Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynująca mieszanka technologii i człowieczeństwa sięgająca tajemnic wszechświata i głębi ludzkiej duszy. - „Chicago Tribune”
Poprawione i uzupełnione wydanie trzeciego tomu klasycznej serii SF
Rama II przetrwał atak rakietowy z Ziemi i opuścił Układ Słoneczny, a wraz z nim troje członków załogi Newtona. Nicole des Jardins, Richard Wakefield i Peter O’Toole są sami, zdani na własne siły i pozbawieni przyszłości. Na przekór wszystkim przeciwnościom starają się jednak przeżyć i poznać tych, którzy zadecydowali o ich losie. Ku ich zaskoczeniu Obcy, badający inteligentne gatunki przemierzające kosmos, decydują, że powinni wrócić i spotkać się z mieszkańcami swojej planety. Czy to nadzieja na Nowy Eden, czy wręcz przeciwnie - zapowiedź piekła?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 589
Wiele osób przyczyniło się znacząco do powstania tej książki. Jedną z najważniejszych był nasz redaktor Lou Aronica, którego wczesne uwagi wpłynęły na strukturę powieści, a wnikliwa redakcja pozwoliła nadać jej ostateczny kształt.
Gerry Snyder, nasz przyjaciel i prawdziwy człowiek renesansu, znów okazał się niezmiernie pomocny, rozwiązując duże i małe problemy natury technicznej, natomiast nad wiarygodnością opisów medycznych czuwał doktor Jim Willerson. Za wszelkie błędy i nieścisłości odpowiadają jednak wyłącznie autorzy.
Na początkowym etapie Jihei Akita zadał sobie trud, by znaleźć odpowiednie miejsca dla japońskich scen książki, i dostarczył nam wiele cennych informacji o historii oraz zwyczajach swojego kraju. Z kolei Watcharee Monviboon dała się poznać jako znakomity przewodnik po Tajlandii.
Powieść w dużej mierze opisuje świat widziany oczami kobiet, pokazując, jak one myślą i czują. Zarówno Bebe Barden, jak i Stacey Lee zawsze chętnie odsłaniały przed nami tajniki kobiecej duszy. Szczególne podziękowania należą się pani Barden za jej wkład w postać i twórczość Benity Garcíi.
Stacey Kiddoo Lee na wiele sposobów przyczyniła się do zaistnienia Ogrodu Ramy, lecz najważniejsze było jej bezinteresowne wsparcie całego projektu. W czasie powstawania książki Stacey urodziła czwartego syna, Travisa Clarke’a Lee. Dziękuję ci za wszystko, Stacey.
Dwa dni temu o 10.44 czasu Greenwich przyszła na świat Simone Tiasso Wakefield. Było to niezwykłe przeżycie. Zawsze wydawało mi się, że wiele już w życiu przeżyłam, ale ani śmierć matki, ani zdobycie złotego medalu na igrzyskach w Los Angeles, ani trzydzieści sześć godzin spędzone z księciem Henrykiem, ani nawet narodziny Geneviève nie sprawiły mi takiej radości i nie przyniosły takiej ulgi jak pierwszy płacz Simone.
Michael był przekonany, że dziecko urodzi się w Boże Narodzenie. Na swój uroczy sposób oznajmił, iż wierzy, że „Bóg da nam znak” i że nasze „kosmiczne dziecko” przyjdzie na świat w dniu narodzin Jezusa. Richard kpił trochę z tego; mój mąż zawsze to robi, gdy Michael zaczyna wygłaszać płomienne kazania. Ale kiedy w Wigilię poczułam pierwsze silne skurcze, nawet Richard niemal się nawrócił.
Noc przed Bożym Narodzeniem udało mi się przespać. Tuż przed przebudzeniem miałam sugestywny sen — spacerowałam nad stawem w Beauvois, bawiąc się z moją kaczuszką Dunois i towarzyszącymi jej dzikimi krzyżówkami, gdy nagle usłyszałam, że ktoś mnie woła.
Jakaś kobieta powiedziała, że poród będzie bardzo trudny i że muszę być silna, jeśli chcę, aby moje drugie dziecko przyszło na świat.
W Boże Narodzenie podarowaliśmy sobie skromne prezenty, które każde z nas w tajemnicy „zamówiło” u Ramów, a potem zrobiłam Richardowi i Michaelowi wykład o trudnościach, jakie mogą wystąpić przy porodzie. Myślę, że Simone rzeczywiście przyszłaby na świat w Boże Narodzenie, gdyby nie moja świadomość, iż żaden z mężczyzn nie jest jeszcze gotowy, by pomóc mi w razie poważnych problemów. Niewykluczone, że siłą woli przesunęłam poród o dwa dni…
Jedną ze spraw, o których rozmawialiśmy w Boże Narodzenie, był poród pośladkowy. Już od kilku miesięcy, gdy mała mogła jeszcze ruszać się w brzuchu, byłam niemal pewna, że ułożona jest nieprawidłowo. Wydawało mi się jednak, że na tydzień przed tym, nim przyjęła pozycję do porodu, zdołała się obrócić…
Miałam rację, ale tylko częściowo. Rzeczywiście obróciła się głową w stronę kanału rodnego, ale jej twarz skierowana była w górę, w stronę mojego brzucha, i czubek główki został boleśnie ściśnięty w miednicy.
W szpitalu na Ziemi lekarz prawdopodobnie zdecydowałby się na cesarskie cięcie, z pewnością natomiast starałby się uniknąć zagrożenia życia płodu i za pomocą robotów usiłował obrócić głowę Simone.
Potem ból stał się nie do wytrzymania. Pomiędzy silnymi skurczami wpychającymi główkę dziecka w niepoddające się kości usiłowałam przekazać krzykiem Michaelowi i Richardowi, co powinni robić.
Richard był niemal nieprzydatny. Nie mógł znieść tego, że cierpię („nie mogłem poradzić sobie z całym tym bałaganem” powiedział później), i zupełnie nie nadawał się do pomocy przy episiotomii czy użyciu prowizorycznych kleszczy, które dostaliśmy od Ramów. Na szczęście kochany Michael, ocierając pot z czoła — choć w pomieszczeniu wcale nie było gorąco — mężnie wykonywał moje nie zawsze logiczne polecenia. Skalpelem z mego zestawu rozciął mnie nieco szerzej i po chwili wahania spowodowanej intensywnym krwawieniem trzymał już w kleszczach główkę Simone. Za trzecim razem udało mu się jakoś wcisnąć ją z powrotem i obrócić twarzą w dół.
Mężczyźni krzyczeli z radości, ja natomiast próbowałam skoncentrować się na regularnym oddychaniu, obawiając się, że stracę przytomność. Ale mimo nieustającego bólu także pozwoliłam sobie na okrzyk radości, gdy po kolejnym potężnym skurczu poczułam, że dziecko przyszło na świat.
Jako ojciec Richard dostąpił zaszczytu przecięcia pępowiny. Po tym zabiegu Michael podniósł dziecko, żebym mogła je zobaczyć.
— To dziewczynka — powiedział ze łzami w oczach.
Położył ją delikatnie na moim brzuchu, a ja podparłam się na łokciach, by na nią spojrzeć. W pierwszej chwili pomyślałam, że jest uderzająco podobna do mojej matki.
Nie zasnęłam, dopóki nie urodziłam łożyska i z pomocą Michaela nie zaszyłam tego, co wcześniej przeciął. Potem opadłam z sił. Nie pamiętam wiele z tego, co działo się w kolejnych dwudziestu czterech godzinach. Byłam tak zmęczona porodem — skurcze co pięć minut zaczęły się jedenaście godzin przed tym, jak Simone przyszła na świat — że niemal bez przerwy spałam.
Moja córeczka chętnie pije mleko, a Michael twierdzi, że raz czy dwa karmiłam ją nawet w półśnie. Pokarm napływa mi, gdy tylko mała zaczyna ssać. Po każdym karmieniu Simone wygląda na zadowoloną. Jestem szczęśliwa, że mogę karmić ją piersią — obawiałam się, że będę miała ten sam kłopot co z Geneviève.
Jeden z mężczyzn zawsze jest w pobliżu, gdy się budzę. Uśmiechy Richarda są trochę wymuszone, ale i tak sprawiają mi wiele radości. Kiedy nie śpię, Michael natychmiast podaje mi Simone lub przystawia do piersi. Poza tym nosi ją na rękach i kołysze, nawet gdy mała płacze, ciągle mrucząc pod nosem: „Ona jest śliczna”.
W tej chwili Simone śpi obok mnie zawinięta w quasi-koc zrobiony dla nas przez Ramów. (Bardzo trudno przekazać naszym gospodarzom, czym jest materiał, a największe kłopoty sprawiają takie pojęcia jakościowe jak „miękki”).
Simone rzeczywiście jest podobna do mojej matki. Ma ciemną skórę, ciemniejszą chyba nawet niż ja, kruczoczarny kosmyk włosów na głowie i brązowe oczy. Z powodu ciężkiego porodu jej główka nie jest zbyt kształtna i trudno powiedzieć, żeby była śliczna. Jednak Michael ma rację. Simone jest śliczna. Dostrzegam piękno ukryte w tym kruchym, czerwonym jeszcze stworzeniu, które tak szybko oddycha. Witaj na świecie, Simone Wakefield.
Od dwóch dni jestem przygnębiona i smutna. I zmęczona, bardzo zmęczona. Co prawda wiem dobrze, że to typowy przykład depresji poporodowej, ale nie mogę się pozbyć poczucia klęski.
Najgorzej było dziś rano. Obudziłam się przed Richardem i leżąc cicho, spojrzałam na Simone śpiącą w ramańskiej kołysce stojącej przy ścianie. Choć bardzo kocham moją córeczkę, nie potrafiłam wykrzesać z siebie żadnych pozytywnych myśli dotyczących jej przyszłości. Ekscytacja i radość, które towarzyszyły mi przez trzy dni od chwili jej narodzin, zniknęły bez śladu. Przez moją głowę płynął niekończący się strumień ponurych spostrzeżeń i pytań bez odpowiedzi. Jak będziesz żyć, moja maleńka Simone? I jak my, twoi rodzice, możemy uczynić cię szczęśliwą?
Moja kochana córeczko, wraz z rodzicami i poczciwym Michaelem O’Toole’em przyszło ci żyć w podziemnej grocie na gigantycznym statku kosmicznym Obcych. Jedyne dorosłe osoby, jakie znasz, pochodzą z Ziemi. Jesteśmy kosmonautami, częścią załogi Newtona, którego niemal rok temu wysłano z Ziemi z misją zbadania cylindrycznego olbrzyma zwanego Ramą. Twoja matka, twój ojciec i generał O’Toole byli jedynymi ludźmi na pokładzie Ramy, gdy nagle zmienił on trajektorię, aby uniknąć zniszczenia przez rakiety z głowicami atomowymi wystrzelone z pogrążonej w paranoi Ziemi.
Na wyspie nad naszą grotą znajduje się pełne dziwacznych wieżowców miasto, które nazywamy Nowym Jorkiem. Wyspę otacza zamarznięte Morze Cylindryczne, a jego pierścień obiega cały ten ogromny statek i przecina go na pół. Według obliczeń twojego ojca docieramy właśnie do orbity Jowisza (choć sam gazowy olbrzym jest teraz po drugiej stronie Słońca). Poruszamy się po hiperbolicznej trajektorii i po pewnym czasie opuścimy Układ Słoneczny. Nie wiemy, dokąd zmierzamy. Nie znamy twórców tego statku ani powodu, dla którego go zbudowali. Wiemy natomiast, że na jego pokładzie są inne istoty, choć nie mamy pojęcia, skąd się wzięły. Podejrzewamy, że niektóre z nich są nam wrogie.
Przez ostatnie dwa dni bez przerwy wracam w myślach do tego tematu i niezmiennie wyciągam ten sam wniosek: to niewybaczalne, że dorośli ludzie przyczynili się do przyjścia na świat tak bezbronnego i niewinnego stworzenia i skazali je na życie w środowisku, którego prawie nie rozumieją i którego w ogóle nie kontrolują.
Dziś rano uświadomiłam sobie, że kończę trzydzieści siedem lat. Rozpłakałam się. Pierwsze łzy płynęły w ciszy, potem jednak naszły mnie wspomnienia o tym, jak dawniej spędzałam urodziny, i zaczęłam szlochać. Żal mi było nie tylko Simone, ale też mnie samej. Myślałam o tej cudownej niebieskiej planecie, którą utraciliśmy i której nie pozna moja córka, i wciąż pytałam się w myślach: dlaczego zdecydowałam się na dziecko w „całym tym bałaganie”?
Znów pojawiło się to słowo: bałagan. To jeden z ulubionych terminów Richarda. W jego słowniku „bałagan” ma nieskończenie wiele znaczeń. Wszystko, co chaotyczne i/lub wymykające się spod kontroli, jest „bałaganem”, czy chodzi o problem natury technicznej, czy o rodzinną sytuację kryzysową (na przykład płaczącą w depresji poporodowej żonę).
Dziś rano Richard i Michael próbowali mnie rozweselić, lecz tylko pogorszyło to moje samopoczucie. Dlaczego każdy niemal mężczyzna widzący płaczącą kobietę zakłada, że to on jest przyczyną jej smutku? Właściwie nie jestem obiektywna. Michael ma troje dzieci i na pewno wie, co teraz czuję. Spytał, jak może mi pomóc. Za to na Richardzie moje łzy zrobiły piorunujące wrażenie. Gdy obudził się i zobaczył, że szlocham, był przerażony. Najpierw pomyślał, że coś strasznie mnie boli, ale kiedy wyjaśniłam mu, że po prostu jestem w depresji, uspokoił się tylko trochę.
Przekonawszy się, że nie on jest przyczyną mojego smutku, w milczeniu wysłuchał moich obaw o przyszłość Simone. Przyznaję, że nie mówiłam zbyt składnie, ale on z mojej przemowy nie zrozumiał absolutnie nic. Wciąż powtarzał to samo — przyszłość Simone nie jest bardziej niepewna niż nasza — przekonany, że skoro nie istnieje żaden logiczny powód mojego smutku, powinnam natychmiast się rozpogodzić.
W końcu po przeszło godzinnej dyskusji Richard słusznie doszedł do wniosku, że wcale mi nie pomaga, i zostawił mnie samą.
(Pisane sześć godzin później). Czuję się nieco lepiej. Za trzy godziny skończą się moje urodziny. Mieliśmy dziś skromne przyjęcie. Właśnie nakarmiłam Simone, która leży teraz obok mnie. Przed kwadransem Michael zostawił nas samych. Richard zasnął pięć minut po tym, jak złożył głowę na poduszce. Cały dzień ślęczał nad komputerem, usiłując wytłumaczyć Ramom, z czego robi się porządne pieluchy.
Richard zapisuje metody, jakimi komunikujemy się z Ramami albo tym kimś, kto nadzoruje komputery, które aktywujemy, używając klawiatury w naszym pokoju. W mrocznym tunelu za czarnym ekranem nie dostrzegliśmy nigdy nikogo, więc nie mamy pewności, czy naprawdę są tam jakieś istoty odpowiadające na nasze prośby i wytwarzające nasze dziwne przedmioty, ale wygodnie jest nazywać naszych gospodarzy i dobroczyńców Ramami.
Porozumiewanie się z nimi jest zarazem proste i skomplikowane. Skomplikowane, bo „mówimy” do nich, rysując na czarnym ekranie obrazki oraz wzory matematyczne, fizyczne i chemiczne, proste zaś, gdyż składnia poleceń wprowadzanych przez klawiaturę zawiera tylko kilka słów. Najczęściej używanym wyrazem jest „chcielibyśmy” albo „chcemy” (oczywiście nie wiemy, jak nasze żądania tłumaczone są na język Ramów, ale mamy nadzieję, że jesteśmy uprzejmi; możliwe jednak, iż w rzeczywistości mówimy: „dajcie nam”), po którym następuje dokładny opis tego, czego potrzebujemy.
Najgorzej jest ze składem chemicznym. Proste przedmioty codziennego użytku, takie jak mydło, papier i szkło, mają bardzo złożony skład i strasznie trudno je opisać, posługując się wyłącznie symbolami. Nieraz rzeczy, które otrzymujemy, w najmniejszym stopniu nie przypominają tego, o co prosiliśmy. Richard odkrył wprawdzie, że możemy Ramom przedstawiać również procesy produkcyjne, w tym zakresy temperatur, ale uzyskanie nowego przedmiotu i tak zawsze odbywa się metodą prób i błędów. Początkowo te nieporozumienia były dla nas trojga powodem frustracji; ubolewaliśmy nad tym, że tak mało pamiętamy z chemii. Prawdę mówiąc, brak postępów w zaopatrywaniu się w artykuły pierwszej potrzeby był jednym z katalizatorów Wielkiej Wyprawy — jak Richard lubi ją nazywać — sprzed czterech miesięcy.
W tamtym momencie temperatura w Nowym Jorku i w reszcie Ramy spadła do minus pięciu stopni Celsjusza i Richard potwierdził, że Morze Cylindryczne znów zamarzło. Coraz bardziej martwiłam się, że nie będziemy odpowiednio przygotowani na przyjście na świat dziecka. Zdobycie czegokolwiek trwało stanowczo zbyt długo. Na przykład pozyskanie i zainstalowanie toalety zajęło nam miesiąc, a rezultat nie jest, niestety, imponujący. Najczęściej problem polegał na tym, że dane, które przekazywaliśmy naszym gospodarzom, były niekompletne. Zdarzało się też jednak, że sami Ramowie sprawiali nam trudności. Kilka razy — używając wspólnego języka symboli matematycznych i chemicznych — przekazali nam informację, że w wyznaczonym przez nas czasie nie są w stanie stworzyć tego, o co prosimy.
Tak czy owak, pewnego ranka Richard oznajmił, że opuszcza naszą grotę i zamierza dotrzeć do wojskowego statku, który wciąż zakotwiczony jest do Ramy. Powiedział, że dostęp do bazy danych Newtona ułatwiłby nam bardzo komunikowanie się z Ramami, przyznał też jednak, że stęsknił się strasznie za prawdziwym jedzeniem. Wprawdzie posiłki przyrządzane przez Ramów utrzymują nas przy życiu, ale większość jest albo całkowicie pozbawiona smaku, albo okropna.
Aby zwrócić honor naszym gospodarzom, należy dodać, że nasze życzenia spełniane są w stu procentach. Choć wiemy, jak za pomocą symboli określić skład chemiczny tego, co jest nam niezbędne do życia, żadne z nas nie uczyło się nigdy skomplikowanych procesów biochemicznych zachodzących w kubkach smakowych. W tych pierwszych dniach jedzenie było koniecznością, ale nie dawało przyjemności. Papkę, którą dostawaliśmy, czasami trudno było przełknąć. Po niejednym posiłku dostaliśmy nudności.
Większość dnia debatowaliśmy w trójkę o dobrych i złych stronach Wielkiej Wyprawy. Byłam wtedy w ciąży, miałam zgagę i czułam się nieswojo. Nie zachwycało mnie to, że zostanę sama w grocie, podczas gdy mężczyźni przeprawią się po lodzie na drugą stronę morza, odszukają rovera, pokonają Równinę Środkową i po wielokilometrowej jeździe lub wspinaczce dotrą do stacji komunikacyjnej Alfa. Wiedziałam jednak, że razem będzie im o wiele łatwiej. Zgodziłam się też z nimi, że samotna wyprawa byłaby zbyt ryzykowna.
Richard był niemal pewien, że rover będzie nadawał się do jazdy, przypuszczał natomiast, że problemy mogą wystąpić przy próbie uruchomienia wyciągu krzesełkowego. Wiele czasu spędziliśmy, dyskutując o uszkodzeniach, jakim mógł ulec wojskowy Newton na skutek wybuchów ładunków nuklearnych za ochronną siatką. Richard przypuszczał, że skoro nie ma widocznych zniszczeń — w ciągu tych miesięcy dzięki zewnętrznym kamerom Ramy oglądaliśmy kilka razy statek wojskowy — otoczywszy się kokonem, Rama także jego ochronił i promieniowanie nie wyrządziło żadnych szkód na pokładzie.
Nie byłam taką optymistką. Współpracowałam z inżynierami projektującymi ochronę radiacyjną i zdawałam sobie sprawę z podatności podzespołów Newtona na promieniowanie. Wprawdzie istniało wysokie prawdopodobieństwo, że naukowa baza danych pozostała nienaruszona (zarówno jej procesor, jak i bloki pamięci miały dodatkowe osłony), ale byłam pewna, że żywność uległa skażeniu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że przechowywano ją w niechronionym miejscu, i kiedyś nawet, jeszcze przed startem, zastanawialiśmy się, czy silny wybuch na Słońcu nie spowoduje skażenia prowiantu.
Nie bałam się zostać sama przez kilka dni czy tydzień. Bardziej trapiła mnie myśl, że jeden z nich lub obaj mogą nie wrócić. To nie była tylko kwestia oktopająków czy innych obcych stworzeń, które mogły zamieszkiwać ten ogromny statek. Istniały inne niewiadome, które należało wziąć pod uwagę. Co, jeśli Rama znów zmieni kurs lub stanie się coś, co uniemożliwi Richardowi i Michaelowi powrót do Nowego Jorku?
Richard i Michael zapewnili mnie, że nie będą podejmować zbędnego ryzyka: wejdą jedynie na pokład Newtona, zrobią swoje i od razu wyruszą w drogę powrotną.
Opuścili grotę tuż po świcie dwudziestoośmiogodzinnego ramańskiego dnia. Po raz pierwszy, odkąd wpadłam do studni w Nowym Jorku i spędziłam tam samotnie wiele godzin, zostałam sama.
Ale przecież nie byłam całkiem sama — czułam kopiącą w moim brzuchu Simone. To cudowne uczucie nosić w sobie dziecko. Jest coś niewiarygodnie wspaniałego w świadomości, że masz w sobie inne życie, zwłaszcza że dziecko powstało w znacznej części z twoich genów. To niesprawiedliwe, że mężczyźni nie mogą być w ciąży. Gdyby mogli, może zrozumieliby, dlaczego my, kobiety, tak dużo myślimy o przyszłości…
Trzeciego dnia nie mogłam już wytrzymać w grocie i postanowiłam przespacerować się po Nowym Jorku. W Ramie panowała noc, ale byłam tak niespokojna, że mimo to wyruszyłam. Było zimno i musiałam zapiąć ciężki skafander na rosnącym brzuchu.
Po kilku minutach z oddali dobiegł jakiś odgłos. Zamarłam, a po plecach zaczęły mi spływać kropelki zimnego potu. Przypływ adrenaliny musiał udzielić się także Simone, bo poczułam parę silnych kopnięć.
Niecałą minutę później znów usłyszałam ten dźwięk: metalicznemu chrzęstowi towarzyszył teraz wysoki, przenikliwy świst. Nie miałam żadnych wątpliwości — po Nowym Jorku chodził oktopająk. Uciekłam szybko do naszej groty i czekałam, aż w Ramie nastanie świt.
Gdy na zewnątrz zrobiło się jasno, wróciłam do Nowego Jorku. Zbliżając się do stodoły, w której wpadłam do studni, zaczęłam się zastanawiać, czy oktopająki rzeczywiście wychodzą tylko nocą. Richard od początku twierdził, że to nocne stworzenia. Dwa miesiące po tym, jak minęliśmy Ziemię, nim jeszcze zrobiliśmy kraty zabezpieczające nasze gniazdo przed niechcianymi gośćmi, Richard umieścił wokół groty oktopająków proste czujniki — nie opanował jeszcze wtedy zamawiania u Ramów elektronicznych części — i potwierdził, ku swej satysfakcji przynajmniej, że stworzenia te wychodzą na powierzchnię wyłącznie nocą. Oktopająki odkryły wkrótce i zniszczyły jego urządzenia, ale Richard zebrał dość danych, by potwierdzić swą hipotezę.
Tak czy owak, jego zapewnienia wcale mnie nie uspokoiły, gdy głośny i zupełnie obcy dźwięk doszedł mnie od strony naszej groty. Stałam wówczas w stodole i patrzyłam w głąb studni, w której dziewięć miesięcy wcześniej omal nie zginęłam. Puls natychmiast mi przyspieszył i dostałam gęsiej skórki. Najbardziej zaniepokoiło mnie to, że dźwięk dochodził z okolic naszego ramańskiego domu. Ruszyłam ostrożnie z powrotem, rozglądając się na boki. W końcu odkryłam źródło hałasu — za pomocą miniaturowej piły z Newtona Richard ciął na kawałki ramańską sieć.
Richard i Michael kłócili się, gdy się na nich natknęłam. Niewielka kwadratowa siatka — wszystkiego pięćset węzłów i boki długości trzech metrów — zwisała z jednego z tych niewysokich, trudnych do opisania przedmiotów znajdujących się jakieś sto metrów na wschód od wejścia do naszej groty. Michael był niezadowolony z tego, że Richard psuł sieć, tnąc ją piłą łańcuchową. Gdy mnie zobaczyli, Richard właśnie przekonywał go do swojego pomysłu, demonstrując korzyści z posiadania takiej elastycznej sieci.
Ściskaliśmy się przez kilka minut, a potem mężczyźni opowiedzieli mi o Wielkiej Wyprawie. Wszystko poszło gładko — zarówno rover, jak i wyciąg krzesełkowy działały, więc bez trudu dostali się na pokład Newtona. Statek był wciąż napromieniowany, więc nie zostali na nim długo i nie zabrali ze sobą żadnej żywności. Naukowa baza danych jednak ocalała, a Richard użył kompresji danych, by przenieść jej zawartość na nośniki kompatybilne z naszymi podręcznymi komputerami. Zabrali także skrzynkę z narzędziami, takimi jak piła łańcuchowa, ponieważ mogły być pomocne przy wykańczaniu naszych kwater.
Do narodzin Simone pracowali obydwaj bez wytchnienia. Dzięki informacjom z bazy danych, które okazały się znakomitym uzupełnieniem naszej znajomości chemii, łatwiej było uzyskiwać od Ramów to, czego potrzebowaliśmy. Poeksperymentowałam nawet z niegroźnymi estrami i innymi substancjami organicznymi w żywności, dzięki czemu jej smak nieco się poprawił. Michael ukończył w tym czasie swój pokój na końcu korytarza, zrobiliśmy kołyskę dla Simone, a funkcjonalność naszej łazienki znacznie wzrosła. Biorąc pod uwagę wszystkie ograniczenia, żyje nam się teraz całkiem dobrze. Może wkrótce…
Przerywam pisanie, bo obok mnie rozległ się cichutki płacz. Czas nakarmić moją córeczkę.
Zanim minie ostatnie pół godziny moich urodzin, chciałabym powrócić do tych sprzed lat, do jakże żywych obrazów, które wywołały tego ranka mój ponury nastrój. Urodziny zawsze były dla mnie najważniejszym wydarzeniem w roku. Boże Narodzenie i Nowy Rok są wyjątkowe, ale w nieco inny sposób, dotyczą bowiem wszystkich. Urodziny natomiast to dzień poświęcony tylko jednej, konkretnej osobie. Zawsze były dla mnie okazją do refleksji i rozmyślań o kierunku, w jakim zmierza moje życie.
Myślę, że potrafiłabym przywołać wspomnienia wszystkich moich urodzin, poczynając od dnia, w którym skończyłam pięć lat. Oczywiście niektóre z nich są bardziej wyraziste niż inne. Dziś rano wspomnienia te wywołały u mnie potężną nostalgię i tęsknotę za domem.
Martwi mnie, że nie jestem w stanie zapewnić Simone bezpieczeństwa. Ale mimo lęków czających się gdzieś na dnie duszy, mimo wielkiej niepewności towarzyszącej tu naszej egzystencji, gdybym mogła przeżyć wszystko od nowa, i tak zdecydowałabym się na to dziecko. Jesteśmy podróżnikami związanymi najsilniejszą z więzi — miłością macierzyńską — i dzielimy cud świadomości zwany życiem.
Podobne uczucie łączyło mnie kiedyś nie tylko z matką i ojcem, ale też z moją pierwszą córką Geneviève. Hmm. To niesamowite, że wciąż tak dobrze pamiętam moją matkę. Choć umarła dwadzieścia siedem lat temu, gdy miałam zaledwie dziesięć lat, pozostawiła po sobie mnóstwo cudownych wspomnień. Pamiętam moje ostatnie spędzone z nią urodziny. Całą trójką pojechaliśmy pociągiem do Paryża. Ojciec miał na sobie swój nowy włoski garnitur i był w nim niezwykle przystojny. Matka wybrała na tę okazję jedną ze swoich jaskrawych, wielobarwnych plemiennych sukni. Włosy uczesała tak, że wyglądała jak księżniczka Senufów, którą była, nim poślubiła ojca.
Zjedliśmy obiad w eleganckiej restauracji tuż przy Polach Elizejskich, a potem poszliśmy do teatru na pokaz narodowych tańców z zachodniej Afryki. Po przedstawieniu pozwolono nam wejść za kulisy, gdzie matka przedstawiła mnie jednej z tancerek — wysokiej, pięknej Murzynce. Była to jedna z jej dalszych kuzynek z Wybrzeża Kości Słoniowej.
Przysłuchiwałam się ich rozmowie w języku Senufów, łowiąc słowa, które poznałam trzy lata wcześniej, przygotowując się do ceremonii Poro, i z podziwem patrzyłam, jak twarz mojej matki staje się pełna wyrazu, jak zawsze, gdy spotykała się z członkami swojego plemienia. Ale choć zafascynowana wieczorem, miałam wtedy tylko dziesięć lat i pragnęłam normalnego przyjęcia urodzinowego, na które mogłabym zaprosić koleżanki ze szkoły. Gdy wracaliśmy pociągiem do domu w Chilly-Mazarin, matka instynktownie wyczuła, że jestem rozczarowana.
— Nie smuć się, Nicole — powiedziała. — Jeśli chcesz, w przyszłym roku urządzimy przyjęcie urodzinowe. Chcieliśmy z ojcem wykorzystać tę okazję, żeby przypomnieć ci raz jeszcze o twoim dziedzictwie. Jesteś obywatelką francuską i całe życie spędziłaś we Francji, ale stanowisz też część plemienia Senufów, a twoje korzenie tkwią głęboko w plemiennych zwyczajach zachodniej Afryki.
Gdy wspominałam dzisiaj te danses ivoiriennes w wykonaniu kuzynki matki i jej zespołu, wyobraziłam sobie, że prowadzę do pięknego teatru dziesięcioletnią Simone… ale to się zaraz skończyło. Za orbitą Jowisza nie ma teatrów. W istocie rzeczy samo słowo „teatr” będzie prawdopodobnie dla mojej córki jedynie pustym dźwiękiem. To takie zdumiewające…
Moje poranne łzy były spowodowane także tym, że Simone nigdy nie będzie dane poznać jej dziadków. Będą mitycznymi postaciami z opowiadań, zobaczy ich tylko na zdjęciach i filmach wideo. Nigdy nie zazna przyjemności słuchania niesamowitego głosu mej matki i nigdy nie zobaczy czułej miłości w oczach mego ojca.
Po śmierci matki ojciec zawsze bardzo się starał, żeby moje urodziny były czymś szczególnym. W dwunaste, już po przeprowadzce do willi w Beauvois, spacerowaliśmy w padającym śniegu po pięknych ogrodach zamku w Villandry. Tamtego dnia obiecał mi, że zawsze będzie przy mnie, gdy będę w potrzebie. Zacisnęłam mocniej palce na jego dłoni, gdy szliśmy wzdłuż żywopłotów. Wtedy także płakałam. Wyznałam mu — przyznając równocześnie przed sobą — jak bardzo się boję, że on także kiedyś mnie opuści. Przytulił mnie do piersi i pocałował w czoło. Nigdy nie złamał danego wówczas słowa.
W zeszłym roku — wydaje mi się teraz, że to było w innym życiu — moje urodziny zaczęły się na wyciągu narciarskim w pobliżu granicy francuskiej. Była północ, a ja wciąż nie mogłam zasnąć. Myślałam o południowym spotkaniu z królem Henrykiem w górskiej chacie na zboczu Weissfluhjoch. Nie powiedziałam mu, gdy zapytał nie wprost, że to on jest ojcem Geneviève. Nie dałam mu tej satysfakcji.
Ale pamiętam, że zastanawiałam się na wyciągu, czy wolno mi zataić przed córką fakt, że jej ojcem jest król Anglii. I czy moje szacunek do siebie i duma są tak ważne, by ona nie wiedziała, że jest księżniczką. Wciąż myślałam o tym, patrząc w ciemność, gdy nagle, jakby na zawołanie, przy moim łóżku pojawiła się Geneviève.
— Wszystkiego najlepszego, mamo — powiedziała i objęła mnie.
O mało nie powiedziałam jej wtedy o jej ojcu. Zrobiłabym to, gdybym wiedziała, jaki los spotka ekspedycję Newtona. Bardzo za tobą tęsknię, Geneviève. Żałuję, że nie mogłyśmy się odpowiednio pożegnać…
Wspomnienia to bardzo dziwna rzecz. Dziś rano byłam przygnębiona i obrazy z przeszłości sprawiły, że poczułam się jeszcze bardziej samotna. Ale teraz jestem w lepszym nastroju i te same wspomnienia sprawiają mi przyjemność. Nie smuci mnie już strasznie myśl, że Simone nie doświadczy tego wszystkiego, co znam. Jej urodziny będą zupełnie inne niż moje i wyjątkowe dla niej. Moim obowiązkiem i przywilejem jest sprawić, aby wspominała je jak najlepiej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Garden of Rama
Copyright © Rocket Publishing Company Ltd and Gentry Lee, 1991
All rights reserved
To discover more about how the legacy of Sir Arthur is being honoured today, please visit http://www.clarkefoundation.org.
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2022
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Sławomir Folkman
Redaktor tego wydania: Błażej Kemnitz
Projekt i opracowanie graficzne serii i okładki: Sławomir Folkman/www.kaladan.pl
Ilustracja na okładce: Igor Morski
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Ogród Ramy, wyd. II poprawione i uzupełnione, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-830-4
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer