determinację prawdziwego odkrywcy, stalowe nerwy i refleks samuraja. Przyda się także szczypta dobrego humoru i odrobina szaleństwa. Astronomowie podróżują do stratosfery i na biegun południowy, stawiają czoła niedźwiedziom polarnym i uzbrojonym ludziom, a nawet giną w pogoni za kilkoma cennymi promieniami światła. Zasypiają obok gigantycznych pająków i z drżeniem nasłuchują niepokojących skrzypień obracającego się teleskopu. Oby tylko nic się nie zepsuło!

Mimo wszystko (a może właśnie dlatego) Emily Levesque nigdy nie żałowała decyzji o poświęceniu życia astronomii. Nocne niebo zawsze urzekało ją pięknem i tajemniczością, więc każda chwila spędzona w obserwatorium to wspaniała przygoda.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 431

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Co­py­ri­ght by Co­per­ni­cus Cen­ter Press, 2023

The Last Star­ga­zers

Co­py­ri­ght © 2020 by First Li­ght Science, LLC.

All ri­ghts re­se­rved.

Ty­tuł ory­gi­nału

The Last Star­ga­zers. The En­du­ring Story of Astro­nomy's Va­ni­shing Explo­rers (Nar­ra­tive Non­fic­tion Science Book for Adults)

Re­dak­cjaMa­ciej Szklar­czyk

Ko­rektaMał­go­rzata De­nys

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wychDa­niel Ru­si­ło­wicz

Skład i kon­wer­sja do e-bo­okamo­ni­ka­imar­cin.com

Kon­sul­ta­cja na­ukowa Dr inż. Jó­zef Haj­duk

ISBN: 978-83-7886-732-6

Wy­da­nie I

Kra­ków 2023

Wy­dawca: Co­per­ni­cus Cen­ter Press Sp. z o.o. pl. Szcze­pań­ski 8, 31-011 Kra­ków

tel. (+48) 12 448 14 12, 500 839 467

e-mail: re­dak­[email protected]

www.ccpress.pl

Dla Mamy,która tak wiele mi opo­wia­dała

Wstęp

– Spró­buj­cie go wy­łą­czyć i włą­czyć.

Ta rada, po­wta­rzana przez znu­dzo­nych in­for­ma­ty­ków na ca­łym świe­cie, chyba ni­gdy jesz­cze nie wy­wo­łała u mnie ta­kiego prze­ra­że­nia. Po pierw­sze, do­cho­dziła 1.00 w nocy, a ja sie­dzia­łam w chłod­nym po­miesz­cze­niu kon­tro­l­nym na szczy­cie naj­wyż­szej góry Ha­wa­jów. Mia­łam dwa­dzie­ścia cztery lata, znaj­do­wa­łam się na wy­so­ko­ści nie­mal 4300 me­trów nad po­zio­mem mo­rza i pro­wa­dzi­łam de­spe­racką walkę z nie­do­bo­rem snu i tlenu, by nie zmar­no­wać tych kilku ciężko zdo­by­tych go­dzin na prze­pro­wa­dze­nie ba­dań do pracy dok­tor­skiej z wy­ko­rzy­sta­niem psu­ją­cego się sprzętu.

Po dru­gie, wspo­mnia­nym sprzę­tem był te­le­skop Sub­aru, czyli 630-to­nowa be­stia umiesz­czona w ko­pule o wy­so­ko­ści czter­na­stu pię­ter i znaj­du­jąca się za­le­d­wie o jedno pię­tro nad moją głową. Po­wstały dzięki współ­pracy ame­ry­kań­skich i ja­poń­skich śro­do­wisk na­uko­wych te­le­skop ten szczy­cił się nie­ska­zi­tel­nym zwier­cia­dłem głów­nym o śred­nicy po­nad ośmiu me­trów (był naj­więk­szym po­je­dyn­czym ka­wał­kiem szkła na świe­cie) oraz ze­sta­wem naj­bar­dziej wy­myśl­nych in­stru­men­tów i przy­rzą­dów słu­żą­cych do ob­ser­wa­cji nieba. Noc jego pracy kosz­to­wała 47 ty­sięcy do­la­rów, a ja po przed­ło­że­niu pro­fe­so­rom z mo­jego wy­działu dwu­na­sto­stro­ni­co­wej pro­po­zy­cji ba­daw­czej uzy­ska­łam przy­dział na jedną z nich – wy­jąt­kową noc w ciągu ca­łego roku – i mo­głam skie­ro­wać te­le­skop ku kilku ga­lak­ty­kom od­da­lo­nym o pięć mi­liar­dów lat świetl­nych.

Nie. Za nic nie od­wa­ży­ła­bym się go wy­łą­czyć i po­now­nie włą­czyć.

Pra­co­wało nam się wspa­niale, do­póki je­den z kom­pu­te­rów w ste­rowni nie wy­dał z sie­bie nie­po­ko­ją­cego od­głosu, co spra­wiło, że ope­ra­torka te­le­skopu – je­dyna osoba, która była tu­taj ze mną – za­sty­gła w bez­ru­chu. Kiedy spy­ta­łam, co się stało, dy­plo­ma­tycz­nie mnie po­in­for­mo­wała, że je­den ze wspor­ni­ków zwier­cia­dła wła­śnie prze­stał dzia­łać.

– Ale wszystko w po­rządku. My­ślę, że lu­stro na­dal jest na te­le­sko­pie.

– Tak uwa­żasz?

– Tak. Gdyby było ina­czej, usły­sza­ły­by­śmy, że spa­dło.

Jej ro­zu­mo­wa­nie po­ra­żało lo­giką, choć przy­znam, że wcale mnie nie uspo­ko­iło.

Naj­wy­raź­niej mia­ły­śmy szczę­ście, że w chwili gdy ze­psuł się dźwi­gar, te­le­skop był usta­wiony tak, a nie ina­czej, gdyż za­po­bie­gło to na­tych­mia­sto­wej ka­ta­stro­fie. Na ra­zie po­tężne ra­mię wciąż pod­trzy­my­wało zwier­cia­dło wtórne, znacz­nie mniej­sze od głów­nego, lecz i tak ma­jące „za­le­d­wie” po­nad 120 cen­ty­me­trów śred­nicy, wa­żące po­nad 180 ki­lo­gra­mów i za­wie­szone na wy­so­ko­ści po­nad 22 me­trów. Miało za za­da­nie prze­kie­ro­wy­wać świa­tło gro­ma­dzone i od­bi­jane przez zwier­cia­dło główne do uży­wa­nej przeze mnie ka­mery. Nie­stety, gdy­by­śmy znów nim po­ru­szyły, ry­zy­ko­wa­ły­by­śmy strą­ce­niem go na pod­łogę ob­ser­wa­to­rium. Gdy­by­śmy miały szczę­ście. Bo gdy­by­śmy miały pe­cha, to po dro­dze tra­fi­łoby ono w zwier­cia­dło główne.

Po­waż­nie za­nie­po­ko­jone za­te­le­fo­no­wa­ły­śmy do działu ob­sługi tech­nicz­nej Sub­aru – czyli ze­społu in­ży­nie­rów ser­wi­su­ją­cych wtedy, kiedy ob­ser­wa­to­rzy spali, na­ukowy osprzęt. Czło­nek ekipy, któ­rego głos roz­legł się w słu­chawce, Ja­poń­czyk, po­god­nie po­in­for­mo­wał nas, że istot­nie, za­uwa­żył po­do­bne zda­rze­nie w ciągu dnia, że dźwi­gary są praw­do­po­dob­nie w po­rządku, a za­tem to praw­do­po­dob­nie fał­szywy alarm oraz że wy­łą­cze­nie i po­nowne włą­cze­nie za­si­la­nia praw­do­po­dob­nie roz­wiąże pro­blem. Zwró­ce­nie mu uwagi, że mó­wimy o te­le­sko­pie war­tym mi­liony do­la­rów, a nie o mo­de­mie, wy­dało nam się nie na miej­scu.

Nie mia­łam po­ję­cia, jak duży ha­łas po­wo­duje upa­dek po­nad 180 ki­lo­gra­mów szkła na be­to­nową pod­łogę nad moją głową, i wcale nie chcia­łam się tego do­wia­dy­wać. By­łam jed­nak zu­peł­nie pewna, że nie chcę przejść do hi­sto­rii jako „dok­to­rantka, która znisz­czyła Sub­aru”. Przez całe lata na­słu­cha­łam się zbyt wielu opo­wie­ści z cy­klu „ze­psu­łem/ze­psu­łam te­le­skop”, by zi­gno­ro­wać to, że mia­ły­śmy do czy­nie­nia z bar­dzo re­al­nym ry­zy­kiem. Je­den z mo­ich współ­pra­cow­ni­ków znisz­czył nie­sa­mo­wi­cie drogi cy­frowy apa­rat fo­to­gra­ficzny, nie­bacz­nie sty­ka­jąc ze sobą dwa nie­wła­ściwe prze­wody. Wieść o tym do­tarła do jego szefa, nim mój ko­lega zdą­żył go o tym po­in­for­mo­wać. Pewna astro­nomka, do­świad­czona ob­ser­wa­torka, z po­wodu braku snu tra­fiła górną czę­ścią obu­dowy te­le­skopu w znaj­du­jącą się we­wnątrz ko­puły ru­chomą plat­formę, którą za­po­mniała opu­ścić. Cza­sami trudno wi­nić ko­go­kol­wiek za tego typu wy­padki. Pew­nego wie­czoru w trak­cie ob­ser­wa­cji gi­gan­tyczny ra­dio­te­le­skop w Green Bank w Wir­gi­nii Za­chod­niej, o śred­nicy po­nad 91 me­trów, po pro­stu się za­wa­lił. Po­zo­stały z niego tylko szczątki po­skrę­ca­nego me­talu, ni­czym z na­dep­nię­tej puszki po na­poju ga­zo­wa­nym. Nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć, co do­kład­nie spo­wo­do­wało nie­sławną ka­ta­strofę w Green Bank, ale by­łam pewna, że w tym kon­tek­ście rów­nież po­ja­wiało się słowo „dźwi­gar”. Naj­roz­sąd­niej­szym kro­kiem z mo­jej strony by­łoby za­koń­czyć pracę, wsiąść do sa­mo­chodu i wró­cić do kwa­tery dla astro­no­mów, a na­stęp­nego po­ranka ofi­cjal­nie zgło­sić usterkę ser­wi­san­tom z dzien­nej zmiany.

Z dru­giej strony była to je­dyna noc, którą mo­głam spę­dzić przy tym te­le­sko­pie. Na­stęp­nego dnia nie bę­dzie już miało zna­cze­nia, czy przy­da­rzyła mi się awa­ria me­cha­niczna, fał­szywy alarm, czy też chmury aku­rat przy­sło­niły wi­dok. Har­mo­no­gram ko­rzy­sta­nia z ta­kiego oprzy­rzą­do­wa­nia układa się z wie­lo­mie­sięcz­nym wy­prze­dze­niem. Moje miej­sce zaj­mie inny astro­nom z zu­peł­nie in­nym pro­gra­mem ba­daw­czym. Zna­cze­nie bę­dzie miało wy­łącz­nie to, że noc mi­nie, a ja nie do­koń­czę ob­ser­wa­cji. Będę mu­siała od nowa zło­żyć pro­po­zy­cję ba­daw­czą, mieć na­dzieję, że znów otrzy­mam trudną do uzy­ska­nia zgodę od ko­mi­sji przy­dzie­la­ją­cej czas eks­plo­ata­cji cen­nego na­uko­wego sprzętu, od­cze­kać cały rok – czyli pe­łen obieg Ziemi wo­kół Słońca, do­póki in­te­re­su­jące mnie ga­lak­tyki znów nie po­ja­wią się w tym miej­scu na nie­bie – i spró­bo­wać po­now­nie, drżąc z lęku, czy pod­czas tej ko­lej­nej nocy nie prze­szko­dzą mi żadne chmury ani pro­blemy tech­niczne.

Roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wa­łam da­nych do­ty­czą­cych tych ga­lak­tyk. Kilka mi­liar­dów lat temu w każ­dej z nich za­szło dziwne zja­wi­sko, znane jako roz­błysk gamma. Na­ukowcy przy­pusz­czali, że jego źró­dłem są ma­sywne, szybko wi­ru­jące gwiazdy w ostat­nich sta­diach ży­cia, któ­rych ją­dra za­pa­dają się, two­rząc czarne dziury, i po­że­rają te gwiazdy od środka. Zja­wi­sko to po­wo­duje na­głe wzro­sty na­tę­że­nia pro­mie­nio­wa­nia, które prze­mie­rza ko­smos i do­ciera do Ziemi wła­śnie jako trwa­jące za­le­d­wie kilka se­kund roz­bły­ski pro­mie­nio­wa­nia gamma. Oczy­wi­ście gwiazdy giną przez cały czas, lecz tylko garstka z nich mruga w taki spo­sób. Jak do­tąd nikt nie po­tra­fił wy­ja­śnić, dla­czego tak się dzieje. Całą pracę dok­tor­ską opar­łam na przy­pusz­cze­niu, że zba­da­nie składu che­micz­nego ma­cie­rzy­stych ga­lak­tyk tych gwiazd – czyli gazu i pyłu, z któ­rego po­wstały – jest klu­czem do zro­zu­mie­nia to­czą­cych się w ich wnę­trzach pro­ce­sów. Sub­aru był jed­nym z nie­licz­nych te­le­sko­pów na świe­cie umoż­li­wia­ją­cych prze­pro­wa­dze­nie po­dob­nych ob­ser­wa­cji, a ob­sługa tech­niczna uznała sy­gnał alar­mowy za jed­nak praw­do­po­dob­nie fał­szywy. Gdy­bym wów­czas się pod­dała, zre­zy­gno­wa­ła­bym za­pewne z je­dy­nej spo­sob­no­ści zba­da­nia in­te­re­su­ją­cych mnie obiek­tów, a za­tem z bar­dzo waż­nej czę­ści mo­ich ba­dań.

Oczy­wi­ście roz­bi­cie naj­więk­szego ka­wałka szkła na świe­cie w drobny mak też w ni­czym by nie po­mo­gło.

Spoj­rza­łam na ope­ra­torkę, ona zaś spoj­rzała na mnie. By­łam astro­nomką, a cała mą­drość dwu­dzie­stocz­te­ro­latki na trze­cim roku stu­diów dok­to­ranc­kich – która ze względu na młody wiek wciąż mu­siała pła­cić wię­cej za wy­po­ży­cze­nie sa­mo­chodu – pod­po­wia­dała mi, że de­cy­zja na­leży do mnie. Spoj­rza­łam na wy­druk skru­pu­lat­nie opra­co­wa­nego na tę noc planu ob­ser­wa­cji, któ­rego re­ali­za­cja od­da­lała się co­raz bar­dziej z każdą mi­nutą bez­czyn­no­ści Sub­aru. Zer­k­nę­łam na nie­wy­raźny ob­raz noc­nego nieba na ekra­nie kom­pu­tera, po­cho­dzący z ma­łego apa­ratu na­pro­wa­dza­ją­cego, za­wsze włą­czo­nego i po­ka­zu­ją­cego wy­ci­nek nie­bo­skłonu, na który skie­ro­wany jest te­le­skop, by po­móc ob­ser­wa­to­rowi od­na­leźć to, czego szuka w bez­kre­snym mo­rzu gwiazd.

Wy­łą­czy­łam i po­now­nie włą­czy­łam za­si­la­nie.

Nie­mal każ­demu czło­wie­kowi na na­szej pla­ne­cie zda­rzyło się pa­trzeć w gwiazdy. Bez względu na to, czy spo­glą­damy przez za­nie­czysz­czoną świa­tłem at­mos­ferę nad tęt­nią­cym ży­ciem mia­stem, czy też za­sty­gamy w bez­ru­chu, po­dzi­wia­jąc fe­erię gwiazd nad gło­wami w od­le­głym za­kątku globu, czy też po pro­stu sto­imy nie­ru­chomo i chło­niemy ogrom prze­strzeni ko­smicz­nej roz­po­ście­ra­jący się tuż za ga­zową otoczką na­szej pla­nety – nocne niebo za­wsze urzeka nas swoim pięk­nem i ta­jem­ni­czo­ścią. Trudno też zna­leźć ko­goś, kto nie po­dzi­wiałby za­pie­ra­ją­cych dech w pier­siach zdjęć wy­ko­na­nych przez naj­lep­sze te­le­skopy świata: roz­le­głych sku­pisk gwiazd, ga­lak­tyk wia­tracz­ków[1] i ob­ło­ków ga­zo­wych w od­cie­niach tę­czy, skry­wa­ją­cych naj­głęb­sze ta­jem­nice ko­smosu.

Znacz­nie mniej wia­domo, skąd po­cho­dzą te zdję­cia, jak i dla­czego są wy­ko­ny­wane oraz kto wła­ści­wie od­krywa te ta­jem­nice wszech­świata. Astro­no­mia ko­ja­rzy się z ro­man­tycz­nym za­ję­ciem upra­wia­nym przez garstkę ma­rzy­cieli. Rze­czy­wi­ście, adepci tego za­wodu są wy­jąt­kowo nie­liczni: spo­śród około ośmiu mi­liar­dów miesz­kań­ców na­szej pla­nety mniej niż 50 ty­sięcy pro­fe­sjo­nal­nie zaj­muje się astro­no­mią. Więk­szość z tych ośmiu mi­liar­dów ni­gdy nie po­znała za­wo­do­wego astro­noma ani na­wet nie roz­wa­żała pod­ję­cia pracy w tak dziw­nej spe­cjal­no­ści. My­śląc o tym, czym zaj­muje się astro­nom (je­żeli w ogóle kto­kol­wiek za­wraca so­bie tym głowę), lu­dzie z re­guły wy­obra­żają so­bie wła­sne do­świad­cze­nia zwią­zane z ob­ser­wo­wa­niem gwiazd pod­nie­sione do po­ziomu ob­se­sji: nocny ma­rek, za­pewne odziany w biały far­tuch la­bo­ra­to­ryjny, wpa­truje się w niebo przez bar­dzo duży te­le­skop umiesz­czony w bar­dzo ciem­nym miej­scu, pew­nym gło­sem re­cy­tuje na­zwy i współ­rzędne ciał nie­bie­skich, cier­pli­wie zno­sząc chłód w ocze­ki­wa­niu na ko­lejne od­kry­cie. Punk­tem od­nie­sie­nia dla po­wszech­nych wy­obra­żeń stała się rów­nież garstka po­staci wy­ko­nu­ją­cych ten za­wód w po­pu­lar­nych fil­mach: przy­gar­biona Jo­die Fo­ster ze słu­chaw­kami na uszach, od­bie­ra­jąca sy­gnały od ko­smi­tów w Kon­tak­cie lub Eli­jah Wood spo­glą­da­jący przez za­dzi­wia­jąco po­tężny ama­tor­ski te­le­skop, dzięki któ­remu od­krywa za­gra­ża­jącą Ziemi ko­metę w Dniu za­głady. Nie­mal w każ­dym przy­padku wy­niki ich ob­ser­wa­cji są je­dy­nie wstę­pem do praw­dzi­wego dra­matu. Niebo jest za­wsze czy­ste, te­le­skop ni­gdy nie za­wo­dzi, a po mi­nu­cie lub kilku mi­nu­tach oszo­ło­mie­nia fil­mowy astro­nom ru­sza na ra­tu­nek światu, uzbro­jony w kom­plet do­sko­nale opra­co­wa­nych da­nych.

Z pew­no­ścią taki też ob­raz astro­no­mii mia­łam w gło­wie, gdy uzna­łam, że sama się nią zajmę na po­waż­nie. Za­in­te­re­so­wa­łam się nią w po­do­bny spo­sób, jak wielu in­nych ama­tor­skich i pro­fe­sjo­nal­nych en­tu­zja­stów ko­smosu – wpa­try­wa­łam się w gwiazdy przez po­dwór­kowy te­le­skop w prze­my­sło­wym mia­steczku No­wej An­glii, czy­ta­łam re­gu­lar­nie ku­po­wane przez ro­dzi­ców książki Carla Sa­gana i za­chwy­ca­łam się za­pie­ra­ją­cymi dech w pier­siach fo­to­gra­fiami mgła­wic oraz gwiezd­nych pól, które po­ja­wiają się w czo­łów­kach po­pu­lar­no­nau­ko­wych pro­gra­mów te­le­wi­zyj­nych czy na okład­kach cza­so­pism na­uko­wych. Na­wet kiedy już wstą­pi­łam w progi Mas­sa­chu­setts In­sti­tute of Tech­no­logy (MIT) i bez­tro­sko za­de­kla­ro­wa­łam się jako stu­dentka fi­zyki, co było pierw­szym ko­niecz­nym kro­kiem na dro­dze do astro­no­mii, wciąż mia­łam bar­dzo mgli­ste po­ję­cie o tym, co będę kie­dyś w tym za­wo­dzie ro­biła przez cały dzień. Wy­bra­łam astro­no­mię, po­nie­waż pra­gnę­łam ba­dać wszech­świat i po­zna­wać hi­sto­rie opo­wia­dane przez nocne niebo. Poza tymi ogól­nymi za­ry­sami nie­szcze­gól­nie przej­mo­wa­łam się tym, z czym tak na­prawdę wiąże się pro­fe­sja astro­fi­zyka. Ma­rzy­łam o na­wią­zy­wa­niu kon­tak­tów z ko­smi­tami, roz­wią­zy­wa­niu ta­jem­nic czar­nych dziur i od­kry­ciu no­wego ro­dzaju gwiazdy (jak do­tąd, tylko jedno z nich się speł­niło).

Na­wet przez myśl mi nie prze­szło, że będę mu­siała pod­jąć de­cy­zję gro­żącą znisz­cze­niem jed­nego z naj­więk­szych te­le­sko­pów na świe­cie. Nie wy­obra­ża­łam so­bie, że pew­nego dnia będę się wspi­nać po wspor­ni­kach in­nego te­le­skopu, że dla do­bra na­uki będę mo­co­wać do zwier­cia­dła te­le­skopu za po­mocą prze­my­sło­wej ta­śmy kle­ją­cej ka­wa­łek sty­ro­pianu, że będę spraw­dzać, czy po­lisa ubez­pie­cze­niowa mo­jego pra­co­dawcy obej­muje loty eks­pe­ry­men­tal­nymi kon­struk­cjami, ani że będę się zmu­szała do za­śnię­cia obok ta­ran­tuli do­rów­nu­ją­cej roz­mia­rami mo­jej gło­wie. Nie mia­łam po­ję­cia, że nie­któ­rzy astro­no­mo­wie w ra­mach obo­wiąz­ków za­wo­do­wych po­dró­żują do stra­tos­fery i na bie­gun po­łu­dniowy, sta­wiają czoła niedź­wie­dziom po­lar­nym i uzbro­jo­nym Homo sa­piens, a na­wet giną w po­goni za kil­koma bez­cen­nymi pro­mie­niami świa­tła.

Nie mia­łam rów­nież po­ję­cia, że dzie­dzina, w któ­rej roz­po­czy­na­łam przy­godę, zmie­nia się rów­nie szybko jak reszta świata. Astro­no­mo­wie, o któ­rych czy­ta­łam i któ­rych so­bie wy­obra­ża­łam – opa­tu­leni w po­lary, sie­dzący za nie­wy­obra­żal­nie wielką tubą te­le­skopu na zim­nym szczy­cie góry i wpa­tru­jący się przez oku­lar w krą­żące nad nimi gwiazdy – byli już wtedy za­gro­żo­nym ga­tun­kiem. Gdy wstą­pi­łam w ich sze­regi, jesz­cze bar­dziej za­chwy­ci­łam się pięk­nem ko­smosu, lecz ku swo­jemu zdu­mie­niu za­czę­łam też le­piej po­zna­wać moją ro­dzimą pla­netę – w obu przy­pad­kach przy­słu­żyły się hi­sto­rie opo­wia­dane przez przed­sta­wi­cieli tego nie­sa­mo­wi­tego, rzad­kiego i szybko ewo­lu­ują­cego, a na­wet gi­ną­cego za­wodu.

[1] Na­wią­za­nie do cha­rak­te­ry­stycz­nego spi­ral­nego kształtu Ga­lak­tyki Wia­tra­czek (zna­nej też jako Kółko Zę­bate lub M101) z bar­dzo roz­wi­nię­tymi ra­mio­nami (przyp. tłum.).

ROZ­DZIAŁ 1

Pierw­sze świa­tło

TUC­SON, ARI­ZONA

Maj 2004 r.

Po raz pierw­szy zo­ba­czy­łam te­le­skop – praw­dziwy, duży, za­in­sta­lo­wany w ob­ser­wa­to­rium świa­to­wej klasy – po­dró­żu­jąc drogą pro­wa­dzącą na za­chód od Tuc­son. Wła­śnie ukoń­czy­łam drugi rok stu­diów na MIT i tuż po eg­za­mi­nach koń­co­wych z fi­zyki kwan­to­wej oraz ter­mo­dy­na­miki po­le­cia­łam do Ari­zony. Z lot­ni­ska w Tuc­son ode­brał mnie Phil Mas­sey – za­wsze uśmiech­nięty, z bu­rzą si­wych krę­co­nych wło­sów, przy­wo­dzą­cych na myśl sza­lo­nych na­ukow­ców, z oku­la­rami w czar­nych opraw­kach na no­sie. Przez dzie­sięć ty­go­dni miał być moim do­radcą na­uko­wym. Za­wo­ził mnie wła­śnie do Na­ro­do­wego Ob­ser­wa­to­rium Kitt Peak po­ło­żo­nego w głębi pu­styni So­nora, gdzie mie­li­śmy spę­dzić pięć nocy na ob­ser­wa­cjach za po­mocą jed­nego z tam­tej­szych te­le­sko­pów. Tak roz­po­czy­nał się mój letni pro­jekt na­ukowy i za­ra­zem moja pierw­sza wi­zyta w pro­fe­sjo­nal­nym ob­ser­wa­to­rium.

Z wy­miany ma­ili do­wie­dzia­łam się, że będę ba­dała czer­wone nad­ol­brzymy, czyli ma­sywne gwiazdy o ma­sie co naj­mniej ośmio­krot­nie więk­szej od masy na­szego Słońca. Ze względu na tę wła­śnie masę żyją one w iście za­wrot­nym tem­pie. Po­trze­bują za­le­d­wie 10 mi­lio­nów lat, by prze­mie­nić się z cu­dow­nie nie­bie­skich, świeżo ufor­mo­wa­nych z gazu i pyłu gwiazd do stanu obec­nego, czyli ja­rzą­cych się głę­boką czer­wie­nią do­ga­sa­ją­cych pa­le­nisk, wie­lo­krot­nie prze­ra­sta­ją­cych swoje pier­wotne roz­miary. W ten spo­sób po­dej­mują one ostat­nią próbę za­cho­wa­nia sta­bil­no­ści i prze­trwa­nia. Dla tej ka­te­go­rii gwiazd kres ist­nie­nia naj­praw­do­po­dob­niej ozna­cza gwał­towne za­pad­nię­cie się ma­te­rii, z któ­rej są zbu­do­wane, a na­stęp­nie eks­plo­zję, znaną jako su­per­nowa – jedno z naj­ja­śniej świe­cą­cych i wy­zwa­la­ją­cych naj­wię­cej ener­gii zja­wisk we wszech­świe­cie, w wy­niku któ­rego nie­kiedy po­wstają czarne dziury.

Phil i ja od­by­li­śmy jedno krót­kie spo­tka­nie w stycz­niu. Przy­jął mnie na let­nią prak­tykę po wy­słu­cha­niu mo­jej pre­zen­ta­cji po­świę­co­nej pierw­szemu ba­da­niu astro­no­micz­nemu, ja­kie kie­dy­kol­wiek prze­pro­wa­dzi­łam. Kiedy za­czę­li­śmy oma­wiać plany na tę prak­tykę, Phil za­pro­po­no­wał mi wy­bór mię­dzy dwoma pro­jek­tami, do­słow­nie mię­dzy czer­wo­nym i nie­bie­skim: ko­lor czer­wony ozna­czał gi­nące, a ko­lor nie­bie­ski – nowo po­wsta­jące gwiazdy. Nie wie­dzia­łam zbyt wiele o jed­nych ani o dru­gich, ale fa­scy­no­wały mnie czarne dziury, po­nie­waż zaś umie­ra­jące gwiazdy wy­da­wały się im odro­binę bliż­sze, wy­bra­łam czer­woną pi­gułkę. Na Kitt Peak Phil i ja mie­li­śmy ob­ser­wo­wać około stu czer­wo­nych nad­ol­brzy­mów znaj­du­ją­cych się w na­szej ga­lak­tyce – Dro­dze Mlecz­nej. Resztę lata spę­dzi­łam na ob­ra­bia­niu uzy­ska­nych da­nych, pró­bu­jąc zmie­rzyć tem­pe­ra­tury wspo­mnia­nych obiek­tów i wnieść swój skromny wkład do wciąż nie­roz­wią­za­nej za­gadki: jak wła­ści­wie one ewo­lu­ują i jak giną.

Pod­czas jazdy sporo roz­ma­wia­li­śmy, żeby się le­piej po­znać. Przez całą drogę ga­pi­łam się przez okno na pu­stynne te­reny po­łu­dnio­wej Ari­zony. Upał i ja­sne sło­neczne świa­tło osza­ła­miały. W po­rów­na­niu z parną, zie­loną wio­sną, jaką zo­sta­wi­łam w Mas­sa­chu­setts, był to zu­peł­nie inny świat. Spa­loną na po­ma­rań­czo­wo­brą­zowo zie­mię po­ra­stały z rzadka kar­ne­gie ol­brzy­mie. W pew­nej chwili Phil zwró­cił moją uwagę na ma­leńki biały kształt na nie­bie i cią­gnące się za nim dwie smugi. Wy­ja­śnił, że do­świad­czeni astro­no­mo­wie oce­niają ja­kość nieba, które będą ob­ser­wo­wać naj­bliż­szej nocy, na pod­sta­wie dłu­go­ści smug po­zo­sta­wia­nych przez le­cące na du­żej wy­so­ko­ści od­rzu­towce. Je­żeli są one dłu­gie i pu­szy­ste, w at­mos­fe­rze znaj­duje się sporo wil­goci, która za­kłóci świa­tło gwiazd, na­to­miast je­żeli są krót­kie – za­le­d­wie mały kła­czek cią­gnący się za sa­mo­lo­tem – czeka nas rześka i przej­rzy­sta noc. Smugi za ob­ser­wo­wa­nym przez nas od­rzu­tow­cem były krót­kie.

Phil znał na pa­mięć drogę do ob­ser­wa­to­rium i pod­po­wie­dział, gdzie do­kład­nie mam spoj­rzeć w chwili, gdy po­ło­żony na szczy­cie Kitt Peak te­le­skop, wy­po­sa­żony w zwier­cia­dło o śred­nicy 4 me­trów, po raz pierw­szy wy­łoni się zza za­krętu. Biała, wy­soka na osiem­na­ście pię­ter ko­puła lśniła w pro­mie­niach pu­styn­nego słońca. Dzięki znaj­du­ją­cemu się pod nią te­le­sko­powi w ciągu tych kil­ku­dzie­się­ciu lat od chwili, gdy w 1973 roku zo­ba­czył „pierw­sze świa­tło”, czyli po raz pierw­szy spoj­rzał w nocne niebo, do­ko­nano prze­ło­mo­wych ob­ser­wa­cji naj­róż­niej­szych ciał nie­bie­skich, od po­bli­skich gwiazd po nie­moż­li­wie od­le­głe ga­lak­tyki.

Więk­szość współ­cze­snych te­le­sko­pów zbiera po­cho­dzące od gwiazd świa­tło, a ich naj­bar­dziej fun­da­men­talną ce­chą jest roz­miar zwier­cia­dła. Więk­sze zwier­cia­dło ozna­cza, że gdy skie­ru­jemy te­le­skop na ja­kiś obiekt, na więk­szej po­wierzchni można ze­brać wię­cej emi­to­wa­nego prze­zeń świa­tła. (Z tego sa­mego po­wodu źre­nice na­szych oczu roz­sze­rzają się w ciem­nym po­miesz­cze­niu). Od śred­nicy lu­stra za­leży rów­nież ostrość uzy­ski­wa­nych ob­ra­zów, co można po­rów­nać do uży­wa­nia te­le­obiek­tywu w celu wy­ko­na­nia z bar­dzo du­żej od­le­gło­ści wy­raź­nego zdję­cia ma­łego przed­miotu. Przez po­nad sto lat wy­znacz­ni­kiem po­stępu w astro­no­mii było zwięk­sza­nie roz­mia­rów zwier­cia­deł, któ­rych śred­nice okre­ślały za­sad­ni­czą zdol­ność te­le­skopu do ob­ser­wo­wa­nia co­raz dal­szych za­kąt­ków ko­smosu. Tym sa­mym roz­miar zwier­cia­dła stał się ce­chą cha­rak­te­ry­styczną te­le­skopu do tego stop­nia, że cza­sami sta­nowi on człon jego na­zwy lub przy­do­mek. Naj­więk­szy te­le­skop na Kitt Peak po­wszech­nie na­zy­wamy czte­ro­me­trówką.

Wresz­cie zje­cha­li­śmy z Drogi 86 – nie­mal pu­stego od­cinka au­to­strady – i za­czę­li­śmy się wspi­nać w górę ser­pen­ty­nami. Na po­czątku nie­mal wszystko wska­zy­wało na to, że za­pusz­czamy się co­raz głę­biej w pu­sty­nię: dłu­gie od­cinki utwar­dzo­nej drogi, kilka za­krę­tów i mi­ni­malne oznaki ży­cia, je­żeli nie li­czyć kak­tu­sów. Je­dyną wska­zówką, że zmie­rzamy do ob­ser­wa­to­rium, była biała ko­puła, wy­ła­nia­jąca się co ja­kiś czas spo­mię­dzy wzgórz. Do­piero po pew­nym cza­sie za­częły się po­ja­wiać sy­gnały, że nie je­ste­śmy na byle ja­kiej gó­rze. Za­uwa­ży­łam znaki za­le­ca­jące kie­row­com, by w nocy nie uży­wali świa­teł dro­go­wych, a po­tem w ogóle za­ka­zu­jące uży­wa­nia re­flek­to­rów, by szczyt po­zo­stał za­wsze w ciem­no­ściach.

Naj­lep­sze współ­cze­sne ob­ser­wa­to­ria bu­duje się w wy­soko po­ło­żo­nych, su­chych i od­le­głych za­kąt­kach świata. Duża wy­so­kość ozna­cza nieco cień­szą war­stwę at­mos­fery i mniej tur­bu­len­cji po­wie­trza po­mię­dzy wznie­sie­niem a gwiaz­dami. Pu­sty­nia ozna­cza po­wie­trze po­zba­wione pary wod­nej i wil­goci, co sprzyja sta­bil­no­ści po­gody i ja­ko­ści uzy­ski­wa­nych ob­ra­zów. Za­leta lo­ka­li­za­cji od­le­głych od ludz­kich sie­dzib jest nieco bar­dziej oczy­wi­sta: im da­lej od cy­wi­li­za­cji, tym ciem­niej­sze niebo (cho­ciaż na­wet naj­ciem­niej­sze czę­ści na­szej pla­nety nie­ustan­nie bo­ry­kają się z do­bie­ga­ją­cym ze­wsząd za­nie­czysz­cze­niem świetl­nym).

Szczyt Kitt Peak leży w po­bliżu po­łu­dnio­wej gra­nicy Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Od Mek­syku w pro­stej li­nii dzieli go nie­całe 50 ki­lo­me­trów. Sama góra składa się z bru­nat­nych skał po­ro­śnię­tych gdzie­nie­gdzie kar­ło­wa­tymi drzew­kami. Pra­wie ni­czym nie wy­róż­nia się na tle ota­cza­ją­cej ją pu­styni, z dwoma wy­jąt­kami: bia­łych ko­puł przy­cup­nię­tych ni­czym śpiące ol­brzymy na dłu­gim grzbie­cie oraz nie­wi­dzial­nego, lecz bar­dzo przej­rzy­stego po­wie­trza prze­pły­wa­ją­cego po­nad nimi. Prze­wa­ża­jąca część te­re­nów ota­cza­ją­cych ob­ser­wa­to­rium na­leży do tu­byl­czego ludu To­hono O’od­ham. Do­brze wi­do­czną z od­dali for­ma­cję skalną, za­ska­ku­jąco przy­po­mi­na­jącą kształ­tem ko­pułę te­le­skopu, na­zy­wają oni Ba­bo­qu­ivari. W ich ko­smo­lo­gii sta­nowi ona cen­trum wszech­świata.

Sa­mo­chód z mo­zo­łem wspi­nał się co­raz wy­żej, a ja za­sta­na­wia­łam się, jak wy­gląda pro­fe­sjo­na­lne ob­ser­wa­to­rium. Mia­łam w gło­wie ob­raz ogrom­nego te­le­skopu – ta­kiego jak ten, który ob­ser­wo­wa­li­śmy z drogi – ukry­tego pod białą ko­pułą, przy­cup­nię­tego sa­mot­nie na ja­kimś wy­stę­pie skal­nym, ale to wszystko. Nie my­śla­łam o ta­kich szcze­gó­łach jak to, gdzie bę­dziemy spać (w ciągu dnia? czy w ogóle bę­dziemy spać?), co bę­dziemy jeść (może po­win­nam była za­brać ja­kieś ka­na­pki?) ani w ogóle o kwe­stiach lo­gi­stycz­nych. Uzna­łam, że wszystko się wy­ja­śni, i po­sta­no­wi­łam przez resztę drogi roz­ko­szo­wać się wi­do­kiem.

TAUN­TON, MAS­SA­CHU­SETTS

1986 r.

Ten bez­tro­ski opty­mizm, po­łą­czony mimo wszystko z igno­ran­cją na te­mat tego, co mnie w prak­tyce czeka, nie po­ja­wił się wczo­raj. Od dłuż­szego już czasu brnę­łam przez ży­cie z my­ślą prze­wod­nią: „Chcę zo­stać astro­nomką!”.

Od­kąd pa­mię­tam, fa­scy­nuję się ko­smo­sem, lecz pierw­sza iskierka za­tliła się we mnie na po­czątku 1986 roku, gdy ko­meta Hal­leya po raz drugi w XX wieku zbli­żyła się do Ziemi. Wraz z ro­dzi­cami i star­szym bra­tem miesz­ka­li­śmy na przed­mie­ściach Taun­ton w Mas­sa­chu­setts. Po krót­kiej prze­jażdżce au­to­stradą za­bu­do­wa­nia prze­my­słowe mia­sta ustę­po­wały miej­sca le­śnym duk­tom, sta­wom i po­ro­śnię­tym krze­wami żu­ra­winy tor­fo­wi­skom po­łu­dnio­wej No­wej An­glii. Do­piero tam było wy­star­cza­jąco ciemno, by móc ob­ser­wo­wać gwiazdy.

Żadne z mo­ich ro­dzi­ców nie było na­ukow­cem. Za­nim przy­szłam na świat, oboje zdo­byli dy­plomy na­uczy­ciel­skie ze spe­cja­li­za­cją w pe­da­go­gice spe­cjal­nej. Moja mama pra­co­wała jako lo­go­peda, ale po pew­nym cza­sie wró­ciła na uczel­nię, uzy­sku­jąc ty­tuł ma­gi­stra bi­blio­te­ko­znaw­stwa, a na­stęp­nie awan­so­wała w tej dzie­dzi­nie w sys­te­mie oświaty w Taun­ton. Tata stu­dio­wał pe­da­go­gikę, lecz przez wiele lat pra­co­wał jako kie­rowca cię­ża­rówki, jed­no­cze­śnie sa­mo­dziel­nie opa­no­wu­jąc taj­niki ob­sługi kom­pu­te­rów i pro­gra­mo­wa­nia z ta­kim skut­kiem, że gdy się uro­dzi­łam, zna­lazł za­trud­nie­nie w fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej jako in­for­ma­tyk.

Au­torka w wieku sze­ściu lat w ulu­bio­nej ko­szulce z na­dru­kiem przed­sta­wia­ją­cym Ko­smiczny Te­le­skop Hub­ble’a, krótko po jego wy­strze­le­niu na or­bitę w 1990 roku.(Au­tor: Henri Le­ve­sque).

Mimo to oboje z na­tury byli eks­plo­ra­to­rami, in­te­re­so­wali się ota­cza­ją­cym ich świa­tem i nie­ustan­nie pra­gnęli do­wie­dzieć się jak naj­wię­cej o każ­dym jego za­kątku, który przy­kuł ich uwagę. Tata uczęsz­czał na za­ję­cia z astro­no­mii jako przed­miotu fa­kul­ta­tyw­nego w col­lege’u na Nor­the­astern Uni­ver­sity – zro­biły one na nim tak duże wra­że­nie, że po­sta­no­wił za­in­te­re­so­wać się bli­żej tym te­ma­tem, a swoim en­tu­zja­zmem za­ra­ził moją mamę.

Kiedy moi ro­dzice czymś się za­in­te­re­so­wali, an­ga­żo­wali się w to na ca­łego. Kiedy tym czymś oka­zała się astro­no­mia, za za­osz­czę­dzone pie­nią­dze tata ku­pił ama­tor­ski ce­le­stron C8 – pę­katy, po­ma­rań­czowy tu­bus z dwu­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wym zwier­cia­dłem – i sam zbu­do­wał dla niego sta­tyw oraz re­gał do prze­cho­wy­wa­nia wy­mien­nych oku­la­rów, osprzętu i eg­zem­pla­rza Nor­ton’s Star Atlas. Za­in­te­re­so­wa­nie pod­sy­cił we mnie se­rial te­le­wi­zyjny Carla Sa­gana Co­smos, któ­rego pre­miera od­była się w 1980 roku, co skło­niło mamę bi­blio­te­karkę do na­by­cia jego ksią­żek. Gdy uro­dzi­łam się w 1984 roku, astro­no­mia była w na­szym domu czymś w ro­dzaju szumu tła, po­dob­nie jak ogrod­nic­two, ob­róbka drewna, ptaki i mu­zyka kla­syczna. Ro­dzice pra­gnęli za­pre­zen­to­wać bratu i mnie moż­li­wie sze­roki, zróż­ni­co­wany wa­chlarz zja­wisk, które po­ten­cjal­nie mo­głyby nas za­cie­ka­wić.

Praw­dzi­wym ka­ta­li­za­to­rem mo­jego za­in­te­re­so­wa­nia astro­no­mią oka­zał się jed­nak pra­wie dzie­sięć lat star­szy brat Ben. Je­stem prze­ko­nana, że kiedy mię­dzy dwoj­giem ro­dzeń­stwa jest tak duża róż­nica wieku, ubó­stwia­nie star­szego przez młod­sze jest po pro­stu czymś nor­mal­nym. Ben za­wsze był dla mnie au­to­ry­te­tem w dzie­dzi­nie wszyst­kiego, co uwa­ża­łam za fajne. Poza tym miał dla mnie nie­wy­czer­pane po­kłady cier­pli­wo­ści i wcale nie iry­to­wała go mała istotka po­dą­ża­jąca za nim trop w trop. Kiedy za­czął grać na skrzyp­cach, ja też chcia­łam grać. Kiedy przy­go­to­wy­wał pro­jekty na targi na­uki, za­czę­łam prze­pro­wa­dzać naj­róż­niej­sze bez­sen­sowne „eks­pe­ry­menty” przy uży­ciu wszel­kich za­ba­wek i przed­mio­tów co­dzien­nego użytku, ja­kie tylko wpa­dły mi w ręce. Za­pra­gnę­łam na­wet no­sić apa­rat ko­rek­cyjny na zęby, gdyż Ben go no­sił (kiedy jed­nak zna­la­złam się w fo­telu w ga­bi­ne­cie or­to­donty, szybko zmie­ni­łam zda­nie). W lu­tym 1986 roku skoń­czy­łam pół­tora roku, a je­de­na­sto­letni Ben ba­dał ko­metę Hal­leya w ra­mach szkol­nego pro­jektu na­uko­wego. Tego ro­dzaju przed­się­wzię­cia za­wsze an­ga­żo­wały wszyst­kich człon­ków ro­dziny, więc pew­nego zi­mo­wego wie­czora całą czwórką wy­ru­szy­li­śmy na po­dwórko, uzbro­jeni w te­le­skop i sta­tyw do­mo­wej ro­boty, by sko­rzy­stać z je­dy­nej w na­szym ży­ciu oka­zji i obej­rzeć prze­la­tu­jącą ko­metę (po raz ko­lejny po­wróci ona do­piero w 2061 roku). Ro­dzice wspo­mi­nają, że po­cząt­kowo oba­wiali się, iż będę się za­cho­wy­wać jak roz­ka­pry­szony ma­luch, szybko się znu­dzę i z obawy przed ciem­no­ścią będę chciała wró­cić do domu. Ale ja by­łam ocza­ro­wana: wpa­try­wa­łam się w niebo przez oku­lar (wciąż nie mogę się na­dzi­wić, że jako mała dziew­czynka po­tra­fi­łam prze­zeń pa­trzeć jed­nym okiem, ale zda­niem ro­dzi­ców wła­śnie tak było) i od­ma­wia­łam po­wrotu do domu, do­póki Ben nie wra­cał.

W prze­ci­wień­stwie do za­in­te­re­so­wa­nia apa­ra­tami ko­rek­cyj­nymi za­mi­ło­wa­nie do astro­no­mii prze­trwało. Wcze­śnie na­uczy­łam się czy­tać i ro­bi­łam to za­chłan­nie. Kilka lat po ob­ser­wa­cji ko­mety Hal­leya od­kry­wa­łam gro­mady gwiazd, czarne dziury i pa­ra­do­ksy pręd­ko­ści świa­tła dzięki książ­kom Geof­freya T. Wil­liamsa z se­rii Pla­ne­tron. Opo­wia­dają one o przy­go­dach ma­łego chłopca, któ­rego ma­giczna za­bawka zmie­nia się w sta­tek ko­smiczny, umoż­li­wia­jący mu po­dróże w ko­smos. Gdy jako pię­cio­latka czy­ta­łam o pręd­ko­ści świa­tła, wie­lo­krot­nie włą­cza­łam i wy­łą­cza­łam świa­tło w swoim po­koju, by spraw­dzić, jak szybko zrobi się w nim ja­sno. Prze­ko­na­łam się na wła­sne oczy, że świa­tło rze­czy­wi­ście pę­dzi bar­dzo szybko.

Póź­niej po­chła­nia­łam wszyst­kie książki o astro­no­mii, ja­kie wpa­dły mi w ręce, oglą­da­łam w te­le­wi­zji pro­gramy Pana Cza­ro­dzieja[2] i Billa Nye[3] oraz cho­dzi­łam na wszyst­kie wy­świe­tlane w ki­nach filmy o na­ukow­cach i ko­smo­sie. Pa­mię­tam, że szcze­gól­nie po­do­bał mi się Twi­ster, po­nie­waż przed­sta­wia on bar­dzo atrak­cyjny ob­raz ich pracy. Fik­cyjni łowcy burz pro­wa­dzili na ekra­nie nie­sa­mo­wi­cie eks­cy­tu­jące ba­da­nia i do­sko­nale się przy tym ba­wili. Główna bo­ha­terka ta­rzała się w bło­cie i miała ob­se­sję na punk­cie na­uki, ale mimo to film koń­czy się wspa­nia­łym po­ca­łun­kiem (kom­bi­na­cja trudna do utrzy­ma­nia na dłuż­szą metę, przed czym ostrzega wiele in­nych fil­mów o ko­bie­tach, które mu­szą wy­bie­rać mię­dzy pracą za­wo­dową a męż­czy­znami).

Ro­dzice ro­bili, co mo­gli, by za­in­te­re­so­wać mnie ko­smo­sem, ale spo­sob­no­ści do upra­wia­nia astro­no­mii nie leżą ot tak po pro­stu na ulicy. Nikt z nas nie znał za­wo­do­wego na­ukowca, nie wspo­mi­na­jąc o astro­no­mie, i cho­ciaż cała moja dal­sza ro­dzina składa się z mi­łych, by­strych i peł­nych en­tu­zja­zmu lu­dzi, nikt spo­śród nich nie miał dok­to­ratu ani nie wie­dział zbyt wiele o tym, na czym po­lega praca na­ukowa. Cała czwórka mo­ich dziad­ków za­koń­czyła edu­ka­cję w mło­dym wieku, mimo że byli zdol­nymi, pra­co­wi­tymi uczniami i uczen­ni­cami. Roz­po­częli pracę w miej­sco­wych fa­bry­kach, by za­pew­nić utrzy­ma­nie ro­dzi­nom. Bab­cia ze strony mamy była tym szcze­gól­nie przy­gnę­biona. Czę­sto wspo­mi­nała, że pła­kała w dniu, w któ­rym prze­stała cho­dzić do szkoły. Póź­niej wzno­wiła na­ukę i wraz z dziad­kiem ukoń­czyła szkołę śred­nią, a na­stęp­nie uzy­skała dy­plom za­wo­dowy pie­lę­gniarki, jed­no­cze­śnie wy­cho­wu­jąc piątkę dzieci, pod­czas gdy dzia­dek pra­co­wał w du­żej fa­bryce wy­ro­bów ze sre­bra. Moi ro­dzice, a także nie­któ­rzy z cio­tek i wuj­ków byli stu­den­tami w pierw­szym po­ko­le­niu. Kształ­cili się, do­póki mo­gli, lecz za­zwy­czaj koń­czyli stu­dia za­wo­dowe, po­zwa­la­jące zdo­być do­brą po­sadę w dzie­dzi­nach ta­kich jak in­ży­nie­ria, ma­te­ma­tyka ubez­pie­cze­niowa czy pe­da­go­gika. By­li­śmy dużą, gło­śną i nie­zmier­nie ko­cha­jącą się ro­dziną, na­pę­dzaną nie­prze­bra­nymi po­kła­dami zbio­ro­wej cie­ka­wo­ści oraz za­mi­ło­wa­nia do ucze­nia się dla sa­mej ra­do­ści zdo­by­wa­nia wie­dzy, ale nikt nie miał pod ręką go­to­wego planu, jak roz­po­cząć ka­rierę w tak nie­do­stęp­nej i eg­zo­tycz­nej dzie­dzi­nie na­uki.

W dzie­ciń­stwie tylko raz udało mi się po­roz­ma­wiać z za­wo­do­wym astro­no­mem. Miesz­ka­li­śmy w od­le­gło­ści dwu­dzie­stu mi­nut jazdy od Whe­aton Col­lege – nie­wiel­kiego, lecz cie­szą­cego się zna­ko­mitą opi­nią col­lege’u hu­ma­ni­stycz­nego. Kiedy mia­łam sie­dem lat, ro­dzice za­brali mnie na noc otwartą do ob­ser­wa­to­rium znaj­du­ją­cego się na da­chu jed­nego z bu­dyn­ków kam­pusu, a ja od razu oznaj­mi­łam pro­fe­so­rowi nad­zo­ru­ją­cemu całe przed­się­wzię­cie, że chcę zo­stać astro­nomką. Ten przy­kuc­nął, spoj­rzał mi pro­sto w oczy i po­wie­dział:

– Przede wszyst­kim ucz się ma­te­ma­tyki.

Spoj­rza­łam na niego z po­wagą i od­po­wie­dzia­łam:

– Okej.

Od tej chwili ma­te­ma­tyka stała się moim przed­mio­tem kie­run­ko­wym. Prze­sko­czy­łam je­den rok kształ­ce­nia, a po­tem na­stępny. Tym sa­mym przez kilka lat kur­so­wa­łam au­to­bu­sami mię­dzy szkołą śred­nią, w któ­rej uczy­łam się geo­me­trii wraz z pierw­szo­kla­si­stami, a szkołą pod­sta­wową, w któ­rej uczy­łam się wszyst­kiego in­nego jako siód­mo­kla­sistka.

W lipcu 1994 roku pod­eks­cy­to­wani astro­no­mo­wie do­nie­śli, że ko­meta Sho­ema­ker–Levy 9 zna­la­zła się na kur­sie ko­li­zyj­nym z Jo­wi­szem. W miarę zbli­ża­nia się mo­mentu ko­li­zji za­równo pro­fe­sjo­na­li­ści, jak i la­icy za­sta­na­wiali się głów­nie nad tym, co się sta­nie z Jo­wi­szem po ude­rze­niu ko­mety. Czy będą wi­do­czne ja­kieś ślady? Wspa­niały nowy Ko­smiczny Te­le­skop Hub­ble’a miał śle­dzić prze­bieg tego zda­rze­nia, ale nie bar­dzo było wia­domo, ja­kie ob­razy prze­śle na Zie­mię.

Po upadku po­zo­sta­ło­ści ko­mety na­de­szły wie­ści, że zdję­cia prze­ro­sły wszel­kie ocze­ki­wa­nia. Jej ude­rze­nie po­zo­sta­wiło na tar­czy Jo­wi­sza coś, co wy­glą­dało jak roz­pro­szone sku­pi­sko ciem­no­brą­zo­wych siń­ców. Pa­mię­tam, że w te­le­wi­zji w kółko po­ka­zy­wano grupę ura­do­wa­nych astro­no­mów wpa­trzo­nych w rzędy mo­ni­to­rów kom­pu­te­ro­wych w Space Te­le­scope Science In­sti­tute w Bal­ti­more, bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­nych wi­do­kiem. Wśród nich sie­działa młoda ko­bieta w oku­la­rach – He­idi Ham­mel, wraz ze swo­imi to­wa­rzy­szami świę­tu­jąca na­pływ ko­lej­nych spek­ta­ku­lar­nych fo­to­gra­fii Jo­wi­sza. Wkrótce po­tem wraz z tatą wy­nie­śli­śmy na ze­wnątrz nasz po­dwór­kowy te­le­skop i na wła­sne oczy oglą­da­li­śmy wspo­mniane sińce na jego po­wierzchni, ale to wi­dok pod­eks­cy­to­wa­nych na­ukow­ców wy­warł na mnie na­prawdę nie­za­po­mniane wra­że­nie. To byli lu­dzie, któ­rzy ko­chali astro­no­mię tak samo jak ja, upra­wiali ją za­wo­dowo i na­wza­jem kar­mili się wła­snym en­tu­zja­zmem. To było miej­sce dla mnie.

Za­pa­mię­ta­łam wła­śnie tę chwilę, po­nie­waż mimo wspie­ra­ją­cej mnie ro­dziny oraz ra­do­ści ze zdo­by­wa­nia wie­dzy czę­sto zda­rzały mi się chwile sa­mot­no­ści i fru­stra­cji. Jako je­dyne dziecko w szkole in­te­re­so­wa­łam się astro­no­mią, a nie Nic­ke­lo­de­onem[4], cho­dzi­łam na lek­cje skrzy­piec za­miast ba­letu i piłki noż­nej oraz jed­no­cze­śnie uczęsz­cza­łam do dwóch szkół, z ła­two­ścią za­li­cza­jąc ma­te­ma­tykę. Do­brze wie­dzia­łam, że by­łam dziw­nym dziec­kiem, które słu­cha na walk­ma­nie mu­zyki kla­sycz­nej za­miast popu, ogląda do­ku­menty o ka­ła­mar­ni­cach za­miast naj­po­pu­lar­niej­szych fil­mów i pro­gra­mów mu­zycz­nych oraz woli roz­pa­da­jące się bo­jówki i ko­szulki z dow­ci­pami ma­te­ma­tycz­nymi od ak­tu­al­nie mod­nych ciu­chów. Iry­to­wało mnie to wy­ob­co­wa­nie. Bar­dzo pra­gnę­łam mieć przy­ja­ciół, chcia­łam się ba­wić ra­zem z in­nymi dziećmi, prze­ży­wać przy­gody, ma­lo­wać pa­znok­cie błysz­czą­cym la­kie­rem i no­sić ja­ponki na plat­for­mach (były to lata dzie­więć­dzie­siąte) – ale nie na tyle, bym miała zre­zy­gno­wać z tego, kim by­łam. Ma­rzy­łam o tym, by mieć przy­ja­ciół, któ­rzy po­dzie­la­liby moją fa­scy­na­cję ko­smo­sem, ma­te­ma­tyką i sta­rymi mu­si­ca­lami. Pra­gnę­łam zo­stać świa­to­wej sławy astro­fi­zyczką, pierw­szą ko­bietą na Mar­sie i na­stęp­czy­nią Carla Sa­gana, ale chcia­łam też cho­dzić na randki, ca­ło­wać się i dzie­lić z kimś wszyst­kie moje wy­ima­gi­no­wane przy­gody. Speł­nie­nia tych ma­rzeń wcale nie uwa­ża­łam za nie­moż­liwe. Prze­cież nie by­łam je­dy­nym ta­kim dziec­kiem na świe­cie.

Na­dzieję da­wały mi let­nie obozy dla ge­eków, w któ­rych mia­łam dane uczest­ni­czyć. W siód­mej kla­sie uzy­ska­łam wy­star­cza­jącą liczbę punk­tów z eg­za­minu SAT (otwie­ra­ją­cego poza tym po­dwoje nie­któ­rych ame­ry­kań­skich szkół wyż­szych), by za­kwa­li­fi­ko­wać się do let­niego pro­gramu dla uta­len­to­wa­nej mło­dzieży or­ga­ni­zo­wa­nego przez Johns Hop­kins Cen­ter. Tam po raz pierw­szy ze­tknę­łam się z dzie­cia­kami po­dob­nymi do mnie, czyli ta­kimi, które uwa­żały, że umie­jęt­ność za­gra­nia kon­certu skrzyp­co­wego Mo­za­rta i prak­tyczna zna­jo­mość try­go­no­me­trii czyni mnie fajną osobą, a nie spo­łecz­nym wy­rzut­kiem. W ra­mach tego pro­gramu po ukoń­cze­niu dzie­wią­tej klasy wzię­łam udział w let­nich za­ję­ciach z astro­no­mii, które wy­warły na mnie ogromne wra­że­nie. Z je­dy­nego zna­nego mi dzie­ciaka in­te­re­su­ją­cego się astro­no­mią na­gle sta­łam się jedną z ca­łej klasy po­dob­nych. Od­nio­słam wra­że­nie, że ist­nieją lu­dzie tacy jak ja, mu­sia­łam tylko ja­koś ich od­na­leźć. To wła­śnie te let­nie do­świad­cze­nia wraz z tar­gami na­uki, lek­cjami mu­zyki oraz całą masą czasu po­świę­co­nego na na­ukę do eg­za­mi­nów wstęp­nych za­po­cząt­ko­wały moją drogę do col­lege’u w mekce ge­eków.

Więk­szość człon­ków mo­jej licz­nej ro­dziny była obecna przy tym, kiedy się do­wie­dzia­łam, że przy­jęto mnie na MIT. Wła­śnie wró­ci­li­śmy z po­po­łu­dnio­wej wy­prawy do Bo­stonu: ku­zyn Na­than i ja za­kwa­li­fi­ko­wa­li­śmy się na sta­nowy fe­sti­wal mu­zyczny jako sak­so­fo­ni­sta i skrzy­paczka, a za­tem zgod­nie z ro­dzin­nym zwy­cza­jem około dwu­dzie­stu osób wtar­gnęło do Sym­phony Hall na nasz wy­stęp, a na­stęp­nie wró­ciło do domu mo­ich ro­dzi­ców na pizzę i po­kon­cer­tową im­prezę. Wśród po­wszech­nego za­mie­sza­nia prze­bra­łam się z kon­cer­to­wego stroju w zwy­kłe ciu­chy i boso ze­szłam pod­jaz­dem ku skrzynce pocz­to­wej. De­cy­zja w spra­wie mo­jej apli­ka­cji na MIT zo­stała za­wie­szona i pra­wie spi­sa­łam tę uczel­nię na straty, więc ogromna, gruba ko­perta w skrzynce po­cząt­kowo nie zwró­ciła mo­jej uwagi. Miesz­ka­łam prze­cież w Mas­sa­chu­setts i bro­szury MIT re­kla­mu­jące taki czy inny kurs in­ży­nie­rii nie były ni­czym nie­zwy­kłym.

Za­nio­słam pocztę do domu, gdzie zdu­mione spoj­rze­nia na ko­pertę z logo uni­wer­sy­tetu prze­ko­nały mnie, by ją jed­nak otwo­rzyć. Nie­mal cała ro­dzina stło­czyła się w kuchni wo­kół mnie. Kiedy wy­ję­łam teczkę z na­pi­sem „Gra­tu­la­cje, wi­tamy na na­szym uni­wer­sy­te­cie”, onie­mia­łam, a całe po­miesz­cze­nie do­słow­nie eks­plo­do­wało. Moi ro­dzice i brat byli za­chwy­ceni, ku­zyni, ciotki i wuj­ko­wie gło­śno wi­wa­to­wali. Tym­cza­sem mój dzia­dek – nie­kwe­stio­no­wane serce i ostoja ro­dziny – od­chy­lił się do tyłu i pod­cią­gnął spodnie (za­wsze tak ro­bił, kiedy szła mu karta), a na jego twa­rzy za­go­ścił sze­roki uśmiech. Za­wsze był prze­ko­nany, że ja i moi ku­zyni je­ste­śmy ge­niu­szami, któ­rzy zmie­nią świat, więc tylko on wy­da­wał się nie być za­sko­czony ko­pertą, którą wciąż trzy­ma­łam w rę­kach. To była jedna z tych rzad­kich chwil, kiedy wie­dzia­łam od razu, a nie do­piero z per­spek­tywy czasu, że moje ży­cie wła­śnie zmie­niło kie­ru­nek.

Moją de­kla­ra­cję, że za­mie­rzam stu­dio­wać fi­zykę i zo­stać za­wo­dową astro­nomką, ro­dzina przy­jęła z czymś, co chyba naj­le­piej okre­ślić jako życz­li­wość pod­szytą nie­po­ko­jem. Usły­sza­łam: „To nie­sa­mo­wite! Dasz radę! A co wła­ści­wie bę­dziesz po­tem ro­bić?”. Naj­wy­raź­niej w ku­lu­arach to­czyły się roz­mowy na te­mat prak­tycz­nej strony stu­dio­wa­nia cze­goś tak abs­trak­cyj­nego jak fi­zyka. Kie­runki in­ży­nie­ryjne oraz bio­lo­gia miały przy­naj­mniej wy­raź­nie okre­ślone punkty koń­cowe i kla­rowne per­spek­tywy za­trud­nie­nia. Nikt z nas, w tym ja sama, nie miał po­ję­cia, do­kąd za­pro­wa­dzi mnie ścieżka ka­riery za­wo­do­wej fi­zyka, a co do­piero astro­fi­zyka. Mój brat osta­tecz­nie roz­strzy­gnął sprawę, za­uwa­ża­jąc, że skoro i tak ukoń­czę fi­zykę na MIT, to praw­do­po­dob­nie uda mi się prze­ko­nać ko­goś, żeby mnie za­trud­nił.

Te­raz mu­sia­łam tylko zdo­być ten dy­plom i do­wie­dzieć się, czym tak na­prawdę zaj­mują się astro­no­mo­wie.

NA­RO­DOWE OB­SER­WA­TO­RIUM KITT PEAK, ARI­ZONA

Maj 2004 r.

Po do­tar­ciu na szczyt Kitt Peak szybko za­mel­do­wa­li­śmy się i od­na­leź­li­śmy przy­dzie­lone nam spar­tań­skie, lecz kom­for­towe po­koje go­ścinne, po czym za­brano mnie na szybką wy­cieczkę po obiek­cie. Pierw­szym przy­stan­kiem był gó­ru­jący nad wszyst­kim czte­ro­me­trowy te­le­skop – to wła­śnie jego ko­pułę po­dzi­wia­łam z au­to­strady. Gdy po­de­szli­śmy pod drzwi bu­dynku, gdzie się znaj­do­wał, mia­łam wra­że­nie, że stoję przed ja­kimś wie­żow­cem, choć póź­niej do­wie­dzia­łam się, że we­dług dzi­siej­szych stan­dar­dów te­le­skop ten uznaje się ra­czej za gra­niczny przy­pa­dek karła.

Co przy­cho­dzi na myśl lu­dziom, gdy sły­szą słowo „te­le­skop”? Więk­szo­ści ko­ja­rzy się ono z ama­tor­skim tu­bu­sem na sta­ty­wie, sta­ro­świecką lu­netą uży­waną przez pi­ra­tów lub z in­stru­men­tem, jaki Ga­li­le­usz za­in­sta­lo­wał na swoim bal­ko­nie. Nie­któ­rzy za­pewne wy­obra­żają so­bie rów­nież ko­pułę z wy­sta­jącą z niej skła­daną rurą.

Mało kto my­śli o ol­brzy­mach ze zwier­cia­dłami o śred­nicy 10 me­trów, ta­kich jak na przy­kład bliź­nia­cze te­le­skopy Kecka (po­dob­nie jak Sub­aru umiej­sco­wione na ha­waj­skim szczy­cie Mauna Kea) czy ra­dio­te­le­skop Are­cibo – ol­brzymi me­ta­lowy ta­lerz wtu­lony w por­to­ry­kań­skie wzgó­rza. Trudno się do­my­ślić, że nie­wiel­kie ama­tor­skie te­le­skopy i sku­pi­sko gi­gan­tycz­nych an­ten w kształ­cie ta­le­rzy skła­da­ją­cych się na ra­dio­ob­ser­wa­to­rium Very Large Ar­ray w No­wym Mek­syku zbu­do­wano we­dług tego sa­mego po­my­słu.

A tak jest w isto­cie. Więk­szość no­wo­cze­snych te­le­sko­pów na Ziemi zbu­do­wano po pro­stu z za­da­niem ob­ser­wa­cji świat­ła za po­mocą ze­sta­wów zwier­cia­deł. Duże wklę­słe zwier­cia­dło główne zbiera i od­bija świa­tło po­cho­dzące z do­wol­nego miej­sca, na które skie­ro­wany jest te­le­skop. Na­stęp­nie świa­tło to tra­fia w inne miej­sce – do apa­ratu fo­to­gra­ficz­nego, ka­mery lub na inne zwier­cia­dło, które kon­ty­nu­uje se­kwen­cję od­bić, do­póki nie do­trze ono do naj­czul­szych na świe­cie in­stru­men­tów spe­cjal­nie przy­sto­so­wa­nych do re­je­stro­wa­nia sła­bej po­światy gwiazd.

Te­le­skopy znaj­dują się na ol­brzy­mich ru­cho­mych ste­la­żach wy­po­sa­żo­nych w sil­niki i prze­kład­nie, któ­rych za­da­niem jest po­ru­sza­nie nimi w celu śle­dze­nia wy­bra­nych obiek­tów wi­docz­nych na noc­nym nie­bie oraz kom­pen­so­wa­nie po­wol­nego ru­chu ob­ro­to­wego na­szej pla­nety wo­kół wła­snej osi. Te­le­skopy optyczne – czyli urzą­dze­nia za­pro­jek­to­wane do od­bie­ra­nia tych sa­mych dłu­go­ści fal świetl­nych co na­sze oczy – umiesz­czone są pod ko­pu­łami, które blo­kują do­pływ świa­tła z ze­wnątrz i utrzy­mują wszystko w ciem­no­ści. Górne czę­ści ko­puł są tak skon­stru­owane, by mo­gły się ob­ra­cać. Te­le­skop spo­gląda w niebo przez sze­roką szcze­linę w ob­ra­ca­ją­cej się wraz z nim ko­pule, dzięki czemu po­zo­staje wy­ce­lo­wany do­kład­nie tam, gdzie ży­czy so­bie ob­ser­wa­tor.

Kiedy Phil i ja we­szli­śmy do wnę­trza ko­puły czte­ro­me­tro­wego te­le­skopu, przy­wi­tała nas głu­cha ci­sza i ciem­ność, ostro kon­tra­stu­jąca z ośle­pia­ją­cym słoń­cem pu­styni. Nie było żad­nego oświe­tle­nia, ale zo­stały otwarte ogromne otwory wen­ty­la­cyjne po bo­kach ko­puły, wpusz­cza­jąc mi­ni­malne ilo­ści świa­tła oraz de­li­katne po­dmu­chy wia­tru, by utrzy­mać chłód. Gdyby te otwory za­mknięto, cała bu­do­wla zmie­ni­łaby się w gi­gan­tyczny pie­kar­nik i na­grzała w po­po­łu­dnio­wym słońcu. Jej ochło­dze­nie po za­pad­nię­ciu zmroku za­ję­łoby wiele go­dzin, po­nadto bu­do­wla emi­to­wa­łaby w prze­strzeń fale cie­pła. Po­wie­trze znaj­du­jące się bez­po­śred­nio nad te­le­sko­pem fa­lo­wa­łoby tak jak nad chod­ni­kiem w upalny letni dzień, co ne­ga­tyw­nie wpły­wa­łoby na ja­kość ob­ser­wa­cji. Wo­kół było sły­chać ci­chy po­mruk ma­szyn, spo­ra­dycz­nie roz­le­gało się skrzy­pie­nie lub brzęk me­talu, a spe­cy­ficzna woń sta­rego oleju sil­ni­ko­wego i smaru ma­szy­no­wego wy­da­wała się ema­no­wać ze ścian.

Otwie­ram ko­pułę ob­ser­wa­to­rium pod­czas mo­jej pierw­szej pro­fe­sjo­nal­nej ob­ser­wa­cji w Na­ro­do­wym Ob­ser­wa­to­rium Kitt Peak w 2004 roku.(© Phi­lip Mas­sey).

Sam te­le­skop znaj­do­wał się w cen­tral­nej czę­ści za­mknię­tej ko­puły. Był za­mo­co­wany na ogrom­nej be­to­no­wej kon­struk­cji no­śnej, po­ma­lo­wa­nej na ja­sno­nie­bie­ski ko­lor. W od­róż­nie­niu od sta­rego ama­tor­skiego ce­le­strona mo­ich ro­dzi­ców, który ukryto w po­ma­rań­czo­wym tu­bu­sie, ten – po­dob­nie jak więk­szość no­wo­cze­snych te­le­sko­pów – był w więk­szo­ści kon­struk­cją otwartą. Jego naj­waż­niej­szy ele­ment, czyli zwier­cia­dło główne, spo­czy­wał w dol­nej czę­ści bia­łej, ażu­ro­wej kon­struk­cji. Było ono skie­ro­wane ku gó­rze na mniej­sze zwier­cia­dło wtórne, utrzy­my­wane w od­po­wied­nim miej­scu przez wy­soki, przy­po­mi­na­jący szkie­let me­ta­lowy ste­laż. Jak­kol­wiek im­po­nu­jące, całe urzą­dze­nie wy­glą­dało na dość nie­wiel­kie w po­rów­na­niu z masą ota­cza­ją­cej je in­fra­struk­tury, w skład któ­rej wcho­dziły schody i kładki umoż­li­wia­jące do­stęp do znaj­du­ją­cej się po­wy­żej plat­formy, drzwi w ścia­nach pro­wa­dzące na ga­le­ryjkę oka­la­jącą ze­wnętrzną część ko­puły oraz błysz­czące, me­ta­lowe pa­nele przy­kry­wa­jące ko­pułę wraz z we­wnętrzną ma­szy­ne­rią słu­żącą do otwie­ra­nia i za­my­ka­nia klapy.

Nie była to ol­brzy­mia lu­neta o ogrom­nej so­czewce, cze­ka­jąca na wy­su­nię­cie przez szcze­linę ko­puły, jak czę­sto przed­sta­wia się te­le­skopy w kre­sków­kach. Nie za­uwa­ży­łam też oku­laru ani fo­tela, na któ­rym mógłby usiąść ob­ser­wa­tor. Za­miast tego tylna część te­le­skopu, w któ­rej spo­dzie­wa­li­by­śmy się zna­leźć oku­lar, gi­nęła w plą­ta­ni­nie ka­bli i prze­wo­dów, wśród me­ta­lo­wych skrzy­nek za­wie­ra­ją­cych apa­raty cy­frowe i inne in­stru­menty ba­daw­cze, z któ­rych mie­li­śmy ko­rzy­stać.

Nie było też ni­kogo, kto za­afe­ro­wany bie­gałby po wnę­trzu bu­dynku w bia­łym far­tu­chu la­bo­ra­to­ryj­nym, prze­glą­da­jąc no­tatki z wy­kre­sami. Lu­dzie, któ­rych wi­dzie­li­śmy, na­le­żeli do ob­sługi tech­nicz­nej ob­ser­wa­to­rium. Byli ubrani w kom­bi­ne­zony i T-shirty, a je­żeli mieli coś w rę­kach, to ra­czej skrzynki z na­rzę­dziami niż pod­kładki do pi­sa­nia. Do ich obo­wiąz­ków na­le­żało utrzy­ma­nie nie­za­kłó­co­nej pracy te­le­skopu. Nie było żad­nych map gwiazd ani in­nych po­roz­rzu­ca­nych pa­pie­rów. Całe wnę­trze przy­wo­dziło ra­czej na myśl ga­raż lub plac bu­dowy niż ste­rylne la­bo­ra­to­rium na­ukowe. Tego po­po­łu­dnia, gdy otwarto na oścież ka­nały wen­ty­la­cyjne i za­słonę ko­puły, od­sła­nia­jąc błę­kitne niebo, na­strój w ob­ser­wa­to­rium sko­ja­rzył mi się z rin­giem bok­ser­skim tuż przed roz­po­czę­ciem walki. Nie było cał­kiem pu­sto ani cał­kiem ci­cho. Pa­no­wała ogólna at­mos­fera sku­pie­nia i wy­cze­ki­wa­nia. Człon­ko­wie ekipy tech­nicz­nej wcho­dzili i wy­cho­dzili, świa­tło dzienne są­czyło się do środka, a ja mia­łam nie­od­parte wra­że­nie, że całe to miej­sce przy­go­to­wuje się na za­pad­nię­cie nocy i roz­po­czę­cie me­czu, do­słow­nie na przy­by­cie gwiazd. Astro­no­mo­wie za­po­ży­czyli zresztą tro­chę ter­mi­no­lo­gii ze świata sportu. Na przy­kład czas spę­dzony przy te­le­sko­pie okre­śla się jako rundę: „w przy­szłym ty­go­dniu mam za­pla­no­waną rundę ob­ser­wa­cji”.

W nocy, gdy zbie­ra­li­śmy dane, w ob­ser­wa­to­rium nie było ni­kogo. Świa­tło z nieba – prze­chwy­ty­wane przez zwier­cia­dło główne i prze­kie­ro­wy­wane na zwier­cia­dło wtórne – od­bie­rały naj­róż­niej­sze in­stru­menty prze­kła­da­jące je na dane cy­frowe, po czym na­tych­miast prze­sy­łały je do kom­pu­te­rów za­in­sta­lo­wa­nych w „cie­płym po­koju” tuż obok. Znaj­do­wali się tam ob­ser­wa­to­rzy (za­wo­dowi astro­no­mo­wie) i ope­ra­to­rzy te­le­skopu (osoby spe­cjal­nie prze­szko­lone do ob­sługi ol­brzyma za­miesz­ku­ją­cego ko­pułę). Wszy­scy przy­glą­dali się na­pły­wa­ją­cym da­nym. Pod ko­pułą było zimno, ciemno i pa­no­wała nie­mal kom­pletna ci­sza, prze­ry­wana je­dy­nie głę­bo­kim dud­nie­niem ob­ra­ca­ją­cej się kon­struk­cji i spo­ra­dycz­nym brzę­cze­niem sil­ni­ków po­zy­cjo­nu­ją­cych te­le­skop, który śle­dził ko­lejne obiekty na nie­bie.

Na­ro­dowe Ob­ser­wa­to­rium Kitt Peak.(Źró­dło: NOAO/AURA/NSF).

Kiedy wy­szli­śmy z bu­dynku i wy­bra­li­śmy się na ob­chód, by od­wie­dzić kilka in­nych te­le­sko­pów, za­czę­łam zwra­cać uwagę na ota­cza­jący kra­jo­braz. Oko­lica była nie­wia­ry­god­nie spo­kojna i ci­cha: pod nami roz­po­ście­rały się sze­ro­kie po­ła­cie su­chej pu­styni, a fałdy gór nik­nęły w od­dali w nie­bie­ska­wej mgle. Co ja­kiś czas w po­bliżu na­szego szczytu prze­mknął tylko sęp­nik ró­żo­wo­głowy. Roz­pro­szone wśród skał i drzew ob­ser­wa­to­ria były tak nie­ru­chome i ci­che, że wy­da­wały się ra­czej na­tu­ralną czę­ścią przy­rody niż bu­dow­lami stwo­rzo­nymi przez czło­wieka. Aż ki­pia­łam z pod­nie­ce­nia, lecz ude­rzyło mnie, jak bar­dzo nie­ru­chome było wszystko wo­kół mnie. Gór­ski grzbiet usiany ob­ser­wa­to­riami był do­mem śpią­cych ol­brzy­mów, wy­cze­ku­ją­cych i przy­go­to­wu­ją­cych się na na­dej­ście nocy.

CAM­BRIDGE, MAS­SA­CHU­SETTS

Wrze­sień 2002 r.

Na MIT za­chwy­ciła mnie at­mos­fera ko­le­żeń­stwa pa­nu­jąca wśród kilku ty­sięcy in­nych uwiel­bia­ją­cych na­ukę ge­eków. Jak wcze­śniej wspo­mnia­łam, wy­bra­łam fi­zykę. Był tylko je­den pro­blem: ni­gdy wcze­śniej nie uczy­łam się tego przed­miotu.

Dzięki Car­lowi Sa­ga­nowi i Pla­ne­tro­nowi czy­ta­łam o fi­zyce, dys­po­no­wa­łam rów­nież pewną wie­dzą na te­mat gra­wi­ta­cji i funk­cjo­no­wa­nia gwiazd, a na­wet gar­ścią aneg­dot na te­mat teo­rii względ­no­ści, ale z pew­no­ścią nie po­tra­fi­ła­bym po­wie­dzieć zbyt wiele o ma­te­ma­tycz­nych za­sa­dach dzia­ła­nia sprę­żyny, wy­pro­wa­dzić rów­na­nia opi­su­ją­cego tar­cie ani wy­ja­śnić, co wła­ści­wie mają ze sobą wspól­nego elek­trycz­ność i ma­gne­tyzm. Jed­nak dy­plom z fi­zyki był pierw­szym kro­kiem na dro­dze do uzy­ska­nia spe­cja­li­za­cji z astro­no­mii, za­mie­rza­łam go za­tem zdo­być.

Wy­cho­wa­łam się na wy­star­cza­ją­cej licz­bie in­spi­ru­ją­cych fil­mów z prze­sła­niem „do od­waż­nych świat na­leży”, że­bym uznała to za do­sko­nały po­mysł (Le­galną blon­dynkę na­krę­cono rok przed tym, za­nim za­czę­łam stu­dia). „Po pro­stu się przy­łożę i uda mi się! Za­pi­szę się na za­awan­so­wany kurs fi­zyki dla po­cząt­ku­ją­cych! Je­stem pewna, że przy od­po­wied­niej de­ter­mi­na­cji i mo­ty­wu­ją­cej ścieżce dźwię­ko­wej za­li­czę go bez pro­blemu!” Prze­oczy­łam tylko to, że w fil­mach ciężka praca ulega za­zwy­czaj skró­ce­niu do trwa­ją­cej naj­wy­żej dwie mi­nuty se­kwen­cji z dużą ilo­ścią mu­zyki per­ku­syj­nej w tle. Szybko stało się ja­sne, co po­mi­nęli sce­na­rzy­ści: wiele, na­prawdę wiele za­rwa­nych nocy, które spę­dzało się na pod­ło­dze wśród cha­otycz­nie po­roz­kła­da­nych no­ta­tek, mętny ze zmę­cze­nia wzrok, de­spe­rac­kie próby zro­zu­mie­nia, o co wła­ści­wie cho­dzi w pracy do­mo­wej, i bła­ga­nie je­dy­nej osoby w gru­pie, która miała o tym ja­kie­kol­wiek po­ję­cie, by jesz­cze nie kła­dła się spać. Fi­zyka, jak się oka­zało, była trudna. Bar­dzo trudna.

Po­cie­sza­łam się tylko tym, że przy­naj­mniej była trudna dla wszyst­kich. Z za­awan­so­wa­nego kursu dla po­cząt­ku­ją­cych szcze­gól­nie utkwił mi w pa­mięci wy­kład pro­fe­sora Franka Wilczka. Był wspa­nia­łym na­uczy­cie­lem i ge­nial­nym na­ukow­cem, który dwa lata póź­niej otrzy­mał Na­grodę No­bla za swoje ba­da­nia nad chro­mo­dy­na­miką kwan­tową, ale od czasu do czasu zda­rzało mu się za­po­mnieć, jak da­lece prze­wyż­szał swoją wie­dzą nas, stu­den­tów pierw­szego roku. Pew­nego dnia za­peł­nił dwie całe ta­blice od góry do dołu ja­kimś strasz­li­wie za­wi­kła­nym do­wo­dem ma­te­ma­tycz­nym, po czym od­wró­cił się i zu­peł­nie szcze­rze ostrzegł nas, że „jego pro­stota jest zwod­ni­cza”. Pro­stota? Prak­tycz­nie można było zo­ba­czyć, jak nad gło­wami stu­den­tów po­ja­wia się dy­mek z na­pi­sem: „Mamy prze­chla­pane”.

Mimo to uwiel­bia­łam MIT. Szybko zdo­by­łam przy­ja­ciół na całe ży­cie. Zbli­żały nas zwłasz­cza przy­go­to­wa­nia do za­jęć i udzie­lane so­bie na­wza­jem wspar­cie przy od­ra­bia­niu do późna w nocy sto­sów prac do­mo­wych. Udało mi się na­wet zna­leźć czas na pierw­sze im­prezy i zwie­dza­nie kam­pusu przy świe­tle księ­życa. Za­czę­łam się rów­nież uma­wiać z ko­legą z uczelni. Dave, wy­spor­to­wany stu­dent in­for­ma­tyki z Ko­lo­rado, cho­dził ze mną na za­ję­cia z che­mii oraz ra­chunku róż­nicz­ko­wego i cał­ko­wego. Wy­da­wał się po­strze­gać mój en­tu­zjazm dla astro­no­mii i pro­gra­mo­wa­nia jako wy­raźną za­letę, a nie skazę na mo­jej ko­bie­co­ści. Szybko się po­lu­bi­li­śmy, a on po­mógł mi wyjść z emo­cjo­nal­nej sko­rupy, przy­po­mi­na­jąc mi, że wy­swo­bo­dzi­łam się już z ogra­ni­czo­nego świata szkoły śred­niej, gdzie lu­dzie nie prze­pa­dali za mną tylko dla­tego, że by­łam by­stra.

Mój aka­de­mik można naj­le­piej opi­sać jako speł­nie­nie ma­rzeń anar­chi­sty za­in­spi­ro­wa­nego kontr­kul­turą. Kiedy zja­wi­łam się tam po raz pierw­szy, jego miesz­kańcy wła­śnie wzno­sili gi­gan­tyczną drew­nianą wieżę, któ­rej wy­so­kość miała osta­tecz­nie prze­kro­czyć cztery pię­tra. Jak się oka­zało, na­ru­szało to prze­pisy bu­dow­lane obo­wią­zu­jące w Cam­bridge, więc po kilku dniach wspi­na­nia się i zrzu­ca­nia z jej szczytu wy­peł­nio­nych wodą ba­lo­ni­ków (była to im­po­nu­jąco so­lidna kon­struk­cja – wszak wzno­sili ją in­ży­nie­ro­wie z MIT), wieża z wielką pompą zo­stała ostroż­nie roz­mon­to­wana. W ciągu na­stęp­nych czte­rech lat po­ma­ga­łam ko­le­gom i ko­le­żan­kom z aka­de­mika bu­do­wać ogromne ka­ta­pulty, ko­ło­wrotki jak dla cho­mika, ale na tyle duże, by mógł z nich ko­rzy­stać czło­wiek, a na­wet ko­lejkę gór­ską. Wszystko to ro­bi­li­śmy dla roz­rywki, ko­rzy­sta­jąc głów­nie z de­sek o wy­mia­rach pięć na dzie­sięć cen­ty­me­trów i spo­rych da­wek opty­mi­zmu. MIT był dla mnie pierw­szą praw­dziwą wska­zówką, że droga do mi­strzo­stwa w na­uce nie­kiedy sze­ro­kim łu­kiem omija zdrowy roz­są­dek. Dość wcze­śnie stało się ja­sne, że wszy­scy zdo­by­wa­li­śmy do­świad­cze­nia nie­spo­ty­kane pra­wie ni­g­dzie in­dziej, po­mimo – a może wła­śnie dla­tego – że uczest­ni­czy­li­śmy w chyba naj­bar­dziej wy­ma­ga­ją­cych na świe­cie za­ję­ciach z dzie­dziny nauk ści­słych i in­ży­nie­ryj­nych.

Przez cały okres stu­diów by­łam pewna, że po­mimo pię­trzą­cych się trud­no­ści MIT to miej­sce dla mnie. Chcia­łam zo­stać za­wo­dową astro­nomką, cho­ciaż wciąż mia­łam za­le­d­wie mgli­ste po­ję­cie, na czym wła­ści­wie po­lega ta praca. Dość wcze­śnie zo­rien­to­wa­łam się, że ozna­cza ona ko­niecz­ność po­zo­sta­nia na uni­wer­sy­te­cie przez dłuż­szy czas – więk­szość astro­no­mów, o któ­rych sły­sza­łam, miała dok­to­raty – i że praw­do­po­dob­nie w pew­nej chwili będę ko­rzy­stała z bar­dzo du­żych te­le­sko­pów, choć szcze­góły po­zo­sta­wały nie­ja­sne. Wi­dzia­łam astro­no­mów w te­le­wi­zji PBS i w fil­mach, wy­obra­ża­łam więc so­bie lu­dzi sie­dzą­cych za ja­kimś ogrom­nym te­le­sko­pem umiesz­czo­nym pod ko­pułą, dzięki czemu mo­gli... coś ro­bić. Wszystko to za­po­wia­dało się bar­dzo atrak­cyj­nie, a ja lu­bi­łam po­pa­try­wać przez nasz po­dwór­kowy te­le­skop, więc prze­sta­łam się tym przej­mo­wać. Po­sta­no­wi­łam, że zajmę się tym, gdy na­dej­dzie wła­ściwy czas.

W se­me­strze je­sien­nym dru­giego roku za­pi­sa­łam się na kurs astro­no­mii ob­ser­wa­cyj­nej pro­wa­dzony przez Jima El­liota. W tam­tym cza­sie był po pro­stu Ji­mem – za jego na­mową, mimo że czu­łam się nie­swojo, prze­sta­łam na­zy­wać go dok­to­rem El­lio­tem – więc do­piero po pew­nym cza­sie zda­łam so­bie sprawę z praw­dzi­wej war­to­ści na­szych kon­tak­tów. Jim był in­no­wa­to­rem i pio­nie­rem astro­no­mii ob­ser­wa­cyj­nej, le­gendą w swo­jej spe­cjal­no­ści. Opo­wie­ści, któ­rymi mnie ra­czył, brzmiały jak ja­kaś sza­lona, pełna przy­gód, kow­boj­ska wer­sja astro­no­mii. Pra­cu­jąc w Ob­ser­wa­to­rium Po­wietrz­nym Ku­ipera, czyli ko­rzy­sta­jąc z te­le­skopu wy­sta­wio­nego przez otwarte drzwi sa­mo­lotu, od­krył pier­ście­nie Urana i at­mos­ferę Plu­tona, a na za­ję­cia u niego uczęsz­czała praw­dziwa śmie­tanka astro­no­mów. Jego re­pu­ta­cja stała w zu­peł­nej sprzecz­no­ści z tym, co my, stu­denci, wi­dzie­li­śmy na co dzień. A wi­dzie­li­śmy bły­sko­tli­wego, lecz bez­pre­ten­sjo­nal­nego i przy­jaź­nie uspo­so­bio­nego wy­kła­dowcę, który stop­niowo wpro­wa­dzał nas w taj­niki dzia­ła­nia te­le­sko­pów i po­ma­gał do­ko­ny­wać na­szych pierw­szych ob­ser­wa­cji. Jego opo­wie­ści o przy­go­dach ob­ser­wa­cyj­nych słu­chało się za to ni­czym ob­ja­wie­nia. Wcze­śniej uwa­ża­łam, że astro­no­mo­wie cza­ili się bez­piecz­nie pod ko­pu­łami ob­ser­wa­to­riów lub ślę­czeli nad kom­pu­te­rami, to­też myśl, że mogę być na­ukow­cem i po­szu­ki­wa­czem przy­gód, była od­kryw­cza i fa­scy­nu­jąca.

Wie­czo­rami w ra­mach za­jęć prak­tycz­nych Jim za­bie­rał nas do West­ford w Mas­sa­chu­setts, do ma­leń­kiego Ob­ser­wa­to­rium Astro­fi­zycz­nego im. Geo­rge’a R. Wal­lace’a Ju­niora. Co prawda z tej od­da­lo­nej o nie­całą go­dzinę jazdy od Bo­stonu pla­cówki nie można było ob­ser­wo­wać ciem­nego nieba – nie róż­niło się ono bo­wiem zbyt­nio od mo­jego po­dwórka z dzie­ciń­stwa – ale było to praw­dziwe ob­ser­wa­to­rium, wy­po­sa­żone w dwa przy­zwo­itej wiel­ko­ści te­le­skopy ze zwier­cia­dłami o śred­ni­cach od­po­wied­nio 61 i 41 cen­ty­me­trów. Każdy z nich był ukryty pod wła­sną ko­pułą, obok któ­rej stał bla­szany kon­te­ner miesz­czący cztery 36-cen­ty­me­trowe te­le­skopy wy­po­sa­żone w de­tek­tory cy­frowe. Z tych ostat­nich ko­rzy­sta­li­śmy pod­czas re­ali­za­cji na­szych gru­po­wych pro­jek­tów ob­ser­wa­cyj­nych. Forma za­jęć od­po­wia­dała mniej wię­cej prze­bie­gowi pro­fe­sjo­nal­nych ob­ser­wa­cji: kilka ty­go­dni przy­go­to­wań, sto­sun­kowo krót­kie chwile spę­dzane przy te­le­sko­pie po to, by uzy­skać kilka go­dzin da­nych, no i kilka ty­go­dni po­świę­co­nych ich ana­li­zie. Parę wie­czo­rów spę­dzo­nych na wy­pra­wach do ob­ser­wa­to­rium da­wało nam wszystko, czego po­trze­bo­wa­li­śmy do za­li­cze­nia pro­jek­tów na cały se­mestr. Dla pro­fe­sjo­na­li­stów kilka nocy spę­dzo­nych przy te­le­sko­pie może do­star­czyć ma­te­riału na całe mie­siące pracy i nie­jedną pu­bli­ka­cję. Stop­niowo do­cie­rało do nas, że wbrew po­wszech­nemu mnie­ma­niu astro­no­mo­wie spę­dzali przy te­le­sko­pie mniej czasu, niż można by się spo­dzie­wać, a wię­cej na za­głę­bia­niu się w dane zgro­ma­dzone pod­czas krót­kich wi­zyt w ob­ser­wa­to­riach.

Te pro­por­cje bar­dzo mi od­po­wia­dały. Gdy za­pi­sy­wa­łam się na za­ję­cia z Ji­mem, nie by­łam na­wet pewna, czy chcę zo­stać astro­nomką ob­ser­wa­cyjną. Ni­gdy nie in­te­re­so­wa­łam się zbyt­nio taj­ni­kami dzia­ła­nia sprzętu. Ni­gdy nie ku­siło mnie, by roz­kła­dać ra­dia na czę­ści. Bar­dziej in­te­re­so­wa­łam się tym, co ob­ser­wo­wały te­le­skopy, niż tech­niczną stroną ich usta­wia­nia. Za­wsze uwa­ża­łam, że po­zo­stanę przy czy­sto in­te­lek­tu­al­nej, teo­re­tycz­nej stro­nie astro­no­mii (co wy­obra­ża­łam so­bie jako roz­wa­ża­nie ta­jem­nic czar­nych dziur i pełne za­dumy huś­ta­nie się w biu­ro­wym fo­telu). Moim zda­niem naj­szla­chet­niej­szym aspek­tem tej pracy było zro­zu­mie­nie fun­da­men­tal­nej fi­zyki gwiazd, a nie ba­wie­nie się wielką, brzę­czącą ma­szy­ne­rią jak zwy­kły in­ży­nier (tu mo­że­cie wsta­wić pełne wyż­szo­ści prych­nię­cie dzie­więt­na­sto­latki, któ­rej się wy­daje, że zja­dła wszyst­kie ro­zumy).

Lecz wy­star­czyła jedna noc ob­ser­wa­cji, że­bym się uza­leż­niła. Za­ko­cha­łam się w tym. Uwiel­bia­łam przy­go­to­wy­wać się i wy­cho­dzić na ze­wnątrz w czy­ste, chłodne, je­sienne noce, uwiel­bia­łam prze­wra­cać strony dzien­nika ob­ser­wa­cji, stu­kać w kla­wia­turę sta­rego kom­pu­tera i włą­czać la­tarkę ze­sztyw­nia­łymi z zimna pal­cami, uwiel­bia­łam wspi­nać się po dra­bin­kach i mo­co­wać się z 36-cen­ty­me­tro­wym te­le­sko­pem, by ide­al­nie wy­ce­lo­wać go w wy­braną gwiazdę. Prze­pa­da­łam za dresz­czy­kiem emo­cji, który po­ja­wiał się, gdy wszystko dzia­łało jak na­leży, mo­głam ze­sko­czyć z dra­biny i pójść do ską­pa­nej w przy­ćmio­nym czer­wo­nym świe­tle szopy, by przej­rzeć zu­peł­nie nowe dane oraz wła­sne po­spiesz­nie na­ba­zgrane no­tatki. (Nocą w wielu ob­ser­wa­to­riach używa się czer­wo­nych świa­teł, by nie prze­szka­dzać ob­ser­wa­to­rom, któ­rych wzrok zdą­żył już przy­wyk­nąć do mroku).

Wciąż pa­mię­tam pewną chłodną li­sto­pa­dową noc. Me­ta­bo­lizm na­sto­latki po­zwa­lał mi wów­czas bez­kar­nie po­chła­niać całe tace ba­be­czek z ma­słem orze­cho­wym. Zer­k­nę­łam w oku­lar mo­jego te­le­skopu do­kład­nie wtedy, gdy przez pole wi­dze­nia prze­my­kał me­te­oryt. Te­le­skop był skie­ro­wany na ma­leńki wy­ci­nek nieba, a szanse na to, że me­te­oryt po­jawi się wła­śnie w tym ma­łym wy­cinku wła­śnie w chwili, kiedy przy­ło­ży­łam oko do oku­laru – były zni­kome. Nie pa­mię­tam, że­bym krzyk­nęła, po­wie­działa co­kol­wiek czy na­wet się po­ru­szyła. Po pro­stu sta­łam tam, usa­do­wiona na dra­bince, z okiem przy­ło­żo­nym do oku­laru, do­sko­nale wie­dząc, co wła­śnie oglą­dam.

I o to cho­dzi, po­my­śla­łam. Uwiel­biam tę ro­botę.

NA­RO­DOWE OB­SER­WA­TO­RIUM KITT PEAK, ARI­ZONA

Maj 2004 r.

Tuż przed za­cho­dem słońca Phil i ja zje­dli­śmy ko­la­cję w sto­łówce w to­wa­rzy­stwie in­nych astro­no­mów i ope­ra­to­rów te­le­sko­pów, któ­rzy tam­tej nocy mieli pro­wa­dzić ob­ser­wa­cje na Kitt Peak. Wszy­scy za­czę­li­śmy od ode­bra­nia za­mó­wio­nego wcze­śniej na noc pro­wiantu. Zgod­nie z har­mo­no­gra­mem dzia­ła­nia ko­la­cja, którą wła­śnie koń­czy­li­śmy, była dru­gim po­sił­kiem w ciągu doby, a mię­dzy pół­nocą i go­dziną pierw­szą nad­cho­dził czas na trzeci i ostatni, zwany przez wszyst­kich noc­nym lun­chem. W su­mie nic spe­cjal­nego – ka­na­pka, garść her­bat­ni­ków, może ter­mos z ka­kao lub zupą – ale po­ma­gał prze­trwać atak zmę­cze­nia po­ja­wia­jący się wcze­snym ran­kiem.

Za­ję­łam swoje miej­sce obok in­nych astro­no­mów, a Phil przed­sta­wił mnie jako stu­dentkę, która bę­dzie pro­wa­dzić pierw­szą w ży­ciu ob­ser­wa­cję. Jego słowa jakby wy­słały nie­wi­dzialny sy­gnał do reszty sie­dzą­cych przy stole, bo na­gle wszy­scy je­den przez dru­giego za­częli mnie wi­tać, ży­czyć mi uda­nej nocy i ofe­ro­wać ko­le­żeń­skie wska­zówki. Nie­mal na­tych­miast prze­ro­dziły się one w aneg­doty i dłuż­sze opo­wie­ści o tych, któ­rzy wcze­śniej ko­rzy­stali z tego te­le­skopu.

– O trze­ciej w nocy wszy­scy są już zmę­czeni i przy­tra­fiają im się głu­pie rze­czy. Pa­mię­tam go­ścia, który sam pro­wa­dził ob­ser­wa­cje i kie­dyś za­trza­snął się w ła­zience. Stra­cił pół go­dziny, za­nim udało mu się wy­do­stać! To było tu­taj?

– Nie je­stem pe­wien, ale znam ko­goś, kto ob­ser­wo­wał Słońce przez te­le­skop i po­sta­no­wił pod­ło­żyć pod świa­tło ka­wa­łek pa­pieru. Wiesz, można tak zro­bić w zwy­kłym te­le­sko­pie, by zo­ba­czyć mały ostry ob­raz tego, na co jest skie­ro­wany. A ten fa­cet wło­żył kartkę pa­pieru w wiązkę sku­pio­nego świa­tła sło­necz­nego. Bły­ska­wicz­nie się za­pa­liła.

– Poza tym uwa­żaj na skor­piony. Nie tak dawno je­den taki uką­sił pewną ob­ser­wa­torkę! Wpełzł jej pod no­gawkę spodni, kiedy była przy te­le­sko­pie. Mu­sieli ją prze­wieźć he­li­kop­te­rem na ostry dy­żur do Tuc­son.

Chyba zbla­dłam w re­ak­cji na ostrze­że­nie o skor­pio­nie – w Mas­sa­chu­setts nie wi­dy­wa­łam be­stii groź­niej­szych niż osy i ka­ra­lu­chy – po­nie­waż ktoś z grupy po­sta­no­wił kon­ty­nu­ować w tym sa­mym du­chu.

– Tak, skor­piony cza­sem dają po­pa­lić, ale czy sły­sze­li­ście kie­dyś o Ste­vie i szo­pie pra­czu? Zwie­rzę wsko­czyło mu pro­sto na ko­lana, kiedy sie­dział przy dwu­ipół­me­trówce.

– Przy dwu­ipół­me­trówce?

– Po­do­bno jego krzyki dało się sły­szeć aż przy pół­to­ra­me­trówce!

Gdzie?

– Dość już o zwie­rzę­tach. Niech ktoś opo­wie o po­strze­lo­nym te­le­sko­pie w Tek­sa­sie.

O czym?!

I tak da­lej.

(Skor­pion uką­sił astro­nomkę, ale ofiara nie po­trze­bo­wała trans­portu he­li­kop­te­rem ra­tun­ko­wym. Ktoś rze­czy­wi­ście pod­pa­lił kartkę pa­pieru pod te­le­sko­pem sło­necz­nym, ale nie na Kitt Peak. Pe­wien Steve miał bli­skie spo­tka­nie z jed­nym z do­brze od­ży­wio­nych, oswo­jo­nych szo­pów pra­czy w ob­ser­wa­to­rium na Mo­unt Wil­son pod­czas ob­ser­wa­cji przy 2,5-me­tro­wym te­le­sko­pie, ale twier­dził, że szop tylko po­cią­gnął go za no­gawkę. Poza tym przy­sięga, że nie krzy­czał. Ale hi­sto­ria o astro­no­mie, który za­trza­snął się w ła­zience, była naj­zu­peł­niej praw­dziwa i zo­stała póź­niej uwiecz­niona w czę­ści me­to­do­lo­gicz­nej jego wła­snego ar­ty­kułu, a w Tek­sa­sie istot­nie znaj­duje się po­strze­lony te­le­skop).

Tak oto wy­glą­dało moje en­trée w świat spek­ta­ku­lar­nych, choć nie­kiedy prze­ry­so­wa­nych opo­wie­ści o astro­no­mach i astro­no­mii. Po­mi­ja­jąc skor­piony, by­łam urze­czona i mia­łam chęć za­równo zo­stać na ko­la­cji przez całą noc, by usły­szeć wię­cej po­dob­nych hi­sto­rii, jak i po­biec do te­le­skopu, by stać się bo­ha­terką mo­ich wła­snych wspa­nia­łych opo­wie­ści.

CAM­BRIDGE, MAS­SA­CHU­SETTS

Sty­czeń 2004 r.

Wra­ca­jąc do MIT – te­raz już bez­na­dziej­nie uza­leż­niona od astro­no­mii dzięki za­ję­ciom pro­wa­dzo­nym przez Jima – wciąż na nowo pod­sy­ca­łam w so­bie po­czu­cie eks­cy­ta­cji, którą da­wały mi ob­ser­wa­cje, i brnę­łam przez co­raz trud­niej­sze za­ję­cia z fi­zyki. Po­cie­sza­łam się, że więk­szość mo­ich ko­le­gów i ko­le­ża­nek z kursu je­chała na tym sa­mym wózku – w szkole śred­niej żadne z nas nie miało z tym przed­mio­tem kło­po­tów, a tu le­dwo uda­wało nam się wy­mę­czyć oceny do­sta­teczne lub do­bre i były one oku­pione nie­sły­cha­nym wy­sił­kiem.

Cie­szy­łam się, że przy­naj­mniej bez żad­nych pro­ble­mów za­li­czy­łam za­ję­cia u Jima, a także obóz zi­mowy, na który za­pi­sa­łam się, gdy tylko o nim wspo­mniał. W stycz­niu – pod­czas krót­kiej prze­rwy se­me­stral­nej – za­brał małą grupę do Ob­ser­wa­to­rium im. Lo­wella we Flag­staff w Ari­zo­nie, gdzie mie­li­śmy pro­wa­dzić ba­da­nia pod nad­zo­rem miej­sco­wego astro­noma i zwie­dzać oko­licę. (Jim za­brał wszyst­kich uczest­ni­ków obozu na kil­ku­dniową wę­drówkę po Wiel­kim Ka­nio­nie, ob­ser­wo­wał z nami gwiazdy na kem­pingu nad rzeką Ko­lo­rado i sma­żył nam rano na­le­śniki). W Lo­wellu tra­fi­łam pod skrzy­dła mło­dej astro­nomki Sally Oey. Od razu wzbu­dziła mój nie­kła­many po­dziw. Nie­dawno zdo­była pre­sti­żową na­grodę na­ukową i wy­grała kon­kurs na grant ba­daw­czy, ale była też twardo stą­pa­jącą po ziemi młodą ko­bietą z krót­kimi wło­sami i tak jak ja no­szącą bo­jówki. Wcale nie kryła eks­cy­ta­cji na­szym pro­jek­tem, czyli prze­trzą­sa­niem ga­lak­tyk w po­szu­ki­wa­niu wo­doru, któ­rego ob­łoki mo­gły po­słu­żyć jako za­lążki no­wych gwiazd.

W stycz­niu tam­tego roku Sally wiele po­dró­żo­wała (jak się wkrótce prze­ko­na­łam, to nor­malne w przy­padku po­cząt­ku­ją­cych na­ukow­ców), ja zaś z ra­do­ścią za­szy­łam się w jej biu­rze z da­nymi i za­da­niami ba­daw­czymi, które mi zle­ciła. Kilka ty­go­dni póź­niej pod­eks­cy­to­wana za­pre­zen­to­wa­łam uzy­skane przeze mnie wy­niki. Z ja­kie­goś po­wodu uwiel­bia­łam wy­stę­po­wać pu­blicz­nie i dość do­brze so­bie z tym ra­dzi­łam. Przy­pi­suję to wielu se­zo­nom spę­dzo­nym na sce­nie jako skrzy­paczka i człon­kini kółka dra­ma­tycz­nego. Moja pre­zen­ta­cja naj­wy­raź­niej zro­biła do­bre wra­że­nie, na tyle do­bre, że Phil Mas­sey, inny astro­nom pra­cu­jący w Lo­wellu, wy­brał mnie, gdy ubie­ga­łam się o moż­li­wość od­by­cia let­nich prak­tyk w jego ob­ser­wa­to­rium.

Jak się oka­zało, był to po­myślny pro­log mo­jej ka­riery na­uko­wej. Na poły przy­pad­kowa de­cy­zja do­ty­cząca let­niego pro­jektu ba­daw­czego – wy­bra­łam ko­lor czer­wony za­miast nie­bie­skiego – stała się po­cząt­kiem trwa­ją­cych pięt­na­ście lat ba­dań nad gi­ną­cymi gwiaz­dami oraz bli­skiej przy­jaźni z Phi­lem. Nie mie­li­śmy po­ję­cia, że na li­ście ciał nie­bie­skich, które za­mie­rza­li­śmy zba­dać la­tem, znaj­do­wały się trzy naj­więk­sze gwiazdy, ja­kie kie­dy­kol­wiek do­strze­żono we wszech­świe­cie. Były to ogromne, wręcz gi­gan­tyczne czer­wone nad­ol­brzymy, które prze­nie­sione do cen­trum na­szego Układu Sło­necz­nego się­ga­łyby da­leko poza or­bitę Jo­wi­sza. To zdu­mie­wa­jące od­kry­cie, które wy­ło­niło się z da­nych do­piero wów­czas, gdy ukoń­czy­łam trwa­jący dwa mie­siące in­ten­sywny kurs ob­ser­wa­cji, ana­lizy da­nych i wstępu do fi­zyki gwiazd, tra­fiło na pierw­sze strony ga­zet na ca­łym świe­cie i stało się za­ląż­kiem mo­jej pierw­szej praw­dzi­wej pu­bli­ka­cji na­uko­wej. Pod­bu­do­wana eks­cy­tu­ją­cym pro­jek­tem ba­daw­czym zdo­by­łam li­cen­cjat z fi­zyki na MIT, a po­tem obro­ni­łam dok­to­rat z astro­no­mii na Uni­wer­sy­te­cie Ha­waj­skim (nie­świa­do­mie po­dą­ża­jąc w ślady He­idi Ham­mel, mło­dej ob­ser­wa­torki, którą po­dzi­wia­łam w te­le­wi­zji, gdy re­la­cjo­no­wała upa­dek ko­mety na Jo­wi­sza w 1994 roku). Na­stęp­nie po­ko­na­łam kilka trud­nych prze­szkód na aka­de­mic­kim rynku pracy i zo­sta­łam za­trud­niona jako ba­daczka na Uni­wer­sy­te­cie Ko­lo­rado, po czym otrzy­ma­łam pro­fe­sor­skie sta­no­wi­sko na Uni­wer­sy­te­cie Wa­szyng­tonu.

Ale w tam­tym se­me­strze let­nim, wsia­da­jąc na po­kład sa­mo­lotu do Tuc­son, nie spo­dzie­wa­łam się ni­czego ta­kiego. Wie­dzia­łam tylko, że je­stem roz­pacz­li­wie za­ko­chana we wszech­świe­cie, i nie­cier­pli­wie cze­ka­łam na ko­lejną szansę, by udo­wod­nić, że po­tra­fię go ba­dać, oraz na to, że wresz­cie na wła­snej skó­rze do­świad­czę – i to przez pełne dwa mie­siące, po­czy­na­jąc od pierw­szych praw­dzi­wych ob­ser­wa­cji na Kitt Peak – co to wła­ści­wie zna­czy być astro­nomką.

NA­RO­DOWE OB­SER­WA­TO­RIUM KITT PEAK, ARI­ZONA

Maj 2004 r.

Ko­la­cja na Kitt Peak skoń­czyła się w samą porę, by wszy­scy zdą­żyli wyjść na ze­wnątrz i przed uda­niem się do te­le­sko­pów wspól­nie obej­rzeć za­chód słońca, co jest uświę­co­nym tra­dy­cją zwy­cza­jem kul­ty­wo­wa­nym przez astro­no­mów na ca­łym świe­cie. Gdyby nas o to za­py­tać, po­da­li­by­śmy ja­kieś prak­tyczne, na­ukowe wy­ja­śnie­nie – można się zo­rien­to­wać, jaka bę­dzie noc, ja­kiej ocze­ki­wać po­gody, ja­ko­ści nieba i tak da­lej – ale za­sad­ni­czym po­wo­dem po­zo­staje to, że trudno o pięk­niej­sze zja­wi­sko w przy­ro­dzie. Sto­imy na od­le­głym szczy­cie, po­dzi­wia­jąc się­ga­jącą aż po ho­ry­zont zie­mię, która wi­ru­jąc, stop­niowo za­sła­nia naj­bliż­szą nam gwiazdę. Oto cu­dow­nie ci­cha chwila, w któ­rej można się cie­szyć bez­mia­rem, spo­ko­jem i zmie­nia­ją­cymi się bar­wami za­pa­da­ją­cej nocy. Gwa­ran­tuję, że co wie­czór na ca­łej pla­ne­cie grupy astro­no­mów sto­ją­cych na ga­le­riach ob­ser­wa­to­riów, ta­ra­sach sto­łó­wek, a na­wet wprost na ziemi na kilka chwil prze­ry­wają pracę, by móc po­dzi­wiać zwy­czajne piękno nieba.

Kil­koro sto­ją­cych obok mnie astro­no­mów wspo­mniało, że po­win­nam wy­pa­try­wać zie­lo­nego bły­sku. Jak wy­ja­śnili, to zja­wi­sko optyczne ob­ser­wo­wane, gdy słońce chowa się za wy­raź­nie od­gra­ni­czony pła­ski ho­ry­zont. At­mos­fera ziem­ska za­ła­muje świa­tło sło­neczne – to z ko­lei zja­wi­sko znane jest jako re­frak­cja i po­wszech­nie wy­ko­rzy­sty­wane w kon­stru­owa­niu te­le­sko­pów – oraz roz­sz­cze­pia je na barwy skła­dowe. Wła­śnie dzięki temu tuż przed znik­nię­ciem słońca za wid­no­krę­giem wy­syła ono ku ob­ser­wa­to­rom zie­lony błysk.

– W Chile wszystko le­piej wi­dać – zgo­dzili się moi to­wa­rzy­sze na Kitt Peak – bo słońce za­cho­dzi za Ocean Spo­kojny. Tu­taj o wiele trud­niej za­uwa­żyć coś po­dob­nego.

Mimo to każdy przy­się­gał, że co naj­mniej raz wi­dział zie­lony błysk nad pu­sty­nią.

Tam­tego wie­czoru ów błysk się nie po­ja­wił, lecz i tak oglą­da­li­śmy nie­sa­mo­wite przed­sta­wie­nie. Nie było ko­tło­wa­niny ogni­stych, roz­ja­rzo­nych chmur, spek­ta­ku­lar­nych pro­mieni sło­necz­nych ani czer­wo­nych smug, ja­kie wi­dy­wa­łam wcze­śniej pod­czas po­chmur­nych wie­czo­rów lub nad mia­stami po­grą­żo­nymi w smogu. Za­chód ob­ser­wo­wany z Kitt Peak był ła­god­niej­szy, ale tak samo za­pie­rał dech w pier­siach. Niebo stop­niowo zmie­niało barwę – od czer­wono-po­ma­rań­czo­wego pasa na ho­ry­zon­cie przez bia­ławy błę­kit do czy­stego, ciem­nego gra­natu, gdy na­sza góra po­woli od­wra­cała się od słońca. Na nie­bie nie było ani jed­nej chmury, ani jed­nego śladu od­rzu­towca, który za­kłó­ciłby ide­al­nie płynne przej­ścia barw. Gdy skle­pie­nie nad na­szymi gło­wami wy­star­cza­jąco po­ciem­niało, za­czę­li­śmy do­strze­gać pierw­sze pla­nety i gwiazdy. Był to wy­ma­rzony za­chód słońca dla astro­no­mów.

– To bę­dzie udana noc... – sko­men­to­wał ktoś.

[2] Don Her­bert – twórca i go­spo­darz ame­ry­kań­skiego pro­gramu po­pu­lar­no­nau­ko­wego dla dzieci, nada­wa­nego pier­wot­nie jako Watch Mr. Wi­zard (1951–1965), a na­stęp­nie wzna­wia­nego jako Mr. Wi­zard (1971–1972) i Mr. Wi­zard’s World (1983–1990).

[3] Ame­ry­kań­ski in­ży­nier, po­pu­la­ry­za­tor na­uki i pre­zen­ter te­le­wi­zyjny, znany jako au­tor ksią­żek po­pu­lar­no­nau­ko­wych oraz twórca i go­spo­darz pro­gramu te­le­wi­zyj­nego o te­ma­tyce na­uko­wej Bill Nye the Science Guy (1993–1999).

[4] Ame­ry­kań­ski ka­nał te­le­wi­zyjny dla dzieci i mło­dzieży.

O au­torce

Emily Le­ve­sque (© Den­nis Wise).

Emily Le­ve­sque wy­kłada astro­no­mię na Uni­wer­sy­te­cie Wa­szyng­tonu. In­te­re­suje się szcze­gól­nie ewo­lu­cją i śmier­cią naj­bar­dziej ma­syw­nych gwiazd we wszech­świe­cie. Pro­wa­dząc ba­da­nia, spę­dziła po­nad pięć­dzie­siąt nocy przy naj­więk­szych te­le­sko­pach na na­szej pla­ne­cie i od­była stra­tos­fe­ryczny lot nad An­tark­tydą w sa­mo­lo­cie eks­pe­ry­men­tal­nym NASA. Za swoją pracę otrzy­mała na­stę­pu­jące wy­róż­nie­nia: na­grodę im. An­nie Jump Can­non (2014), sty­pen­dium im. Al­freda P. Slo­ana (2017), na­grodę im. Fre­de­ricka Gard­nera Cot­trella (2019) i na­grodę im. New­tona Lacy’ego Pierce’a (2020). Li­cen­cjat z fi­zyki uzy­skała w Mas­sa­chu­setts In­sti­tute of Tech­no­logy, a dok­to­rat z astro­no­mii obro­niła na Uni­wer­sy­te­cie Ha­waj­skim.

Kiedy znaj­dzie wolną chwilę, pró­buje wy­brać się w po­dróż, po­grać na skrzyp­cach, po­jeź­dzić na nar­tach, ugo­to­wać coś we­dług no­wego prze­pisu lub ukoń­czyć tria­tlon, choćby w żół­wim tem­pie. Pla­nom tym czę­sto stają na prze­szko­dzie stara ka­napa i nowa książka.

Mieszka wraz z mę­żem w Se­at­tle.

To jej pierw­sza książka po­pu­lar­no­nau­kowa.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki