Ogród Ramy - Arthur C. Clarke, Gentry Lee - ebook + audiobook

Ogród Ramy ebook

Arthur C. Clarke, Gentry Lee

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Fascynująca mieszanka technologii i człowieczeństwa sięgająca tajemnic wszechświata i głębi ludzkiej duszy. - „Chicago Tribune”

Poprawione i uzupełnione wydanie trzeciego tomu klasycznej serii SF

Rama II przetrwał atak rakietowy z Ziemi i opuścił Układ Słoneczny, a wraz z nim troje członków załogi Newtona. Nicole des Jardins, Richard Wakefield i Peter O’Toole są sami, zdani na własne siły i pozbawieni przyszłości. Na przekór wszystkim przeciwnościom starają się jednak przeżyć i poznać tych, którzy zadecydowali o ich losie. Ku ich zaskoczeniu Obcy, badający inteligentne gatunki przemierzające kosmos, decydują, że powinni wrócić i spotkać się z mieszkańcami swojej planety. Czy to nadzieja na Nowy Eden, czy wręcz przeciwnie - zapowiedź piekła?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 589

Oceny
4,3 (26 ocen)
15
5
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewa-marchewa

Z braku laku…

Z tomu na tom jest coraz gorzej, nawet nie myślę o tym, aby zacząć czytać ostatnią część. Szkoda czasu... jest tyle innych, lepszych książek.
00
killroy666

Całkiem niezła

Telenoweli ciąg dalszy.
00
Odzinka

Dobrze spędzony czas

Trochę za dużo polityki a za mało o kosmosie i obcych
00

Popularność




Podziękowania

Wiele osób przy­czy­niło się zna­cząco do powsta­nia tej książki. Jedną z naj­waż­niej­szych był nasz redak­tor Lou Aro­nica, któ­rego wcze­sne uwagi wpły­nęły na struk­turę powie­ści, a wni­kliwa redak­cja pozwo­liła nadać jej osta­teczny kształt.

Gerry Sny­der, nasz przy­ja­ciel i praw­dziwy czło­wiek rene­sansu, znów oka­zał się nie­zmier­nie pomocny, roz­wią­zu­jąc duże i małe pro­blemy natury tech­nicz­nej, nato­miast nad wia­ry­god­no­ścią opi­sów medycz­nych czu­wał dok­tor Jim Wil­ler­son. Za wszel­kie błędy i nie­ści­sło­ści odpo­wia­dają jed­nak wyłącz­nie auto­rzy.

Na począt­ko­wym eta­pie Jihei Akita zadał sobie trud, by zna­leźć odpo­wied­nie miej­sca dla japoń­skich scen książki, i dostar­czył nam wiele cen­nych infor­ma­cji o histo­rii oraz zwy­cza­jach swo­jego kraju. Z kolei Wat­cha­ree Monvi­boon dała się poznać jako zna­ko­mity prze­wod­nik po Taj­lan­dii.

Powieść w dużej mie­rze opi­suje świat widziany oczami kobiet, poka­zu­jąc, jak one myślą i czują. Zarówno Bebe Bar­den, jak i Sta­cey Lee zawsze chęt­nie odsła­niały przed nami taj­niki kobie­cej duszy. Szcze­gólne podzię­ko­wa­nia należą się pani Bar­den za jej wkład w postać i twór­czość Benity Garcíi.

Sta­cey Kid­doo Lee na wiele spo­so­bów przy­czy­niła się do zaist­nie­nia Ogrodu Ramy, lecz naj­waż­niej­sze było jej bez­in­te­re­sowne wspar­cie całego pro­jektu. W cza­sie powsta­wa­nia książki Sta­cey uro­dziła czwar­tego syna, Tra­visa Clarke’a Lee. Dzię­kuję ci za wszystko, Sta­cey.

DZIENNIK NICOLE

Rozdział 1

29 grudnia 2200

Dwa dni temu o 10.44 czasu Gre­en­wich przy­szła na świat Simone Tiasso Wake­field. Było to nie­zwy­kłe prze­ży­cie. Zawsze wyda­wało mi się, że wiele już w życiu prze­ży­łam, ale ani śmierć matki, ani zdo­by­cie zło­tego medalu na igrzy­skach w Los Ange­les, ani trzy­dzie­ści sześć godzin spę­dzone z księ­ciem Hen­ry­kiem, ani nawet naro­dziny Geneviève nie spra­wiły mi takiej rado­ści i nie przy­nio­sły takiej ulgi jak pierw­szy płacz Simone.

Michael był prze­ko­nany, że dziecko uro­dzi się w Boże Naro­dze­nie. Na swój uro­czy spo­sób oznaj­mił, iż wie­rzy, że „Bóg da nam znak” i że nasze „kosmiczne dziecko” przyj­dzie na świat w dniu naro­dzin Jezusa. Richard kpił tro­chę z tego; mój mąż zawsze to robi, gdy Michael zaczyna wygła­szać pło­mienne kaza­nia. Ale kiedy w Wigi­lię poczu­łam pierw­sze silne skur­cze, nawet Richard nie­mal się nawró­cił.

Noc przed Bożym Naro­dze­niem udało mi się prze­spać. Tuż przed prze­bu­dze­niem mia­łam suge­stywny sen — spa­ce­ro­wa­łam nad sta­wem w Beau­vois, bawiąc się z moją kaczuszką Dunois i towa­rzy­szą­cymi jej dzi­kimi krzy­żów­kami, gdy nagle usły­sza­łam, że ktoś mnie woła.

Jakaś kobieta powie­działa, że poród będzie bar­dzo trudny i że muszę być silna, jeśli chcę, aby moje dru­gie dziecko przy­szło na świat.

W Boże Naro­dze­nie poda­ro­wa­li­śmy sobie skromne pre­zenty, które każde z nas w tajem­nicy „zamó­wiło” u Ramów, a potem zro­bi­łam Richar­dowi i Micha­elowi wykład o trud­no­ściach, jakie mogą wystą­pić przy poro­dzie. Myślę, że Simone rze­czy­wi­ście przy­szłaby na świat w Boże Naro­dze­nie, gdyby nie moja świa­do­mość, iż żaden z męż­czyzn nie jest jesz­cze gotowy, by pomóc mi w razie poważ­nych pro­ble­mów. Nie­wy­klu­czone, że siłą woli prze­su­nę­łam poród o dwa dni…

Jedną ze spraw, o któ­rych roz­ma­wia­li­śmy w Boże Naro­dze­nie, był poród poślad­kowy. Już od kilku mie­sięcy, gdy mała mogła jesz­cze ruszać się w brzu­chu, byłam nie­mal pewna, że uło­żona jest nie­pra­wi­dłowo. Wyda­wało mi się jed­nak, że na tydzień przed tym, nim przy­jęła pozy­cję do porodu, zdo­łała się obró­cić…

Mia­łam rację, ale tylko czę­ściowo. Rze­czy­wi­ście obró­ciła się głową w stronę kanału rod­nego, ale jej twarz skie­ro­wana była w górę, w stronę mojego brzu­cha, i czu­bek główki został bole­śnie ści­śnięty w mied­nicy.

W szpi­talu na Ziemi lekarz praw­do­po­dob­nie zde­cy­do­wałby się na cesar­skie cię­cie, z pew­no­ścią nato­miast sta­rałby się unik­nąć zagro­że­nia życia płodu i za pomocą robo­tów usi­ło­wał obró­cić głowę Simone.

Potem ból stał się nie do wytrzy­ma­nia. Pomię­dzy sil­nymi skur­czami wpy­cha­ją­cymi główkę dziecka w nie­pod­da­jące się kości usi­ło­wa­łam prze­ka­zać krzy­kiem Micha­elowi i Richar­dowi, co powinni robić.

Richard był nie­mal nie­przy­datny. Nie mógł znieść tego, że cier­pię („nie mogłem pora­dzić sobie z całym tym bała­ga­nem” powie­dział póź­niej), i zupeł­nie nie nada­wał się do pomocy przy epi­sio­to­mii czy uży­ciu pro­wi­zo­rycz­nych klesz­czy, które dosta­li­śmy od Ramów. Na szczę­ście kochany Michael, ocie­ra­jąc pot z czoła — choć w pomiesz­cze­niu wcale nie było gorąco — męż­nie wyko­ny­wał moje nie zawsze logiczne pole­ce­nia. Skal­pe­lem z mego zestawu roz­ciął mnie nieco sze­rzej i po chwili waha­nia spo­wo­do­wa­nej inten­syw­nym krwa­wie­niem trzy­mał już w klesz­czach główkę Simone. Za trze­cim razem udało mu się jakoś wci­snąć ją z powro­tem i obró­cić twa­rzą w dół.

Męż­czyźni krzy­czeli z rado­ści, ja nato­miast pró­bo­wa­łam skon­cen­tro­wać się na regu­lar­nym oddy­cha­niu, oba­wia­jąc się, że stracę przy­tom­ność. Ale mimo nie­usta­ją­cego bólu także pozwo­li­łam sobie na okrzyk rado­ści, gdy po kolej­nym potęż­nym skur­czu poczu­łam, że dziecko przy­szło na świat.

Jako ojciec Richard dostą­pił zaszczytu prze­cię­cia pępo­winy. Po tym zabiegu Michael pod­niósł dziecko, żebym mogła je zoba­czyć.

— To dziew­czynka — powie­dział ze łzami w oczach.

Poło­żył ją deli­kat­nie na moim brzu­chu, a ja pod­par­łam się na łok­ciach, by na nią spoj­rzeć. W pierw­szej chwili pomy­śla­łam, że jest ude­rza­jąco podobna do mojej matki.

Nie zasnę­łam, dopóki nie uro­dzi­łam łoży­ska i z pomocą Micha­ela nie zaszy­łam tego, co wcze­śniej prze­ciął. Potem opa­dłam z sił. Nie pamię­tam wiele z tego, co działo się w kolej­nych dwu­dzie­stu czte­rech godzi­nach. Byłam tak zmę­czona poro­dem — skur­cze co pięć minut zaczęły się jede­na­ście godzin przed tym, jak Simone przy­szła na świat — że nie­mal bez prze­rwy spa­łam.

Moja córeczka chęt­nie pije mleko, a Michael twier­dzi, że raz czy dwa kar­mi­łam ją nawet w pół­śnie. Pokarm napływa mi, gdy tylko mała zaczyna ssać. Po każ­dym kar­mie­niu Simone wygląda na zado­wo­loną. Jestem szczę­śliwa, że mogę kar­mić ją pier­sią — oba­wia­łam się, że będę miała ten sam kło­pot co z Geneviève.

Jeden z męż­czyzn zawsze jest w pobliżu, gdy się budzę. Uśmie­chy Richarda są tro­chę wymu­szone, ale i tak spra­wiają mi wiele rado­ści. Kiedy nie śpię, Michael natych­miast podaje mi Simone lub przy­sta­wia do piersi. Poza tym nosi ją na rękach i koły­sze, nawet gdy mała pła­cze, cią­gle mru­cząc pod nosem: „Ona jest śliczna”.

W tej chwili Simone śpi obok mnie zawi­nięta w quasi-koc zro­biony dla nas przez Ramów. (Bar­dzo trudno prze­ka­zać naszym gospo­da­rzom, czym jest mate­riał, a naj­więk­sze kło­poty spra­wiają takie poję­cia jako­ściowe jak „miękki”).

Simone rze­czy­wi­ście jest podobna do mojej matki. Ma ciemną skórę, ciem­niej­szą chyba nawet niż ja, kru­czo­czarny kosmyk wło­sów na gło­wie i brą­zowe oczy. Z powodu cięż­kiego porodu jej główka nie jest zbyt kształtna i trudno powie­dzieć, żeby była śliczna. Jed­nak Michael ma rację. Simone jest śliczna. Dostrze­gam piękno ukryte w tym kru­chym, czer­wo­nym jesz­cze stwo­rze­niu, które tak szybko oddy­cha. Witaj na świe­cie, Simone Wake­field.

Rozdział 2

6 stycznia 2201

Od dwóch dni jestem przy­gnę­biona i smutna. I zmę­czona, bar­dzo zmę­czona. Co prawda wiem dobrze, że to typowy przy­kład depre­sji popo­ro­do­wej, ale nie mogę się pozbyć poczu­cia klę­ski.

Naj­go­rzej było dziś rano. Obu­dzi­łam się przed Richar­dem i leżąc cicho, spoj­rza­łam na Simone śpiącą w ramań­skiej koły­sce sto­ją­cej przy ścia­nie. Choć bar­dzo kocham moją córeczkę, nie potra­fi­łam wykrze­sać z sie­bie żad­nych pozy­tyw­nych myśli doty­czą­cych jej przy­szło­ści. Eks­cy­ta­cja i radość, które towa­rzy­szyły mi przez trzy dni od chwili jej naro­dzin, znik­nęły bez śladu. Przez moją głowę pły­nął nie­koń­czący się stru­mień ponu­rych spo­strze­żeń i pytań bez odpo­wie­dzi. Jak będziesz żyć, moja maleńka Simone? I jak my, twoi rodzice, możemy uczy­nić cię szczę­śliwą?

Moja kochana córeczko, wraz z rodzi­cami i poczci­wym Micha­elem O’Toole’em przy­szło ci żyć w pod­ziem­nej gro­cie na gigan­tycz­nym statku kosmicz­nym Obcych. Jedyne doro­słe osoby, jakie znasz, pocho­dzą z Ziemi. Jeste­śmy kosmo­nau­tami, czę­ścią załogi New­tona, któ­rego nie­mal rok temu wysłano z Ziemi z misją zba­da­nia cylin­drycz­nego olbrzyma zwa­nego Ramą. Twoja matka, twój ojciec i gene­rał O’Toole byli jedy­nymi ludźmi na pokła­dzie Ramy, gdy nagle zmie­nił on tra­jek­to­rię, aby unik­nąć znisz­cze­nia przez rakiety z gło­wi­cami ato­mo­wymi wystrze­lone z pogrą­żo­nej w para­noi Ziemi.

Na wyspie nad naszą grotą znaj­duje się pełne dzi­wacz­nych wie­żow­ców mia­sto, które nazy­wamy Nowym Jor­kiem. Wyspę ota­cza zamar­z­nięte Morze Cylin­dryczne, a jego pier­ścień obiega cały ten ogromny sta­tek i prze­cina go na pół. Według obli­czeń two­jego ojca docie­ramy wła­śnie do orbity Jowi­sza (choć sam gazowy olbrzym jest teraz po dru­giej stro­nie Słońca). Poru­szamy się po hiper­bo­licz­nej tra­jek­to­rii i po pew­nym cza­sie opu­ścimy Układ Sło­neczny. Nie wiemy, dokąd zmie­rzamy. Nie znamy twór­ców tego statku ani powodu, dla któ­rego go zbu­do­wali. Wiemy nato­miast, że na jego pokła­dzie są inne istoty, choć nie mamy poję­cia, skąd się wzięły. Podej­rze­wamy, że nie­które z nich są nam wro­gie.

Przez ostat­nie dwa dni bez prze­rwy wra­cam w myślach do tego tematu i nie­zmien­nie wycią­gam ten sam wnio­sek: to nie­wy­ba­czalne, że doro­śli ludzie przy­czy­nili się do przyj­ścia na świat tak bez­bron­nego i nie­win­nego stwo­rze­nia i ska­zali je na życie w śro­do­wi­sku, któ­rego pra­wie nie rozu­mieją i któ­rego w ogóle nie kon­tro­lują.

Dziś rano uświa­do­mi­łam sobie, że koń­czę trzy­dzie­ści sie­dem lat. Roz­pła­ka­łam się. Pierw­sze łzy pły­nęły w ciszy, potem jed­nak naszły mnie wspo­mnie­nia o tym, jak daw­niej spę­dza­łam uro­dziny, i zaczę­łam szlo­chać. Żal mi było nie tylko Simone, ale też mnie samej. Myśla­łam o tej cudow­nej nie­bie­skiej pla­ne­cie, którą utra­ci­li­śmy i któ­rej nie pozna moja córka, i wciąż pyta­łam się w myślach: dla­czego zde­cy­do­wa­łam się na dziecko w „całym tym bała­ga­nie”?

Znów poja­wiło się to słowo: bała­gan. To jeden z ulu­bio­nych ter­mi­nów Richarda. W jego słow­niku „bała­gan” ma nie­skoń­cze­nie wiele zna­czeń. Wszystko, co cha­otyczne i/lub wymy­ka­jące się spod kon­troli, jest „bała­ganem”, czy cho­dzi o pro­blem natury tech­nicz­nej, czy o rodzinną sytu­ację kry­zy­sową (na przy­kład pła­czącą w depre­sji popo­ro­do­wej żonę).

Dziś rano Richard i Michael pró­bo­wali mnie roz­we­se­lić, lecz tylko pogor­szyło to moje samo­po­czu­cie. Dla­czego każdy nie­mal męż­czy­zna widzący pła­czącą kobietę zakłada, że to on jest przy­czyną jej smutku? Wła­ści­wie nie jestem obiek­tywna. Michael ma troje dzieci i na pewno wie, co teraz czuję. Spy­tał, jak może mi pomóc. Za to na Richar­dzie moje łzy zro­biły pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Gdy obu­dził się i zoba­czył, że szlo­cham, był prze­ra­żony. Naj­pierw pomy­ślał, że coś strasz­nie mnie boli, ale kiedy wyja­śni­łam mu, że po pro­stu jestem w depre­sji, uspo­koił się tylko tro­chę.

Prze­ko­naw­szy się, że nie on jest przy­czyną mojego smutku, w mil­cze­niu wysłu­chał moich obaw o przy­szłość Simone. Przy­znaję, że nie mówi­łam zbyt skład­nie, ale on z mojej prze­mowy nie zro­zu­miał abso­lut­nie nic. Wciąż powta­rzał to samo — przy­szłość Simone nie jest bar­dziej nie­pewna niż nasza — prze­ko­nany, że skoro nie ist­nieje żaden logiczny powód mojego smutku, powin­nam natych­miast się roz­po­go­dzić.

W końcu po prze­szło godzin­nej dys­ku­sji Richard słusz­nie doszedł do wnio­sku, że wcale mi nie pomaga, i zosta­wił mnie samą.

(Pisane sześć godzin póź­niej). Czuję się nieco lepiej. Za trzy godziny skoń­czą się moje uro­dziny. Mie­li­śmy dziś skromne przy­ję­cie. Wła­śnie nakar­mi­łam Simone, która leży teraz obok mnie. Przed kwa­dran­sem Michael zosta­wił nas samych. Richard zasnął pięć minut po tym, jak zło­żył głowę na poduszce. Cały dzień ślę­czał nad kom­pu­te­rem, usi­łu­jąc wytłu­ma­czyć Ramom, z czego robi się porządne pie­lu­chy.

Richard zapi­suje metody, jakimi komu­ni­ku­jemy się z Ramami albo tym kimś, kto nad­zo­ruje kom­pu­tery, które akty­wu­jemy, uży­wa­jąc kla­wia­tury w naszym pokoju. W mrocz­nym tunelu za czar­nym ekra­nem nie dostrze­gli­śmy ni­gdy nikogo, więc nie mamy pew­no­ści, czy naprawdę są tam jakieś istoty odpo­wia­da­jące na nasze prośby i wytwa­rza­jące nasze dziwne przed­mioty, ale wygod­nie jest nazy­wać naszych gospo­da­rzy i dobro­czyń­ców Ramami.

Poro­zu­mie­wa­nie się z nimi jest zara­zem pro­ste i skom­pli­ko­wane. Skom­pli­ko­wane, bo „mówimy” do nich, rysu­jąc na czar­nym ekra­nie obrazki oraz wzory mate­ma­tyczne, fizyczne i che­miczne, pro­ste zaś, gdyż skład­nia pole­ceń wpro­wa­dza­nych przez kla­wia­turę zawiera tylko kilka słów. Naj­czę­ściej uży­wa­nym wyra­zem jest „chcie­li­by­śmy” albo „chcemy” (oczy­wi­ście nie wiemy, jak nasze żąda­nia tłu­ma­czone są na język Ramów, ale mamy nadzieję, że jeste­śmy uprzejmi; moż­liwe jed­nak, iż w rze­czy­wi­sto­ści mówimy: „daj­cie nam”), po któ­rym nastę­puje dokładny opis tego, czego potrze­bu­jemy.

Naj­go­rzej jest ze skła­dem che­micz­nym. Pro­ste przed­mioty codzien­nego użytku, takie jak mydło, papier i szkło, mają bar­dzo zło­żony skład i strasz­nie trudno je opi­sać, posłu­gu­jąc się wyłącz­nie sym­bo­lami. Nie­raz rze­czy, które otrzy­mu­jemy, w naj­mniej­szym stop­niu nie przy­po­mi­nają tego, o co pro­si­li­śmy. Richard odkrył wpraw­dzie, że możemy Ramom przed­sta­wiać rów­nież pro­cesy pro­duk­cyjne, w tym zakresy tem­pe­ra­tur, ale uzy­ska­nie nowego przed­miotu i tak zawsze odbywa się metodą prób i błę­dów. Począt­kowo te nie­po­ro­zu­mie­nia były dla nas trojga powo­dem fru­stra­cji; ubo­le­wa­li­śmy nad tym, że tak mało pamię­tamy z che­mii. Prawdę mówiąc, brak postę­pów w zaopa­try­wa­niu się w arty­kuły pierw­szej potrzeby był jed­nym z kata­li­za­to­rów Wiel­kiej Wyprawy — jak Richard lubi ją nazy­wać — sprzed czte­rech mie­sięcy.

W tam­tym momen­cie tem­pe­ra­tura w Nowym Jorku i w resz­cie Ramy spa­dła do minus pię­ciu stopni Cel­sju­sza i Richard potwier­dził, że Morze Cylin­dryczne znów zamar­zło. Coraz bar­dziej mar­twi­łam się, że nie będziemy odpo­wied­nio przy­go­to­wani na przyj­ście na świat dziecka. Zdo­by­cie cze­go­kol­wiek trwało sta­now­czo zbyt długo. Na przy­kład pozy­ska­nie i zain­sta­lo­wa­nie toa­lety zajęło nam mie­siąc, a rezul­tat nie jest, nie­stety, impo­nu­jący. Naj­czę­ściej pro­blem pole­gał na tym, że dane, które prze­ka­zy­wa­li­śmy naszym gospo­da­rzom, były nie­kom­pletne. Zda­rzało się też jed­nak, że sami Ramo­wie spra­wiali nam trud­no­ści. Kilka razy — uży­wa­jąc wspól­nego języka sym­boli mate­ma­tycz­nych i che­micz­nych — prze­ka­zali nam infor­ma­cję, że w wyzna­czo­nym przez nas cza­sie nie są w sta­nie stwo­rzyć tego, o co pro­simy.

Tak czy owak, pew­nego ranka Richard oznaj­mił, że opusz­cza naszą grotę i zamie­rza dotrzeć do woj­sko­wego statku, który wciąż zako­twi­czony jest do Ramy. Powie­dział, że dostęp do bazy danych New­tona uła­twiłby nam bar­dzo komu­ni­ko­wa­nie się z Ramami, przy­znał też jed­nak, że stę­sk­nił się strasz­nie za praw­dzi­wym jedze­niem. Wpraw­dzie posiłki przy­rzą­dzane przez Ramów utrzy­mują nas przy życiu, ale więk­szość jest albo cał­ko­wi­cie pozba­wiona smaku, albo okropna.

Aby zwró­cić honor naszym gospo­da­rzom, należy dodać, że nasze życze­nia speł­niane są w stu pro­cen­tach. Choć wiemy, jak za pomocą sym­boli okre­ślić skład che­miczny tego, co jest nam nie­zbędne do życia, żadne z nas nie uczyło się ni­gdy skom­pli­ko­wa­nych pro­ce­sów bioche­micznych zacho­dzą­cych w kub­kach sma­ko­wych. W tych pierw­szych dniach jedze­nie było koniecz­no­ścią, ale nie dawało przy­jem­no­ści. Papkę, którą dosta­wa­li­śmy, cza­sami trudno było prze­łknąć. Po nie­jed­nym posiłku dosta­li­śmy nud­no­ści.

Więk­szość dnia deba­to­wa­li­śmy w trójkę o dobrych i złych stro­nach Wiel­kiej Wyprawy. Byłam wtedy w ciąży, mia­łam zgagę i czu­łam się nie­swojo. Nie zachwy­cało mnie to, że zostanę sama w gro­cie, pod­czas gdy męż­czyźni prze­pra­wią się po lodzie na drugą stronę morza, odszu­kają rovera, poko­nają Rów­ninę Środ­kową i po wie­lo­ki­lo­me­tro­wej jeź­dzie lub wspi­naczce dotrą do sta­cji komu­ni­ka­cyj­nej Alfa. Wie­dzia­łam jed­nak, że razem będzie im o wiele łatwiej. Zgo­dzi­łam się też z nimi, że samotna wyprawa byłaby zbyt ryzy­kowna.

Richard był nie­mal pewien, że rover będzie nada­wał się do jazdy, przy­pusz­czał nato­miast, że pro­blemy mogą wystą­pić przy pró­bie uru­cho­mie­nia wyciągu krze­seł­ko­wego. Wiele czasu spę­dzi­li­śmy, dys­ku­tu­jąc o uszko­dze­niach, jakim mógł ulec woj­skowy New­ton na sku­tek wybu­chów ładun­ków nukle­ar­nych za ochronną siatką. Richard przy­pusz­czał, że skoro nie ma widocz­nych znisz­czeń — w ciągu tych mie­sięcy dzięki zewnętrz­nym kame­rom Ramy oglą­da­li­śmy kilka razy sta­tek woj­skowy — oto­czyw­szy się koko­nem, Rama także jego ochro­nił i pro­mie­nio­wa­nie nie wyrzą­dziło żad­nych szkód na pokła­dzie.

Nie byłam taką opty­mistką. Współ­pra­co­wa­łam z inży­nie­rami pro­jek­tu­ją­cymi ochronę radia­cyjną i zda­wa­łam sobie sprawę z podat­no­ści pod­ze­spo­łów New­tona na pro­mie­nio­wa­nie. Wpraw­dzie ist­niało wyso­kie praw­do­po­do­bień­stwo, że naukowa baza danych pozo­stała nie­na­ru­szona (zarówno jej pro­ce­sor, jak i bloki pamięci miały dodat­kowe osłony), ale byłam pewna, że żyw­ność ule­gła ska­że­niu. Zda­wa­li­śmy sobie sprawę, że prze­cho­wy­wano ją w nie­chro­nio­nym miej­scu, i kie­dyś nawet, jesz­cze przed star­tem, zasta­na­wia­li­śmy się, czy silny wybuch na Słońcu nie spo­wo­duje ska­że­nia pro­wiantu.

Nie bałam się zostać sama przez kilka dni czy tydzień. Bar­dziej tra­piła mnie myśl, że jeden z nich lub obaj mogą nie wró­cić. To nie była tylko kwe­stia okto­pa­ją­ków czy innych obcych stwo­rzeń, które mogły zamiesz­ki­wać ten ogromny sta­tek. Ist­niały inne nie­wia­dome, które nale­żało wziąć pod uwagę. Co, jeśli Rama znów zmieni kurs lub sta­nie się coś, co unie­moż­liwi Richar­dowi i Micha­elowi powrót do Nowego Jorku?

Richard i Michael zapew­nili mnie, że nie będą podej­mo­wać zbęd­nego ryzyka: wejdą jedy­nie na pokład New­tona, zro­bią swoje i od razu wyru­szą w drogę powrotną.

Opu­ścili grotę tuż po świ­cie dwu­dzie­sto­ośmio­go­dzin­nego ramań­skiego dnia. Po raz pierw­szy, odkąd wpa­dłam do studni w Nowym Jorku i spę­dzi­łam tam samot­nie wiele godzin, zosta­łam sama.

Ale prze­cież nie byłam cał­kiem sama — czu­łam kopiącą w moim brzu­chu Simone. To cudowne uczu­cie nosić w sobie dziecko. Jest coś nie­wia­ry­god­nie wspa­nia­łego w świa­do­mo­ści, że masz w sobie inne życie, zwłasz­cza że dziecko powstało w znacz­nej czę­ści z two­ich genów. To nie­spra­wie­dliwe, że męż­czyźni nie mogą być w ciąży. Gdyby mogli, może zro­zu­mie­liby, dla­czego my, kobiety, tak dużo myślimy o przy­szło­ści…

Trze­ciego dnia nie mogłam już wytrzy­mać w gro­cie i posta­no­wi­łam prze­spa­ce­ro­wać się po Nowym Jorku. W Ramie pano­wała noc, ale byłam tak nie­spo­kojna, że mimo to wyru­szy­łam. Było zimno i musia­łam zapiąć ciężki ska­fan­der na rosną­cym brzu­chu.

Po kilku minu­tach z oddali dobiegł jakiś odgłos. Zamar­łam, a po ple­cach zaczęły mi spły­wać kro­pelki zim­nego potu. Przy­pływ adre­na­liny musiał udzie­lić się także Simone, bo poczu­łam parę sil­nych kop­nięć.

Nie­całą minutę póź­niej znów usły­sza­łam ten dźwięk: meta­licz­nemu chrzę­stowi towa­rzy­szył teraz wysoki, prze­ni­kliwy świst. Nie mia­łam żad­nych wąt­pli­wo­ści — po Nowym Jorku cho­dził okto­pa­jąk. Ucie­kłam szybko do naszej groty i cze­ka­łam, aż w Ramie nasta­nie świt.

Gdy na zewnątrz zro­biło się jasno, wró­ci­łam do Nowego Jorku. Zbli­ża­jąc się do sto­doły, w któ­rej wpa­dłam do studni, zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy okto­pa­jąki rze­czy­wi­ście wycho­dzą tylko nocą. Richard od początku twier­dził, że to nocne stwo­rze­nia. Dwa mie­siące po tym, jak minę­li­śmy Zie­mię, nim jesz­cze zro­bi­li­śmy kraty zabez­pie­cza­jące nasze gniazdo przed nie­chcia­nymi gośćmi, Richard umie­ścił wokół groty okto­pa­ją­ków pro­ste czuj­niki — nie opa­no­wał jesz­cze wtedy zama­wia­nia u Ramów elek­tro­nicz­nych czę­ści — i potwier­dził, ku swej satys­fak­cji przy­naj­mniej, że stwo­rze­nia te wycho­dzą na powierzch­nię wyłącz­nie nocą. Okto­pa­jąki odkryły wkrótce i znisz­czyły jego urzą­dze­nia, ale Richard zebrał dość danych, by potwier­dzić swą hipo­tezę.

Tak czy owak, jego zapew­nie­nia wcale mnie nie uspo­ko­iły, gdy gło­śny i zupeł­nie obcy dźwięk doszedł mnie od strony naszej groty. Sta­łam wów­czas w sto­dole i patrzy­łam w głąb studni, w któ­rej dzie­więć mie­sięcy wcze­śniej omal nie zgi­nę­łam. Puls natych­miast mi przy­spie­szył i dosta­łam gęsiej skórki. Naj­bar­dziej zanie­po­ko­iło mnie to, że dźwięk docho­dził z oko­lic naszego ramań­skiego domu. Ruszy­łam ostroż­nie z powro­tem, roz­glą­da­jąc się na boki. W końcu odkry­łam źró­dło hałasu — za pomocą minia­tu­ro­wej piły z New­tona Richard ciął na kawałki ramań­ską sieć.

Richard i Michael kłó­cili się, gdy się na nich natknę­łam. Nie­wielka kwa­dra­towa siatka — wszyst­kiego pięć­set węzłów i boki dłu­go­ści trzech metrów — zwi­sała z jed­nego z tych nie­wy­so­kich, trud­nych do opi­sa­nia przed­mio­tów znaj­du­ją­cych się jakieś sto metrów na wschód od wej­ścia do naszej groty. Michael był nie­za­do­wo­lony z tego, że Richard psuł sieć, tnąc ją piłą łań­cu­chową. Gdy mnie zoba­czyli, Richard wła­śnie prze­ko­ny­wał go do swo­jego pomy­słu, demon­stru­jąc korzy­ści z posia­da­nia takiej ela­stycz­nej sieci.

Ści­ska­li­śmy się przez kilka minut, a potem męż­czyźni opo­wie­dzieli mi o Wiel­kiej Wypra­wie. Wszystko poszło gładko — zarówno rover, jak i wyciąg krze­seł­kowy dzia­łały, więc bez trudu dostali się na pokład New­tona. Sta­tek był wciąż napro­mie­nio­wany, więc nie zostali na nim długo i nie zabrali ze sobą żad­nej żyw­no­ści. Naukowa baza danych jed­nak oca­lała, a Richard użył kom­pre­sji danych, by prze­nieść jej zawar­tość na nośniki kom­pa­ty­bilne z naszymi pod­ręcz­nymi kom­pu­te­rami. Zabrali także skrzynkę z narzę­dziami, takimi jak piła łań­cu­chowa, ponie­waż mogły być pomocne przy wykań­cza­niu naszych kwa­ter.

Do naro­dzin Simone pra­co­wali oby­dwaj bez wytchnie­nia. Dzięki infor­ma­cjom z bazy danych, które oka­zały się zna­ko­mi­tym uzu­peł­nie­niem naszej zna­jo­mo­ści che­mii, łatwiej było uzy­ski­wać od Ramów to, czego potrze­bo­wa­li­śmy. Poeks­pe­ry­men­to­wa­łam nawet z nie­groź­nymi estrami i innymi sub­stan­cjami orga­nicz­nymi w żyw­no­ści, dzięki czemu jej smak nieco się popra­wił. Michael ukoń­czył w tym cza­sie swój pokój na końcu kory­ta­rza, zro­bi­li­śmy koły­skę dla Simone, a funk­cjo­nal­ność naszej łazienki znacz­nie wzro­sła. Bio­rąc pod uwagę wszyst­kie ogra­ni­cze­nia, żyje nam się teraz cał­kiem dobrze. Może wkrótce…

Prze­ry­wam pisa­nie, bo obok mnie roz­legł się cichutki płacz. Czas nakar­mić moją córeczkę.

Zanim minie ostat­nie pół godziny moich uro­dzin, chcia­ła­bym powró­cić do tych sprzed lat, do jakże żywych obra­zów, które wywo­łały tego ranka mój ponury nastrój. Uro­dziny zawsze były dla mnie naj­waż­niej­szym wyda­rze­niem w roku. Boże Naro­dze­nie i Nowy Rok są wyjąt­kowe, ale w nieco inny spo­sób, doty­czą bowiem wszyst­kich. Uro­dziny nato­miast to dzień poświę­cony tylko jed­nej, kon­kret­nej oso­bie. Zawsze były dla mnie oka­zją do reflek­sji i roz­my­ślań o kie­runku, w jakim zmie­rza moje życie.

Myślę, że potra­fi­ła­bym przy­wo­łać wspo­mnie­nia wszyst­kich moich uro­dzin, poczy­na­jąc od dnia, w któ­rym skoń­czy­łam pięć lat. Oczy­wi­ście nie­które z nich są bar­dziej wyra­zi­ste niż inne. Dziś rano wspo­mnie­nia te wywo­łały u mnie potężną nostal­gię i tęsk­notę za domem.

Mar­twi mnie, że nie jestem w sta­nie zapew­nić Simone bez­pie­czeń­stwa. Ale mimo lęków cza­ją­cych się gdzieś na dnie duszy, mimo wiel­kiej nie­pew­no­ści towa­rzy­szą­cej tu naszej egzy­sten­cji, gdy­bym mogła prze­żyć wszystko od nowa, i tak zde­cy­do­wa­ła­bym się na to dziecko. Jeste­śmy podróż­ni­kami zwią­za­nymi naj­sil­niej­szą z więzi — miło­ścią macie­rzyń­ską — i dzie­limy cud świa­do­mo­ści zwany życiem.

Podobne uczu­cie łączyło mnie kie­dyś nie tylko z matką i ojcem, ale też z moją pierw­szą córką Geneviève. Hmm. To nie­sa­mo­wite, że wciąż tak dobrze pamię­tam moją matkę. Choć umarła dwa­dzie­ścia sie­dem lat temu, gdy mia­łam zale­d­wie dzie­sięć lat, pozo­sta­wiła po sobie mnó­stwo cudow­nych wspo­mnień. Pamię­tam moje ostat­nie spę­dzone z nią uro­dziny. Całą trójką poje­cha­li­śmy pocią­giem do Paryża. Ojciec miał na sobie swój nowy wło­ski gar­ni­tur i był w nim nie­zwy­kle przy­stojny. Matka wybrała na tę oka­zję jedną ze swo­ich jaskra­wych, wie­lo­barw­nych ple­mien­nych sukni. Włosy ucze­sała tak, że wyglą­dała jak księż­niczka Senu­fów, którą była, nim poślu­biła ojca.

Zje­dli­śmy obiad w ele­ganc­kiej restau­ra­cji tuż przy Polach Eli­zej­skich, a potem poszli­śmy do teatru na pokaz naro­do­wych tań­ców z zachod­niej Afryki. Po przed­sta­wie­niu pozwo­lono nam wejść za kulisy, gdzie matka przed­sta­wiła mnie jed­nej z tan­ce­rek — wyso­kiej, pięk­nej Murzynce. Była to jedna z jej dal­szych kuzy­nek z Wybrzeża Kości Sło­nio­wej.

Przy­słu­chi­wa­łam się ich roz­mo­wie w języku Senu­fów, łowiąc słowa, które pozna­łam trzy lata wcze­śniej, przy­go­to­wu­jąc się do cere­mo­nii Poro, i z podzi­wem patrzy­łam, jak twarz mojej matki staje się pełna wyrazu, jak zawsze, gdy spo­ty­kała się z człon­kami swo­jego ple­mie­nia. Ale choć zafa­scy­no­wana wie­czo­rem, mia­łam wtedy tylko dzie­sięć lat i pra­gnę­łam nor­mal­nego przy­ję­cia uro­dzi­no­wego, na które mogła­bym zapro­sić kole­żanki ze szkoły. Gdy wra­ca­li­śmy pocią­giem do domu w Chilly-Maza­rin, matka instynk­tow­nie wyczuła, że jestem roz­cza­ro­wana.

— Nie smuć się, Nicole — powie­działa. — Jeśli chcesz, w przy­szłym roku urzą­dzimy przy­ję­cie uro­dzi­nowe. Chcie­li­śmy z ojcem wyko­rzy­stać tę oka­zję, żeby przy­po­mnieć ci raz jesz­cze o twoim dzie­dzic­twie. Jesteś oby­wa­telką fran­cu­ską i całe życie spę­dzi­łaś we Fran­cji, ale sta­no­wisz też część ple­mie­nia Senu­fów, a twoje korze­nie tkwią głę­boko w ple­mien­nych zwy­cza­jach zachod­niej Afryki.

Gdy wspo­mi­na­łam dzi­siaj te dan­ses ivo­irien­nes w wyko­na­niu kuzynki matki i jej zespołu, wyobra­zi­łam sobie, że pro­wa­dzę do pięk­nego teatru dzie­się­cio­let­nią Simone… ale to się zaraz skoń­czyło. Za orbitą Jowi­sza nie ma teatrów. W isto­cie rze­czy samo słowo „teatr” będzie praw­do­po­dob­nie dla mojej córki jedy­nie pustym dźwię­kiem. To takie zdu­mie­wa­jące…

Moje poranne łzy były spo­wo­do­wane także tym, że Simone ni­gdy nie będzie dane poznać jej dziad­ków. Będą mitycz­nymi posta­ciami z opo­wia­dań, zoba­czy ich tylko na zdję­ciach i fil­mach wideo. Ni­gdy nie zazna przy­jem­no­ści słu­cha­nia nie­sa­mo­wi­tego głosu mej matki i ni­gdy nie zoba­czy czu­łej miło­ści w oczach mego ojca.

Po śmierci matki ojciec zawsze bar­dzo się sta­rał, żeby moje uro­dziny były czymś szcze­gól­nym. W dwu­na­ste, już po prze­pro­wadzce do willi w Beau­vois, spa­ce­ro­wa­li­śmy w pada­ją­cym śniegu po pięk­nych ogro­dach zamku w Vil­lan­dry. Tam­tego dnia obie­cał mi, że zawsze będzie przy mnie, gdy będę w potrze­bie. Zaci­snę­łam moc­niej palce na jego dłoni, gdy szli­śmy wzdłuż żywo­pło­tów. Wtedy także pła­ka­łam. Wyzna­łam mu — przy­zna­jąc rów­no­cze­śnie przed sobą — jak bar­dzo się boję, że on także kie­dyś mnie opu­ści. Przy­tu­lił mnie do piersi i poca­ło­wał w czoło. Ni­gdy nie zła­mał danego wów­czas słowa.

W zeszłym roku — wydaje mi się teraz, że to było w innym życiu — moje uro­dziny zaczęły się na wyciągu nar­ciar­skim w pobliżu gra­nicy fran­cu­skiej. Była pół­noc, a ja wciąż nie mogłam zasnąć. Myśla­łam o połu­dnio­wym spo­tka­niu z kró­lem Hen­ry­kiem w gór­skiej cha­cie na zbo­czu Weiss­fluh­joch. Nie powie­dzia­łam mu, gdy zapy­tał nie wprost, że to on jest ojcem Geneviève. Nie dałam mu tej satys­fak­cji.

Ale pamię­tam, że zasta­na­wia­łam się na wyciągu, czy wolno mi zataić przed córką fakt, że jej ojcem jest król Anglii. I czy moje sza­cu­nek do sie­bie i duma są tak ważne, by ona nie wie­działa, że jest księż­niczką. Wciąż myśla­łam o tym, patrząc w ciem­ność, gdy nagle, jakby na zawo­ła­nie, przy moim łóżku poja­wiła się Geneviève.

— Wszyst­kiego naj­lep­szego, mamo — powie­działa i objęła mnie.

O mało nie powie­dzia­łam jej wtedy o jej ojcu. Zro­bi­ła­bym to, gdy­bym wie­działa, jaki los spo­tka eks­pe­dy­cję New­tona. Bar­dzo za tobą tęsk­nię, Geneviève. Żałuję, że nie mogły­śmy się odpo­wied­nio poże­gnać…

Wspo­mnie­nia to bar­dzo dziwna rzecz. Dziś rano byłam przy­gnę­biona i obrazy z prze­szło­ści spra­wiły, że poczu­łam się jesz­cze bar­dziej samotna. Ale teraz jestem w lep­szym nastroju i te same wspo­mnie­nia spra­wiają mi przy­jem­ność. Nie smuci mnie już strasz­nie myśl, że Simone nie doświad­czy tego wszyst­kiego, co znam. Jej uro­dziny będą zupeł­nie inne niż moje i wyjąt­kowe dla niej. Moim obo­wiąz­kiem i przy­wi­le­jem jest spra­wić, aby wspo­mi­nała je jak naj­le­piej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Gar­den of Rama

Copy­ri­ght © Roc­ket Publi­shing Com­pany Ltd and Gen­try Lee, 1991

All rights rese­rved

To disco­ver more about how the legacy of Sir Arthur is being hono­ured today, ple­ase visit http://www.clar­ke­fo­un­da­tion.org.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor tego wyda­nia: Bła­żej Kem­nitz

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man/www.kala­dan.pl

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ogród Ramy, wyd. II popra­wione i uzu­peł­nione, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-830-4

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer