Ogród cieni - Virginia C. Andrews - ebook

Ogród cieni ebook

Virginia C. Andrews

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mroczny początek rodzinnych sekretów… Olivia Winfield nie może uwierzyć swojemu szczęściu, gdy po krótkiej znajomości przystojny Malcolm Foxworth prosi ją o rękę. Jednak romantyczne marzenia młodej żony wkrótce legną w gruzach. Mąż okazuje się aroganckim, bezwzględnym despotą, a od Olivii oczekuje przede wszystkim urodzenia dzieci i sprawnego zarządzania ponurym Foxworth Hall. Sytuacja pogarsza się jeszcze, gdy do domu wraca z kilkuletniej podróży ojciec Malcolma z młodziutką i piękną żoną Alicją.

"Ogród cieni" to piąty tom sagi rodziny Dollangangerów, najsłynniejszej serii w dorobku amerykańskiej pisarki Virginii C. Andrews. Jej książki, tworzące prawie dwadzieścia bestsellerowych serii, sprzedały się na całym świecie w ponad 100 milionach egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 373

Oceny
4,4 (42 oceny)
23
14
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fatygamarlena

Nie oderwiesz się od lektury

Początki powieści polecam
00
domenia1

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra książka, polecam wszystkie części ;)
00
megan15

Z braku laku…

Według mnie najgorsza część tej serii. Niby wiele wyjaśnia, ale bardzk trudno było mi przez nią przejść. Nuda
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

GARDEN OF SHADOWS

 

Copyright © 1989 by the Virginia C. Andrews Trust

and the Vanda General Partnership

All rights reserved

 

Projekt okładki

Joanna Wasilewska

 

Zdjęcie na okładce

© Alex Maxim/Trevillion Images

 

Redaktor prowadzący

Milena Rachid Chehab

 

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Marianna Chałupczak

 

ISBN 978-83-8234-767-8

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych − żywych czy martwych − jest całkowicie przypadkowe.

 

Prolog

ANEKS

DO TESTAMENTU OLIVII WINFIELD FOXWORTH

OTWORZYĆ DWADZIEŚCIA LAT PO MOJEJ ŚMIERCI

 

Musiałam dać temu świadectwo. Gdyby nikt inny nie opowiedział tej historii, sekret Fox­worthów spocząłby wraz ze mną w grobie. Okrucieństwo przybiera różne formy – jedną z nich jest ignorancja, i to przez nią byłam sądzona. Teraz jestem już u Tego, który sądzi sprawiedliwie, i moja dusza przyjęła w pokorze Jego wyrok. Ci z was, którzy pozostali, poznają prawdziwą historię. A znając prawdę, niechże mnie osądzą, jeśli się ośmielą.

Olivia Winfield Fox­worth

 

 

Część pierwsza

PIERWSZY WIOSENNY PĄCZEK

Kiedy byłam dziewczynką, ojciec kupił mi tandetny jarmarczny domek z lalkami. Był to świat pełen magii, z ładnymi, maleńkimi figurkami i porcelanowymi meblami oraz równie miniaturowymi obrazami, żyrandolami i dywanami. Domek był zamknięty w szklanej skrzyneczce. Zabroniono mi dotykać żyjącej w nim rodziny, co więcej – nigdy nie pozwolono mi dotknąć pudełka z obawy, abym nie zostawiła na nim śladów palców. Filigranowym przedmiotom groziła zguba w moich wielkich dłoniach. Dom dla lalek mogłam więc tylko podziwiać. Trzymałam go na dębowym stole, pod witrażowymi szybami sypialnianego okna. Przez różnobarwne szkło słońce kładło ciepłe tęczowe promienie na ten mały światek, nadając twarzom miniaturowej rodziny blask szczęścia. Radość promieniowała także od kucharek, od kamerdynera w białej liberii, uparcie stojącego u wejściowych drzwi, i od niani w pokoju dziecięcym.

W tym świecie było tak, jak być powinno: nie istniały cienie, nawet bowiem w brzydkie dni, kiedy na zewnątrz ponuro zwieszały się chmury, magiczne szkła okien zamieniały szarość w tęczę.

W prawdziwym świecie, w moim świecie, zawsze panowała szarość i nigdy nie widywało się tęczy. Był szary, jak mi ciągle powtarzano, dla moich zbyt surowych oczu; szarzały w nim nadzieje, szary był los damy, której nikt nie chciał wyciągnąć z talii kart. Mając dwadzieścia cztery lata, byłam już starą panną, miałam piętno tej, której nikt nie chce. Wydawało się, że czymś odstraszałam konkurentów, którzy nie odstawali ode mnie, jeśli chodzi o wzrost i inteligencję. Wydawało się, że tęczowy świat miłości, małżeństwa i dzieci zawsze będzie przede mną zamknięty – tak jak dom dla lalek. I tylko w snach na jawie moje nadzieje rozwijały skrzydła.

W marzeniach byłam piękna, nieco frywolna i czarująca jak inne dziewczyny, które poznawałam, ale które nigdy nie stawały się moimi przyjaciółkami. Pędziłam więc życie samotne, wypełnione głównie książkami i marzeniami. I choć nikomu o tym nie mówiłam, uczepiłam się małej nadziei, którą rozbudziła we mnie tuż przed śmiercią moja matka.

– Życie, Olivio, przypomina ogród. Ludzie to drobne nasionka pielęgnowane przez miłość, przyjaźń i trosk­liwość. Jeśli poświęcić im odpowiednio wiele czasu i starań, rozkwitają w wielkie kwiaty. I czasem z marnej, dawno zapomnianej roślinki pod płotem nieoczekiwanie wystrzelą kwiaty, które są wtedy najcenniejsze i najukochańsze. Będziesz takim kwiatem, Olivio. To może trochę potrwać, ale rozkwitniesz.

Jakże brakowało mi matki i jej nadziei. Umarła, kiedy miałam szesnaście lat – właśnie w chwili, gdy najbardziej potrzebowałam tych kobiecych rozmów, które nauczyłyby mnie zdobywać męskie serca i pozwoliły upodobnić się do niej: szanowanej, znającej życie i świat i tak bardzo kobiecej. Matka zawsze była czymś zajęta, a we wszystkim kompetentna i władcza. Nieustępliwie pokonywała kolejne problemy, a po każdym rozwiązanym zaraz pojawiał się następny. Ojciec – jak się wydawało – cieszył się, że jest tak zaabsorbowana, wszystko jedno czym.

Często powtarzał, że choć dla kobiet nie ma miejsca w prawdziwym biznesie, to przecież nie powinny być bezczynne: mają do załatwienia wiele „kobiecych sprawek”.

A przecież w pewnym momencie to właśnie on namówił mnie na szkołę biznesu. Uważano, że to mądre i słuszne, bym została jego osobistą sekretarką, by zrobił dla mnie miejsce w gabinecie, prawdziwie męskim pokoju, w którym jedna ściana była pokryta strzelbami, a na drugiej widniały zdjęcia z wypraw myśliwskich i rybackich; gdzie zawsze wyczuwało się zapach cygar i whisky, a ciemnobrązowy dywan był najbardziej podniszczony w całym domu. Ojciec wydzielił mi część ogromnego biurka, żebym miała gdzie mozolnie sprawdzać rachunki, wyliczać koszty reprezentacyjne, pensje pracowników, a nawet oceniać wydatki domowe. Pracując obok niego, często bardziej czułam się jego synem – którego tak prag­nął, a nigdy się nie doczekał – niż córką. Tak chciałam, by mnie lubiano, i tak się bałam, że nigdy nie zostanę przez nikogo wybrana.

Ojciec zwykł mawiać, że mąż znajdzie we mnie wielką pomoc. Sądziłam, że to z tej przyczyny tak nastawał, bym poznała biznes i trochę się z nim obyła. Nigdy nie ujął tego jasno w słowach, a przecież jakbym je słyszała: „Kobieta o wzroście metr osiemdziesiąt trzy potrzebuje jeszcze czegoś, by zaskarbić sobie miłość mężczyzny”.

To prawda, miałam ponad metr osiemdziesiąt wzrostu; ku swej rozpaczy tak gwałtownie wystrzeliłam w górę jako nastolatka. Nie było we mnie nic z wiotkości czy kruchości kobiety.

Po matce odziedziczyłam kasztanowe włosy; miałam rozłożyste ramiona i szeroką pierś. Często patrząc w lustro, modliłam się o krótsze ręce. Wydłużone oczy przypominały ślepia kota, nos był zbyt spiczasty. Wąskie usta, cera blada i zszarzała. Szarość, szarość, szarość. Jakże chciałam być piękna i jasna! Siedząc przy kremowej toaletce z marmurowym blatem, starałam się rumienić i trzepotać rzęsami w zalotnym spojrzeniu, ale były to tylko zabiegi idiotki. Nie chciałam wyglądać na bezmyślną i głupią, nie mogłam jednak powstrzymać się od wysiadywania przed uwięzionym w szkle domkiem i wpatrywania się w piękną, delikatną, porcelanową twarz drobniutkiej pani domu. Ach, jakże pragnęłam mieć taką twarz! Może wtedy i tamten świat stałby się moim.

Jednak twarzy nie można zmienić. Złożyłam więc nadzieje obok porcelanowych figurek i powlekłam się swoją drogą.

Jeśli ojciec rzeczywiście oczekiwał, że edukacja ekonomiczna i doświadczenie w prowadzeniu interesów uczynią mnie bardziej atrakcyjną w oczach mężczyzn, to efekty musiały go nader rozczarować. Panowie pojawiali się – zawsze na skutek jego manipulacji, które konsekwentnie wykrywałam – i znikali, a ja dalej czekałam na miłość. Nieustannie bałam się, że pieniądze – pieniądze ojca, które odziedziczę – przywiodą pod moje drzwi mężczyzn gotowych udawać uczucie. Myślę, że ojciec także się tego lękał, przyszedł bowiem kiedyś do mnie i powiedział:

– Do testamentu wstawiłem klauzulę, że wszystkie pieniądze, które odziedziczysz, będą twoje i zrobisz z nimi, co zechcesz. Żaden mężczyzna nie będzie mógł oczekiwać, że dzięki małżeństwu przejmie kontrolę nad twoim majątkiem.

Oznajmił to i wyszedł, zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć. I dalej starannie badał kandydatów do romansu, kontaktując mnie tylko ze stuprocentowymi dżentelmenami, ludźmi skądinąd już majętnymi. Trzeba jeszcze tylko było poczekać, aż trafi się taki, na którego nie będę patrzeć z góry i którego nie będą drażnić moje wypowiedzi. Wszystko wskazywało jednak na to, że umrę jako stara panna.

Ojciec nie chciał się z tym pogodzić.

– Będzie dziś na kolacji pewien młodzieniec – zagaił w piątkowy poranek, pod koniec kwietnia. – Muszę wyznać, że wywarł na mnie duże wrażenie. Chcę, byś wystąpiła w niebieskiej sukni zakupionej na zeszłą Wielkanoc.

– Tato… – Miałam na końcu języka: „Po co te ceregiele”, ale on uprzedził moją reakcję:

– Proszę, nie spieraj się ze mną. I na Boga, kiedy zasiądziemy do stołu, nie zaczynaj rozmowy od ruchu wyzwolenia kobiet.

Oczy mi zapłonęły; dobrze wiedział, że nie znosiłam, gdy traktował mnie jak klacz ze swojej stajni.

Nie zwracając na to uwagi, powtórzył:

– Niebieska suknia.

Po czym wyszedł, zanim zdążyłam cokolwiek odrzec.

Nie widziałam sensu w odprawianiu rytuałów przy toaletce. Niemniej umyłam włosy szamponem, a potem zasiadłam, by wyszczotkować je po sto razy na każdą stronę. Następnie gładko, choć niezbyt mocno spięłam je z tyłu grzebykami z kości słoniowej, które ojciec podarował mi pod choinkę w zeszłym roku.

Ojciec nie wiedział, a przynajmniej wydawało się, iż nie przeczuwa, że zamówiłam niebieską suknię, gdyż chciałam mieć coś podobnego do strojów modelek z pism o modzie. Dekolt był dostatecznie głęboki, by ujawnić coś z pełni moich piersi, a obcisły pas podkreślał krągłości figury. Suknia była z jedwabiu, miękka i pełna blasku jak żadna inna z moich kreacji. Rękawy sięgały prawie do łokci, co – miałam nadzieję – odrobinę skracało ręce.

Założyłam też naszyjnik z niebieskich szafirów – po matce – który chyba nieco wysmuklał moją szyję. Na swoich policzkach zobaczyłam rumieniec, ale nie byłam pewna, czy to oznaka zdrowia, czy zdenerwowania. Tak, byłam zdenerwowana. Miałam już dość takich wieczerzy – rozczarowanie na twarzy mężczyzny wstającego, by przywitać się z niewiastą przewyższającą go o głowę. Próba generalna przed kolejną klapą.

Kiedy zeszłam na dół, gość już był. Usłyszałam dochodzący z gabinetu głośny śmiech ojca, a potem głos przybysza, niski i dudniący, głos człowieka pewnego siebie. Przesunęłam wilgotnymi dłońmi po biodrach i otworzyłam drzwi.

Malcolm Neal Fox­worth wstał na mój widok; serce lekko mi podskoczyło. Miał co najmniej metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i był z pewnością najprzystojniejszym z młodych ludzi, którzy kiedykolwiek pojawili się w naszym domu.

– Malcolmie – odezwał się ojciec – oto moja kochana córka, moja duma.

Tamten ujął moją dłoń i powiedział:

– Jestem zaszczycony, panno Winfield.

Patrzyłam prosto w jego niebieskie oczy, a on tak samo spoglądał na mnie. Nigdy nie wierzyłam w pensjonarskie wyobrażenia o miłości od pierwszego wejrzenia, a jednak czułam, że wzrok Malcolma sięga do serca i głębiej, jeszcze głębiej.

Fox­worth był jasnym blondynem; włosy z tyłu miał nieco dłuższe, niż normalnie się nosiło, ale ładnie rozczesane i lśniące. Ostro zarysowany rzymski nos i wąskie, proste usta. Miał sylwetkę atlety – szerokie ramiona i wcięty pas. Ze sposobu, w jaki na mnie patrzył – z lekkim półuśmieszkiem – zgadłam, że przywykł do siania niepokoju w niewieścich sercach. Cóż, pomyślałam, Olivia Winfield nie musi się specjalnie wysilać, by uśmiechano się ironicznie na jej widok. Mężczyzna taki jak ten nie spędzi ze mną więcej niż jeden wieczór, mamy więc przed sobą kolejny spektakl ponurych ojcowskich swatów. Mocno uścisnęłam dłoń Malcolma, odwzajemniłam nikły uśmiech i zaraz uciekłam wzrokiem.

Po prezentacji ojciec wyjaśnił, że Malcolm przyjechał do New London z Yale, gdzie brał udział w spotkaniu absolwentów. Myślał o inwestycjach w przemyśle stoczniowym, ponieważ oczekiwał ożywienia w eksporcie po zakończeniu wojny. Z tego, czego dowiedziałam się owego wieczoru o jego majątku, wynikało, że jest właścicielem kilku fabryk tekstylnych, ma udziały w paru bankach, jak też tartaki w Wirginii. Interesy prowadził ze swoim ojcem, a ten – zaledwie pięćdziesięciopięciolatek – był dość roztargniony. Dopiero znacznie później miałam się dowiedzieć, co to znaczy.

W trakcie kolacji zgodnie z oczekiwaniami ojca starałam się być uprzejmą, spokojną obserwatorką, w stylu mojej matki. Margaret i Philip, nasi służący, raczyli nas elegancko podanym befsztykiem Wellingtona, potrawą wybieraną specjalnie przez ojca tylko przy szczególnych okazjach. Pamiętam, że zabrzmiało jakoś niezręcznie, kiedy ojciec powiedział:

– Widzi pan, Malcolmie, Olivia skończyła studia. Ma dyplom z ekonomii i prowadzi większość mojej księgowości.

– Doprawdy? – Malcolm wydawał się szczerze zaskoczony. Jego modre oczy jeszcze jaśniej rozbłysły zainteresowaniem i poczułam na sobie przeciągłe spojrzenie. – Lubi pani pracować, panno Winfield?

Rzuciłam okiem na ojca, wyprostowanego na wysokim jasnym krześle i leciutko stukającego palcami, jakby dla przyspieszenia odpowiedzi. Ach, jakże pragnęłam się podobać temu Malcolmowi Fox­worthowi, ale za wszelką cenę chciałam też być sobą.

– Uważam, że to lepiej – odrzekłam – kiedy czas wypełniają konkretne i pożyteczne sprawy. Lepiej nawet dla kobiety.

Uśmiech ojca zgasł, ale Malcolm się rozpromienił.

– Zupełnie się z panią zgadzam – podchwycił, nie odwracając się do ojca. – Kobiety uznawane za piękności w większości wydają mi się puste i dość głupie. Zachowują się tak, jakby ich uroda miała im starczyć na całe życie. Co do mnie, wolę kobiety inteligentne, potrafiące się zatroszczyć o siebie i stające się dzięki temu prawdziwym skarbem dla mężów.

– No tak, tak. – Ojciec zakaszlał, po czym rozmowa powróciła do budowy statków. Z dobrych źródeł wiedział, że statki transportowe zbudowane dla potrzeb wojny zostaną wkrótce przekazane w ręce prywatnych właścicieli.

Kwestia ta absorbowała Malcolma przez cały wieczór, niemniej ciągle czułam spoczywający na mnie wzrok, a gdy czasami spoglądałam na Fox­wortha, napotykałam nieskrywany uśmiech.

Jeszcze nigdy, siedząc z gościem ojca, nie byłam tak podekscytowana. Nigdy też nie czułam się tak akceptowana przy stole. Malcolm był szarmancki wobec ojca, jednak wyraźnie było widać, że woli rozmawiać ze mną.

Ze mną!

Najprzystojniejszy mężczyzna, jaki zjawił się w naszym domu, zainteresowany mną? Mógł przecież mieć setki pięknych dziewczyn, na zabój w nim zakochanych. Dlaczego miałby się interesować takim brzydactwem jak ja? Ale jakże chciałam wierzyć, że nie zmyślam sobie tych ukradkowych spojrzeń, tych próśb o podanie mu rzeczy, po które łatwo mógł sam sięgnąć, prób wciągnięcia mnie do rozmowy. Dlaczegóż na kilka godzin nie miałyby rozkwitnąć moje nadzieje? Tylko na dziś wieczór! Jutro powróci zwykła szarość.

Po kolacji Malcolm wraz z ojcem przeszli do gabinetu, by palić cygara i ciągnąć rozmowę o planowanych przez młodzieńca inwestycjach. Nadeszła pora, aby pączki, w których na krótko zaczęło pulsować życie, znowu zwiędły. To przecież jasne, że Malcolm nie mną się interesował, lecz wspólnymi interesami z ojcem. Pozostaną w palarni przez resztę wieczoru, a ja spokojnie mogę powrócić do siebie i pogrążyć się w poczytnej powieści Edith Wharton Wiek niewinności. Postanowiłam jednak zejść z książką do salonu, by czytając przy lampie od Tifanny’ego, poczekać na moment pożegnania Malcolma.

O tej porze na naszej uliczce było pusto, kiedy jednak podniosłam wzrok, zobaczyłam za oknem parę idącą pod rękę. W ten właśnie sposób mogliby wyjść ze swej skrzyneczki lalkowi mąż i żona, gdyby ktoś ich uwolnił – pomyślałam. Patrzyłam za tą dwójką, aż zniknęła za rogiem. Ach, gdybym kiedyś mogła tak iść pod rękę z mężczyzną takim jak Malcolm! To jednak nie dla mnie. Bóg był chyba głuchy na moje nadzieje i modlitwy o miłość. Westchnęłam, a powracając do książki, uzmysłowiłam sobie, że wszystko, co wiedziałam o miłości i życiu, było wzięte z powieści.

Wtedy w holu dostrzegłam Malcolma. Ależ on na mnie patrzył! Stał prosto i nieruchomo – głowa lekko odchylona, w spojrzeniu rodzaj głębokiego namysłu czy zapatrzenia. Zupełnie nie wiedziałam, co ze sobą począć.

– Ach… – Speszona poczułam, że płoną mi policzki. Serce tłukło się w mojej piersi tak mocno, że sądziłam, iż jego bicie słychać w całym pokoju.

– Piękny wieczór – odezwał się. – Czy dałaby się pani namówić na spacer?

Przez chwilę wpatrywałam się w niego bezmyślnie. Chciał pójść ze mną na przechadzkę?!

– Tak – stwierdziłam krótko, a moja szybka decyzja chyba mu się podobała. Nie trzepotałam rzęsami ani nie udawałam wahania. Tak, chciałam iść na spacer. I bardzo chciałam, żeby był to spacer z nim. Nawet jeśli podejrzewałam, że jego zainteresowanie okaże się złudne i krótkotrwałe, chciałam pozostać po prostu sobą. – Pójdę tylko na górę po płaszcz. – Cieszyłam się, że mam pretekst, by zaczerpnąć tchu.

Kiedy wróciłam, Malcolm czekał przy wyjściu. Philip podał mu już okrycie i stał z tyłu, by otworzyć drzwi. Ciekawe, gdzie podziewa się ojciec, pomyślałam. I czy znowu maczał w tym palce. Chociaż znałam Malcolma od niedawna, byłam pewna, że nie jest człowiekiem, który robiłby coś, na co nie ma ochoty.

Kiedy Philip lekko pochylał się w otwartych drzwiach, dostrzegłam w jego oczach wyraz szacunku i aprobaty dla młodego dżentelmena.

Malcolm ujął moją dłoń i sprowadził mnie po sześciu schodkach. W milczeniu podeszliśmy do bramy, którą otworzył, i cofnął się, by mnie przepuścić. Był zimny kwietniowy wieczór, w powietrzu czuć było delikatny posmak wiosny. Drzewa wokół bramy ciągle jeszcze wyciągały do nieba nagie, szare ramiona, ale te już były zmiękczone mnóstwem drobniutkich pączków, gotowych do wydania z siebie życia.

Na razie jednak zimowy chłód wisiał w powietrzu i trwał także we mnie. Przez chwilę chciałam się odwrócić do Malcolma i skryć się w jego ramionach, do czego przecież nie posunęłabym się przy żadnym mężczyźnie, nawet przy ojcu. W następnym momencie kroczyłam już przed siebie opanowana, kierując się w stronę rzeki.

– Jeśli dojdziemy do końca tej uliczki – powiedziałam – i skręcimy w lewo, będziemy mieć piękny widok na Tamizę.

– Chodźmy więc – odparł.

W marzeniach zawsze szłam w wiosenny wieczór nad rzeką z zakochanym we mnie mężczyzną. Prawdziwa burza uczuć; tak wiele kotłowało się we mnie nadziei, obaw, niepewności, strachu, że poczułam zawrót głowy. Nie mogłam jednak pozwolić, by Malcolm dostrzegł moje wzburzenie, kroczyłam więc wyprostowana, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Światła statków wiozących ładunki poruszały się w górę i w dół. W noc tak ciemną jak ta odległe, odbite w wodzie były podobne do uwięzionych w siatce świetlików.

– To rzeczywiście ładny widok – odezwał się Malcolm.

– Tak.

– Jak to się stało – kontynuował po chwili – że ojciec nie wydał jeszcze pani za mąż? Cenię pani inteligencję, nie będę więc mówił, że jest pani skończoną pięknością, ale przecież jest pani ogromnie atrakcyjna i obdarzona niezwykłą zmysłowością. Czemuż to nikt jeszcze pani nie schwytał?

– A jak to się stało, że pan nie pojął jeszcze nikogo za żonę? – zrewanżowałam się pytaniem.

Roześmiał się całkiem szczerze.

– Mam za swoje. No cóż, panno Winfield, skoro chce pani wiedzieć, większość dzisiejszych kobiet nudzi mnie swoimi uwodzicielskimi pozami. Jeśli myśli się o życiu poważnie, jeśli chce się osiągnąć coś znaczącego dla siebie i dla rodziny, to uważam, że trzeba wystrzegać się takich trzpiotek.

– I nigdy nie zetknął się pan z innymi kobietami? – zapytałam. Nie widziałam oczywiście zbyt dokładnie, ale wydało mi się, że nieco się zaczerwienił. – Przecież chyba pan szukał?

– Nie. Zbyt pochłaniają mnie interesy.

Przez chwilę milczeliśmy. Malcolm przyglądał się statkom.

– Jeśli pozwoli mi pani posunąć się odrobinę dalej – kontynuował po chwili – przyznam, że wyczuwam w pani osobowości coś, co jest mi bliskie. Ze słów pani ojca i z własnych obserwacji wnoszę, że jest pani osobą myślącą poważnie, pragmatyczną i nielękającą się pracy. Już weszła pani w świat interesów i choćby z tej przyczyny przerasta pani większość swoich rodaczek.

– Jeśli nawet, to tylko z racji sposobu, w jaki traktuje je większość mężczyzn – odpowiedziałam szybko i natychmiast ugryzłam się w język. Może trzeba było się powstrzymać z wygłaszaniem kontrowersyjnych opinii, ale słowa jakby same spłynęły mi z ust.

– Nie wiem. Może ma pani rację – przytaknął skwapliwie. – Wie pani – delikatnie ujął mnie za łokieć – mamy coś jeszcze wspólnego. Oboje bardzo wcześnie straciliśmy matki. Pani ojciec w kilku zdaniach nakreślił mi waszą sytuację rodzinną – dodał szybko. – Mam nadzieję, że nie uzna pani moich słów za niedelikatne.

– Nie. Ile pan miał lat, kiedy zmarła pana matka?

– Pięć – odparł głosem poważnym i jakby nieobecnym.

– To musiało być bolesne przeżycie.

– Czasami im boleśniejszych rzeczy doświadczamy, tym lepsi się stajemy. Czy może słuszniej byłoby powiedzieć: twardsi. – Istotnie, zabrzmiało to tak twardo i zimno, że nie miałam odwagi pytać o nic więcej.

Spacerowaliśmy długo. On opowiadał o swoich przedsięwzięciach, a ja słuchałam. Przez chwilę rozmawialiśmy też o nadchodzących wyborach prezydenckich. Był zaskoczony, że tak wiele wiem o kandydatach ubiegających się o nominację z ramienia republikanów i demokratów.

Kiedy wróciliśmy pod dom, wydawało mi się, że minęła ledwie chwila, ale zaraz pomyślałam: W końcu miałaś swój spacer z młodym, przystojnym mężczyzną. Sądziłam, że na tym wszystko się skończy.

Ale Malcolm pod drzwiami spytał, czy mógłby się jeszcze odezwać.

– Mam wrażenie, że dziś wieczór zdominowałem całą rozmowę – stwierdził. – Następnym razem to ja chciałbym być słuchaczem.

Czy dobrze zrozumiałam? Ktoś chciał mnie słuchać? Chciał poznać moje myśli?

– Dlaczego nie jutro? – powiedziałam ze skwapliwością uczennicy.

On jednak nie zadrwił, nawet się nie roześmiał.

– Wspaniale – odparł za to. – W mojej okolicy jest restauracja, gdzie bardzo dobrze przyrządzają ryby i inne owoce morza. Zjedzmy tam kolację.

Kolację? Ależ to najnormalniejsza randka! Oczywiście zgodziłam się. Chciałam odprowadzić go do samochodu i pomachać na drogę, ale przestraszyłam się, że będzie to zbyt ostentacyjne.

Kiedy weszłam do domu, ojciec stał w drzwiach gabinetu.

– Bardzo interesujący młody człowiek – skonstatował. – Na mój gust zapowiada się na geniusza finansowego. Jest też całkiem przystojny, nieprawdaż?

– Tak, tato – zgodziłam się.

Zachichotał.

– Wpadnie tu jutro i zabierze mnie na kolację – dodałam.

Miejsce uśmieszku na jego twarzy zajął dobrze mi znany wyraz poważnej nadziei.

– Naprawdę? A co ty o tym myślisz? Co ty na to?

– Nie wiem, co mam ci odpowiedzieć, ojcze.

Nie mogłam już się opanować. Przeprosiłam ojca i czym prędzej poszłam na górę. W pokoju przez długą chwilę siedziałam nieruchomo, wpatrzona w lustro. Cóż takiego się we mnie zmieniło? Włosy takie same, twarz taka sama…

Wyprostowałam plecy. Miałam skłonność do garbienia ich, gdyż wydawały mi się zbyt szerokie. Wiedziałam, że to niedobry nawyk, zwłaszcza przy pięknej, pełnej pewności siebie sylwetce Malcolma. Wydawało się, że nie dostrzega moich braków i skaz. Poza tym to bardzo miłe nie spoglądać z góry na towarzysza spaceru.

A skoro powiedział, że jestem bardzo atrakcyjna, to znaczyło chyba, że ktoś może mnie pożądać. Zdaje się, że przez wszystkie te lata hodowałam w sobie kompleks niższości. Może zupełnie niepotrzebnie pogodziłam się ze swoim smutnym losem?

Starałam się, oczywiście, podśmiewać z siebie, by uchronić się przed rozczarowaniem. No dobrze, mężczyz­na, który był na kolacji, umówił się z tobą na mieście, ale to wcale nie musi znaczyć, że ma romantyczne zamiary. Może po prostu poczuł się samotny.

Nie, nie, przekonywałam samą siebie, zjemy razem kolację, trochę sobie porozmawiamy, a potem on odejdzie, jak zawsze. Któregoś dnia, na przykład na Boże Narodzenie, otrzymam od niego kartkę: „Spóźnione podziękowania za interesujące rozmowy. Życzę jak najprzyjemniejszych świąt. Malcolm”.

Serce trzepotało mi z niepokoju. Podeszłam do zamkniętego w szkle domku dla lalek, by odnaleźć złożoną w nim kiedyś nadzieję. Położyłam się spać, myśląc o porcelanowych figurkach. Byłam jedną z nich. Byłam szczęśliwą żoną, a Malcolm urodziwym mężem.

Randka była elegancka. Próbowałam nie marnować zbyt dużo czasu na wybór ubrania, ale wszystko, po co sięgałam, wydawało się tak nieefektowne. To moja wina, że zupełnie nie dbałam o zawartość swojej szafy. Ostatecznie zdecydowałam się na suknię, którą miałam w zeszłym roku na jakimś przyjęciu weselnym. Może przyniesie mi szczęście, pomyślałam.

Malcolm stwierdził, że wyglądam pięknie, ale rozmowa podczas kolacji szybko zeszła na tematy mało romantyczne. Chciał się dowiedzieć wszystkiego o pracy, którą wykonywałam dla ojca, dopytywał o najmniejsze szczegóły. Sądziłam, że to dość nudne dla kogoś z zewnątrz, on jednak wydawał się tak szczerze zainteresowany, że rozgadałam się na dobre. Odnosiłam wrażenie, że zaimponowała mu moja wiedza o ojcowskich interesach.

– A niech mi pani powie – zapytał, gdy już wracaliśmy do domu – na czym polegają pani rozrywki? – Dopiero teraz rozmowa zeszła na sprawy bardziej osobiste.

– Bardzo dużo czytam – odparłam. – Słucham muzyki. Chodzę na spacery. Lubię też jeździć konno.

– Naprawdę? To świetnie. Widzi pani, mam kilka koni, a moja posiadłość, Fox­worth Hall, może zadowolić gusta każdego miłośnika przyrody.

– Brzmi to wspaniale – przyznałam.

Podprowadził mnie pod drzwi, a ja po raz kolejny pomyślałam, że oto wszystko się kończy. I znowu mnie zaskoczył.

– Chyba już pani wie, że jutro będę towarzyszył pani i pani ojcu w drodze do kościoła?

– Nie – rzuciłam zdziwiona. – Nie wiem.

– Niecierpliwie czekam na jutrzejsze przedpołudnie – stwierdził. – Muszę pani podziękować za wspaniały wieczór.

– I dla mnie był bardzo przyjemny – powiedziałam z ociąganiem. Czy to jest ta chwila, kiedy mężczyzna powinien pocałować kobietę? Cóż za szkoda, że nie miałam żadnej zaufanej przyjaciółki, z którą mogłabym porozmawiać o tym, co się dzieje między mężczyzną i kobietą. Wszystkie moje szkolne koleżanki powychodziły za mąż; wszystkie były teraz obce i dalekie.

A może powinnam zrobić coś, co by go ośmieliło? Pochylić się w jego kierunku, zawiesić głos, uśmiechnąć się w jakiś szczególny sposób? Czułam się tak samotna, stojąc pod drzwiami i czekając na… coś.

– Do jutra zatem – powiedział.

A potem skłonił się, uchylając kapelusza, i zszedł po schodkach, by skierować się do samochodu.

Otworzyłam drzwi i wbiegłam do domu, czując podniecenie, ale też rozczarowanie. Ojciec siedział w gabinecie i przeglądał papiery. Udawał, że całkowicie go to pochłonęło, ale ja wiedziałam, iż czeka na opowieść o dzisiejszym spotkaniu. Postanowiłam jednak, że nie będę mu składać sprawozdania. Czułabym się jak podczas przesłuchania, a w dodatku widziałabym blask moich nadziei w jego oczach.

Poza tym co niby takiego miałam mu powiedzieć? Malcolm zabrał mnie na kolację, podczas której sporo rozmawialiśmy. Czy mówiąc ściślej: ja dużo mówiłam, a on słuchał. Może uznał mnie za gadułę, choć miałam wrażenie, że mówię o rzeczach, które go interesują. Ta potrzeba mówienia – byłam o tym przekonana – wynikała ze zdenerwowania. Byłam mu wręcz wdzięczna za pytania dotyczące interesów, była to bowiem kwestia, nad którą mogłam się rozwodzić. Mogłabym oczywiście mówić także o książkach czy koniach, ale dopiero przed chwilą dowiedziałam się, że interesuje go jeszcze coś oprócz robienia pieniędzy.

Cóż więc takiego miałam powiedzieć ojcu? Kolacja była wspaniała. Starałam się nie jeść zbyt wiele, choć pozostałam z lekkim uczuciem głodu. Usiłowałam wyglądać na osobę kruchą i pełną kobiecości. Choć nastawał, odmówiłam deseru.

– Dobrze się bawiłaś? – zapytał szybko ojciec. Zorientował się, że zmierzam wprost do swojego pokoju.

– Tak, ale dlaczego nie uprzedziłeś mnie, że zapraszasz go, aby towarzyszył nam do kościoła?

– Ach, prawda, zapomniałem.

– Tato, niezależnie od sukcesów w biznesie jesteś kiepskim łgarzem – rzuciłam zirytowana.

Wybuchnął śmiechem tak zaraźliwym, że w końcu i ja się rozpogodziłam.

O co się tu denerwować, pomyślałam. Dobrze wiedziałam, co robi, i nie miałam mu tego za złe.

– Idę się położyć – powiedziałam, świadoma tego, jak wcześnie będę musiała wstać. Przed kościołem musiałam się dodatkowo pomęczyć nad swoim wyglądem.

Zanim zapadłam w sen, odtworzyłam w głowie każdą minutę spotkania z Malcolmem, robiąc sobie wyrzuty z powodu jednych rzeczy, a gratulując innych. Kiedy doszłam do pożegnania przed drzwiami, wyobraziłam sobie, że mnie całuje.

Nigdy nie denerwowałam się przed wyjściem do kościoła tak jak tego poranka. Na śniadanie nie zdołałam nic przełknąć; biegałam podekscytowana, niepewna swojego ubioru i uczesania. Kiedy nadszedł czas wyjazdu i pojawił się Malcolm, serce waliło mi tak mocno, iż bałam się, że zasłabnę na schodach.

– Dzień dobry, Olivio – powiedział, spoglądając na mnie wzrokiem, w którym chyba dostrzegłam aprobatę.

Dopiero w samochodzie uświadomiłam sobie, że powiedział do mnie „Olivio”, nie zaś „panno Winfield”.

Był ładny wiosenny dzień, pierwsza w tym roku ciepła niedziela. Dziewczęta miały na sobie nowe suknie, kapelusze z woalką, a w rękach parasolki. Wszystkie rodziny wyglądały tak świeżo wraz z dzieciakami uganiającymi się w słońcu w oczekiwaniu na początek nabożeństwa. Kiedy wysiadaliśmy z auta, wydawało mi się, że oczy wszystkich zgromadzonych spoczęły na mnie. Oto ja, Olivia Winfield, zajeżdżałam pod kościół w piękny niedzielny poranek w towarzystwie ojca i niesłychanie przystojnego młodzieńca. Chciałam krzyknąć: Tak! Tak, to ja! Widzicie? Ale, oczywiście, nigdy nie posunęłabym się do czegoś równie prostackiego. Szłam wyprostowana, z uniesioną głową, kiedy od samochodu skierowaliśmy się prosto w ciemną i aromatyczną otchłań kościelnych wrót. Większość ludzi wolała zostać na zewnątrz, by rozkoszować się słońcem, mogliśmy więc wybierać spośród miejsc w ławkach. Malcolm poprowadził nas do pierwszego rzędu. Siedzieliśmy w ciszy, czekając na rozpoczęcie mszy. Nigdy nie było mi równie trudno podążać za jej tokiem, nigdy tak wyraźnie nie słyszałam swego głosu brzmiącego w chórze innych. A obok słyszałam głos Malcolma – wyraźny i silny podczas pieśni, niski i zdecydowany podczas końcowej modlitwy. Potem odwrócił się i podał mi ramię, by poprowadzić mnie na zewnątrz. Jaka byłam dumna, przesuwając się pomiędzy ławkami z nim u mego boku.

Dobrze widziałam odprowadzające nas spojrzenia wiernych z okolicy. Na pewno zastanawiali się, kim jest ten urodziwy młodzieniec towarzyszący Winfieldom i nieodstępujący na krok Olivii. Słyszałam za plecami szepty i byłam przekonana, że Malcolm będzie tematem rozmów przez cały dzień.

Po południu mieliśmy konną przejażdżkę. Po raz pierwszy jechałam konno w towarzystwie jednego tylko mężczyzny; wydało mi się to ekscytujące. Malcolm siedział na koniu jak wytrawny angielski myśliwy; zapewne podobało mu się, że dotrzymuję mu kroku.

Po kolacji znowu wyszliśmy na spacer brzegiem rzeki. Z początku był bardziej milczący niż przedtem; przeczuwałam, że poinformuje mnie o swoim nieuchronnym wyjeździe. Może obieca, że będzie pisać. Zresztą nawet gdyby nie obiecał, i tak czekałabym na listy. Każdy kolejny czytałabym bez końca – zakładając, że byłoby ich więcej niż jeden.

– Niech pani posłucha, panno Winfield – odezwał się nagle. Zabolało mnie to, że znowu powraca do oficjalnej formy, co uznałam za zły omen. Niesłusznie. – Wydaje mi się bez sensu, by dwoje ludzi, którzy mają ze sobą tak wiele wspólnego, dwoje rozsądnych ludzi, bez potrzeby przedłużało konwencjonalną znajomość, by w końcu i tak dotrzeć do decyzji, która im obojgu wydaje się najwłaściwsza.

– Decyzji?

– Mówię o małżeństwie – wyjaśnił. – O jednym ze świętych sakramentów, o czymś, czego nigdy nie wolno traktować lekko. Małżeństwo to coś więcej niż logiczne zwieńczenie romansu, to obopólna umowa, wspólne dzieło. Mężczyzna musi być pewny, że kobieta jest gotowa uczestniczyć w tym dziele, podejmując wysiłek, na którym on może polegać. W przeciwieństwie do tego, co sądzi większość mężczyzn – włącznie z moim ojcem – ja uważam, iż mężowi potrzebna jest silna żona. Wywarła pani na mnie wielkie wrażenie, panno Winfield. Czy pozwoli pani, że poproszę pani ojca o jej rękę?

Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Malcolm Neal Fox­worth, mężczyzna tak przystojny i postawny, człowiek inteligentny, bogaty i z widokami na przyszłość, chciał mnie poślubić? Staliśmy oto na brzegu rzeki, a gwiazdy nad nami jaśniały bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Czy znalazłam się w jednym z moich snów?

– Ja… – wykrztusiłam, podnosząc ręce do szyi i spoglądając na niego. Nie potrafiłam powiedzieć nic więcej. Nie potrafiłam ułożyć żadnego zdania.

– Rozumiem, że moja prośba może się wydawać dość raptowna, ale los przyniósł mi w darze umiejętność natychmiastowej oceny, co jest warte zabiegów, a co nie. Mój wewnętrzny głos nigdy mnie nie zawiódł. Jestem pewien, że ta propozycja jest korzystna dla nas obojga. Gdyby tylko zechciała mi pani zaufać…

– Tak, Malcolmie, chcę – odparłam szybko, może za szybko.

– Dziękuję – rzucił krótko.

Czekałam. To niewątpliwie chwila stosowna na pocałunek. Teraz pod gwiazdami powinniśmy poświadczyć wzajemną wiarę w siebie. Chyba jednak były to tylko wytwory dziewczęcej romantycznej wyobraźni. Malcolm należał do ludzi, którzy wszystko robią w sposób właściwy i układny. Także i w to powinnam wierzyć.

– Jeśli więc pozwolisz, powrócimy do domu, bym mógł pomówić z twoim ojcem. – Wziął mnie pod rękę i przycisnął mocniej niż przedtem.

Kiedy zbliżaliśmy się do domu, przypomniałam sobie parę, którą widziałam przez okno w dniu jego pierwszej wizyty. Moje marzenie się spełniło. Po raz pierwszy w życiu poczułam się naprawdę szczęśliwa.

Ojciec siedział w gabinecie, jak gdyby oczekując na tę wiadomość. Wszystko potoczyło się tak szybko. Niejeden raz podkradałam się pod drzwi tego gabinetu, wsłuchując się w rozmowy, z których wykluczenie mnie oburzało. Były to rozmowy dotyczące spraw rodzinnych lub interesów mogących decydować o moich losach. Nic jednak nie mogło bardziej decydować o moim losie niż rozmowa, która właśnie miała się rozegrać. Stałam cichutko i nieruchomo, tak bardzo chcąc usłyszeć, jak Malcolm będzie wyznawał ojcu, że mnie kocha.

– Panie Winfield – rozpoczął – już pierwszego wieczoru pańska córka mnie oczarowała. Rzadko można spotkać kobietę o równie godnej postawie, kobietę, która potrafi docenić sprawy finansowe i z takim wdziękiem się w nie włączyć.

– Jestem bardzo dumny z osiągnięć Olivii – wtrącił ojciec. – Jeśli chodzi o rachunki i księgowość, w niczym nie ustępuje żadnemu ze znanych mi mężczyzn. – Komplementy ojca miały w sobie coś takiego, że nie bardzo za nimi przepadałam.

– Tak, jest kobietą o zdecydowanym, silnym charakterze. Zawsze pragnąłem żony, która pozwoli mi prowadzić życie takie, jakie lubię, i która nie będzie tulić się do mnie bezradnie jak omdlała lilia. Chcę mieć pewność, że kiedy wrócę do domu, nie będzie mnie raczyć dąsami czy humorami, powodowana mściwością, tak częstą u wrażliwych kobieciątek. Bardzo mi się podoba to, że mało ją obchodzą zewnętrzne drobiazgi, że widzi na świecie coś poza swoją fryzurą, że nie chichocze i nie flirtuje. Mówiąc krótko, lubię jej dorosłość, co jest także komplementem pod pańskim adresem. Wychował pan piękną, pełną poczucia odpowiedzialności kobietę.

– No cóż, zawsze chciałem…

– I wydaje mi się, że najlepszym sposobem wyrażenia tego komplementu będzie prośba, by pozwolił mi pan ją poślubić.

– A czy Olivia…?

– Czy wie, że przyszedłem się oświadczyć? Tak, zgodziła się na to. Wiedząc, że jest osobą o silnym charakterze, pomyślałem, że lepiej będzie najpierw ją o to zapytać. Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan tego za złe.

– O nie, zupełnie nie. – Ojciec odkaszlnął kilka razy. – Proszę posłuchać, panie Fox­worth – podjął w końcu, uważając teraz za bardziej stosowne zwracać się do Malcolma w ten sposób. – Dobrze pan wie, że moja córka wejdzie w posiadanie znacznego majątku. Także i ja mam nadzieję, iż nie weźmie mi pan za złe zaznaczenia od razu, że pieniądze będą należeć wyłącznie do niej. W testamencie poczyniłem odpowiednie ustalenia, iż tylko ona będzie miała dostęp do środków, które otrzyma w spadku.

Zapadła cisza, która wydała mi się bardzo długa.

– Myślę, że to bardzo słuszne rozwiązanie – odezwał się w końcu Malcolm. – Nie wiem, jak pan sobie wyobraża ślub – szybko ciągnął dalej – jeśli jednak chodzi o mnie, wolałbym skromną ceremonię kościelną, możliwie jak najrychlejszą. Niebawem muszę wracać do Wirginii.

– Jeśli tylko Olivia się na to zgodzi – odrzekł ojciec, wiedząc, że się zgodzę.

– To świetnie. Mogę zatem uznać, że otrzymałem pańską zgodę?

– Zrozumiał pan to, co powiedziałem o pieniądzach?

– Tak, proszę pana.

– Ma pan więc moją zgodę – oświadczył ojciec. – Pozwól, że cię uścisnę, Malcolmie.

Dopiero teraz odetchnęłam głęboko i po cichutku oddaliłam się od drzwi.

Mężczyzna, najprzystojniejszy i najelegantszy, przyszedł z wizytą i poprosił o moją rękę. Słyszałam to na własne uszy. A wszystko wydarzyło się tak szybko, że musiałam kilka razy zaczerpnąć powietrza, ciągle powtarzając sobie, że to nie sen.

Pognałam na górę i zasiadłam przed domkiem dla lalek. Będę mieszkać w wielkim domostwie, pełnym służby oraz przybywających i odjeżdżających gości. Będziemy wydawać wykwintne przyjęcia, a ja będę skarbem męża, który – jak oświadczył ojciec – miał zadatki na finansowego geniusza. Niebawem wszyscy będą nam zazdrościć.

– Jakże ja wam zazdrościłam – powiedziałam do porcelanowej rodziny zastygłej w swoim domku.

Rozejrzałam się dokoła.

Żegnajcie, samotne noce. Żegnaj, świecie moich fantazji i snów.

Żegnaj i ty, ojcze o ponurej twarzy. Żegnaj, smutku. Miałam teraz nową twarz, której musiałam się nauczyć. Tak mało jeszcze wiedziałam o Malcolmie Nealu Foxworcie, ale przede mną było całe życie. Spełniło się to, co przepowiedziała mi matka.

Oto zakwitłam. Czułam, że otwieram się przed Malcolmem jak pączek otwierający się na świat. A kiedy jego jasnoniebieskie oczy spoglądały w moje, wiedziałam, że wzeszło słońce i rozegnało mgły. Moje życie już nigdy nie będzie szare. Tak, od dziś będzie niebieskie – jak niebo w słoneczny, bezchmurny dzień. Jak oczy Malcolma. W nagłym porywie miłości jak głupiutka pensjonarka zapomniałam wszystko, co wiedziałam o ostrożności i uważnym doszukiwaniu się prawdy pod pozorami. Nie zwróciłam uwagi, że oświadczając się mnie, a potem zwracając się ze swoją prośbą do ojca, Malcolm ani razu nie użył słowa „miłość”. Niby głupiutka uczennica uwierzyłam, że pod opiekuńczym niebem oczu Malcolma rozkwitnę jak dumny, długowieczny kwiat.

Wierząc głupio w miłość, jak każda kobieta, nie zrozumiałam, że błękit, jaki widziałam, nie należał do ciepłego, życiodajnego wiosennego nieba, lecz do tego mroźnego, samotnego i zimowego…

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Prolog. ANEKS

Część pierwsza

PIERWSZY WIOSENNY PĄCZEK

ŚLUB

BRZYDKIE KACZĄTKO I ŁABĘDŹ

DUCHY PRZESZŁOŚCI

PRZYJĘCIE ŚLUBNE

OJCOWIE I SYNOWIE

Część druga

MACOCHA MALCOLMA

DNI NAMIĘTNOŚCI

DNI W CZERNI

SPOSÓB MALCOLMA

SPOSÓB MALCOLMA, MÓJ SPOSÓB

WIĘŹNIARKA I STRAŻNICZKA

PODARUNEK POD CHOINKĘ

CORRINE

NAJCZARNIEJSZY DZIEŃ

Część trzecia

CIENIE I ŚWIATŁA

CHRISTOPHER GARLAND FOX-WORTH

CENA GRZECHU

U KRESU DROGI

WIDZĄCE OCZY