Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
OSTATNI TOM WIZJONERSKIEJ SERII, KANONU LITERATURY SCIENCE FICTION.
„Odyseja kosmiczna 3001. Finał to niesamowita i wprost zniewalająca przyjemność” - „BusinessWeek”
Tysiąc lat po tym, jak misja w kierunku Jowisza zakończyła się niepowodzeniem, a David Bowman stał się „gwiezdnym dzieckiem”, Frank Poole dryfuje w próżni, zamrożony i zapomniany. Niespodziewanie jednak zostaje odnaleziony i przywrócony do życia w świecie zupełnie odmiennym od tego, który niegdyś zostawił. A monolit nie powiedział jeszcze ostatniego słowa…
„Fascynujący obraz przyszłości: miasta w wieżach sięgających od równika Ziemi daleko w przestrzeń kosmiczną, kolonizacja Wenus i wyzwolenie od religii”. - „Newsweek”
„Mistrz literatury science fiction zabiera kolejne pokolenia czytelników na dalekie, samotne wyprawy we wszechświat”. - „USA Today”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
Dla Cherene, Tamary i Melindy —
niech wasze stulecie będzie szczęśliwsze niż moje
Tak właśnie możemy ich nazwać: Pierworodnymi. Chociaż w najmniejszym nawet stopniu nie przypominali ludzi, też byli cieleśni i też krwawili, a gdy spojrzeli niegdyś w otchłań kosmosu, ogarnęły ich i podziw, i lęk — i poczucie osamotnienia. Gdy tylko urośli w siłę, zaczęli szukać wśród gwiazd bratniej duszy.
W trakcie dalekich wypraw natykali się na wiele rozmaitych postaci życia w różnych stadiach ewolucji i aż nazbyt często byli świadkami, jak nikła iskierka inteligencji gasła pośród mroku kosmicznej nocy.
Ponieważ w całej Galaktyce nie znaleźli niczego bardziej cennego niż rozum, gdzie tylko mogli, tam wspomagali jego kiełkowanie. Niczym farmerzy na polu gwiazd siali i bywało, że zbierali potem plony.
Niekiedy zaś, niechętnie, ale musieli pielić.
Kiedy ich statek wszedł do Układu Słonecznego, wielkie dinozaury dawno już przeminęły, zgładzone w świcie swego istnienia przez przypadkowego gościa z przestrzeni kosmicznej. Pierworodni przemknęli nad zlodowaciałymi, zewnętrznymi planetami, zatrzymali się na krótko przy pustynnym, umierającym Marsie i w końcu spojrzeli na Ziemię.
Ujrzeli świat rojący się od wszelkiego życia. Badali je całe lata, zbierali okazy, katalogowali. Gdy dowiedzieli się już wszystkiego, czego dowiedzieć się mogli, zaczęli działać. Ingerowali w rozwój całego szeregu gatunków, tak lądowych, jak i morskich. Czy z powodzeniem, to rozstrzygnąć się miało dopiero za co najmniej milion lat.
Byli cierpliwi, ale nie nieśmiertelni. Czekały na nich jeszcze miliardy innych słońc, więc odlecieli wkrótce, zniknęli w otchłani kosmosu, wiedząc, że nigdy tu nie wrócą. Zresztą nie było takiej potrzeby: zostawione na miejscu sługi same mogły dokonać dzieła.
Na Ziemi epoki lodowcowe przemijały jedna za drugą, na niezmiennej powierzchni Księżyca zaś cierpliwie czekał sekretny strażnik z gwiazd. Jeszcze wolniejszym rytmem pulsowały w Galaktyce pływy życia. Dziwne, czasem piękne, a czasem straszne imperia powstawały i upadały, przekazując swą wiedzę i dorobek następcom.
Gdzieś daleko, wśród gwiazd ewolucja wkraczała w wyższe stadia. Pierwsi odkrywcy Ziemi dawno już porzucili cielesne powłoki. Skonstruowali sprawniejsze maszyny, organiczne nośniki, i dokonali przeprowadzki. Z początku mózgów, a potem wyłącznie myśli. W pancerzach z metalu i kryształu ruszyli jeszcze dalej w Galaktykę. Nie budowali już statków kosmicznych, sami nimi byli.
Epoka machin nie trwała długo. Eksperymentując nieustannie, nauczyli się składować wiedzę bezpośrednio w tkance przestrzeni. Utrwalone w zastygłych koronkach światła myśli mogły trwać wiecznie.
Pierworodni stali się postacią czystej energii. Ich porzucone na tysiącach światów cielesne powłoki zatańczyły bezrozumnie, zadrżały i zległy, by obrócić się w pył.
Teraz byli panami Galaktyki, samą siłą woli mogli mknąć między gwiazdami, niczym delikatna mgiełka przesączali się przez szczeliny przestrzeni. Wolni od ograniczeń bytów materialnych nie zapomnieli jednak o swym pochodzeniu, o tym, jak zrodzili się kiedyś w ciepłym szlamie dawno już wyschłego morza. A ich cudowne maszyny nadal działały, nadzorując rozpoczęte miliony lat wcześniej eksperymenty.
Jednak nie zawsze bywały posłuszne instrukcjom twórców. Jak wszystkie maszyny ulegały niszczącemu wpływowi czasu i jego cierpliwej, wiecznie czuwającej służki: entropii.
I niekiedy odkrywały i wyznaczały sobie nowe, własne cele.
Kapitan Dimitri Chandler [M2973.04.21/93.106//Mars/Akad. Kosm. 3005], dla przyjaciół Dim, był wyraźnie rozdrażniony i miał po temu słuszne powody. Wiadomość z Ziemi potrzebowała sześciu godzin, aby dotrzeć do holownika kosmicznego Goliat, który krążył aż za orbitą Neptuna, i gdyby przybyła choć dziesięć minut później, mógłby z czystym sumieniem odpowiedzieć: ,,Przykro mi, ale nic z tego. Właśnie zacząłem rozwijać ekran przeciwsłoneczny”.
I byłby usprawiedliwiony, bo opakowywanie jądra komety w grubą tylko na kilka molekuł folię odblaskową to nie robota, którą można przerwać w połowie.
Obecnie najlepsze, co mógł uczynić, to posłuchać tego niezwykłego żądania, tym bardziej że Przysłoneczni i tak narazili się już mocno Żółtym, chociaż nie z własnej winy. Eksploatacja lodowych zasobów pierścieni Saturna zaczęła się jeszcze w dwudziestym ósmym wieku, przed trzystu laty. Kapitan Chandler nigdy nie potrafił dostrzec żadnych różnic na zestawianych przez nowoczesnych ekologów obrazkach „przed” i „po” mających ilustrować przyszłe skutki niebieskiego wandalizmu. Wszelako opinia publiczna, wciąż wyczulona po klęskach ekologicznych poprzednich stuleci, spojrzała na sprawę inaczej i większość poparła hasło: „Ręce precz od Saturna!”. Tym sposobem zamiast złodziejem pierścienia Chandler został powiernikiem. Wypasał komety.
Wypuszczał się też poza Układ Słoneczny całkiem spory kawałek drogi do Alfy Centauri, gdzie polował na bryły krążące w Pasie Kuipera. Było tam dość lodu, by zalać Merkurego i Wenus oceanem głębokim na parę kilometrów, chociaż musiało minąć jeszcze kilka stuleci, nim uda się wygasić ognie piekielne tych dwóch planet, czyniąc je zdatnymi do życia. Żółci (dawniej Zieloni) wciąż oczywiście protestowali, ale jakby z mniejszym zapałem. Gigantyczne fale tsunami spowodowane upadkiem wielkiego meteorytu do Pacyfiku w roku 2304 pochłonęły miliony ofiar i ludzkość uświadomiła sobie wówczas, że zbyt wiele jajek wkłada do jednego, niebezpiecznie kruchego koszyka. O ironio, gdyby ten skalny blok runął na ląd, szkody nie byłyby nawet w części tak dotkliwe!
Zresztą, pomyślał Chandler, przesyłka trafi na miejsce i tak dopiero za pięćdziesiąt lat, zatem tydzień opóźnienia nie zrobi różnicy. Tyle tylko że trzeba będzie powtórzyć wszystkie obliczenia dotyczące rotacji, środka masy i miejsc przyłożenia wektorów ciągu. Przeliczyć i przesłać na Marsa w celu dodatkowego sprawdzenia. Gdy w grę wchodzą miliardy ton lodu, które z czasem mają przeciąć orbitę Ziemi, żaden środek bezpieczeństwa nie jest zbędny.
Ludzie już od dawna robili podobne rzeczy. Nad biurkiem kapitana Chandlera wisiała stara fotografia przedstawiająca trójmasztowy parowiec na tle przytłaczającej jednostkę góry lodowej. W takiej samej scenerii znajdował się obecnie Goliat.
Jakie to dziwne, myślał czasem, że jedno pokolenie widziało zarówno takie statki jak ów Discovery ze zdjęcia, i ten drugi, identycznej nazwy, który po raz pierwszy poniósł ludzi w pobliże Jowisza. Cóż by powiedzieli dawni badacze Antarktyki, gdyby przyszło im stanąć dziś na mostku Goliata?
Na pewno byliby mocno zdezorientowani ścianą lodu ciągnącą się jak daleko sięgnąć wzrokiem w dół i w górę. Był to zresztą osobliwy lód, niemający nic z bieli i błękitów polarnych lodowców. Wyglądał na brudny i w rzeczy samej taki właśnie był. W dziewięćdziesięciu procentach składał się z wody, resztę tworzyły domieszki związków węgla i siarki parujące już w temperaturze niewiele przekraczającej zero absolutne. Próba stopienia kostki takiego lodu dostarczyłaby wrażeń raczej niemiłych. Jak powiedział niegdyś pewien znany astrochemik: „Komety mają cuchnący oddech”.
— Skipper do wszystkich — obwieścił Chandler. — Mała zmiana programu. Poproszono nas o odłożenie operacji i zbadanie obiektu wychwyconego przez radar Straży Kosmicznej.
— A konkrety? — spytał jakiś głos, gdy umilkł w interkomie chór jęków.
— Niewiele wiem, ale podejrzewam, że to sprawka jakiegoś kolejnego komitetu obchodów tysiąclecia, który zapomniano rozwiązać.
Tym razem jęki zabrzmiały jeszcze głośniej. Wszyscy mieli już serdecznie dość celebry towarzyszącej końcowi drugiego tysiąclecia. Gdy pierwszy dzień stycznia roku 3001 minął wreszcie spokojnie jak każdy inny, ludzkość odetchnęła z ulgą. Końca świata nie było, można wracać do normalnych zajęć.
— Tak czy owak, pewnie znów fałszywy alarm, jak ostatnim razem. Zrobimy swoje i jak najszybciej wracamy do pracy. Wyłączam się.
W karierze Chandlera był to trzeci przypadek, gdy kazano mu tropić tajemnicze obiekty. Mimo stuleci eksploracji Układ Słoneczny wciąż dostarczał niespodzianek, zatem może Straż wiedziała, co robi. Byle tylko nie okazało się, że oto objawił się kolejny dureń marzący o odkryciu legendarnej złotej asteroidy. Gdyby nawet takie dziwo istniało, w co Chandler ani trochę nie wierzył, byłaby to ledwie mineralna ciekawostka o realnej wartości nieporównanie mniejszej niż wyprawiana ku Słońcu życiodajna góra lodu.
Była jeszcze jedna możliwość i tę Chandler traktował poważnie. Skonstruowane przez rasę ludzką próbniki przeniknęły już w kosmos na odległość ponad stu lat świetlnych od Ziemi, a monolit z krateru Tycho przypominał, że inne cywilizacje uprawiają podobną działalność. W Układzie Słonecznym mogły krążyć lub przezeń przelatywać jeszcze inne artefakty obcych. Chandler podejrzewał, że Straż coś takiego właśnie znalazła, bo nikt nie ośmieliłby się nakazywać holownikowi pierwszej klasy pogoni za niezidentyfikowanym echem radarowym.
Pięć godzin później Goliat natrafił na ślad obiektu. Był jeszcze daleko, na maksymalnym zasięgu czujników, ale i tak wydawał się absurdalnie mały. W miarę zbliżania ustalono, że to coś jest metaliczne i długie góra na parę metrów. Poruszało się po orbicie wybiegającej z Układu Słonecznego, co wskazywało na jakiś śmieć epoki kosmicznej. Przez tysiąc lat zebrało się ich naprawdę sporo. Kapitan pomyślał, że być może pewnego dnia one jedyne zaświadczą, że człowiek kiedykolwiek istniał.
Podeszli na tyle blisko, by obejrzeć obiekt przez teleskop. Wtedy kapitan Chandler trochę pobladł. Widać jest tam na dole ktoś, kto pilnie bada zapiski z okresu pierwszych lotów. Jaka szkoda, że komputer podał mu dane tej orbity o kilka lat za późno. Byłoby jak znalazł na obchody tysiąclecia.
— Mówi Goliat — nadał Chandler na Ziemię głosem nieco drżącym, ale podniosłym. — Przyjmujemy na pokład tysiącletniego astronautę. I chyba wiem, kto to jest.
Frank Poole obudził się, ale niczego nie pamiętał. Nie był pewien nawet własnego imienia.
Bez wątpienia znajdował się w szpitalu, mimo zamkniętych powiek zmysły odbierały proste i jednoznacznie świadczące o otoczeniu sygnały. W powietrzu unosiła się słaba woń środków odkażających, taka sama jak… Tak, właśnie! Jak wtedy, gdy będąc nastolatkiem, złamał kiedyś żebro podczas mistrzostw Arizony w szybowaniu pod latawcem!
Wspomnienia wracały z wolna. Nazywam się Frank Poole, jestem zastępcą dowódcy amerykańskiego statku Discovery w ściśle tajnej misji do Jowisza…
Nagle jego serce zmieniło się w sopel lodu. Jak na zwolnionym filmie przewinął mu się przed oczami widok kapsuły, która wymknęła się spod kontroli i leciała prosto na niego, wyciągała manipulatory… Potem doszło do bezgłośnego zderzenia. I rozległ się donośny syk uciekającego ze skafandra powietrza. Ostatnie, co pamiętał, to jak wirując bezradnie w próżni, usiłował bezskutecznie na nowo podłączyć zerwany przewód.
Cóż, cokolwiek dziwnego zdarzyło się z tą kapsułą, teraz był bezpieczny. Zapewne Dave zorganizował błyskawiczną akcję ratunkową i sprowadził go na statek, zanim niedotleniony mózg zaczął obumierać.
Dobry kumpel z tego Dave’a, pomyślał. Będę musiał mu podziękować, chociaż chwilę… Z pewnością nie jestem na pokładzie Discovery. Musiałem być nieprzytomny na tyle długo, że przetransportowano mnie aż na Ziemię!
Gonitwa myśli została przerwana za sprawą siostry przełożonej i dwóch pielęgniarek, które weszły do pokoju. Wszystkie trzy nosiły taki sam biały strój, niezmienny znak ich profesji. Wyglądały na lekko zdumione. Poole ucieszył się jak dziecko, sądząc, że pewnie obudził się przedwcześnie i pokrzyżował im nieco plany.
— Cześć! — powiedział, ożywiwszy wreszcie po paru próbach struny głosowe. Czuł, jakby osiadła na nich rdza. — Jak tam ze mną?
Siostra uśmiechnęła się i przyłożyła palec do ust w jednoznacznym geście zakazującym wszelkich prób mówienia. Pielęgniarki wprawnie sprawdziły mu tętno, temperaturę i odruchy. Gdy jedna z nich uniosła jego prawą rękę i pozwoliła jej opaść, Poole zauważył coś szczególnego. Kończyna opadała powoli, zbyt wolno jak na normalne ciążenie. Sam też czuł się dziwnie lekki. Z ciekawości spróbował się poruszyć.
Zatem muszę być na jakiejś innej planecie. Lub na stacji kosmicznej ze sztucznym ciążeniem. Na pewno nie na Ziemi.
Już miał o to spytać, gdy siostra przycisnęła mu coś do szyi, poczuł dziwne łaskotanie i momentalnie zasnął. Zanim odpłynął w ciemność bez majaków, pomyślał sobie coś jeszcze.
Dziwne, że przez cały czas nie odezwały się ani słowem.
Gdy znów się obudził, siostra i pielęgniarki stały obok łóżka. Znalazł dość siły, by jednak się odezwać:
— Gdzie jestem? Tyle przecież możecie mi powiedzieć!
Trzy kobiety wymieniły spojrzenia. Wyraźnie nie wiedziały, co robić. W końcu siostra przemówiła. Powoli i starannie wymawiała każde słowo z osobna:
— Wszystko w porządku, panie Poole. Profesor Anderson zaraz tu będzie i wszystko panu wyjaśni.
Co wyjaśni? Poole poczuł się zdezorientowany. Dobrze chociaż, że kobieta mówi po angielsku, chociaż ten jej akcent… Nie potrafił go rozpoznać.
Anderson musiał zostać wezwany już nieco wcześniej, bo drzwi otwarły się ledwie po kilku chwilach. Przez mgnienie oka Poole widział zgromadzony za nimi tłumek ciekawskich. Poczuł się jak nowy okaz w ogrodzie zoologicznym.
Profesor był mężczyzną niskim i eleganckim, o urodzie zdradzającej nader zróżnicowanych przodków. Poole rozpoznał rozmaite wpływy cech chińskich, polinezyjskich i nordyckich. Przywitał pacjenta uniesieniem prawej dłoni, potem wyraźnie coś sobie przypomniał i z niejakim wahaniem wyciągnął tę rękę do uścisku. Zupełnie jakby ten gest był mu obcy.
— Miło mi widzieć pana w dobrym zdrowiu, panie Poole. Długo już pan u nas nie zabawi.
Znów ten dziwny akcent i staranne dobieranie słów. Ale równocześnie pewność siebie cechująca wszystkich lekarzy w dziejach.
— Dobrze to słyszeć. A teraz może zechciałby pan odpowiedzieć na kilka moich pytań…
— Oczywiście, oczywiście. Minutkę.
Anderson odezwał się do siostry tak cicho i szybko, że Poole wyłowił tylko kilka słów, po części zupełnie mu nieznanych. Siostra skinęła na jedną z pielęgniarek, która otworzyła ścienną szafkę i wyciągnęła cienką metalową obręcz. Nałożyła ją Poole’owi na głowę.
— A to po co? — spytał, trwając w roli trudnego pacjenta, wiecznie ciekawskiej zmory doktorów. — Odczyt EEG?
Profesor, siostra i pielęgniarki zrobili dziwne miny. Profesor aż się uśmiechnął.
— Aha, elektro… ence… falo… gram — powiedział powoli, jakby dobywał to pojęcie z głębi pamięci. — Mniej więcej. Chcemy monitorować funkcje pańskiego mózgu.
Mój mózg funkcjonuje wspaniale, byleście jeszcze dali mi go używać, pomyślał z wyrzutem Poole. Niemniej oczekiwanie zdawało się dobiegać końca.
— Panie Poole — Anderson wciąż przemawiał z niejaką emfazą, jakby angielski był dla niego językiem obcym. — Wie pan oczywiście, że uległ poważnemu wypadkowi podczas pracy poza pokładem Discovery.
Poole skinął głową.
— Owszem. I zaczynam podejrzewać, że ten wypadek był naprawdę poważny.
Andersonowi widocznie ulżyło. Znów się uśmiechnął.
— Ma pan całkowitą rację. Proszę mi powiedzieć, co pańskim zdaniem mogło się stać.
— No, w najlepszym razie Dave Bowman uratował mnie nieprzytomnego i odstawił na pokład. A co z Dave’em? Nikt mi nie chce niczego powiedzieć.
— Wszystko w swoim czasie… A w najgorszym razie?
Frank Poole poczuł, jak armia lodowatych mrówek maszeruje mu po kręgosłupie. Z wolna utwierdzał się w podejrzeniach.
— W najgorszym razie umarłem i trafiłem tutaj, gdziekolwiek to jest, a wy mnie ożywiliście. Dziękuję…
— Całkiem trafnie. Jest pan na Ziemi. To znaczy bardzo blisko Ziemi.
Co znaczy „bardzo blisko”? Ciążenie, chociaż słabe, jednak było, zatem pewnie chodziło o obracające się z wolna kręgi stacji orbitalnej. Zresztą mniejsza z tym. Najpierw trzeba wyjaśnić najważniejsze.
Poole dokonał szybko w myślach kilku obliczeń. Jeśli Dave położył go do hibernatora, obudził resztę załogi i doprowadził misję do końca, to „śmierć” mogła potrwać nawet pięć lat!
— Którego dziś mamy? — spytał, siląc się na spokój.
Profesor i siostra wymienili spojrzenia. Poole znów poczuł mróz na karku.
— Muszę panu powiedzieć, że Bowman nie podjął się ratowania pana. Był przekonany, i trudno go winić, że pan zginął. Ponadto walczył wówczas o własne przetrwanie… Odleciał pan w przestrzeń, minął system księżyców Jowisza i skierował się ku gwiazdom. Szczęśliwie zamarzł pan na tyle solidnie, że metabolizm całkowicie ustał. To prawie cud, że w ogóle udało się pana odnaleźć. W dziejach ludzkości nie było większego szczęściarza.
Naprawdę?, pomyślał zmieszany Poole. Pięć lat. Dobre sobie! Możliwe, że minął wiek albo i więcej.
— Niech wreszcie usłyszę prawdę.
Profesor i siostra sprawdzili odczyty na jakimś niewidocznym dla pacjenta monitorze i oboje skinęli lekko głowami. Poole domyślił się, że poprzez tę obręcz musi być podłączony do szpitalnej sieci nadzoru.
— To będzie dla ciebie ciężkie przeżycie, Frank — powiedział ciepło profesor, zmieniając się w przyjaznego lekarza domowego. — Ale dasz sobie radę. W twoim przypadku im szybciej się dowiesz, tym lepiej. Jesteśmy na początku czwartego tysiąclecia. Uwierz mi, opuściłeś Ziemię prawie tysiąc lat temu.
— Wierzę panu — szepnął spokojnie Poole, po czym nagle pokój zawirował mu przed oczami i wszystko zniknęło.
Odzyskawszy przytomność, ujrzał nie salę szpitalną, ale luksusowy apartament z nader uroczymi i do tego zmiennymi obrazami na ścianach. Niektóre przedstawiały znane malowidła, inne krajobrazy, również morskie, łudząco podobne do tych spotykanych w jego czasach. Nie dopatrzył się w otoczeniu żadnych obcych elementów, ale jak zgadywał, te pojawią się dopiero później.
Umeblowanie i wyposażenie dobrano starannie. Ciekawe, jak wygląda obecna telewizja? I ile mają tu kanałów? Jednak nie znalazł przy łóżku żadnego pilota, żadnych przełączników. Wiedział, że czeka go mozolna nauka, w końcu znalazł się w roli dzikusa, który nagle trafił do cywilizacji.
W pierwszej kolejności musiał jednak odzyskać siły i nauczyć się współczesnego języka. Nawet system zapisu dźwięku, liczący już sobie sto lat w chwili narodzin Poole’a, nie zapobiegł wielkim zmianom w gramatyce i wymowie. No i pojawiły się tysiące nowych słów, głównie związanych z nauką i inżynierią. Znaczenia niektórych nie potrafił się nawet domyślić.
A co najgorsze, minione tysiąclecie dostarczyło miriadów nazwisk ludzi sławnych (i niesławnych), które jemu nic nie mówiły. Na razie każdą rozmowę musiał przerywać dopominaniem się o minimum danych biograficznych tej czy innej postaci i taki stan miał potrwać jeszcze wiele tygodni.
Z wolna wracał do formy, zwiększała się też liczba odwiedzających go gości. Profesor Anderson pilnie baczył na te wizyty, dopuszczając przede wszystkim lekarzy specjalistów, uczonych kilkunastu dziedzin i dowódców statków kosmicznych. Ci ostatni interesowali Poole’a najbardziej.
Nie był najlepszym źródłem informacji, szczególnie w zestawieniu z gigantycznymi zasobami danych gromadzonych przez wieki, jednak czasem zaskakiwał doktorów i historyków jakimś drobiazgiem pamiętanym z własnych czasów i rzucał nowe światło na to czy inne wydarzenie, podsuwał obce im skojarzenia. Traktowali go zawsze z szacunkiem i wysłuchiwali cierpliwie odpowiedzi, sami jednak niechętnie udzielali wyjaśnień. Poole rozumiał potrzebę ochrony przed szokiem kulturowym, ale gdy dokuczyła mu już nieco ta nadopiekuńczość, zaczął rozważać możliwość ucieczki z luksusowego ośrodka odosobnienia. Nie żeby naprawdę zamierzał coś podobnego, ale przy paru okazjach sprawdził drzwi. Nie zdumiał się nawet, stwierdziwszy, że zamykano je porządnie za ostatnim wychodzącym gościem.
Wszystko zmieniło się wraz z przybyciem pani doktor Indry Wallace. Mimo nazwiska chyba pochodziła z Japonii i bez większego trudu można ją było sobie wyobrazić w roli całkiem dobrej i doświadczonej gejszy. Niemniej dziewczyna uchodziła za świetnego historyka i kierowała katedrą na jednym ze szczycących się wciąż tradycją (i bluszczem) uniwersytetów. Ku wielkiej radości Poole’a władała dawnym angielskim.
— Panie Poole — zaczęła tonem rzeczowym, jakby zamierzała robić tu interesy — wyznaczono mnie na pańską oficjalną przewodniczkę i, powiedzmy, mentorkę. Mam stosowne kwalifikacje, specjalizuję się w pana okresie. Temat mojego doktoratu brzmiał: „Zanik państwa narodowego, 2000–2050”. Mam nadzieję, że zdołamy sobie nawzajem pomóc.
— Nie wątpię. Przede wszystkim chciałbym, aby mnie pani stąd zabrała. Niech ujrzę trochę tego waszego świata.
— Do tego właśnie zmierzam. Najpierw musimy jednak wyposażyć pana w identyfikator. Człowiek bez identyfikatora w zasadzie nie istnieje. Nigdzie nie mógłby pan wejść, niczego by pan nie dostał. Nasze urządzenia po prostu by pana nie dostrzegały.
— Czegoś takiego oczekiwałem. — Uśmiechnął się krzywo Poole. — W moich czasach to się dopiero zaczynało, ale wielu ludziom i tak się nie podobało.
— Niektórzy nadal narzekają. Wyprawiają się w dzikie ostępy, a jest ich obecnie na Ziemi znacznie więcej niż w pańskich czasach! Ale zawsze biorą ze sobą minikompy, żeby w razie potrzeby wezwać pomoc. Wytrzymują średnio pięć dni.
— Przykro mi słyszeć, że ludzkość aż tak się zdegenerowała.
Sprawdzał dziewczynę ostrożnie, próbując ustalić granice jej tolerancji i ogólny profil osobowościowy. Czekała ich długa współpraca, przy czym to ona miała być stroną dominującą, on zaś zależną. Wątpił, czy zdoła ją polubić, najpewniej uważa go jedynie za fascynujący eksponat muzealny.
Ku zdumieniu Poole’a pani doktor nie zaprotestowała.
— Zapewne tak, przynajmniej pod pewnymi względami. Fizycznie jesteśmy słabsi, ale ogólnie zdrowsi i lepiej przystosowani do życia niż większość ludzi w dziejach naszego gatunku. Ostatecznie opowieść o dobrym dzikusie zawsze była tylko mitem.
Podeszła do małej kwadratowej płytki osadzonej w drzwiach na wysokości oczu. Miała rozmiar stronicy dawnych czasopism, które zalewały Ziemię w epoce słowa drukowanego. Poole już wcześniej zauważył, że w każdym pokoju jest przynajmniej jedna. Zwykle trwały puste, czasem jednak przesuwały się po nich linijki tekstu. Niezrozumiałego zresztą, chociaż część słów brzmiała nawet swojsko. Któregoś razu płytka w jego pokoju zaczęła popiskiwać natarczywie, ale zignorował sygnał, uznawszy, że to nie jego kłopot. I rzeczywiście, odgłos umilkł wkrótce równie raptownie, jak rozbrzmiał.
Doktor Wallace przycisnęła do płytki otwartą dłoń, po kilku sekundach ją odjęła i spojrzała z uśmiechem na Poole’a.
— Proszę zerknąć.
Ten napis miał sens:
WALLACE INDRA
[F2970.03.11/31.885//HIST.OXFORD]
— Domyślam się, że F to female, czyli płeć żeńska, dalej mamy datę urodzenia, jedenasty marca dwa tysiące dziewięćset siedemdziesiątego roku. I wskazówkę, że jest pani jakoś związana z Wydziałem Historii Oxfordu. Trzy jeden osiem osiem pięć zaś to chyba osobisty numer identyfikacyjny. Zgadza się?
— Doskonale, panie Poole. Widziałam kilka waszych oznaczeń poczty elektronicznej, numery kart kredytowych… Jakie to było skomplikowane! Zupełnie niepotrzebnie, bo wszyscy znamy naszą datę urodzenia i możemy być pewni, że dzielimy ją mniej niż ze stoma tysiącami ludzi minus dwa. Zatem pięciocyfrowa liczba wystarczy… I nawet jak się zapomni, to też nie szkodzi. Zawsze nosi się ją ze sobą.
— Implant?
— Tak, nanoczip wszczepiany po urodzeniu, na wszelki wypadek w obie dłonie. Nawet pan tego nie poczuje. Mamy jednak z panem mały kłopot…
— Jaki?
— Nasze czytniki są nazbyt prostoduszne, aby uwierzyć w pańską prawdziwą datę urodzenia. Zatem, jeśli pan pozwoli, przesuniemy ją o tysiąc lat.
— Pozwolenie udzielone. A co z resztą kodu?
— Opcjonalnie. Może zostawić pan puste miejsce, może podać swoje obecne zainteresowania lub miejsce pobytu. Albo zaprogramować na osobiste przekazy, globalne lub wybiórcze.
Niektóre rzeczy chyba nigdy się nie zmienią, pomyślał Poole. Zapewne wiele z tych „wybiórczych” przekazów to sprawy nader osobiste.
Zastanowił się, czy wciąż plączą się po Ziemi stanowieni prawem lub własną obsesją cenzorzy i czy ich wysiłki, by naprawić rzekomo zwichnięte morale bliźnich, są choć odrobinę skuteczniejsze niż w jego czasach.
Postanowił spytać o to doktor Wallace, gdy tylko pozna ją nieco lepiej.
Frank, profesor Anderson uważa, że masz już dość siły na mały spacer.
— Miła wiadomość. Znasz wyrażenie „świrować”?
— Nie, ale domyślam się, co może znaczyć.
Poole przywykł już do obniżonej grawitacji i bez problemów poruszał się długimi, płynnymi skokami. Pół g, akurat dość, by poczuć się dobrze. Po drodze napotkali tylko kilka osób, same obce twarze. Wszyscy jednak uśmiechali się, rozpoznając Poole’a, który nawet ucieszył się, uznając z pewną dozą zarozumiałości, że w okresie rehabilitacji musiał chyba zostać popularną personą. Przyda się, gdy spróbuje urządzić sobie jakoś resztę życia, co najmniej pół wieku wedle zapewnień Andersona…
Korytarz ciągnął się, co pewien czas mijali ponumerowane i wyposażone w uniwersalne płytki drzwi i przeszli już ponad dwieście metrów, gdy Poole zatrzymał się nagle porażony oczywistym odkryciem.
— To musi być naprawdę wielka stacja! — zakrzyknął.
Indra odpowiedziała uśmiechem.
— Jak to mówiliście? „Jeszcze ci oko zabieleje”?
— Zbieleje — poprawił odruchowo Poole, wciąż próbując ocenić rozmiary stacji. Poddał się, gdy doszli do czegoś w rodzaju drogi szybkiego ruchu. Miniaturowej wprawdzie i z tylko jednym pojazdem na dwunastu pasażerów, ale zawsze.
— Galeria widokowa numer trzy — rozkazała Indra i kapsuła ruszyła posłusznie.
Poole sprawdził czas na misternej bransolecie, której wszystkich funkcji jeszcze nie zgłębił. Jednym z mniejszych zaskoczeń było powszechne przyjęcie czasu uniwersalnego. Utrudniający życie przekładaniec stref czasowych zniknął bez śladu za sprawą rozwoju globalnych sieci komunikacyjnych. Dyskusje zaczęły się jeszcze w dwudziestym pierwszym stuleciu, to wtedy zaproponowano, by czas słoneczny zastąpić gwiezdnym. Ostateczny wynik był taki, że godziny wschodu słońca stały się ruchome: jeśli teraz wschód przypadał gdzieś o północy, za pół roku będzie to pora zachodu.
Jednak poza tym z owych zmian niewiele wynikło dla kalendarza. To akurat, jak zauważono ironicznie, będzie musiało jeszcze poczekać, aż ludzkość zdoła naprawić jeden z drobniejszych błędów Boga i tak skoryguje orbitę Ziemi, żeby każdy z dwunastu miesięcy liczył równo trzydzieści dni.
Sądząc po przybliżonej szybkości i długości podróży, Poole ocenił, że musieli przebyć ze trzy kilometry, zanim pojazd zatrzymał się, drzwi rozsunęły i rozległ się uprzejmy głos automatu:
— Szerokich widoków. Zachmurzenie wynosi dzisiaj trzydzieści pięć procent.
Czyli dotarliśmy w pobliże zewnętrznej powłoki, pomyślał Poole i zdumiał się raz jeszcze. Mimo przebycia sporego dystansu siła i wektor grawitacji nie zmieniły się ani o jotę! Nie potrafił wyobrazić sobie obracającej się w kosmosie wokół własnej osi stacji kosmicznej na tyle olbrzymiej, by na odcinku trzech kilometrów… A może to jednak jakaś planeta? Ale na wszystkich zamieszkanych światach Układu Słonecznego byłby jeszcze lżejszy…
Kolejne drzwi wiodły do małej śluzy, zatem chyba jednak kosmos. A gdzie skafandry? Rozejrzał się niespokojnie. Wpojone dawno temu odruchy wciąż działały. Nie można igrać z próżnią. Przekonał się o tym na własnej skórze. I ten raz powinien wystarczyć.
— Już niedaleko — stwierdziła uspokajająco Indra.
Za ostatnimi drzwiami czerniał kosmos odgrodzony tylko wielkim, zakrzywionym we wszystkich kierunkach oknem. Poole poczuł się jak złota rybka w szklanej bańce. Mam nadzieję, że współcześni inżynierowie wiedzą, co robią, pomyślał. Na pewno mają do dyspozycji materiały o wiele lepsze niż w moich czasach.
Nieprzywykłe do mroku oczy nie dostrzegały jeszcze gwiazd, które powinny być całkiem dobrze widoczne. Poole ruszył ku oknu, by ujrzeć nieco więcej nieba, ale Indra go powstrzymała.
— Spójrz uważnie — powiedziała. — Widzisz?
Zamrugał i wbił spojrzenie w noc. Nie, to chyba złudzenie. Albo rysa na szkle, niech mnie bogowie mają w swojej…
Poruszył lekko głową. Nie, to nie skaza, lecz coś rzeczywistego. Ale co? Przypomniał sobie Euklidesową definicję prostej jako posiadającej tylko jeden wymiar: długość.
Przez całe okno biegła w pionie taka właśnie linia. Ciągnęła się w dół i w górę niczym nitka światła o zgoła niemierzalnej szerokości. Jednak w regularnych odstępach widniały na niej jaśniejsze punkciki zastygłe jak krople wody na pajęczynie.
Poole podchodził z wolna coraz bliżej okna, aż w końcu mógł spojrzeć w dół. Ujrzał znajomy widok całego kontynentu europejskiego i połaci północnej Afryki. Wielekroć podziwiał to podczas lotów i szybko ustalił wreszcie, gdzie jest. Jednak na orbicie, zapewne równikowej, co najmniej tysiąc kilometrów nad powierzchnią.
Indra spoglądała nań tajemniczo.
— Podejdź jeszcze bliżej — powiedziała cicho. — I spójrz prosto pod nogi. Mam nadzieję, że nie cierpisz na zawroty głowy.
Poole się żachnął. Z takim tekstem do astronauty! Gdybym miał lęk wysokości, nigdy nie dostałbym tej roboty…
— Mój Boże! — krzyknął i mimowolnie odsunął się od krawędzi platformy. Potem zebrał się w sobie i zerknął ponownie.
W dole błyszczało Morze Śródziemne, on zaś tkwił w wieży o średnicy kilku kilometrów. Ale nie to było najniezwyklejsze. Wieża ta zdawała się nie mieć końca. Wciąż tak samo masywna ciągnęła się w dół, aż znikała gdzieś w mgłach nad Afryką. Najpewniej biegła do samej powierzchni Ziemi.
— Jak wysoko jesteśmy? — wyszeptał.
— Dwa tysiące ka. Spójrz jeszcze do góry.
Tym razem wstrząs był o wiele mniejszy, Poole wiedział już, czego oczekiwać. Wieża malała w perspektywie aż do nikłej, świetlistej nici, która musiała niewątpliwie ciągnąć się aż na pułap orbity geostacjonarnej, trzydzieści sześć tysięcy kilometrów nad równikiem. Poole pamiętał, że w jego czasach snuto podobne fantazje, ale nie sądził, że kiedykolwiek ujrzy ich urzeczywistnienie. I sam w czymś takim zamieszka.
Wskazał na nić blasku nad wschodnim horyzontem.
— To musi być kolejna.
— Tak, Wieża Azjatycka. Dla nich musimy wyglądać równie wątło.
— Ile ich jest?
— Tylko cztery, symetrycznie rozmieszczone na równiku. Afryka, Azja, Ameryka i Oceania. Ta ostatnia jest niemal pusta, ledwie kilkaset ukończonych poziomów. Nic, tylko wodę z niej widać…
Poole wciąż chłonął widok, gdy nagle coś doń dotarło.
— Kiedyś wokół Ziemi krążyły tysiące sztucznych satelitów. Na wszystkich możliwych orbitach. Jak unikacie kolizji?
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałam — powiedziała nieco zmieszana Indra. — To nie moja działka. — Zamyśliła się na moment. — Podejrzewam, że musieli zarządzić jakieś wielkie sprzątanie. Obecnie wszystkie orbity poniżej stacjonarnej są puste.
Dobrze pomyślane, stwierdził Poole. Takie cztery wieże powinny być w stanie przejąć wszystkie funkcje tysięcy satelitów i stacji orbitalnych.
— I nie było nigdy żadnych wypadków? Na przykład zderzeń ze startującymi lub lądującymi statkami?
Indra spojrzała nań ze zdumieniem.
— Od lat nikt już ich tu nie widział — wyjaśniła i wskazała w górę. — Wszystkie porty kosmiczne przeniesiono tam, gdzie ich miejsce, na zewnętrzny pierścień. O ile dobrze pamiętam, ostatnia rakieta wystartowała z Ziemi jakieś czterysta lat temu.
Kolejna nowina do przetrawienia, pomyślał Poole i nagle dojrzał dziwną anomalię. Niby nic, jednak dawni instruktorzy skutecznie wbili mu do głowy, iż w próżni byle drobiazg może zadecydować o życiu lub śmierci.
Słońce tkwiło niemal dokładnie ponad wieżą, oświetlając jedynie wąski pas podłogi przy oknie. Jednak w poprzek tego pasa ciągnął się drugi, znacznie słabszy, a rama okna rzucała podwójny cień.
Poole musiał prawie uklęknąć, by dojrzeć tajemnicze źródło światła. Myślał, że nic go już nie zdziwi, ale widok dwóch słońc na niebie po prostu odebrał mu mowę.
— Co to jest? — wykrztusił po dłuższej chwili.
— Och, nie powiedzieli ci? To Lucyfer.
— Ziemia ma drugie słońce?
— Cóż… Wiele ciepła nam nie daje, ale wyłączyło z użytku Księżyc… Kiedyś, jeszcze przed drugą misją, tą, która poleciała was szukać, to była planeta Jowisz.
Wiedziałem, że wiele będę się musiał nauczyć o tym świecie, ale żeby aż tyle…, zasępił się Poole.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: 3001: The Final Odyssey
Copyright © 1997 by Arthur C. Clarke
All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.
This edition published by arrangement with Del Rey, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Sławomir Folkman
Redaktor tego wydania: Agnieszka Horzowska
Projekt i opracowanie graficzne serii i okładki: Sławomir Folkman
Ilustracja na okładce: Igor Morski
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Odyseja kosmiczna 3001. Finał, wyd. IV poprawione, Poznań 2023)
ISBN 978-83-8338-794-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer