Okruchy gorzkiej czekolady. Serce na wietrze - Elżbieta Sidorowicz - ebook

Okruchy gorzkiej czekolady. Serce na wietrze ebook

Sidorowicz Elżbieta

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Myślała, że wszystko stracone.

I wtedy znowu dostrzegła promienie słońca.

W liceum plastycznym, w którym uczy się Ania, pojawia się nowy nauczyciel matematyki. Niezwykle przystojny, a zarazem bardzo wymagający i o paskudnym charakterze. Uczniowie z miejsca nazywają go Potworem. Dla Ani miniony rok był szczególnie trudny. Teraz, kiedy wydawało się, że powoli odzyskuje spokój, uderzają w nią kolejne wydarzenia. Pola, najlepsza przyjaciółka, wyjeżdża do Londynu, a nowy nauczyciel wzbudza w niej autentyczne przerażenie. Nieoczekiwanie, w trudnych okolicznościach, matematyk udziela jej pomocy.

Przez przypadek Ania poznaje Gutka i tak trafia do grupy Dworzec skupiającej młodych artystów. To otwiera nowy rozdział w życiu dziewczyny. Michał, zakochany w Ani, cierpliwie czeka na sygnał z jej strony, a Potwór z każdym dniem staje się mniej straszny. Relacje coraz bardziej się komplikują, a Ania nie potrafi do końca rozpoznać swoich uczuć…

Niejednoznaczna miłość, emocjonalna burza, wrażliwość i niepewność towarzyszą bohaterom tej powieści. Niełatwo odnaleźć złoty środek prowadzący do budowania przyszłości na twardym fundamencie. Przekonajcie się, jak czule, pięknie, intensywnie można pisać o miłości, zaufaniu, przyjaźni i życiu. Absolutnie pochłaniająca.

Aneta Kwaśniewska, Książki w eterze

Serce na wietrze to druga część, po Morzu ciemności, cyklu „Okruchy gorzkiej czekolady”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 891

Oceny
4,6 (89 ocen)
65
13
8
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gosiagaj

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga cały czas zastanawiamy się co się wydarzy Miłość jest piękna i potrzebna w życiu, choć czasem trudna.... Polecam :)
00
48504930984

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam zarówno dla ludzi młodych, którzy dopiero wkraczają w dorosłość jak i rodziców. Bardzo ciekawe spojrzenie na to, co przeżywa młodzież zarówno ta mająca wspaniały dom jak i ta która ciepła rodzinnego jest pozbawiona
00
Malgosiazol60

Nie oderwiesz się od lektury

Po prostu piekna seria dla mlodziezy I doroslych ❤
00
Elunsa

Nie oderwiesz się od lektury

Książka WOW!!! Polecam wszystkim
00

Popularność




Elżbieta Sidorowicz Okruchy gorzkiej czekolady. Serce na wietrze ISBN Copyright © by Elżbieta Sidorowicz, 2020All rights reserved Redakcja Agnieszka Czapczyk Projekt okładki i stron tytułowych Elżbieta Sidorowicz Opracowanie graficzne i techniczne Teodor Jeske-Choiński Wszystkie postacie i sytuacje opisane w tej książce są najzupełniej fikcyjne, a jakiekolwiek podobieństwo z prawdziwymi osobami i sytuacjami — niezamierzone i przypadkowe. Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Bo jak śmierć potężna jest miłość. Pieśń nad Pieśniami 8,6Oleńce

1

— Widziałaś nowego matematyka? — pyta Aśka pierwszego dnia szkoły.

Wczoraj mieliśmy uroczyste rozpoczęcie roku, dziś zaczynamy. Według nowego planu matma jest zaraz na początku, za chwilę.

— Taki młody facet — mówi Aśka. — Przystojny. Nazywa się Paweł Jeż. Podobno pracuje tu za karę.

— Za jaką karę? — nie rozumiem.

— Nie wiem, za jaką. Podobno to dla niego zsyłka.

— Skąd wiesz? — pytam.

Aśka rzeczywiście wie różne rzeczy, nie wiadomo skąd.

— Słyszałam, jak dyro mówił. Stał ze Zbyszkiem Radtke i powiedział: „Będzie pan miał kolegę, prawie rówieśnika. Mam nadzieję, że nie będzie pan brał z niego przykładu”. A Zbyszek na to: „Nie rozumiem”. Na to dyro: „Kto ma twardy kark, ten wpada w tarapaty. I zamiast robić karierę naukową, ląduje w szkole”. Na to Zbyszek: „To chyba nie taka najgorsza kara?”. A dyro tak na niego przez chwilę popatrzył, popatrzył i mówi: „Proszę mi wierzyć, że kara. Zsyłka”. I nagle zobaczył, że stoję tuż obok, bo tak się zmieszał, zdenerwował, spytał, czemu nie jestem w klasie, i wszedł do siebie, a Zbyszek został, taki ogłupiały.

— Ciekawe — mówię. — Bardzo ciekawe, co mówisz. Myślisz, że go skądś wylali?

— Nie mam pojęcia. W każdym razie wygląda na ciekawego faceta.

Ciekawy facet właśnie idzie korytarzem w stronę naszej klasy. Chyba dwa metry wzrostu. Jasne, krótko ostrzyżone włosy.

— Czy ty wiesz, co to za zwierz? — pyta Igor, absolutnie nie korygując głośności swej wypowiedzi.

— Chyba jeż — kończy równie głośno Kuba.

— No kurwa, nie — mówi bezgłośnie Aśka. — Pogrzało ich dokumentnie?

Nie wiem, pewnie tak. Igor może sobie pozwolić na jawne kpiny, bo jest całkiem dobry z matmy, ale po co drażnić się z facetem? Co mu to da?

Siadam koło Poleczki, trochę przepłoszona. Poleczka wróciła dwa dni temu, jeszcze nie zdążyłyśmy się nagadać. Janek zdał na prawo i wiem, że pojechali razem z Poleczką na wakacje, mimo że jej mama była temu trochę przeciwna. Na razie nie mam szansy dowiedzieć się więcej.

— No to sprawdzimy sobie poziom waszej wiedzy — mówi matematyk. — Wojnowicz.

Aśka wstaje niepewnie. Do matmy ma się w stosunku odwrotnie proporcjonalnym, może nie aż tak jak ja, ale też nieźle.

— No, proszę — mówi sarkastycznie matematyk. — Mam ci wysyłać listy z zaproszeniem?

Aśka podchodzi do tablicy. Jest śliczna, inteligentna, cyniczna, zalotna, ma strasznie długie, pięknie opalone nogi, ciemne włosy rozsypane na ramionach i wyraz przerażenia w oczach. Bez słowa bierze do ręki kredę.

Nie, to się nie może dobrze skończyć. Równanie jest zapisane na tablicy, nie mam pojęcia, o co w nim chodzi, i zdaje się, że Aśka też nie. Matematyk swobodnie przechadza się między rzędami, pogwizdując. Cisza.

— A czy ty w ogóle masz taki ciężki pomyślunek — cedzi matematyk — czy tylko, gdy chodzi o ten przedmiot? Proszę, siadaj. Może dokończy lub też raczej rozpocznie to Janowska.

Karolina podchodzi do tablicy zupełnie biała. Nawet nie próbuje wykonać jakiegokolwiek działania, stoi po prostu i obraca w rękach kredę.

— No nie — mówi matematyk głosem jak Arktyka. — Nie spodziewałem się aż takiego bezrefleksia. Siadaj, Janowska, pograj sobie na przerwie w ping-ponga, to może sobie refleks wyrobisz. Czy ktoś jest zdolny rozwiązać to równanie?

Głucha cisza.

— Ciekawe. Muszę przyznać, że klasa jest doprawdy na żenującym poziomie — mówi matematyk, wstając z biurka, na którym siedział oparty jednym biodrem. Podchodzi do tablicy, bez namysłu pisze rozwiązanie. Mam wrażenie, że operuje jakimś strasznym skrótem myślowym, zupełnie nie rozumiem, z czego mu to wynika.

— Czy to jest jasne? — pyta beznamiętnie.

Cisza.

— W takim razie przemyślicie to sobie w domu. Mam wrażenie, że dobre czasy się skończyły. Do widzenia.

Dokładnie w tym samym momencie dzwoni dzwonek. Zostajemy w ławkach, jakby nam odebrało wszystkie siły.

— Ty, co to było? — pyta zdębiała Majka.

Nie wiem, kogo pyta. Patrzę na Poleczkę, potem na Michała, na Kaśkę, wszyscy mamy taki sam, kompletnie zdezorientowany wyraz twarzy.

— No jak to, co to było? — mówi z furią Aśka. — Potwór. Mamy zajęcia z Potworem.

*

Pięknie. Pięknie, pięknie, pięknie. Naprawdę, czy ja nie mam w życiu dość kłopotów, jeszcze mi brakuje tego jednego? Musiałam trafić na takiego zbója? Niemalże pierwsza lekcja w nowym roku i już taki stres. Co ja komu zrobiłam złego, że mnie pokarało takim Potworem?

Pikanterii całemu zjawisku dodaje fakt, że Potwór jest, co tu ukrywać, potwornie przystojny. Jest strasznie wysoki, w okolicach trzydziestki, ma męską, surową twarz, bardzo długie nogi, bardzo ładne ręce i boję się go po prostu panicznie. Po tej całej akcji z zeszłego roku, po — na dobrą sprawę — warunkowym przepuszczeniu, po tej rozmowie z Biegańską — akurat to! Nie umiem matmy, nie rozumiem matmy, nigdy jej nie zrozumiem i nie widzę żadnej możliwości współpracy z tym aroganckim chamem. Boję się, że odkryje moją absolutną indolencję, a jeszcze bardziej boję się publicznego upokorzenia, tych odzywek, tych kpin, tej jawnej, niczym nie zamaskowanej pogardy. Nic dziwnego, że go tam skądś wywalili. Szkoda tylko, że wywalili go do nas. Co ja mam teraz zrobić?

*

Bemolka ostrzyżona jest na bardzo krótkiego jeża, po powrocie z Afryki pół głowy ufarbowała sobie na czarno, a pół na rudo, na tej rudej części ma kilka dłuższych kosmyków, zwisają jej na jedno oko. Fryzurka jest dość ekstrawagancka, ale Bemolce bardzo w niej do twarzy. Jest śliczna, cholernie opalona, tylko oczy błyszczą w tej opaleniźnie, zielone, jedno z łatką. Dopiero teraz dostrzegam, że na jednym oku ma tę łatkę, złotobursztynową. No tak: Be — łatka, Be — molka. Siedzi na podwiniętych nogach, nogi ma smukłe i jak wszystko, piekielnie opalone. Zaciąga się papierosem.

— No i wyobraź sobie, przyplątał się tam do mnie w Libii taki inżynierek. Trzydzieści lat, skończona politechnika, nawet dość dekoracyjny, tyle że niewysoki. Ale jak mówię, inżynierek, nudny, monotonny i w dodatku śmiertelnie poważnie przekonany o tym, że na wszystko w świecie uda się znaleźć odpowiedź, jeśli tylko jest się wystarczająco wykształconym, tak jakby cały świat był po prostu jakąś pierdoloną maszyną, którą on nauczył się rozbierać na części i składać z powrotem — prycha pogardliwie, jak mała, rozzłoszczona kotka. — Najpierw wywlókł mnie na spacer na tzw. bezdroża, choć on uparcie operował terminem „łąka”. Tu akurat nie mam do niego pretensji, wszystkie łąki tam tak wyglądają — suche, wypalone, ostre badyle na klepisku, pod nogami latają skorpiony. Ta akurat miała oryginalny element — dokładnie nad nią ciągnęły się słupy wysokiego napięcia i jak szliśmy w tym upale, to te druty strasznie śmiesznie piszczały. No więc mówię do niego: „Posłuchaj”, bo już byliśmy oczywiście na ty, więc „Posłuchaj — mówię — jak te druty śmiesznie piszczą”. No i powiedz mi, Ania, co by powiedział na coś takiego normalny facet? Powiedziałby: „Aha, bardzo śmiesznie piszczą”, no nie? A wiesz, co ów Jacuś na to powiedział? Wygłosił mi godzinny wykład na temat praw fizyki, z wtrąceniem co drugie zdanie: „Jak to? Nie uczyłaś się tego w szkole? Naprawdę?”. Ponieważ nieźle grał w tenisa, więc przetrzymałam to dzielnie, ale kolejny wykład urządził mi trzy dni potem. Staliśmy sobie w morzu po kostki, fale przypływały z dwóch stron, uderzały o siebie i się genialnie przenikały, no mówię ci, stałam i nie mogłam oka oderwać, chciałam mu to pokazać, bo robił się z tego fantastyczny ornament, czysta grafika komputerowa, a on wiesz, co wygłosił? Wykład na temat interferencji. No przecież myślałam, że go zabiję. Poza tym bezustannie się przypieprzał do moich papierosów, że jak to tak można, to niedopuszczalne, żeby młoda dziewczyna tak kopciła, to nie wypada i tak dalej. Ponieważ truł mi tym dupę nad wyraz konsekwentnie, więc mnie to w pewnym momencie zgniewało i myślę sobie, zaraz zobaczymy, jaki z ciebie hipokryta. Bo wiesz, zdawałam sobie sprawę z tego, że on już od dłuższego czasu był na mnie cholernie napalony. Więc któregoś razu, znów to było na plaży, gdy zaczął mi truć o papierosach, popatrzyłam tak na niego, wiesz, dziewczęco i słodko, no wiesz, grzywka na oczy, oczy rozmarzone, usta wilgotne i gotowe. — Przerywa na moment. — Robisz tak? — pyta po chwili zaciekawiona.

— Nie… chyba nie. Jakoś o tym nie myślałam.

Bemolka przypatruje mi się chwilę z uwagą, potem podejmuje:

— Aha. No, a ja tak. Czasem lubię sobie robić jaja. No… więc tak właśnie popatrzyłam na niego i mówię, jak Królewna Śnieżka: „Och, gdy mnie tak karcisz, to czuję się taka… mała i… twoja…”.

Bemolka ma naprawdę nieprawdopodobny talent aktorski. Zastanawiam się, co musiał czuć ten nieszczęśliwy człowiek. Bemolka puszcza do mnie oko i beztrosko trzepie dalej:

— A on na to: „Och, naprawdę, och, jesteś taką śliczną dziewczynką”, a łapy już mu latają. Więc ja na to: „Tak lubię, gdy się mną opiekujesz, jesteś taki dorosły i doświadczony… pod każdym względem…”. A on na to: „Mógłbym cię wielu rzeczy nauczyć”, łapy ma już na moim tyłku, więc mówię: „Och, tak mnie podniecasz, to niesamowite, naprawdę czuję, że jesteś dojrzałym mężczyzną, nikt mnie dotąd tak nie podniecał…”. Ten już jest napalony do wypęku i mówi: „Kochanie, proszę cię, chodź tam za ten kamień, tak chciałbym cię przytulić…”. No i w tym momencie uznałam, że już jest gotów. Popatrzyłam na niego i powiedziałam słodziutko: „Wiesz, Jacuś, zobacz, jakie to dziwne. Nad papierosami rwałeś szaty i roztrząsałeś mi sumienie, wytykając, że to nie wypada, żeby taka młoda dziewczyna paliła, a z drugiej strony bez żadnego namysłu gotów jesteś zerżnąć mnie na środku plaży i do tego to nie jestem za młoda i wszystko wypada, tak?”. Zostawiłam go w cholerę i poszłam, bo mnie mało szlag nie trafił. — Bemolka z impetem rozgniata peta o popielniczkę. — I tak to właśnie, Ania, wygląda — dodaje. — Michał dostał szału, jak mu o tym opowiedziałam.

— Wściekł się na ciebie?

— Coś ty. Na niego. Powiedział, że jak mnie tylko spróbuje palcem dotknąć, to dostanie taki wpierdol, że od razu będzie mógł zamawiać sztuczną szczękę i porcelanową miseczkę do odkładania tej szczęki.

— Komu tak powiedział? Tobie?

— Jemu.

Cały czas myślę, co musiał czuć ten cholerny nieszczęśnik. Bemolka mu dała popalić, a Michał jest stanowczo wysoki i nie wygląda w gniewie na żartownisia. Zdaje się, że facetowi kontakt z nimi nie wyszedł na zdrowie.

Michał przynosi z kuchni pucharki z lodami, owocami, bitą śmietaną i wiórkami czekoladowymi. Dodatkowo wetknął w to wszystko ptysiowe słomki.

— Ty, nie przesadzasz? — pyta Bemolka. — Szkoda, że tu jeszcze na wierzchu nie położyłeś kiełbasy.

— Nie chcesz, nie jedz — mówi filozoficznie Michał, ale Bemolka chce. Każdy by chciał, deser jest jak z luksusowej kawiarni.

Jeszcze od powrotu nie byliśmy z Michałem sami. Teraz też siedzimy w ich wielkim mieszkaniu w alei Róż razem z Bemolką. Czuję ulgę, że nie jestem sama z Michałem, bo wiem, że będę musiała porozmawiać z nim. O tym pocałunku, o liście. O miłości. Cóż na niemiłość poradzę?1 To będzie trudna rozmowa i jakoś tak… wygodniej mi odsuwać ją w czasie. Ale widzę ze zdziwieniem, że Michał też unika sam na sam. Może i on się boi? Odkrył się przecież zupełnie, choć właściwie zawsze był odkryty, od tej rozmowy dawno temu, gdy potłukłam mu filiżankę. Tak, już o tym wszystkim rozmawialiśmy, ale jednak teraz jest inaczej. Teraz muszę odebrać Michałowi nadzieję. Tak bardzo nie chcę tego robić, nie chcę przeprowadzać operacji na otwartym sercu… właściwie egzekucji. Ale nie ma… chyba nie ma innego wyjścia.

— Mówiłem młodej, że przegina — mówi teraz Michał, wylizując łyżeczkę. Bemolka pokazuje mu język. — Cud boski, że facet miał jakieś skrupuły, bo nie wiem, jak by się to skończyło…

— Wiadomo — mówi Bemolka złośliwie.

— No właśnie — wzdycha Michał. — Pamiętaj, że faceta można drażnić tylko do pewnego momentu.

Patrzę na niego ukradkiem. Do kogo to mówi? Do Bemolki czy do mnie? Drażnię się z nim? Czy… ulegam? Dlaczego ulegam? Co dzieje się tak naprawdę między nami?

— Hej, coś się stało? Bo jesteś jakaś smutna — pyta nagle Bemolka. — Miałaś fajne wakacje?

Co jej mam powiedzieć? Siedziałam w Warszawie, ratując się, jak się da. Pierwszy raz w życiu nie wyjechałam nigdzie i pierwszy raz nie pojechałam na konie. Towarzystwo kota i miśka jest supertowarzystwem, naprawdę zawsze o tym marzyłam. Oszczędzałam każdą złotówkę, żeby zmniejszyć gigantyczny dług, który muszę spłacić. To znaczy spłacam go. Już część spłaciłam. Powinnam się cieszyć.

— Przed wakacjami założyli mi wodę, a teraz w lecie gaz — mówię po namyśle.

— Serio? — woła Michał z ulgą. — No nie, i dopiero teraz mówisz? Przecież to zajebiście.

Tak, to prawda. Zajebiście. Jeszcze nie mogę w to uwierzyć. Muszę sobie stale przypominać. Zajebiście.

— To już teraz masz wszystko? — pyta Michał.

— Telefonu nie mam, ale to detal — mówię. — Za to mogę się wykąpać. Mogę zrobić pranie. Mogę spuścić wodę w kiblu. Wiecie, co to znaczy?

— Wiemy — mówi Bemolka z komicznie poważną twarzą i wybuchamy śmiechem.

— No, wreszcie — mówi Michał. — Wreszcie się uśmiechnęłaś. Ty naprawdę jesteś smutna. Czemu?

— Ta matma mnie dobija — wyznaję ponuro. — Odbiera mi… całą radość… życia.

— Przestań — mówi Michał. — Nie możesz się tak przejmować jakimś chamem. Co ci może zrobić?

— A jak myślisz? Może mnie nie dopuścić do matury.

— Naprawdę teraz się o to martwisz? Serio? — pyta Bemolka.

— No, już teraz. Potem będzie tylko gorzej.

— A to naprawdę taki cham? Myśmy z nim jeszcze nie mieli lekcji.

Kiwam ponuro głową.

— Ale niezłe ciacho — podsumowuje Bemolka z łobuzerskim błyskiem w oku.

— Co mi z tego? — pytam zgnębiona. — Ciacho, nie ciacho, wolałabym go nigdy w życiu nie poznać i nie mieć z nim nic wspólnego.

*

Tylko do Poleczki nic nie dociera. Nie widzi żadnej grozy sytuacji, matma nie matma, Potwór nie Potwór, nic jej nie obchodzi. Liczy się tylko miłość i Janek. Chciałabym kiedyś przeżyć takie zakręcenie.

Udaje mi się wyciągnąć ją na zwierzenia, prawdę mówiąc nie jest to trudne, bo emocje wprost się z niej ulewają i najwyraźniej potrzebuje kogoś, kto jej wysłucha. Służę uprzejmie.

— Jak wróciłam z Chorwacji — mówi rozmarzona — to miałam dziurę w wyjazdach, no bo obóz taneczny był w sierpniu, więc Janek wymyślił, żebyśmy pojechali nad morze. No i miałam straszny problem, bo mama nie chciała mnie puścić.

— Dlaczego?

— A jak myślisz? Sama, z facetem, wiadomo. Na pewno wrócę w ciąży. Nie i nie, jesteś za młoda, co to jest osiemnaście lat, trata tata, trata tata, to za wcześnie na rozpoczynanie współżycia, takie tam.

— No i co?

— No i wyjechałam.

— A ze współżyciem?

— Rozpoczęłam. — Uśmiecha się promiennie.

— I… jak było?

— A ty… byłaś już z chłopakiem?

Kręcę głową. Przed Poleczką mi nie wstyd, że skończone osiemnaście lat i dziewica, Pola najwyraźniej też tak dotąd miała.

— Było… cudownie. Nie, to jest złe określenie. Było tak, jak nigdy bym się nie spodziewała, w najlepszych marzeniach. Janek jest wspaniały. Jest czuły, delikatny z jednej strony i męski, zdecydowany z drugiej. Wszystko, co sobie możesz wymarzyć. Nic mnie nie bolało, mało tego, za pierwszym razem miałam orgazm. Wyobrażasz sobie?

Jakoś nie. Jakoś trudno mi wyobrazić sobie to wszystko… Czy z Michałem też by tak było? Nie. Byłoby inaczej, bo nie ma we mnie miłości. A jak dla mnie to warunek sine qua non.

— Ale w ciąży nie wróciłaś, mam nadzieję?

— No przestań. Biorę pigułki i jeszcze na wszelki wypadek się zabezpieczaliśmy, bo w pierwszym miesiącu mogą nie podziałać.

— A nie…

— Co?

— No, wiesz. — Uśmiecham się z zażenowaniem, mimo że to Pola. — Nie bałaś się trochę… z początku? Jak to będzie?

— Nie miałam czasu. Byliśmy na kolacji, wypiliśmy trochę wina i zanim się zdążyłam spiąć, to już się działo. O Boże, nie zdajesz sobie nawet sprawy, jak ja go pragnę. Mogłabym kochać się z nim na okrągło. Chcę coraz więcej i więcej. — Milknie. — Nigdy nie sądziłam, że to tak będzie — znów zaczyna. — Ja wcale nie byłam taka napalona na te sprawy, raczej przeciwnie. Nie miałam dotąd za wielu chłopaków, chodziłam z takim Markiem w Białymstoku, ale to było takie… chodzenie. Dla nikogo tak nie zgłupiałam.

— Przecież nie zgłupiałaś — protestuję. Poleczka jest taka miła i mądra, taka wyważona i spokojna, dobrze, że trafiło się jej też szaleństwo. Przecież coś takiego trzeba przeżyć.

— No, nie zgłupiałam, ale zawęziłam zakres tematyczny — śmieje się Pola. — Tylko Janek i Janek.

— A jak twoja mama? Pogodziła się z tym?

Pola milknie.

— Wiesz, myślę, że jej było trudno — mówi po chwili. — Musiała zrozumieć, że nie jestem już małą dziewczynką, że dorastam, że jestem kobietą. Na szczęście Janek jej się spodobał. Bo Janek przyszedł do rodziców, przedstawił się, powiedział, że zdał na studia i że się we mnie do szaleństwa zakochał, że będzie mnie strzegł, bronił i nigdy mnie nie skrzywdzi, i że bardzo prosi, żeby mama pozwoliła mi z nim jechać na wakacje. No i mama nie miała trochę wyjścia. Ojcu się spodobał, bo lubi historię, a drugą wojnę to już szczególnie, więc sobie pogadali i tata powiedział, że to taki przyjemny, dobrze ułożony młody człowiek. Janek mi potem powiedział, że robił stójkę na dwunastnicy, żeby im się przypodobać, i że nigdy nie sądził, że jest do tego zdolny. I tylko dla mnie jest w stanie zrobić coś takiego.

Mieszam kawę w zamyśleniu. Jakie to imponujące. Jakie przepiękne, jasne, porywające. To cudowne, że zdarza się spełniona miłość. Miłość wychodząca z dwóch stron i dążąca ku sobie, miłość wszechogarniająca, rozpisana na ciąg czytelnych znaków, przewidywalna, czuła, pokorna, zwalczająca wszystkie przeszkody. Tak się cieszę, że zdarzyła się Poleczce. I Jankowi. Są dla mnie tak ważnymi osobami i tak dobrze im życzę. Są siebie godni, siebie warci i warci, by w ich życiu wydarzył się cud.

Jakie to inne od mojej poplątanej sytuacji. Dlaczego nie potrafię pokochać Michała? Przecież zasługuje na to, przecież wiem, że zrobi dla mnie wszystko, tak jak Janek dla Poli, to tylko we mnie jest to coś, co nie pozwala oddać się, zawierzyć, rozluźnić choć na chwilę spięte serce. Może po tej całej katastrofie ono tylko tak potrafi funkcjonować — spięte, wiecznie gotowe do ucieczki, do uniku, by nikt go już nie dotknął, nie zranił, małe otorbione serce, chowające się przed światem. Chyba to mnie w życiu czeka — muszę od nowa nauczyć się zaufać, pozwolić sobie na wiarę, na nadzieję. Na miłość. Tylko potrzeba na to czasu. Wiele czasu, o wiele więcej. Potrzebny jest czas, by zmierzyć się z własnym sercem. Pozwolić mu jeszcze raz rozpocząć. Od nowa.

*

Dziś minął rok od śmierci moich rodziców.

Przetoczył się przeze mnie rok. Rok, odkąd was nie ma. Tak, jakbym wsiadła w pociąg, który zabrał mnie w podróż, gdy tymczasem wy zostaliście na peronie. To ja się oddalam, ale wrażenie jest takie, jakbym stała w miejscu, a peron uciekał do tyłu. Między nami coraz dalsza droga, coraz dłuższy żal.

Gdzie jesteście? Jak nazywa się wasza przestrzeń? Czym jest — odwróconym światem? Przystanią, do której się po prostu dociera? Niebem, pełnym puchatych obłoków i aniołów ze srebrnymi skrzydłami? Czarną dziurą, wywracającą świat na drugą stronę? Jak nazywa się ten nieznany świat?

No bo jak mam się z wami umówić? Na jakim będziecie czekać rogu, za jaką ścianą? Co będzie, jeśli nie trafię? Czy już nigdy was nie zobaczę?

Rozpoznam was po drgnieniu powietrza, jak drga przed burzą, poznam was po zapachu powstającym z ziemi, nie wiadomo skąd, zrozumiem was, oglądając ruch obłoków i szybkich chmur, śledząc ich lot przez natężone niebo. Ale czy tylko mam wierzyć w przeczucia? Czy dane mi będzie kiedyś zobaczyć was — takimi, jacy byliście? Z wody, z chłodu, z obłoków, z ciszy rzeźbię wasz wizerunek, wasze ulotne twarze, wasze niezniszczalne dusze.

Skąd przyjdziecie? Z mroku? Z pierwszych promieni słońca w ogrodzie? Ze śpiewu ptaka, puszystości kota, kurzu unoszącego się nad ziemią? Może widzę wasz kod, ale nie mam skanera, by go odczytać, może otaczają mnie wasze fale, ale nie umiem ich odebrać, moje radia są niedoskonałe, moje oczy są ślepe, moje zmysły ubogie, kulawy węch, niepewny dotyk, tylko gęsia skórka i przeczucia… Nie mam pewności i nigdy nie będę jej miała.

Czym jest istnienie ludzkie, osobowość, niepowtarzalność? Być może świadomość istnieje jako niezależny byt, niezależny od ciała i mózgu. Być może mózg jest tylko jednym z odbiorników świadomości, istniejącej gdzieś poza ciałem, gdzieś w czarnych dziurach kosmosu. W naszej rzeczywistości odbiornikiem świadomości jest mózg, w innej jakiś inny odbiornik, lecz świadomość, byt, dusza jest niezmienna i wieczna.

Czy o tym mówił ksiądz Antoni? Czy o tym ja mówię, gdy z wami rozmawiam? Czy o tym mówi Bóg, gdy się do Niego modlimy? Może wszystkie informacje już dawno zostały nam przekazane, tylko nie potrafimy ich zrozumieć?

Jak jest naprawdę?

Nigdy się tego nie dowiem, dopóki tu jestem.

Udało mi się przetrwać rok. To tak niewiele, to bezmiar czasu. Nigdy nie przypuszczałam, że go przeżyję. Trzysta sześćdziesiąt ileś tam dni i nocy. Powódź lęku, bezkres rozpaczy, pustynia samotności. Nie ma was. Nigdy już was nie będzie. Nawet jeśli udało mi się wylizać, to ku czemu? Po co? By w nieoczekiwanych momentach otwierały się we mnie wszystkie rany, by zdać sobie sprawę z okaleczenia serca, by przeżywać wciąż od nowa i od nowa ten ból?

Nic się nie zabliźniło, z niczym się nie pogodziłam.

Stąpam przez mrok na oślep, wyciągam do was ręce.

Między palcami wciąż pustka.

Gdzie jesteście?

Kochani.

2

Znów zupełnie zatrzymał mi się okres. Już raz tak miałam, zaraz po śmierci rodziców, pewnie stres okazał się zbyt duży. Wtedy nie miałam okresu przez parę miesięcy, gdy przerażona poszłam do pani ginekolog, przepisała mi jakieś pigułki, po których strasznie się czułam, więc metodą prób i błędów dopasowywałyśmy je przez parę kolejnych miesięcy. Okres mi się ustatkował, przerwałam branie leków. Teraz znów to samo. To matma powoduje ten potworny stres i nic nie pomaga uspokajanie się na siłę.

Na każdą matematykę idę z żołądkiem zawiązanym w supeł. Nie rozumiem ani słowa. Niech to szlag, dlaczego musiałam trafić na Potwora? Bo Potwór jest naprawdę przykry. Zastanawiam się, jak sklasyfikować jego wypowiedź: „Słuchaj, co za pierdoły mi tu opowiadasz?” do Ewy, która nie potrafiła w ciągu paru chwil policzyć w pamięci delty i pierwiastków. Cholera ciężka, czy on sobie wyobraża, że my mamy w głowie komputery czy jakieś tam inne maszyny cyfrowe? On chyba ma. Przeprowadza wszystkie wywody w tempie błyskawicznym, nie dając sekundy na namysł czy oddech, najczęściej pisząc końcowy wynik skomplikowanych operacji mózgowych, które mnie w najlepszym układzie zajmują cztery minuty i półtorej strony w zeszycie (o ile cokolwiek uprzednio uda mi się zrozumieć), a jemu góra trzy sekundy, i to na luzie. Niemożliwą jest rzeczą, by wszystkiego się wcześniej uczył na pamięć, chyba naprawdę ma mózg z gatunku ponaddźwiękowych pocisków ery nuklearnej. W takim razie co on tutaj robi? Wykłada szybko, właściwie bez żadnej intonacji, gdzieś sobie pod buty, zupełnie go nie interesuje, czy będzie słyszalny i zrozu­miany. W tym może się kryć lekceważenie lub zniecierpliwienie, lub irytacja. Może to być też absolutna pogarda. To przykre, że nie można nawiązać z nim żadnego kontaktu. Boję się go. Myślę, że większość się boi. Może nawet nie tyle pały, bardziej komentarza, który w najłagodniejszym wydaniu brzmi: „Czego nie kojarzysz? Przecież to trywialne. Siadaj”. No cóż, kojarzyć, to sobie kojarzę, choć może niekoniecznie to, co on by chciał. Tak naprawdę to teraz matmę kojarzę sobie ze strachem, bezradnością i absolutną beznadzieją.

Dziś na matematyce miał miejsce następujący dialog pomiędzy Dominiką a Potworem:

Potwór:

— Co ty tam wyprawiasz na tej tablicy?

— Rozwiązuję — odparła zimno Dominika.

— Co to znaczy rozwiązujesz? Źle rozwiązujesz. Ja ci powiem, jak to powinno być rozwiązane — podyktował jej kilka działań.

— Teraz delta. Ile u ciebie wynosi delta?

— Siedemdziesiąt cztery.

— A u mnie osiemdziesiąt jeden.

— Osiemdziesiąt jeden — przyznała Dominika.

— No to teraz napisz tak. — Potwór podyktował jej działanie po znaku równości, zostawiając z przodu puste miejsce.

— Co tam teraz wpiszesz?

Dominika zastanowiła się. Napisała działanie.

— Tak. Ja byłem pewien, że tak napiszesz — zauważył Potwór z pogardliwą satysfakcją. — Źle. Czy ten znak „wartość bezwzględna” w ogóle dla ciebie nie istnieje?

— Istnieje, tylko pan mnie niepotrzebnie denerwuje. Jak się zdenerwuję, to nie potrafię myśleć.

— W takim razie usiądź, jak jesteś taka mimoza — dokończył Potwór.

Dominika odłożyła kredę odrobinę za mocno i usiadła, a Potwór oparł się o parapet, wyjrzał na boisko szkolne, stał tak bardzo długo, a potem powiedział cicho:

— Boże, co ja tu robię?

Nie lubiłam go nigdy, ale w tym momencie zrobiło mi się go nagle żal.

— Niech ci nie będzie żal gada — mówi Michał z nieprzejednaniem. — Bo gad ma to do siebie, że z każdej, najgorszej sytuacji się jakoś wygramoli, a za twoje dobre serce, w podzięce, jedynie ci przypie… no, żeby się rymowało. Masz to jak w banku.

Pewnie ma rację.

Widzę, że pani Barska jest lekko przerażona. Wie doskonale, jak prezentuje się stan mojej matematycznej wiedzy, a tu akurat sytuacja jest nie do negocjacji czy jakiegokolwiek porozumienia. Jest wojna. A na wojnie są ofiary. Dotychczas jeszcze Potwór mnie omija. Nie wiem, jakim sposobem, ale jeszcze nie przeżywałam tej męki upokorzenia pod tablicą.

Rozmawiałam z Agnieszką, która chyba jako jedyna cokolwiek z matmy rozumie, czy by mi nie pomogła, Aga powiedziała, że OK, ale widzę, że jest tak samo przerażona jak reszta klasy. To znaczy oprócz Piotra, który nie musi się niczego obawiać, i oprócz Michała, który obawiać się nie zamierza. Michał jest hardy. Niełatwo go zastraszyć i nie pozwala ludziom na to, by go upokarzali. Zazdroszczę mu tej pewności siebie. Jak się jej nabiera? Może trzeba się takim urodzić?

W takim razie mnie nie wyszło. Boję się Potwora jak cholera. Przecież to nie może tak być, on nie może mnie tak wykańczać. Nic mnie nie cieszy, ani malarstwo, ani długo wyczekiwana wygoda w domu, ani przejażdżki rowerowe, nic. Nawet to, że sprzedałam już dwa obrazy. Pierwsza była ta łąka, sprzedała się jeszcze w lipcu, potem wstawiłam do galerii ostatni już widok z Końca Świata i on poszedł w ciągu kilku dni, a teraz mam w Promocji obraz, który namalowałam już w domu, a właściwie w Powsinie — szerokie pole i kręta, wąska dróżka pod wielkim niebem. Niebo było wtedy zjawiskowe, z ogromnymi, wypiętrzonymi górami obłoków, z rozpalonym, prawie białym błękitem i jakimś ptakiem kołującym wysoko.

Pomyślałam, że to doskonały moment na rozpoczęcie nauki malowania w plenerze, więc następnego dnia wyciągnęłam do Powsina Kubę, żeby zmierzył się z pejzażem, i to było naprawdę niesłychane doświadczenie. Pierwszy raz widziałam wtedy osobę, tak kompletnie nieznającą się na mieszaniu barw. Jedyne ćwiczenie, jakie mu zrobiłam, to uzyskanie maksymalnej liczby odcieni zielonego, bo miał tendencje do używaniu koloru prosto z tubki. Kuba męczył się straszliwie, mam wrażenie, że po prostu bał się eksperymentować. Kazałam mu mieszać każdą farbę z każdą i patrzeć, co z tego wyjdzie. Widok jego twarzy, gdy po zmieszaniu żółtego z czarnym uzyskał zgniłą zieleń, wart był wszystkiego. Teraz Kuba miesza już kolory bez problemu, a nawet widzę, że jest na barwę czuły. To dobrze.

Trzeba próbować, bez końca próbować i trzeba bardzo, bardzo uważnie obserwować. W przyrodzie jest właściwie wszystko. Każdy kolor, każdy odcień, walor, każda możliwa forma. Wystarczy być cierpliwym i malować to, co się naprawdę widzi, a nie to, co się wie. Jak to mówił Renoir? Malarstwo jest jak gówno. To się czuje, nie tłumaczy.

Pola dostała pierwsze zlecenie z wydawnictwa, robi ilustracje do książeczki z wierszykami dla dzieci. Michał też sprzedał ten pierwszy obraz. Jakoś nam wszystkim pomału zaczyna iść, może to się rozkręci?

Nie mam złudzeń, że uda się żyć ze sztuki czystej. To może kilku gościom się udaje i nie wiem, co do tego jest niezbędne. Determinacja? Układy? Sprzedanie duszy? Bo nie talent i nie praca, na pewno. Michał też jest tego świadomy, myśli o grafice, w dodatku komputerowej. Chce w przyszłości projektować okładki płyt i książek, kusi go też komiks i komputerowa animacja filmowa. Ja wciąż myślę o architekturze wnętrz. A Pola? Pola myśli o Janku. Choć tak naprawdę wiem, że marzy o ilustracji, to jej żywioł. Pewnie też pójdzie na grafikę, ale warsztatową, a może na malarstwo? Choć po malarstwie to człowiek zostaje… praktycznie z niczym. Tak, jak to ujęła Aśka: i co będę z tego miała? Gówno po kotku. No, tak. Gówno po kotku jest najbardziej prawdopodobne.

Myślę, że też chciałabym spróbować ilustracji książkowej, Pola obiecała, że jak już będzie po pierwszym zleceniu, to postara się mnie tam wkręcić, bo na razie jej zdanie nie jest jeszcze żadną rekomendacją. Ja nawet mam pomysł na książeczkę, z własnymi wierszykami i ilustracjami, chyba po prostu zacznę ją robić. Będę mogła już coś pokazać, mieć jakąś swoją propozycję. A jak nie wyjdzie, to schowam do szuflady i cześć. Mam dużo szuflad.

Kiedyś to wypali. Kiedyś, nawet gdy przez długi czas będzie się wydawało, że te starania nie przynoszą żadnych efektów, że to strata czasu i energii, że niepotrzebnie się szarpię — kiedyś raptem okaże się, że to była najlepsza inwestycja, najskuteczniejszy pomysł, wykorzystana szansa. Tak będzie. Tak musi być. O ile tylko uda mi się zdać kiedykolwiek maturę.

Czym właściwie kierował się dyrektor, zatrudniając tego faceta? Przecież reprezentuje on poziom akademicki, zupełnie dla nas nieosiągalny i do niczego niepotrzebny. Sam chyba o tym wie, bo kiedyś wyprowadzał jakiś dowód na tablicy, pisał, pisał, w pewnym momencie wypisała mu się kreda, przyjrzał się temu, co napisał, machnął ręką, powiedział „i tak tego nie zrozumiecie”, i wszystko wytarł. To prawda. Nikt z nas nie chce iść na polibudę. Na kokardkę nam to? Na jaką cholerę ten stres? Nie wierzę i nigdy nie wierzyłam, że matematyka jest potrzebna do odpowiedniego ćwiczenia mózgu. Nie. Nie jest potrzebna. Nie uskarżam się na swój mózg, a nigdy nie zauważyłam, żeby jakoś poprawiło jego działanie rozwiązanie iluś tam zadań. Wiem, że nie poprawia. Jedni po prostu mają takie mózgi, a inni inne. To dobrze, że nie wszyscy jesteśmy jednakowi.

*

Chwila przed matmą zawsze jest dość przerażająca, ale dziś jest inaczej. Igor i Patryk mają ubawione miny, stoją tuż koło drzwi pracowni matematycznej, Aśka razem z nimi i jeszcze Majka, i Karolina. Słychać chichoty i stłumione szepty.

— Co jest? — pytam cicho Aśki.

— Patryk zapchał dziurkę od klucza — mówi tak samo cicho, dygoczącym ze śmiechu głosem.

— No, to dość prosty żart — wzdycha Michał. — Rodem z podstawówki.

— Ale on ją zapchał żywicą epoksydową. Nie ma siły, żeby otworzyć drzwi, bo już zdążyła stwardnieć na mur — chichocze Majka.

Michał zerka na mnie z raptem obudzonym humorem. Znam tę iskrę w jego oku. Tę samą łatkę rozbawienia miewa w oczach Bemolka. Żart jest złośliwy, w pełni godny Potwora. Czekamy na niego z prawdziwym zaciekawieniem.

— Zobacz, czy idzie — mówi Igor, nie wiadomo do kogo.

— Idzie. — Słyszymy za plecami.

To Potwór. Podszedł tak cicho, że nikt go nie usłyszał. Za to on usłyszał nas. Cholera, przerąbane.

Niczego nieświadomy Potwór ujmuje klamkę i próbuje wsadzić klucz do zamka. Skutek jest wiadomy. Stoimy wokół, nie odrywając od niego wzroku. Co zrobi? Będzie się szarpał? Wyważał drzwi? Pójdzie po dyrektora? Woźnego? Zwolni nas z lekcji?

Potwór odstępuje od drzwi i przez moment obrzuca nas spojrzeniem. Nawet jeśli miał jakieś wątpliwości, to teraz się ich pozbył. Wiadomo, że to nasza sprawka.

— Przynieś krzesło — mówi spokojnie Potwór do Patryka. — Wszystko jedno skąd, z wolnej pracowni.

Patryk bez słowa znika w pracowni polskiego i za chwilę pojawia się z krzesłem. Potwór patrzy na nas w zamyśleniu.

— Właściwie, to kto powiedział — mówi gdzieś w przestrzeń — że do pracowni trzeba wchodzić drzwiami? Proszę za mną.

Zupełnie oszołomieni ruszamy za nim korytarzem. Potwór prowadzi nas koło sali gimnastycznej, otwiera drzwi na boisko, wychodzi, a my za nim. Podchodzimy do okna zamkniętej z drugiej strony pracowni matematycznej. Z tej strony okno jest otwarte. Spoglądamy po sobie.

— Postaw tu krzesełko — mówi Potwór, z podejrzanie niewinnym wyrazem twarzy.

Patryk posłusznie ustawia krzesło pod otwartym oknem.

— Przecież nie mógłbym hamować waszej potrzeby wiedzy — rzuca beznamiętnie Potwór.

— Dla nas stokroć ważniejsza jest potrzeba piękna, panie profesorze — mówi odważnie Aśka, patrząc mu prosto w oczy.

Zamieram. Co teraz będzie? Potwór pożre ją żywcem?

Potwór patrzy na Aśkę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Co prawda to krzesełko to nie Chippendale, ani nawet nie Thonet — mówi bez namysłu — ale może zaspokoi twoją potrzebę piękna. Proszę bardzo. — Wskazuje Aśce krzesło.

— I co? Mam tu usiąść? — pyta Aśka ogłupiała.

— Przeciwnie — mówi Potwór, otwierając szerzej okno.

Raptem wszyscy orientujemy się, o co mu chodzi. No tak, kto powiedział, że do klasy trzeba wchodzić drzwiami? Po krzesełku, należy pokonać parapet, po chwili wszyscy jesteśmy już w środku.

Wbrew naszym strasznym przypuszczeniom, ta godzina przebiega zupełnie normalnie. Potwór nie urządza żadnego pogromu, w ogóle nie pyta, po prostu prowadzi lekcję. Po dzwonku po kolei wychodzimy przez okno, Potwór ostatni. Bez słowa komentarza, bez skrawka gniewu.

— Nie ma co, pokazał klasę — mówi z niechętnym uznaniem Michał.

— I tak go nienawidzę — syczę nieprzejednana, a Michał rzuca mi szybkie, jakby sprawdzające spojrzenie.

*

Pan Wojtek Jasiński pisze ze Stanów:

Aniu, nie masz nawet pojęcia, jaki dumny jestem z Ciebie. Że zaliczyłaś ten trudny rok, dałaś sobie radę, że pracujesz, że sprzedajesz obrazy. Wiem, jak dumny byłby też Twój tata, jaki jest dumny. I mama. Wiem, że kibicują Ci, że Cię wspierają, zawsze będą to robić, zawsze będą przy Tobie.

To, że dostałaś zaproszenie z galerii, utwierdza mnie tylko w przeświadczeniu o Twoim wielkim talencie, o tym, że czeka Cię piękna, artystyczna droga. Mając osiemnaście lat, sprzedajesz obrazy w Promocji? Przecież to wielki sukces, tam bardzo trudno się dostać! Gratuluję. Jeśli masz, to prześlij mi zdjęcia swoich obrazów, chciałbym widzieć, nad czym pracujesz. Może pomyślimy o jakiejś wystawie za Oceanem?

Martwi mnie jedynie to, co piszesz o problemach z matematykiem. Czy to naprawdę tak wymagający, gburowaty człowiek? A nie dałoby się jakoś na niego wpłynąć? Może potrzebne Ci dodatkowe lekcje? Napisz, chętnie je sfinansuję, to naprawdę nie problem, bo wiem, że borykasz się teraz ze spłatą długów. Jeszcze raz ponawiam moją propozycję pożyczki, mimo że pierwszą odrzuciłaś. Aniu, jestem zamożnym człowiekiem, nie mam żony, a dzieci są dorosłe i od dawna samodzielne, na kogo mam wydawać pieniądze, jeśli nie na córkę starego przyjaciela? To samo zrobiłby Twój tata dla moich dzieci, jestem tego pewien. Przemyśl moją propozycję.

Może o tym matematyku porozmawiasz ze swoją wychowawczynią albo z dyrektorem? Tak mi przykro, że z tej odległości nie mogę służyć Ci jakąś realniejszą pomocą.

Pytasz, co u mnie?

New York is cold, but I like where I’m living2…

Ja też lubię Cohena.

*

— Nie wiem, Aniu, co tu można poradzić — mówi pani Barska zmartwiona. — Pani Biegańska ma przecież etat, a to tak trudno znaleźć kogoś na zastępstwo. Wiem, że pan dyrektor podpisał umowę z panem Jeżem tylko na ten rok.

— No tak, kluczowy dla mnie — wzdycham.

Wcale nie przyjechałam się użalać, przyjechałam, żeby przywieźć pani Barskiej jabłka z mojego ogrodu. To się zaczęło jeszcze w lecie — ten wstrząsający wysyp, nie do opanowania. Dziewięć jabłoni równocześnie lub prawie równocześnie. Najpierw dwie papierówki, a potem wszystkie razem — te inne drzewa, co to nawet nie znam ich odmian. Babcia Klementyna mówi, że na pewno tam są antonówki, kosztele i renety, wszystkie stare, już prawie zanikające odmiany. Aha, i malinówki. Nie jestem w stanie tego przerobić. Babcia dała mi przepis na mus jabłkowy, taki do słoika, a potem będzie jak znalazł na szarlotkę, więc robię te musy, ale to dość niewdzięczne zajęcie. Na jeden litrowy słoik musu wchodzi wiadro jabłek. Wszystko trzeba obrać i wydłubać gniazda nasienne. Ręce mam całe w pęcherzach i odciskach, poza tym pokaleczone. Zastanawiam się, ile szarlotek uda mi się zjeść w nadchodzącym roku. Przecież to czyste wariactwo. Wpycham jabłka komu się da. Wszyscy sąsiedzi mają taką samą klęskę urodzaju, więc staram się uszczęśliwiać jabłkami ludzi ze szkoły. Patrzą na mnie dziwnie. No, co ja poradzę, nigdy nie chciałam być rolnikiem. Ani sadownikiem. U dziadków w Kielanach sad dzierżawił Żyd. To były dobre, przedwojenne czasy. Kto ma mi dzierżawić ten sad teraz? Chciałam nastawić wino jabłkowe, ale Kuba nie poleca. Mówi, że trzeba się na tym trochę znać, będzie mi bulgotać po wszystkich pokojach, a potem i tak wyjdzie zajzajer. Szkoda, że nie robi się nalewki na jabłkach. Zaraz, a calvados? Nie, nie. Zapędziłam się. To nie dla mnie. Ja już nie mam co prawda „zero alkoholu”, ale dopuszczalne porcje też są minimalne. No dobra, szarlotek nie zjem, calvadosu nie wypiję, co do cholery mam zrobić z tymi jabłkami?

U pani Barskiej jest Sebastian, więc jemu też daję torbę. Pani Barskiej drugą.

— Ty, bardzo dobre te jabłka — mówi Sebastian, wgryzając się natychmiast w wyjątkowo duży okaz. — Pycha.

Nie wiem, czy pycha. Ja już nie mogę patrzeć. Trzącha mnie na sam widok jabłka.

Pani Barska jest ucieszona, mówi, że sobie zrobi dżemy. Proszę bardzo. Z tej torby wyjdzie jej jeden słoik. Muszę jej przywieźć więcej.

Cieszę się, że spotkałam Sebastiana, nie widziałam go całe wakacje. Jest opalony i strasznie się wyciągnął przez lato, teraz jest tak wysoki jak Janek.

— Janek zwariował — mówi, przewracając oczami. — Ta Pola jest nawet fajna i bardzo ładna, no superlaska… — Odwraca się kontrolnie, patrząc, czy babcia nie słyszy. Pani Barska nie przepada za takimi określeniami. — Starym się podoba — mówi Sebastian. — Babcia też ją lubi.

— Wiem — mówię.

Pola jest dziewczyną na poziomie, a poza tym tak miłą, że trudno jej nie lubić.

— A Janek powiedział, że poczeka, aż Pola skończy szkołę, i zaraz się z nią ożeni.

— Co ty? — pytam zaskoczona. — A oświadczył jej się?

— Jeszcze się nie oświadczył — mówi Sebastian, wzdychając — no bo przecież chyba by mi powiedział, nie?

— A w ogóle mówi ci coś o Poli?

— Tak, mówi. Najczęściej, żebym spadał i nie przeszkadzał… — fuka nosem.

Widzę, że mu trochę przykro. Najpierw Janek z nim nie rozmawiał, bo był nieszczęśliwy z powodu zdrady ojca, a teraz nie rozmawia, bo jest szczęśliwy i zakochany… Trudna rola takiego młodszego brata. Nic, tylko spadać…

— A ten wasz matematyk to naprawdę taki Potwór? — pyta Sebastian. — Słyszałem, jak Pola mówiła Jankowi… i jeszcze mówiła, że w dodatku po zbóju przystojny, to prawda?

— Tak, jeśli lubisz esesmanów — mówię ponuro.

Naprawdę Potwór tak wygląda. Typowy nordyk, wysoki, jasnowłosy, o niebieskich oczach i mocnej szczęce. Tylko mu psa brakuje. Takiego owczarka alzackiego na krótkiej smyczy…

— Ale jaja — chichocze Sebastian.

— No, nie wiem, czy jaja — mówi pani Barska, wchodząc do pokoju z herbatą i ciastem. — Dla Ani nie bardzo.

— Boisz się go? — pyta Sebastian.

Patrzę na niego. Co mam mu powiedzieć? Nie wiem, czy kiedykolwiek przeżywał taki lęk, taką niechęć, taki zdecydowany wewnętrzny sprzeciw w stosunku do drugiego człowieka. Oby nie.

— A ty się czegoś boisz? — pytam.

— Węży.

— No to ja boję się go bardziej niż największego węża świata.

— O rany — stęka Sebastian.

No. O rany.

— Porozmawiam z panem dyrektorem na temat pana Jeża — mówi pani Barska. — Ale oczywiście nie mogę niczego obiecać…

Tak, wiem. Prawdopodobnie nie odniesie to żadnego skutku, przecież dyrektor nie zmieni swojej decyzji… Jesteśmy na Potwora skazani i taka jest smutna prawda.

Tak mi przykro, że pani Barska ciągle ma przeze mnie jakieś kłopoty. Rozmowa z dyrektorem nie może być miłą rzeczą, bo i on… nie jest miły. To apodyktyczny człowiek, może i świetny pedagog, lecz na pewno nie jest serdeczny. Ale widzę, że pani Barska jest zdecydowana wziąć to na klatę… z mojego powodu.

Nie, nie powinnam. Źle robię, że o tym wszystkim opowiadam, niepotrzebnie dodaję jej zmartwień. To moje zmartwienie, nie jej. Postanawiam, że nic jej nie powiem o propozycji pana Wojtka, bo na pewno ją odrzuci, ale zda sobie sprawę z tego, że potrzebne mi korepetycje. A kto ma niby za nie płacić? Ja nie dam już rady. A pani Barska na pewno nie. O, co to, to nie. Sama muszę sobie jakoś poradzić.

*

Wczoraj po raz pierwszy dostrzegłam w Potworze jakieś ludzkie cechy. W czasie lekcji chodził i wykładał, dość smętna sytuacja jak dla mnie, bo wyjąwszy treść przekazu, trudno mi nawet Potwora pojąć pod względem czysto akustycznym — naprawdę mówi cicho i sobie pod nogi — w każdym razie wykładał, ale mało kto go słuchał, a jeśli słuchał, to nie bardzo rozumiał. Raptem Potwór zadał pytanie, właściwie czysto retoryczne, bo nie spodziewał się od nikogo żadnej odpowiedzi. Wtedy Michał, który (jak mi się potem przyznał) wyjątkowo starał się nadążyć za tokiem jego myślenia, odruchowo odpowiedział, i to w dodatku dobrze.

W Potwora jakby piorun strzelił.

Odwrócił się gwałtownie, bo tego to się zupełnie nie spodziewał, i po raz pierwszy w jego twarzy pojawiło się jakieś połączenie zaskoczenia z niedowierzaniem i czymś, co wyglądało na błysk porozumienia.

— Michał Krassowski! No coś podobnego, będziemy to musieli naprawdę uczcić. Co wolisz: teraz szóstkę czy zwolnienie z najbliższego sprawdzianu?

— O, zwolnienie ze sprawdzianu, niewątpliwie.

— OK, masz to załatwione. Proszę, proszę, a już zwątpiłem, że uda mi się dożyć takiej chwili…

Chyba od tego momentu coś się zmieniło w moim stosunku do Potwora. W dalszym ciągu bałam się go śmiertelnie, bo też miałam wszelkie powody, żeby się bać, ale zrozumiałam, że określanie go jedynie mianem esesmana, bufona i gbura jest powierzchowne, że ten facet to nie jakiś tam podrzędny nauczycielek, biedny nieszczęśnik załatwiający swe prywatne kompleksy na naszych głowach, ani też cham próbujący zgnoić wszystkich dla swojego kaprysu.

W tym Potworze ujawniał się ciąg zaskoczeń, a to, co brałam początkowo za nieprzyjemne luzactwo, było chyba umiejętnością odpuszczania pewnych spraw, może trochę nonszalancką, ale niekoniecznie o złych intencjach.

*

— No i co teraz myślisz o naszym słynnym matematyku? — pytam Michała.

Nastąpiło wreszcie owo nieuniknione sam na sam, pierwsze po jego powrocie z Afryki. Stąpamy wokół siebie, jak niedźwiedzie na rozgrzanej blasze — uważnie, sprawdzając każdy krok. Przynajmniej ja tak to odczuwam. Michał jest zamyślony i bez humoru.

— Staram się nic nie myśleć — mówi, rozstawiając grill u mnie w ogrodzie.

To on wpadł na pomysł grilla, chyba wyczuł, że dłużej tej rozmowy nie da się odkładać.

— Dlaczego? — pytam.

— Bo będę musiał uznać, że facet…

— Co, jest w porządku?

— Jest… niestandardowy — mówi wymijająco Michał.

To unik.

Co on tak naprawdę myśli o Potworze?

Doprawiam w kuchni sałatę, zostawiając Michałowi rozpalenie grilla. Mamy kiełbaskę, kaszankę i piersi kurczaka. Nie wiem, czy uda nam się to wszystko zjeść. Stół wyniesiony jest na taras, ciągle jeszcze kwitną hosty i nasturcje. Zadyma chodzi koło Michała, ocierając mu się o nogi. Jak mogłoby być pięknie, gdyby nie ta rozmowa.

— Znów jesteś smutna — mówi Michał, patrząc na mnie uważnie. Intensywnie zielone spojrzenie w tak opalonej, że aż czarnej twarzy.

— Ty też.

Tak, on też. Zbieram się na odwagę.

— Wiesz, chyba musimy porozmawiać…

Michał patrzy na mnie cały czas, a teraz uśmiecha się leciutko.

— Nie. Nie musimy — mówi cicho. — Aniu, przecież ja nie jestem głupi. Ja wiem. Nic nie musisz mówić.

Jakbym nagle przeszła przez falę ognia. Gorąco, lodowato. Podnoszę oczy na Michała. Michał podchodzi, bierze mnie za ręce.

— Nic się nie zmieniło — mówi cicho. — Widzę to. Nic się w tobie nie zmieniło. Ale wiesz… ja muszę próbować.

Patrzę na niego pytająco. Serce strasznie mi się tłucze.

— To do faceta należy pierwszy krok. Więc będę te kroki robił, tak długo… aż mi wreszcie odpowiesz. Muszę… rozumiesz to, prawda? Ale jeśli nie chcesz, nie musisz w żaden sposób reagować. To też wiesz. Więc dlaczego się mnie boisz?

— Michał… nie boję się — mówię przerywanym głosem. — To nie strach. To — żal.

— Nie chcę twojego żalu.

— Żal, że nie potrafię cię kochać.

— A chciałabyś?

— Nie — mówię, po bardzo długiej chwili.

Jakbym go uderzyła prosto w serce. Ostrym narzędziem, na wylot. Michał odwraca się, kładzie na kratce grilla kiełbaskę i kaszankę. Wciąż nie patrzy na mnie.

— Przecież ja wiem, że mnie nie kochasz. Nie czuj się z tym źle. Po prostu będę na ciebie czekał. To mi chyba wolno, jak myślisz?

Nic nie odpowiadam. Co mogę mu odpowiedzieć?

— Wiedz o tym, że zawsze będę cię kochał — mówi Michał, patrząc na mnie jawnie i prosto. — Wbrew wszystkiemu, zawsze będę cię kochał. Będę na ciebie czekał. Będę ci wierny. No i to tyle. Tyle ci chciałem powiedzieć.

Wciąż ta fala ognia w sercu. Wciąż ten palący wstyd. Nie zasługuję na taką miłość.

— Naturalnie będę chodził z różnymi dziewczynami do łóżka, bo bym zwariował — mówi znów Michał, ale już innym, lekko łobuzerskim tonem.

— Vide małorolna wersja romantyczna — dodaję, starając się wyjść z tego stanu pożogi, trawiącego mi klatkę piersiową.

— Jak małorolna….? — pyta zdumiony Michał. — A, ta. Daj spokój, dziewczyna mnie o mało nie wykończyła.

— Dlaczego?

— Ona nie była ze wsi, tylko ze Śląska. Spędzała u kogoś wakacje.

— A co to ma do rzeczy?

— No wiesz, w kluczowym momencie, w samym że tak powiem sercu akcji, wykrzyknęła: „Pierunie, a zważaj se, co byś nie zostoł!”.

— Rany boskie! I co?

— Nie zostołem — kończy Michał z niewzruszoną powagą. — Ale mało brakowało, bo mi puściły wszystkie hamulce ze śmiechu… Więc może nie ten model, ale będę miał panienki, takie ot — na jeden raz. Natomiast od każdej panienki, zawsze, w każdej sytuacji — gdy powiesz do mnie: „Chodź” — pójdę. Zawsze pójdę do ciebie. Nie myśl o tym więcej. Mój żal, mój ból, moja miłość. Nie chciałbym innej.

3

Już od rana czuję, że jest dość nieszczególnie, zdaje się, że właśnie próbuje mi ruszyć okres. Z jednej strony lepiej późno niż wcale, z drugiej — no cóż, gdy ostatnio dostałam okres po dwumiesięcznej przerwie, przebiegło to dosyć dramatycznie.

Tym razem dramatyzm sytuacji osiąga rzeczywiście niezłe wymiary. Historię udaje mi się przesiedzieć, choć pod koniec jest naprawdę niedobrze. Ból obejmuje mnie od pasa w dół — mocna obręcz bólu, opierająca się z tyłu o krzyż, z przodu spływająca skurczami do podbrzusza. Oddycham półotwartymi ustami, jakoś wydaje mi się, że w ten sposób będzie łatwiej przetrzymać. Prędzej przeminie. Ale to nieprawda. Nigdy jeszcze nie udało mi się tak po prostu przetrzymać. Nigdy nie znalazłam żadnych reguł rządzących tym wszystkim. A raczej są jedyne reguły — te, które dyktuje ból. O niech to cholera, chyba nie wstanę…

— Co ci? — pyta cicho Poleczka.

Za siedem minut dzwonek. Chyba dotrwam…

— Okres — mówię bezgłośnie, na wydechu.

— Boli cię?

Kiwam głową. Ręce mam zaciśnięte z całej siły na krawędzi stołu. Pewnie, że mnie boli.

— Bardzo?

…A jak jej się wydaje? Że sobie robię jaja? Nie mogę złapać oddechu, a właściwie nie mogę zrobić na tyle dużej przerwy między oddechami, żeby zmieściło się w niej jakieś zdanie. W miarę wyartykułowane. O, niech to szlag…

— Jak cholera… — udaje mi się wreszcie powiedzieć, dosłownie na chwilę przed dzwonkiem.

— A jest dziś lekarka? — pyta Poleczka, ładując w pośpiechu swoje rzeczy do plecaka. — Poczekaj, pomogę ci.

Pakuje też moje rzeczy, ja niespecjalnie nadaję się do czegokolwiek. Nie wiem, czy uda mi się w ogóle wstać…

— Chodź — mówi Poleczka, próbując wywlec mnie z ławki. Trochę nam kiepsko idzie. W uszach zaczyna mi dzwonić, a ręce mam lodowate i zupełnie mokre. Poleczka bierze nasze dwa plecaki, ja jestem już w wyjątkowo korzystnej pozycji, stoję mianowicie na nogach. Co prawda od pasa w górę jestem zgięta niemalże pod kątem prostym, a w oddechu zaczynają mi się pojawiać jakieś pogwizdy, ale wleczona przez Poleczkę pod ramię wydobywam się z klasy na korytarz.

Gabinet lekarski znajduje się dokładnie po drugiej stronie dużej auli, która w tej chwili osiąga dla mnie niemalże rozmiary pasa startowego na lotnisku. Boże, jak ja przebrnę tę odległość? W porywach dwadzieścia metrów… Albo lepiej… To znaczy gorzej. Cholera, akurat przed matmą. Co matma… ma właściwie do tego? Nie dojdę. Położę się tu. Poleczka mnie ciągnie. Nie mogę się wyprostować. Po każdym kroku. Przystaję. I wreszcie. Zamykam oczy. Wirówka. Nie wiem, co się dzieje. Nie wiem, gdzie jestem.

Ciemność i czerwień. Przed zamkniętymi oczami.

Czerwone koła.

Ciemność.

Leżę na czymś, jest okropnie jasno. Za jasno. Bolą mnie oczy. Boli mnie brzuch. Krzyż. Wszystko mnie boli. Gardło mam zupełnie suche. Boli. I zimno. Ale kurewsko zimno. Jasno i zimno. Gdzie ja? jestem… Gdzie? Koło mnie szelest.

— Ania. Słyszysz mnie?

Otwieram powolutku oczy. Dwie plamy — jasna i ciemna. Wyostrzają im się krawędzie. Biały fartuch, twarz. Aha, już wiem.

— Zaraz podam ci środki przeciwbólowe. To bóle menstruacyjne, tak?

Kiwam głową. Pani doktor szpera w pośpiechu w oszklonej szafce z podręcznymi lekarstwami. Szybko. Proszę… Próbuję podkurczyć nogi i odwrócić się na bok, ale nie mogę. Leżę. Martwym bykiem. Jak chleb za sześć. Pani doktor odwraca się i podaje mi dwie białe pigułki. I kubek. Zęby mi podzwaniają o krawędź. Jeszcze coś mi daje. Termofor. Gorący. Na brzuch. Trzymam go obiema rękami. Chyba trochę kurczowo. Żeby mi nie spadł. Zsunął się… nie zsunął się. Chyba ulga. Jeszcze nie wiem. Och, mijaj, prędzej. Mijaj. Ty bydlaku. Ty zbydlaczony bydlaku. Wygram z tobą.

Króciutkie chwile ulgi i kolejne kleszcze bólu. Ale słabsze. Krótsze. Czekam, kiedy już nie powróci. Czekam na tę chwilę. Na jej piękno. Wymarzone piękno. Gdy wreszcie ból zamiera. Nie usypia. Tylko zamiera. Na to ciepło. Na sen.

Lepiej. Mogę nabrać powietrza. Bez bólu. Mogę zgiąć nogi. I cieplej. Nie mijaj, chwilo. Mija jednak. Ale powracający ból jest już słabszy. I krótszy. Spodnie mam rozpięte, termofor leży na brzuchu, grzeje przez warstwę cienkiej koszulki. Co za błogosławieństwo. Tylko wspomnienie tego ciemnego wiru w głowie… to wspomnienie mnie przeraża. Co się wtedy właściwie stało?

— Co mi się stało? — pytam szeptem.

— Zemdlałaś na korytarzu. Pan od matematyki cię tu przyniósł.

Potwór. Potwór mnie przyniósł. Nie, to niemożliwe.

— Powiedział, że cię odwiezie do domu, a ja mam zamiar go poprosić, żeby przez jakiś czas u ciebie został, bo nie wiadomo, czy te bóle się nie powtórzą.

Robi mi się słabo, a jednocześnie prawie mnie unosi na kozetce.

— Co to znaczy „został”? — pytam w absolutnej panice. — Przez jaki czas?

— O, nie przerażaj się, godzinę, dwie najwyżej.

Termofor spada mi na podłogę.

— Nie, pani doktor, błagam panią, nie! Ja się go strasznie boję! Ja nawet nie będę wiedziała, o czym z nim rozmawiać. Błagam, nie…

— Ależ zrozum, dziecko…

— Błagam panią!

Przez jej twarz przemyka leciutki cień uśmiechu. Ulotny, ale nie wydawało mi się. Układa na mnie znów termofor.

— Aż tak się go boisz? Ale może on nie jest taki straszny?

— JEST straszny.

— Był okropnie zdenerwowany, gdy cię tu przyniósł. Wiesz, myślę, że nie przejmowałby się tak, gdyby był taki straszny, jak mówisz… Przyznaję, jest bardzo stanowczy, pewnie bardzo wymagający, ale spróbuj w nim znaleźć jakieś cechy ludzkie.

Co właściwie mam do gadania? Sprawa została już ustalona, muszę się zgodzić na takie rozwiązanie.

— Spróbuję — jęczę ponuro. — Widzę, że nie ma wyjścia.

W tym momencie wybucha dźwięk dzwonka. W ciszę korytarza pomaleńku wsącza się gwar, gwar narasta w hałas i nagle w samym środku tego hałasu, wyniesione na plan pierwszy, dociera do mnie energiczne pukanie do drzwi. Boże, spraw, żeby to nie był on… To jest on.

— Proszę, może pan wejść — mówi pani doktor.

Ona też wiedziała. Skąd poznała natychmiast, że to właśnie Potwór? Po kategorycznym ruchu ręki pukającej do drzwi? Po energii? Po niezawodności?

Potwór staje w progu. Wcale nie jest zdenerwowany, ma twarz niewzruszenie spokojną, kieruje na mnie spojrzenie uważne, ale pozbawione ciekawości. W pierwszym odruchu — nie wiem? strachu, zażenowania, niepokoju — próbuję unieść się na łokciu, ale po prostu nie daję rady. Jeszcze nie mogę się podnieść. Ból skacze mi twardymi łapami na brzuch, od drugiej strony, od strony głowy, prochy płyną przez ciało wąskim, pulsującym strumyczkiem odrętwienia. Wiem, że gdy dojdą do brzucha, ból ucichnie. Ale jeszcze nie teraz.

Nienawidzę się za to, że Potwór ogląda mnie w takim stanie. Nie dość, że wstyd, to jeszcze zapamięta mnie sobie na całe życie. Jego też nienawidzę. Za to, że się tu wpakował, że już wszystko zarządził — za jego impet, władczość i precyzyjną organizację. Nie chcę z nim przebywać, nie chcę mu nic zawdzięczać, nie lubię go i boję się. Cholernie się go boję. Mam wrażenie, że umiem rozmawiać z ludźmi — z nim nie wyobrażam sobie jakiejkolwiek rozmowy. Jest dla mnie obcym, odpychającym Potworem. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. W połowie gestu podnoszenia opadam znów na kozetkę, wściekła i upokorzona.

— Pomalutku — mówi nagle Potwór.

Zamiera we mnie wszystko. Lęk, obawa, niechęć, wszystko wstrzymuje się nieruchomo. Powiedział to . Po prostu po ludzku. Bez zwykłej arogancji, bez rezerwy, chłodu, pogardliwości, powiedział to normalnie, ciepło i uspokajająco.

Podnoszę oczy. W kącikach jego ust pojawia się coś, jak dalekie drgnienie uśmiechu. W dalszym ciągu jest to twarz chłodna, ale przez moment objął ją ten ulotny błysk porozumienia.

— Nigdzie się nie spieszymy — mówi znów Potwór i ta liczba mnoga w jego ustach jest miła, a także zupełnie naturalna. — Ja już jestem teraz wolny i czekam na ciebie w szatni. Jak będziesz mogła przyjść, to przyjdź, odwiozę cię do domu.

Leciutko kiwam głową. Widzę, że za sekundę odwróci się i odejdzie, i nagle coś we mnie, bez żadnego porozumienia z umysłem, decyduje. To coś jest tak silne, że na moment udaje mu się pokonać ból, podciągam się na łokciu i mówię bez namysłu:

— To pan mnie tu przyniósł, prawda?… Dziękuję.

Wyciągam w jego stronę wolną rękę. Akurat jest to prawa ręka. Nie wiem, jak odważyłam się coś podobnego zrobić… Ale największym zaskoczeniem jest widok twarzy Potwora. Wygląda jak … dzikie zwierzę, do którego ktoś bez wahania podszedł i pogłaskał je za uchem… Nieprawdopodobne zdziwienie, zaskoczenie cudzą śmiałością, a jednocześnie kompletny brak urazy, raczej coś jak daleka, daleka siostra przyjemności. Wszystko to trwa dosłownie chwilę, w następnej chwili Potwór wyciąga ramię i ujmuje na moment moją rękę. W głowie mam panikę i przerażającą chęć odwrotu, ale odwrotu nie ma, już się to stało. Dłoń Potwora jest ciepła, duża i silna — moja jest gorąca i zupełnie mokra — gorąca od ciepła termoforu, mokra z bólu i zdenerwowania. Wycofuję ją z zażenowaniem. To nic przyjemnego, dotknięcie takiej mokrej łapy… dobrze chociaż, że nie jest zimna… zimna żaba.

Potwór wychodzi z gabinetu, zagarnięty białym ramieniem pani doktor. Drzwi są przymknięte, rozmawiają cicho na korytarzu. Opadam na kozetkę zupełnie bez życia. Prochy dopłynęły w górne partie brzucha, odrętwienie miękkim ruchem zagarnia klatkę piersiową, przy wlocie do żołądka czuję delikatne mróweczki, które nie są pieczeniem, tylko igiełkami uspokojenia. Jeszcze troszkę… Zaraz się wszystko skończy.

Pani doktor wraca do gabinetu. Wydaje się trochę rozbawiona, nie wiem, czy to możliwe, żeby bawiła ją rozmowa z Potworem…

— Jak się czujesz, Aniu? — pyta.

— Lepiej, pani doktor — mówię, w dalszym ciągu w pozycji horyzontalnej. — Zaraz przejdzie. Czy naprawdę jest niezbędne, żeby Po…, żeby pan Jeż odwoził mnie do domu?

— Myślę, że to nieuniknione… A co to było to „po”, po którym się zatrzymałaś?

— Potwór — mówię odruchowo i czuję, jak zalewa mnie fala czerwieni.

— Ach, Potwór — mówi pani doktor, próbując bezskutecznie powstrzymać uśmiech. — Więc taki ma pseudonim wśród uczniów?

— Ksywkę — koryguję i też się lekko uśmiecham. — Właśnie taką. Mam nadzieję, że mu pani o tym nie powie?

— A nie, co to, to nie. Nic mu nie powiem. Zresztą myślę, że prędzej czy później z niej zrezygnujecie.

— Raczej później…

— Mam wrażenie, że raczej prędzej.

— Przepraszam, ale z czego pani to wnosi?

— Z obserwacji… i doświadczenia… życiowego. No i jak się czujesz?

Ułagodzenie doszło już w dół brzucha, jest mi ciepło i sennie. Czuję się tak, jakby za pierwszym strumyczkiem znieczulenia płynął jeszcze drugi, po raz kolejny dotykając głowy i coraz bardziej spowolnionych skojarzeń. Już mi się nie chce bawić w słowną grę z panią doktor, spodziewana rozmowa z Potworem także jawi się jako niesforny balet oderwanych myśli, lekkich jak balony, nieprecyzyjnych i miłych. Chyba przestałam się bać. Trudno mi w to uwierzyć, ale tak jest naprawdę. Mogę bez odruchu strachu zejść do Potwora, pozwolić, by zawiózł mnie do domu, nie przeraża mnie konieczność rozmowy. Przecież to jest normalny człowiek… chyba. Powoli ciągnę się do pozycji siedzącej. W głowie stuka mi coś miękko i słodko. Odkładam na bok letni termofor, wtykam nogi w adidasy.

— Czy masz w domu jakieś proszki przeciwbólowe?

— Panadol.

— Forte?

— Nie, zwykły.

Pani doktor wyjmuje z kilku pudełek po jednym blistrze lekarstwa.

— Masz panadol forte, vegantalgin, no-spę, te dwa ostatnie działają rozkurczowo. Pamiętaj, jakby co, to ciepły okład na brzuch i od razu lekarstwo. Pan Potwór zostanie u ciebie przez godzinkę czy dwie.

— Pan Jeż…

— Aha, więc raczej prędzej niż później…

Strumyczki ogarniają głowę, nie chce mi się ripostować.

— Nie zapomnij plecaka.

— Dziękuję — mówię powoli. — Dziękuję za wszystko.

Myśl powolutku zaczyna nabierać rozpędu, więc już na koniec, w samych drzwiach, mówię:

— Nie wiem, czy prędzej, czy później. Myślę, że po prostu nie chcę mieć z nim zbyt dużo do czynienia. — Urywam przed powiedzeniem ostatniego zdania.

To zdanie brzmi: „Ale jak zawsze w życiu, silni stanowią prawa. Ja jestem… no cóż, bezradna jak piesek, co wypadł z sań 3”. Nie mówię tego. Byłaby to forma wyrzutu, a nie mam prawa wyrzucać pani doktor tego, że wbrew mojej woli uwikłała mnie w kontakt z człowiekiem, z którym nie dążę do żadnych kontaktów. Rozumiem, że nie miała wyjścia. Rozumiem, że ja też nie mam wyjścia. Będzie, co ma być.

Po drodze zachodzę jeszcze do łazienki, żeby się choć trochę zabezpieczyć, czuję, że ten termofor lada chwila urwie we mnie istną Niagarę. Potem już schodzę do szatni.

Potwór siedzi na ławce, niedbale oparty o poręcz. Nogi ma takie długie, że ledwo mu się mieszczą w przejściu. Na mój widok wstaje i naturalnym ruchem wyjmuje mi z dłoni paski plecaka. Jest to gest opiekuńczy, taki sam jak następny, gdy otwiera przede mną drzwi samochodu i dopiero potem przechodzi na drugą stronę, otwiera swoje drzwi i wsiada. Przez głowę przelatuje mi myśl, że mimo swojej arogancji jest z pewnością bardzo dobrze wychowany, to stwierdzenie jest zaskakujące i sprawia mi przyjemność. Zawsze ujmuje mnie kultura, choć w tym przypadku absorbuje mnie pytanie, czy ta kultura jest tylko cienkim nalotem cywilizacji na powierzchni bezczelności i arogancji, czy też jest odwrotnie… Nie, musi być odwrotnie. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Na pewno nie z powodu jego inteligencji — najczęściej im większy łobuz, tym cechuje go większa inteligencja — ani nie z powodu jego poczucia humoru, ani nawet abstrakcyjności myślenia, ani zaskakujących wolt zachowania. Wiem to chyba po jednym słowie „pomalutku” — i po jego zaskoczeniu, a także naturalnym odruchu podania mi ręki. Gdyby był chamem, nie zrobiłby tego. Gdyby chciał ze mnie zakpić i upokorzyć — też by tego nie zrobił. I wreszcie, gdyby po prostacku poczuł się obrażony i za wszelką cenę chciałby bronić swego autorytetu — także nie. Potwór zachował się normalnie. Więc jeśli ten wywód ma jakąkolwiek logikę — jest to po prostu normalny człowiek.

Wsiadam do samochodu i w tym momencie moje kołowate myśli zgodnie zapierają się zadnimi łapami. Normalny czy nienormalny, może uda mi się uniknąć z nim tego kontaktu. Nie chcę zaciągać żadnych długów wdzięczności. Nie patrząc na niego, mówię:

— Ale to naprawdę będzie dla pana kłopot, ja mieszkam bardzo daleko.

— Więc tym bardziej cię odwiozę — mówi natychmiast Potwór. — Co to znaczy daleko?

Gorączkowo staram się oszacować odległość, jest naprawdę imponująca, może to go zniechęci…

— No, będzie z dwadzieścia pięć kilometrów, jak obszył…

Dźwięk, jaki wydaje z siebie Potwór, przypomina bardzo szybkie wypuszczenie powietrza, dopiero po chwili dociera do mnie, że to wstrzymywane parsknięcie śmiechem.

— Dobrze, ale w którą stronę?

No tak, tego właśnie dotyczyło pytanie: co to znaczy daleko? Liczył, że podam mu po prostu nazwę dzielnicy, żeby wiedział, którędy ma jechać, odległość w kilometrach nie miała w tym przypadku istotnego znaczenia. Zastanawiam się, czy to z nim rozmawia się trudno, czy też ja jestem trudna do rozmowy.

— W stronę Piaseczna — mówię, a potem zdobywam się na precyzję. — Za Pyrami. Prawie pod Lasem Kabackim.

Potwór zapala silnik. Zerkam ukradkiem na jego dłonie na kierownicy. To są bardzo ładne dłonie. Silne i pewne. Nawykłe do samochodu. Ogromnie mnie ciekawi, jak będzie prowadził. Ze sposobu prowadzenia samochodu można się bardzo wiele dowiedzieć… Prawie wiem, że nie będzie jechał jak wariat i istotnie nie jedzie. Jedzie zupełnie spokojnie, nie ma tu nic na pokaz, żadnych popisów, po prostu wie, że jeździ dobrze, i nic nikomu nie udowadnia. Jakie to fajne…

Samochód Potwora jest ciemnowiśniowy, pracuje cichutko, marki samodzielnie nie odgadnę za skarby świata. Na półeczce pod deską rozdzielczą leżą okulary przeciwsłoneczne i nic więcej. Nie ma planu miasta, nie ma papierosów, w ogóle nic, żadnego bałaganu. Nagle zaczynam się czuć niezręcznie, że wywlekam go taki potworny kawał drogi, skończył już lekcje, mógłby sobie po prostu pojechać do domu… Po raz pierwszy dociera do mnie, że to dla niego niewygoda. Cholera, że też muszę mieszkać taki kawał drogi od szkoły…

— Wcale nie tak daleko — mówi nagle Potwór, nie spuszczając wzroku z sytuacji na jezdni.

Boże przenajświętszy i jeszcze do tego wszystkiego ma zdolności telepatyczne?!

— Ja mieszkam na Ursynowie, to ten sam kierunek.

Jedyne, co udaje mi się wydobyć z siebie, to głupkowate „o” z pytajnikiem na końcu:

— O?

Nie, to niemożliwe, żeby wiedział, o czym przed chwilą myślałam. Tacy ludzie nie istnieją. Po prostu nawiązał do poprzedniego fragmentu rozmowy. Ursynów, proszę bardzo, dobrze, że nie mieszka na Żoliborzu lub Bródnie. Całe szczęście, mogę sobie dać spokój z wyrzutami, i tak jechałby w tę stronę.

— Lepiej się czujesz?

Znów w jego głosie jest ta osobliwa nutka zainteresowania, ale nie niezdrowej ciekawości, po prostu zainteresowania — i z pewnością nie jest to zainteresowanie z poczucia obowiązku. Chyba naprawdę go to obchodzi.

— Tak, teraz już nieźle, dziękuję — mówię ciurkiem i nagle orientuję się, że gram nieuczciwie. Nie wiem, dlaczego na jego ciepłe pytanie staram się odpowiedzieć bezosobowym schematem, Potwór wyraźnie stara się nawiązać ze mną ludzki kontakt, czy naprawdę coś we mnie wciąż się go boi?

Dość tego, zachowuję się jak niedowarzona gówniara. Czy ciągle muszę się wahać na samych granicach emocjonalnych skrajności? Jeśli mnie zaprasza, to do niego wyjdę, nie będę rżnęła speszonego matoła, wystawiała się na politowanie i urągowisko. Wchodzę w grę. Odrętwienie po proszkach nie obejmuje myśli, obejmuje emocje, łatwiej mi jest to zrobić. Po pierwszym zdaniu wygłoszonym bez intonacji, podejmuję:

— Pewnie nie powinnam była dziś przychodzić do szkoły, ale jakoś tak przyszłam siłą rozpędu… — Przerywam na moment, tak niezauważalny, że nie można go brać za potknięcie. — W każdym razie przynajmniej widzę jedną korzyść.

— No? Jaką? — pyta Potwór natychmiast, a w jego głosie czuję wyraźne zaciekawienie.

— Przestałam się pana bać — walę bez najmniejszego zawahania.

Gdzieś tam, gdzie kończy się tchawica, pęka mi miękko balonik niefrasobliwego zadowolenia. Chciałeś, to masz.

Potwór być może i ma, ale patrzy mi w oczy z takim namysłem, że przez chwilę boję się, że kompletnie zapomniał o tym, iż właśnie jest w trakcie prowadzenia samochodu przy szybkości 95 kilometrów na godzinę, na wysokości Wydziału Konserwacji Akademii Sztuk Pięknych przy Wybrzeżu Kościuszkowskim. Jednak o tym pamięta. Pamięta też o tym, żeby nie wplątać się w ślimaki mostu Poniatowskiego i o czerwonym świetle, które zatrzymuje nas na skrzyżowaniu.

Jego spojrzenie było jednak na tyle intensywne, że czuję się w obowiązku prowadzić dalej tę grę na pograniczu ryzyka.

— Być może robię właśnie w tej chwili straszny błąd — ciągnę, wciąż niesiona odrętwieniem — ale jestem już tak przymulona tymi proszkami, że mi właściwie wszystko jedno.

Tym razem Potwór nie reaguje natychmiast. Dopiero gdy ruszamy po zmianie świateł, pyta cicho:

— Naprawdę uważasz, że robisz błąd?

Coś jest w tym głosie i w ruchu dłoni wrzucającej trójkę, potem czwórkę. Przyglądam się dłoni, a potem przyglądam się całemu Potworowi. Cały Potwór jest spokojny i skupiony na jezdni, ale w pytaniu była lekka nutka… bo ja wiem… drażnienia się, lecz w sposób żartobliwy.

— Nie — mówię, bo czuję, że mogę, w tym drażnieniu się nie ma elementu podpuszczania, raczej chęć koleżeńskiej zabawy. — Wiem doskonale, że pan wie, że nie umiem matmy. Gdyby pan o tym nie wiedział, idiotyzmem byłoby uświadamianie pana… — Zanim się orientuję, iż to zdanie może brzmieć właśnie jak podpuszczenie, Potwór daje się podpuścić.

— Istotnie, nie musisz mnie chyba uświadamiać… — W tym momencie zerka na mnie, oboje czujemy, że jest za późno i nie udaje mi się stłumić parsknięcia śmiechu.

— Przepraszam, głupio to sformułowałam — mówię. — Gdyby pan nie wiedział o mojej kompletnej ignorancji, głupotą byłoby przyznawanie się do niej. Ale pan wie, dlaczego się pana boję. — Przyglądam się przez chwilę jego profilowi. — Właściwie bałam.

— A dlaczego przestałaś się bać?

— Bo pan wcale nie jest taki straszny, jak myślałam — mówię odruchowo. — To znaczy, wiem doskonale, że nie będzie mi pan pobłażał, jeśli chodzi o matematykę, co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości i to jest w ogóle ponury dramat, ale trudno mieć o to do pana pretensję… Z tym, że ja się też pana bałam jako człowieka, a teraz właśnie przestałam się bać.

Cały mój wywód trafia w absolutną ciszę.

Wielką, pulsującą, zupełnie przerażającą ciszę. Potwór ma twarz z kamienia, patrzy prosto przed siebie przez szybę samochodu. Panika łopocze mi w gardle. Zdaje się, że pięknie przerżnęłam sprawę, za bardzo poszłam na szczerość w sytuacji, gdy szczerość jest zbyt ryzykowna. Właściwie nie do przyjęcia. Boże, uwalę maturę… A co się jeszcze zdarzy wcześniej? Jesteśmy na Puławskiej, właśnie z prawej strony przeleciała restauracja Baszta. Już niedaleko do mnie… Zbieram siły, zaraz będę musiała wyartykułować jakąś wypowiedź.

— Teraz w lewo, proszę — mówię cichutko, zupełnie przygnieciona przez trwającą cały czas ciszę. Cisza waży cztery tony i leży wygodnie ulokowana na moim karku. — Może pan tu zawrócić i potem pierwsza w prawo.