Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowe wydanie klasycznej już książki poświęconej relacjom architektury i zmysłów. Duński architekt w prosty, bezpośredni sposób opowiada o tym, czym jest otaczająca nas przestrzeń, co stanowi o jakości miejsc, w których żyjemy, na czym polega urok niektórych budynków. Interesuje go nie tylko aspekt przestrzenny, pisze także o kontrastach między pustką i pełnią, kolorach i planach, skali i proporcji budynków, świetle i światłocieniach, rytmie i brzmieniu architektury. Lektura tej książki jest sama w sobie zmysłowym doznaniem: zawiera ponad sto pięćdziesiąt fotografii, w większości wykonanych przez autora, a styl Rasmussena odwołującego się do codziennych doświadczeń i zwykłych ludzkich przeżyć jest bezpretensjonalny, pełen nieco staroświeckiego uroku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Andreas Feininger: Nowy Jork
Po ukazaniu się mojej poprzedniej książki, zatytułowanej Towns and Buildings, uczony angielski historyk architektury John Summerson napisał, że przedmowa powinna informować, dla kogo książka jest przeznaczona. Czytelnika należy ostrzec, by nie czuł się rozczarowany, gdy odkryje, że tekst mówi o rzeczach bardzo podstawowych. Tym razem zatem śpieszę oznajmić, że starałem się napisać niniejszą książkę w taki sposób, by była zrozumiała nawet dla zaciekawionego nastolatka. Nie dlatego, że oczekuję większego zainteresowania w tej grupie wiekowej, ale jeśli książkę może zrozumieć czternastolatek, to niewątpliwie pojmą ją także starsi. Co więcej, jest także pewna nadzieja, że sam autor zrozumiał to, co napisał – o czym czytelnik bynajmniej nie zawsze jest przekonany, gdy czyta teksty o sztuce.
Oczywiście pisałem niniejszą książkę z nadzieją, że koledzy architekci przeczytają ją i znajdą coś ciekawego w moich wieloletnich przemyśleniach i głoszonych tu koncepcjach. Jednak książka ta ma także inny cel. Uważam, że bardzo ważne jest informowanie ludzi spoza zawodu, czym się właściwie zajmujemy. W dawnych czasach cała społeczność uczestniczyła w kształtowaniu miejsc zamieszkania i narzędzi, jakimi się posługiwano. Każdy miał z tymi przedmiotami kontakt. Zdumiewająco urocze domy powstawały anonimowo, ale z naturalnym wyczuciem miejsca, materiałów i sposobu ich wykorzystania. Obecnie, w naszym wysoce cywilizowanym społeczeństwie, domy, w których ludzie muszą mieszkać i na które muszą patrzeć, są przeważnie bez wartości. Nie możemy jednak powrócić do dawnej metody osobistego nadzoru nad produkcją rzemieślniczą. Musimy iść naprzód, budząc zainteresowanie i zrozumienie dla pracy architekta. Podstawą kompetentnego profesjonalizmu jest życzliwa i zorientowana w temacie grupa amatorów, nieprofesjonalnych miłośników sztuki. Nie mam zamiaru uczyć ludzi, co jest dobre, a co złe, co jest piękne, a co brzydkie. Cała sztuka jest dla mnie sposobem ekspresji, więc to, co odpowiada jednemu artyście, może nie odpowiadać innemu. Moim celem jest – przy całej skromności – próba wyjaśnienia, na jakich instrumentach architekt gra, ukazania, jaki mają one zakres, a zatem pobudzenia zmysłów na ich muzykę. Chociaż nie zamierzam wydawać ocen estetycznych, trudno jest ukryć swoje preferencje. Gdy chce się ukazać instrument sztuki, nie wystarczy wyjaśnić zasadę jego działania, jak to robi fizyk. Trzeba, mówiąc obrazowo, zagrać na nim melodię, by słuchacz wyrobił sobie pojęcie o jego możliwościach – a wtedy czyż można nie włożyć w wykonanie uczucia i uniknąć osobistego rozłożenia akcentów?
Niniejsza książka mówi o tym, jak postrzegamy otaczające nas rzeczy. Okazało się, że niełatwo jest ująć to w słowa. Bardziej niż w innych moich książkach borykałem się z materiałem, ciągle przerabiając, by przedstawić go możliwie jasno i prosto. Wszystkie wysiłki poszłyby zapewne na marne, gdybym nie dysponował ilustracjami do tekstu. Dlatego też chciałbym podziękować Fundacji Ny Carlsberga za pomoc w zebraniu materiału ilustracyjnego. Jestem również głęboko zobowiązany mojemu wydawcy. Fakt, że książka się w ogóle ukazała, zawdzięczam dziekanowi Pietrowi Belluschiemu z MIT i MIT Press w Cambridge w stanie Massachusetts. Przyjemnością była bliska współpraca z panią Evą Wendt, która przetłumaczyła tekst z duńskiego [na angielski], a uczyniła to tak znakomicie, że sądzę, iż moi amerykańscy i brytyjscy przyjaciele rozpoznają podczas czytania mój głos. Cieszę się, że mam tu okazję wyrazić jej moje szczere podziękowanie. Z wdzięcznością wspominam również miłą i owocną współpracę z zaprzyjaźnionymi drukarzami i wykonawcami klisz.
Steen Eiler Rasmussen
Architekturę, malarstwo i rzeźbę od wielu wieków uważano za „sztuki piękne” – czyli sztuki zajmujące się „pięknem” działającym na ludzkie oko w taki sam sposób, w jaki muzyka działa na ludzkie ucho. Rzeczywiście, większość osób wyraża sądy o architekturze na podstawie tego, co widzi; zresztą książki na temat architektury są zwykle pełne zdjęć ukazujących budynki z zewnątrz.
Z punktu widzenia architekta zewnętrzny wygląd budynku jest tylko jednym z kilku istotnych czynników. Architekt studiuje plany, przekroje i elewacje, uważa bowiem, że w dobrze zaprojektowanym obiekcie wszystkie te elementy muszą z sobą harmonizować. Niełatwo jest wyjaśnić, co architekt przez to rozumie – a w każdym razie nie każdy jest w stanie to pojąć, tak samo jak nie każdy potrafi wyobrazić sobie budynek jedynie na podstawie planów. Pewien znajomy, któremu objaśniałem zamówiony przez niego projekt domu, powiedział z dezaprobatą: „Naprawdę nie lubię przekrojów”. Był on dość delikatnym człowiekiem i odniosłem wrażenie, że sam pomysł przecinania czegoś budzi w nim wstręt. Jego niechęć mogła wynikać również z właściwego pojmowania architektury jako czegoś niepodzielnego, czego nie da się pokroić na ileś tam części. Architektura nie polega na zwykłym połączeniu planów, przekrojów i elewacji. Jest ona czymś innym i równocześnie czymś potężniejszym. Nie sposób dokładnie wytłumaczyć, czym jest, bo jej granice nie są jasno określone. Sztuki w ogóle nie należy wyjaśniać – należy ją odczuwać. Jednak słowa mogą pomóc innym w tym odczuwaniu – i to właśnie spróbuję uczynić w tej książce.
Architekt pracuje z formą i bryłą tak samo jak rzeźbiarz, a z kolorem – tak samo jak malarz. Jednak tylko jego sztuka jest funkcjonalna. Rozwiązuje problemy praktyczne, tworzy instrumenty i przyrządy, którymi posługują się ludzie. Dlatego też w ocenianiu architektury przede wszystkim należy brać pod uwagę jej użyteczność.
Architektura to bardzo szczególna sztuka funkcjonalna: zamyka przestrzeń, byśmy mogli w niej zamieszkać, i ustanawia ramy dla naszego życia. Innymi słowy, różnica między rzeźbą a architekturą nie polega na tym, że pierwsza tworzy formy bardziej organiczne, a druga bardziej abstrakcyjne. Nawet najbardziej abstrakcyjna rzeźba, ograniczona do czysto geometrycznych form, nie stanie się architekturą, gdyż brak jej decydującego czynnika: użyteczności.
Znakomity fotografik Andreas Feininger zrobił raz zdjęcie ukazujące cmentarz na pograniczu Brooklynu i Queens w Nowym Jorku. Nagrobki stoją tak ciasno obok siebie, jak wieżowce w amerykańskich miastach – widać je zresztą w odległym planie.
Nawet największy wieżowiec oglądany z lecącego samolotu jest jedynie wysoką kamienną kostką; zaledwie rzeźbiarską formą, a nie prawdziwym domem, w którym żyją ludzie. Jednak gdy samolot zaczyna schodzić do lądowania, w pewnym momencie budynki całkowicie zmieniają charakter. Nagle nabierają ludzkiej skali, stają się domami dla ludzi takich jak my, a nie dla mikroskopijnych laleczek widzianych z wysokości. Ta dziwna przemiana następuje w chwili, gdy sylwetki budynków zasłaniają horyzont, więc zaczynamy patrzeć na nie z boku, a nie z góry. Przechodzą w nowe stadium istnienia, przestają być zabawkami, a stają się architekturą – architektura bowiem to kształty tworzone wokół człowieka, formy służące mieszkaniu, a nie tylko oglądaniu od zewnątrz.
Architekt jest jakby producentem teatralnym, człowiekiem aranżującym scenę, na której toczy się nasze życie. Od tego, w jaki sposób to zrobi, zależy nieskończenie wiele. Jeśli jego zamiary się powiodą, odegra rolę doskonałego gospodarza, który stara się zapewnić gościom wszelkie wygody, aby życie z nim było miłym doświadczeniem. Jednak działalność producenta jest trudna z kilku powodów. Po pierwsze, musi on wiedzieć, w jaki sposób aktorzy – którzy są całkiem zwykłymi ludźmi – zwykle grają; inaczej całe przedstawienie skończy się klapą. To, co w jednym środowisku kulturowym uznaje się za właściwe i naturalne, może okazać się całkiem nieodpowiednie w innym; to, co jest właściwe i odpowiednie w jednym pokoleniu, staje się śmieszne w następnym, gdyż ludzie zdążyli zmienić swoje gusta i przyzwyczajenia. To zjawisko dobrze uwidacznia zdjęcie Chrystiana IV, króla Danii z epoki renesansu – granego tutaj przez znanego duńskiego aktora – jadącego na rowerze. Kostium jest niewątpliwie doskonały w swoim rodzaju; również rower jest znakomity, ale razem po prostu do siebie nie pasują. Tak samo nie można robić użytku z pięknej architektury minionych epok, gdyż w nowych czasach, przy zmienionym sposobie życia, staje się ona nieprawdziwa i pretensjonalna.
W XIX wieku zrodziła się ta nieszczęsna idea, że najlepsze rezultaty daje naśladowanie pięknych starych i powszechnie podziwianych budowli. A przecież jeśli we współczesnym mieście wzniesie się nowoczesny budynek biurowy, którego fasada stanowi wierną kopię weneckiego pałacu, będzie on wyglądać obco, mimo że jego prototyp jest pełen uroku. Jednak urok ten jest widoczny wyłącznie w Wenecji – na właściwym miejscu i we właściwym otoczeniu.
Inna trudność polega na tym, że dzieło architektoniczne powinno przetrwać aż do odległej przyszłości. Architekt tworzy scenografię dla długiej, powoli toczącej się akcji, musi więc ona być na tyle elastyczna, by dostosować się do nieprzewidzianych improwizacji. Na etapie projektowania budynek powinien w miarę możności wyprzedzać swój czas, by pasował do okresu, na jaki przypadnie jego życie.
Architekt ma także coś wspólnego z zakładającym park ogrodnikiem. To jasne, że sukces ogrodnika zależy od właściwego doboru roślin. Nawet najpiękniejszy projekt parku na nic się nie zda, jeśli wybrane rośliny nie znajdą w nim właściwego dla siebie środowiska, jeśli nie będą mogły się tam rozwijać. Także architekt pracuje z żywymi stworzeniami – z ludźmi, którzy są jeszcze bardziej nieprzewidywalni niż rośliny. Jeśli nie będą się dobrze czuć w zbudowanym dla nich domu, jego piękno pozostanie bezużyteczne, gdyż dom pozbawiony życia staje się pokraczny. Popada w zaniedbanie i ruinę, a potem zmienia się w coś całkiem sprzecznego z pierwotnymi zamierzeniami projektanta. Jedną z cech dobrej architektury jest to, że używa się jej zgodnie z zamiarami architekta.
I w końcu istnieje jeszcze jedna, bardzo ważna cecha, której nie wolno pominąć przy określaniu prawdziwego charakteru architektury. Jest nim proces twórczy, czyli to, jak powstaje budynek. Architektura nie stanowi indywidualnego dzieła artysty, jak obrazy.
Szkic malarza to dokument czysto osobisty. Ślad jego pędzla jest tak samo indywidualny jak charakter pisma, a naśladownictwo byłoby fałszerstwem. Z architekturą jest inaczej. Architekt pozostaje anonimową postacią w tle. Także pod tym względem przypomina producenta teatralnego. Jego rysunki nie są celem samym w sobie, dziełem sztuki, ale po prostu zbiorem wskazówek, pomocą dla rzemieślników, którzy na ich podstawie wznoszą budynki. Architekt dostarcza zestaw całkowicie bezosobowych rysunków i planów oraz wypisane na maszynie specyfikacje. Muszą być tak jednoznaczne, by w trakcie budowy nie budziły żadnych wątpliwości. Twórca komponuje muzykę, którą grać będą inni. Co więcej, dla pełnego zrozumienia architektury należy pamiętać, że wykonawcy nie są wrażliwymi muzykami, interpretującymi zapis nutowy, nadającymi mu szczególny wyraz, wydobywającymi taką czy inną frazę. Wręcz przeciwnie, są oni masą zwykłych ludzi, którzy – jak mrówki trudzące się wspólnie nad budową mrowiska – całkiem bezosobowo użyczają swoich umiejętności, czasem nie rozumiejąc nawet tego, co pomagają stworzyć. Za nimi stoi architekt, który organizuje pracę, zatem architekturę można nazwać także sztuką organizowania. Budynek powstaje jak film bez gwiazdorów, jak rodzaj dokumentu, w którym wszystkie role obsadzono zwykłymi ludźmi.
Wenecja, Palazzo Vendramin Calergi. Ukończony w 1509 roku
Kopenhaga, dom przy Havnegade 23. Ukończony w 1865 roku. Architekt Ferdinand Meldahl
Nowy Jork, Lever House. Architekci. Skidmore, Owings & Merrill. Przykład harmonii i rytmu w architekturze w wyniku procesu twórczego
W porównaniu z innymi dziedzinami sztuki cechy te mogą wydawać się negatywne. Architektura nie jest zdolna do niesienia intymnego, osobistego przesłania; całkowicie brak jej wrażliwości emocjonalnej. Jednak ten właśnie fakt prowadzi do czegoś pozytywnego. Architekt musi szukać formy, która jest bardziej wymowna i skończona niż szkic czy osobiste studium. A zatem architektura kieruje się własnymi wartościami i osiąga wielką klarowność. Fakt, że w architekturze w ogóle pojawiły się rytm i harmonia – czy to w średniowiecznej katedrze, czy najnowocześniejszym budynku na stalowej ramie – należy przypisać organizacji, która leży u podstaw tej sztuki.
Architekturę tworzą zwykli ludzie dla zwykłych ludzi, a zatem powinna być łatwo zrozumiała dla wszystkich. Opiera się na pewnym zbiorze ludzkich instynktów, na odkryciach i doświadczeniach, wspólnych dla nas wszystkich w bardzo wczesnym okresie życia – przede wszystkim na naszym stosunku do rzeczy nieożywionych. Być może najlepiej można to zilustrować porównaniem ze zwierzętami.
Niektóre naturalne umiejętności, z którymi zwierzęta się rodzą, człowiek musi zdobywać drogą cierpliwych prób. Wiele czasu upłynie, zanim małe dziecko nauczy się stać, chodzić, skakać, pływać. Z drugiej strony istota ludzka bardzo szybko opanowuje sztukę władania rzeczami, które istnieją odrębnie od niej. Za pomocą różnych narzędzi rozwija swoje zdolności i rozszerza zakres działań w sposób niedostępny żadnemu zwierzęciu.
Bezradne dziecko zaczyna od wkładania rzeczy do buzi, dotykania ich, brania w ręce, raczkowania na nich, chodzenia po nich, by dowiedzieć się, czym są: czy są przyjazne, czy wrogie. Szybko uczy się posługiwać różnymi urządzeniami, a dzięki temu unika niektórych nieprzyjemnych doświadczeń.
Wkrótce dziecko zaczyna całkiem sprawnie używać tych rzeczy. Wydaje się, jakby jego włókna nerwowe i wszystkie zmysły przenikały w głąb nieożywionych przedmiotów. Stojąc przed murem, którego wysokość uniemożliwia mu dostanie się na szczyt, dziecko zyskuje jednak o nim pewną wiedzę. Gdy odbija od muru piłkę, odkrywa, że różni się on od naciągniętego brezentu czy papieru. Piłka pomaga mu pojąć twardość i solidność muru.
Rzym, chłopcy grający w piłkę na szczycie schodów za kościołem Santa Maria Maggiore (1952)
Rzym, widok ze szczytu schodów za Santa Maria Maggiore (1952)
Ogromny kościół Santa Maria Maggiore stoi na jednym z siedmiu sławnych wzgórz Rzymu. Początkowo miejsce to było bardzo zaniedbane, co widać na starym fresku w Watykanie. Później wyrównano zbocza i umocniono je schodami prowadzącymi do absydy bazyliki. Liczni turyści przybywający, by zwiedzić kościół, nie zauważają wyjątkowego charakteru otoczenia. Po prostu stawiają znaczek przy opatrzonym gwiazdką haśle w przewodniku i spieszą dalej. Nie odczuwają tego miejsca w taki sposób jak chłopcy, których spotkałem tam kilka lat temu. Zapewne byli to uczniowie z pobliskiej szkoły klasztornej. Podczas przerwy o godzinie jedenastej zbierali się na szerokim tarasie na szczycie schodów, gdzie oddawali się dość szczególnej grze w piłkę. Była to najwyraźniej odmiana piłki nożnej, ale czyniono w niej użytek także z muru, jak przy squashu. Mur biegnie tu po łuku i fakt ten chłopcy bardzo zręcznie wykorzystywali. Gdy piłka wypadała na aut, nie było co do tego żadnych wątpliwości, toczyła się bowiem po schodach na dół i jeszcze kilkadziesiąt metrów dalej, a któryś z chłopców rzucał się za nią, klucząc między samochodami i vespami obok wielkiego obelisku.
Nie twierdzę, że ci nastoletni Włosi zyskiwali w ten sposób większą wiedzę o architekturze niż przybywający tu turyści. Jednak całkiem nieświadomie zaznajamiali się z kilkoma podstawowymi elementami architektury: poziomymi płaszczyznami i pionowymi murami na szczycie wzgórza. Nauczyli się także robić z nich użytek. Siedząc w cieniu, przyglądałem się tej scenie i jak nigdy przedtem odczułem trójwymiarowość całej kompozycji. Kwadrans po jedenastej chłopcy odbiegli, pokrzykując i śmiejąc się. Wielka bazylika została znów sama w swojej milczącej wspaniałości. W zbliżony sposób dziecko zapoznaje się z rozlicznymi zabawkami, które pomagają mu badać otoczenie. Jeśli possie palec, a następnie uniesie w powietrze, odkryje, jaki wiatr wieje w niskich warstwach atmosfery. Z kolei latawiec jest wskaźnikiem ruchu powietrza w znacznie wyższej warstwie atmosfery. Dziecko stanowi jedność z obręczą, hulajnogą, rowerkiem. Dzięki różnorodnym doświadczeniom całkiem instynktownie uczy się, jak oceniać ciężar, twardość, fakturę czy przewodnictwo cieplne różnych przedmiotów.
Przed rzuceniem kamienia dziecko najpierw go maca, obraca, potem silniej chwyta, a w końcu waży w dłoni. Jeśli będzie to robiło często, wkrótce potrafi powiedzieć, jaki jest kamień, w ogóle go nie dotykając – wystarczy mu spojrzenie.
Różne piłki używane w angielskich grach
Filiżanka w kształcie gruszki produkowana przez Wedgwooda. Filiżanka była miękka podczas kształtowania, po wypaleniu materiał stwardniał, ale formę wciąż można określić jako miękką
W kulistym przedmiocie zauważamy nie tylko jego kształt. Bliższe przyjrzenie się to jakby dotykanie go dłonią, mające na celu doświadczalne poznanie różnych jego cech.
Choć wiele rodzajów piłek i kulek używanych w różnych grach ma ten sam kształt geometryczny, widzimy w nich przedmioty o bardzo różnym charakterze. Już choćby ich wielkość w stosunku do ludzkiej ręki nadaje im różną jakość. Pewną rolę odgrywa kolor, ale znacznie ważniejsze są ciężar i wytrzymałość. Duża piłka futbolowa, którą się kopie, różni się zasadniczo od małej białej piłki tenisowej, którą uderza się dłonią lub rakietą, stanowiącą przedłużenie dłoni.
Już w najmłodszych latach dziecko uczy się, że niektóre rzeczy są twarde, inne miękkie, a niektóre tak plastyczne, że można je ugniatać i kształtować dłońmi. Uczy się, że twarde rzeczy można zgnieść jeszcze twardszymi, a wówczas poszczególne kawałki otrzymują ostre krawędzie i szpiczaste zakończenia – dlatego przedmioty cięte jak diament robią wrażenie twardych. Z kolei substancjom poddającym się kształtowaniu, na przykład ciastu na chleb, można nadać zaokrąglone formy i niezależnie od tego, jak się je będzie cięło, przekrój zawsze zachowa miękką linię łuku.
Takie obserwacje uczą nas, że niektóre formy nazywają się twardymi, a inne miękkimi, niezależnie, czy zrobiono je z twardego, czy miękkiego materiału.
Za przykład „miękkiej” formy z twardego materiału może posłużyć tak zwana gruszkowa filiżanka z angielskiej firmy Wedgwood. Jest to dawny model, nie da się jednak stwierdzić, kiedy ta forma pojawiła się po raz pierwszy Znacznie odbiega od klasycznych kształtów, jakie preferował założyciel firmy, Josiah Wedgwood. Być może ma perskich przodków, a pozwolono jej zachować angielskie przebranie, ponieważ tak dobrze odpowiada sztuce garncarskiej. Oczyma duszy można niemal zobaczyć, jak rodzi się na kole garncarskim, jak miękka glinka poddaje się palcom garncarza, które przyciskają ją w dolnej części, by rozszerzyć wyżej. Uszka nie kształtuje się w formie, jak w większości dzisiejszych filiżanek, ale palcami. By uniknąć ostrych krawędzi, plastyczną glinkę wyciska się jak pastę do zębów z tubki, kształtuje na palcach garncarza i przytwierdza do filiżanki, tworząc wdzięczny łuk, wygodny dla ujmującej go dłoni. Człowiek robiący te uszka w fabryce Wedgwooda powiedział mi, że jest to wspaniała praca i zawijanie uszka ku filiżance w kształcie gruszki sprawia mu przyjemność. Nie znał słów, którymi mógłby wyrazić bardziej złożone doznania; gdyby potrafił, powiedziałby być może, że odpowiada mu rytm filiżanki i uszka. Nie umiał o tym mówić, ale instynktownie to czuł. Gdy stwierdzamy, że filiżanka ma „miękką” formę, wynika to z doświadczeń zebranych w dzieciństwie – wówczas to uczyliśmy się, jak miękkie i twarde materiały odpowiadają na skierowane na nie działanie. Choć filiżanka po wypaleniu jest twarda, jesteśmy świadomi, że w momencie kształtowania była miękka.
W tym wypadku mamy do czynienia z miękkim przedmiotem, utwardzonym przez specjalny proces, czyli wypalanie. Łatwo zrozumieć, dlaczego wciąż myślimy o nim jako o miękkim. Czasem jednak nawet wówczas, gdy użyty materiał był od początku twardy, możemy mówić o miękkich formach. Pojęcie miękkich i twardych form, wysnute z kontaktu z przedmiotami tak małymi, że można je wziąć do ręki, odnosi się nawet do wielkich struktur.
Za typowy przykład obiektu o miękkich formach może posłużyć angielski most zbudowany w początkach XIX wieku. Oczywiście wzniesiono go z cegły, czyli materiału, który był twardy w momencie konstrukcji. Gdy patrzy się na most, nie sposób jednak pozbyć się wrażenia, że był on ugniatany i formowany, że odpowiadał na nacisk tak samo, jak czynią to brzegi rzek i strumieni, przybierając formy wijące się i krzywolinijne, ponieważ płynąca woda zabiera ziemię i żwir z jednego brzegu i przenosi na drugi. Most ma podwójną funkcję: jest to biegnąca górą droga i równocześnie brama nawigacyjna, która wydaje się wyżłobiona siłą płynącej wody.
Angielski most wzniesiony w wielkim okresie budowania kanałów w początkach XIX wieku. Przykład „miękkiej” formy wykonanej z cegły
Rzym, Palazzo Punta di Diamanti. Budynek o typowo „twardej” formie
Jako przykład cechy przeciwstawnej, czyli obiektu o zdecydowanie „twardej” formie, wybraliśmy Palazzo Punta di Diamanti w Rzymie. Nie tylko cała bryła budynku jest ostro zarysowanym graniastosłupem, ale jeszcze dolna część została wykonana z kamienia boniowanego w kształcie jakby wystających piramid, czyli z tak zwanych ciosów diamentowych. Tutaj przejęto detal z małego obiektu i zastosowano na znacznie większą skalę.
W niektórych epokach preferowano tego rodzaju twarde efekty, w innych starano się wznosić „miękkie” budynki. Najczęściej jednak dla kontrastu zestawiano miękkość z twardością. Forma może robić także wrażenie ciężkiej lub lekkiej. Mur wzniesiony z wielkich kamieni, których przyciągnięcie na teren budowy i wbudowanie we właściwe miejsce musiało kosztować wiele wysiłku, wydaje się nam ciężki. Gładka ściana sprawia wrażenie lekkiej nawet wówczas, gdy wymagała znaczniejszego nakładu pracy, i w rzeczywistości waży dużo więcej niż kamienny mur. Intuicyjnie czujemy, że mury granitowe są cięższe od ceglanych, choć nie mamy pojęcia o ich rzeczywistej wadze. Mury z kamiennych ciosów z głębokimi spoinami są często naśladowane w cegle nie w celach zwodniczych, ale jako wyraz ekspresji artystycznej.
Wrażenie twardości i miękkości, ciężkości i lekkości ma związek z typem powierzchni materiału. Istnieją niezliczone rodzaje powierzchni, od najbardziej szorstkich po najdelikatniejsze. Gdyby materiały budowlane podzielić według stopnia ich chropowatości, różnice między wieloma z nich byłyby niemal niezauważalne. Na jednym końcu skali znajdowałyby się nieheblowane drewno i tynk kamyczkowy, na drugim – polerowany kamień i gładki fornir.
Być może nie ma nic dziwnego w fakcie, że dostrzegamy takie różnice gołym okiem, ale niewątpliwie godne uwagi jest to, że nie dotykając niczego, jesteśmy świadomi podstawowej różnicy między cegłą szamotową, kamieniem krystalicznym a betonem.
Aarhus w Danii, chodnik miejski
Londyn, chodnik w dzielnicy Bloomsbury
Haga, klinkierowa jezdnia
Kopenhaga, kolumnada na klinkierowej posadzce. Ciężkie granitowe kolumny stoją wprost na lżejszym materiale, rozbijając ceglany wzór
Fryburg, Szwajcaria. Placyk wyłożony kostką brukową
Fryburg, Szwajcaria. Kamienie brukowe na placyku widziane z tarasu u góry
Chodniki w Danii często układa się obecnie z kilku rzędów betonowych płyt, rozdzielonych granitową kostką. Jest to niewątpliwie praktyczne rozwiązanie – gdy trzeba podnieść betonową płytę, można oprzeć łom o twardy granit, który nie kruszy się łatwo. Jednak połączenie to daje wyjątkowo nieharmonijną powierzchnię. Granit i beton nie komponują się dobrze. Oba materiały mają tak różny stopień gładkości, że czuje się to nieprzyjemnie nawet przez podeszwy butów. A jeśli jeszcze, jak czasami się zdarza, po obu stronach takiego chodnika ciągnie się szeroki pas asfaltu lub żwiru, ograniczony krawężnikiem, to współczesny duński chodnik staje się prawdziwym zestawem próbek materiałów nawierzchniowych. Nie ma porównania z chodnikami z bardziej cywilizowanych czasów, miłymi dla oka i wygodnymi dla stopy. Londyńczycy nazywają swoje chodniki pavements i trudno byłoby znaleźć przykład bardziej kulturalnej nawierzchni.
W Szwajcarii z dużym wyczuciem smaku stosuje się kostkę brukową. Widać to na fotografiach spokojnego skweru we Fryburgu: pięknie ułożona nawierzchnia sprawia patrzącemu estetyczną przyjemność, a w dodatku znakomicie komponuje się z bladożółtym wapieniem muru i fontanny. Wiele materiałów można bardzo udanie wykorzystać na nawierzchnie, ale ich łączenie i stosowanie musi być przemyślane, nie dowolne. W Holandii pokrywa się ulice i drogi klinkierem, dzięki czemu są one gładkie i przyjemne dla oka, gdy jednak tego samego materiału użyje się jako podstawy granitowych filarów – jak w Stormgade w Kopenhadze – rezultat nie jest korzystny. Przede wszystkim klinkier się kruszy, ale w dodatku patrzący ma nieprzyjemne wrażenie, że ciężkie słupy zagłębiają się w miększym materiale.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy dziecko uświadamia sobie istnienie faktury różnych materiałów, zdaje sobie także sprawę z różnicy między naprężeniem a rozluźnieniem. Chłopiec, który mocno naciąga cięciwę zrobionego własnoręcznie łuku, cieszy się jej naprężeniem i już do końca życia będzie wiedział, co znaczy napięty łuk. Z kolei widok sieci rybackich rozwieszonych do wyschnięcia pozwala mu poznać, jak pełne spoczynku są ich luźne ciężkie linie.
Istnieją monumentalne struktury o wielkiej prostocie dające tylko jeden efekt: twardości lub miękkości. Większość budowli jest jednak połączeniem miękkości i twardości, lekkości i ciężkości, napięcia i luzu oraz wielu rodzajów powierzchni. Są to wszystko elementy architektury, cechy, które architekt może zastosować. A dla właściwego odczuwania architektury należy być świadomym wszystkich tych elementów.
Wenecja, sieci rybackie rozwieszone do wyschnięcia. Wypukłe formy kopuł widziane przez zwisające linie sieci
Przejdźmy teraz od poszczególnych właściwości do samych obiektów.
Gdy zastanawiamy się nad narzędziami wytwarzanymi przez człowieka – stosując słowo „narzędzia” w szerokim sensie, obejmującym budynki i znajdujące się w nich pomieszczenia – stwierdzamy, że człowiek potrafił nadać każdemu z nich indywidualny charakter dzięki zastosowanemu materiałowi, formie, kolorowi i innym dostrzegalnym właściwościom. Każde narzędzie ma, jak się wydaje, odrębną osobowość, przemawiającą do nas jak pomocny przyjaciel, jak dobry kolega. I każdy instrument wywiera własny, odrębny wpływ na nasze umysły.
W ten sposób najpierw człowiek odciska piętno na wytwarzanych przez siebie narzędziach, a następnie te narzędzia wywierają wpływ na człowieka. Stają się czymś więcej niż czysto użytkowymi przedmiotami. Nie tylko rozszerzają nasze pole działania, ale i zwiększają witalność. Rakietą tenisową uderza się piłkę lepiej niż dłonią, nie to jest jednak najważniejsze. W gruncie rzeczy samo uderzanie piłki nie stanowi jakiejś odrębnej wartości dla kogokolwiek, ale używanie rakiety tenisowej sprawia, że czujemy się pełni życia, energii i chęci działania. Sam widok rakiety stymuluje tenisistę w sposób trudny do opisania. Jeśli jednak zwrócimy się ku innemu elementowi sprzętu sportowego – na przykład ku butom do konnej jazdy – natychmiast zdamy sobie sprawę, jak różne rzeczy budzą odmienne doznania. Angielski but do konnej jazdy ma w sobie coś arystokratycznego. Jest to dość dziwnie wyglądający skórzany futerał, odlegle tylko przypominający kształt ludzkiej nogi. Budzi myśli o elegancji i luksusie – przywołuje wyobrażenie tańczących pod jeźdźcem rasowych koni i czerwonych kubraków. Albo weźmy na przykład parasol. Jest to pomysłowy, całkowicie funkcjonalny wynalazek, zgrabny i praktyczny, ale absolutnie nie pasuje do towarzystwa rakiety tenisowej czy butów do konnej jazdy. Te przedmioty nie mówią tym samym językiem. Parasol ma w sobie coś wybrednego, coś raczej chłodnego i pełnego rezerwy, jakiś wyraz godności, którego rakieta tenisowa jest całkowicie pozbawiona.
Każdy przyrząd ma własną fizjonomię. Widok rakiety tenisowej budzi poczucie energii
Angielski but do jazdy konnej ma arystokratyczny wygląd i przywodzi na myśl bogactwo i elegancję
Doszliśmy do miejsca, w którym nie możemy opisać naszych wrażeń na temat jakiegoś przedmiotu, nie traktując go jak żywej rzeczy o własnej fizjonomii. Nawet bowiem najdokładniejszy opis, podający wszystkie zewnętrzne cechy, nie przekaże w najmniejszym stopniu tego, co jest w naszym mniemaniu istotą danej rzeczy. Tak jak nie zauważamy poszczególnych liter w słowie, ale chwytamy ogólny sens tego, co ono znaczy, tak samo nie jesteśmy zazwyczaj świadomi tego, co konkretnie dostrzegamy, a jedynie dociera do nas koncepcja zrodzona w naszym umyśle w akcie postrzegania.
Nie tylko rakieta tenisowa, ale w ogóle wszystko związane z grą – korty, strój tenisisty – budzi te same wrażenia. Strój jest luźny i wygodny, buty są miękkie – całość pasuje do swobody, z jaką gracz porusza się po korcie, leniwie podnosząc piłki, rezerwując energię na chwilę, gdy zacznie się gra, a on będzie musiał wykazać się szybkością i koncentracją. Jeśli później w ciągu dnia ten sam człowiek pojawi się gdzieś w oficjalnej funkcji, w mundurze lub garniturze, zmianie ulegnie nie tylko sam jego wygląd, ale cały sposób bycia. Ubranie wpływa na sposób poruszania się i chodzenia – w oficjalnym stroju będzie pełen rezerwy i godności.
Przechodząc od tych przykładów z codziennego życia do architektury, stwierdzamy, że najlepsze budowle powstają wtedy, gdy architekta zainspirował jakiś problem, coś, co może nadać budynkowi odmienny wyraz. Takie obiekty rodzą się w szczególnej atmosferze i przekazują tę atmosferę innym.
Cechy zewnętrzne pozwalają przesłać uczucia i nastroje od jednej osoby do drugiej. Często jednak jedyny przekaz mówi o konformizmie. Człowiek jest mniej samotny, gdy czuje, że należy do większego ruchu. Ludzie gromadzący się w jakimś celu starają się do siebie upodobnić. Jeśli jeden z nich dojdzie do wniosku, że za bardzo rzuca się w oczy, zapewne poczuje się nieszczęśliwy i nie będzie w stanie czerpać przyjemności z całej imprezy.
Na obrazach z epoki wszyscy wyglądają przeważnie bardzo podobnie. Nie chodzi tu tylko o strój i typ fryzury, ale także o postawę, ruchy i w ogóle sposób bycia. Pamiętniki z tego samego okresu opisują życie współgrające z zewnętrznym obrazem. Ponadto widać, że budynki, ulice i miasta były dostosowane do rytmu epoki.
Gdy dana epoka przejdzie już do historii, historycy stwierdzają, że w tym okresie dominował konkretny styl, i nadają mu nazwę. Jednak osoby wówczas żyjące nie były świadome tego stylu, bo postępowały i ubierały się w sposób najbardziej dla nich naturalny. Mówimy o epoce gotyku czy baroku, a handlarze antykami i ci, którzy żyją z produkowania fałszywych antyków, znają wszystkie drobne szczegóły cechujące każdy styl we wszystkich jego fazach. Detale nie mówią jednak niczego istotnego o architekturze po prostu dlatego, że celem wszelkiej dobrej architektury jest stworzenie spójnych całości.
Zrozumienie architektury to zatem nie to samo, co umiejętność określenia stylu budynku na podstawie pewnych zewnętrznych jego cech. Nie wystarczy widzieć architektury, trzeba jej jeszcze doświadczyć. Trzeba zaobserwować, jak została zaprojektowana dla konkretnego celu i jak współgra z ogólną koncepcją i rytmem danej epoki. Trzeba mieszkać w pokojach, czuć, jak się wokół zamykają, jak w naturalny sposób przechodzi się z jednego do drugiego. Trzeba uzmysłowić sobie fakturę, odkryć, dlaczego użyto takich, a nie innych kolorów, w jakiej mierze ich wybór zależał od zorientowania pokoi w stosunku do okien i światła słonecznego. Dwa mieszkania położone jedno nad drugim, z pokojami o tych samych wymiarach i otworach, mogą być absolutnie inne dzięki zasłonom, tapetom i meblom. Trzeba doświadczyć wpływu, jaki na koncepcję przestrzeni ma akustyka: inaczej rozchodzi się dźwięk w wielkiej katedrze, budząc echa i długo wibrując w powietrzu, inaczej zaś w niewielkim, wyłożonym boazerią pokoju, wypełnionym zasłonami, dywanami i poduszkami.
Stosunek człowieka do narzędzi można ogólnie opisać w następujący sposób: dzieci zaczynają od zabaw klockami, piłkami i innymi rzeczami dającymi się ująć w dłonie, ale w miarę upływu czasu wymagają coraz lepszych narzędzi. Na pewnym etapie rozwoju większość dzieci ma ochotę zbudować sobie jakiś rodzaj schronienia. Może to być prawdziwa pieczara wykopana w skarpie albo prymitywny szałas z nieheblowanych desek. Często bywa to po prostu tajny zakątek wśród krzaków lub namiot utworzony z dywanika zawieszonego na dwóch krzesłach. Taka „zabawa w jaskiniowców” występuje w tysiącu odmian, ale mają one jedną rzecz wspólną: zamknięcie przestrzeni do wyłącznego użytku dziecka. Także wiele zwierząt potrafi zbudować sobie schronienie, wykopując jamę w ziemi lub konstruując nad ziemią jakiś rodzaj osłony. Każdy gatunek robi to zawsze w ten sam sposób. Jedynie człowiek buduje mieszkania różniące się w zależności od wymagań, klimatu i wzorca kulturowego. Zabawa dzieci znajduje kontynuację w tworach dorosłych. W ten sam sposób człowiek przechodzi od zabawy klockami do najbardziej skomplikowanych narzędzi i od zabawy w jaskiniowców do coraz bardziej złożonych metod zamykania przestrzeni. Po trochu stara się nadać formę całemu swojemu otoczeniu.
I właśnie to wprowadzanie porządku i wzajemnych związków do ludzkiego otoczenia jest zadaniem architekta.