Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O. Grzegorz Ruksztełło CSsR – (ur. 1966) redemptorysta, który wyjechał w 1993 roku do Rosji do pracy misyjnej. Założyciel zespołu misyjnego „Wschód”. W pierwszych latach posługi zajmował się jako proboszcz odbudową parafii i kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Loretańskiej w Orenburgu, a w 1996 roku założył tam Kolegium Teologiczne. Pełnił funkcje: prezydenta Caritasu orenburskiego obwodu, wikariusza biskupiego diecezji saratowskiej, odpowiedzialnego za pomoc humanitarną m.in. w czasie wojny w Czeczenii, ekonoma w seminarium diecezjalnym w Petersburgu, a do 6 października 2020 roku proboszcza parafii pod wezwaniem Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Pioniersku. Obecnie znów służy w Rosji – w Penzie.
*
Książka składa się z krótkich historii z życia misjonarza posługującego w dalekiej Rosji. Każdy jej rozdział można czytać osobno, a ocenę poruszanych tematów autor pozostawia czytelnikowi. Ojciec Ruksztełło pokazuje, jak wielkim strumieniem potrafi wlewać się Boża łaska wszędzie tam, gdzie panuje bieda materialna i duchowa. Historie przedstawione w książce mogą pomóc obudzić tak potrzebną dziś empatię, zwłaszcza w przypadku osób zagubionych we współczesnej cywilizacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 104
KorektaStanisław Powała-Niedźwiecki (Stiksza.pl)
Zdjęcie na okładcewww.freepik.pl
© Copyright byWydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o., 2022
© Copyright byo. Grzegorz Ruksztełło CSsR, 2022
Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplintel. 58 536 17 57, fax 58 536 17 [email protected]
ISBN 978-83-8127-882-9
Tych parę wspomnień chcę zadedykować wszystkim, którzy w ciągu ponad dwudziestu pięciu lat wspierali mnie modlitwą i pomocą materialną. Wielu z nich już z nami nie ma, ale pozostali w pamięci, w modlitwie…
O pewnych wydarzeniach pisać nie mogę… Szczególnie o tych, w których brały udział osoby żyjące do dziś. Wiele wspomnianych wydarzeń w ciągu ostatnich lat cytowałem w listach do przyjaciół, niektóre będą wydrukowane po raz pierwszy.
Ponieważ w jednym z listów do przyjaciół misji obiecałem, że w końcu napiszę coś po polsku, spełniam daną, choć spóźnioną nieco, obietnicę. Mam nadzieję, że tych kilka słów pomoże choć trochę wejść w klimat, który dane nam było przeżyć…
Niektóre dane dotyczące wspomnianych w tekście osób zostały zmienione ze względu na ochronę ich prywatności.
Orenburg wypadł „przypadkowo”. Przynajmniej tak po ludzku sądząc. Myśląc jednak inaczej: Bóg ma swoje plany… Po przyjeździe do Moskwy nie bez trudu udało się odnaleźć kurię – w zwyczajnym domu mieszkalnym…
Miałem możliwość rozmowy z arcybiskupem Tadeuszem Kondrusiewiczem. Później odprawiliśmy wspólnie mszę świętą. Akurat była uroczystość Piotra i Pawła. Usłyszałem pytanie, gdzie chcę pracować. Do wyboru było kilka nowo zarejestrowanych parafii. Z tego, co pamiętam, Samara, Ufa i Orenburg.
Sprawdziłem, ile miałem pieniędzy na pociąg. Nie miałem wiele. Najtaniej było do Orenburga. Powiedziałem więc: Orenburg. Gdybym wtedy widział kościół w Samarze, to pewnie nie pojechałbym dalej, bo pociąg jechał przez Samarę.
Dostałem dekret na Orenburg. Przyjechałem na miejsce, gdzie czekała mnie niezła niespodzianka, a mianowicie człowiek, który zarejestrował parafię w Orenburgu. Wtedy wystarczyło dziesięć osób i rejestracja gotowa. Zebrał więc dane swojej rodziny oraz krewnych i… zarejestrował parafię.
Ów człowiek, z powodu bardzo dobrego położenia budynku kościoła (w centrum miasta), chciał tam otworzyć centrum targowe, żeby na tym zarobić. Nic zresztą nowego. Taka historia miała już miejsce parę tysięcy lat temu. Niestety nie udało mi się go przekonać, że kościół służy do czegoś innego. Był najpierw zdziwiony, a później zdenerwowany, gdy zacząłem szukać katolików, bo niby do czego mieliby być potrzebni? Do podziału biznesu? A przykładów do robienia biznesów w kościele było aż nadto.
W tym czasie wyjeżdżało do Niemiec wielu rosyjskich Niemców i niektórzy robili na tym niezły interes. Załatwiali wszelkiego rodzaju „sprawki” po niemiecku dla wyjeżdżających. Wszystko, co mogło pomóc tam, na miejscu. Wielu katolików chrzciło się więc na wioskach po raz drugi, by tylko dostać oświadczenie po niemiecku od „Nowoapostolskiego Kościoła”.
Wiktor raczej wierzącym nie był, ale uważał się za katolika. Gdy zacząłem odprawiać msze święte w jego mieszkaniu, nie uczestniczył w nich. Później też do kościoła nie chodził. Przyjął mnie na mieszkanie, dał pokój. Oczywiście nie bezpłatnie… Odprawiając msze, miałem problem, gdzie schować wino mszalne, bo takim też nie gardził… Klucza od mieszkania nie dostałem, więc przychodziłem o godzinie, którą mi wyznaczano.
Było to dość uciążliwe, ale wyjścia nie miałem.Kiedyś przyszedłem wcześniej i choć słyszałem, że ktoś jest w środku, długo – za długo – czekałem, dopóki mi otworzono. W końcu wyszedł jakiś mężczyzna i nie patrząc mi w oczy, przeszedł obok. Nigdy więcej go nie widziałem…
Katolików szukałem, jak się dało. Przeglądałem książki telefoniczne, chodziłem na cmentarze. Bardzo pomogła mi Swieta, kuzynka Wiktora, która zaznajomiła mnie ze swoją ciotką – Niemką, która znała wielu Niemców tam mieszkających. Dla mnie to była ogromna radość, że mogłem po niemiecku odprawiać msze święte. W wielu wioskach koło Orenburga liczba katolików-Niemców była naprawdę imponująca. Ponadto pozwolono mi uczyć katechezy nawet w szkołach, na wioskach, gdzie mieszkali Niemcy. Było to tuż przed ogromnym exodusem Niemców.
W zasadzie na wyjazd nie miałem wyprawki. Samochód udało się kupić dzięki katolikom w Niemczech, w Norymberdze. Pomógł mi ojciec Tadeusz Majszyk. Samochód początkowo służył też za dom. Spałem w nim, jadłem, mogłem dojechać do wiosek, szukać katolików…
Ktoś powie, że zwariowałem… Oczywiście wariactwo jest domeną tych ludzi, którzy coś lub kogoś znaleźli. Tak przynajmniej twierdzą niektórzy. Bo jak człowiek znajdzie coś tak ważnego lub kogoś tak ważnego, to gotów jest oddać wszystko. Co lub kogo ja znalazłem? Ludzi znalazłem. Całkowicie opuszczonych, porzuconych. Przez sześćdziesiąt lat niemających możliwości spowiedzi, normalnej modlitwy w kościele…
Nie z własnej winy, lecz z powodu okoliczności, na które nie mieli żadnego wpływu. Czasem mówili, że jak Pan Bóg stwarzał lasy, góry, morza, to na końcu stworzył stepy. Tak jakby skończyły Mu się już pomysły. Jak okiem sięgnąć tylko równo i prosto. Mówili więc, że tutaj nawet Bóg o nich zapomniał…
Ponieważ oczywiście nie było żadnych środków na utrzymanie, a kościół trzeba było odbudowywać, jeździłem w nocy jako taksówkarz. I zwykle zarabiałem coś na następny dzień. Czasem nawet trochę więcej. Wystarczało na chleb, herbatę, na jeden worek cementu. Wtedy też wystarczało zdrowia, by jeździć, rozmawiać i czyścić cegły, bo nie wyrzuciłem ani jednej ceglanej połówki…
Jak wracałem rano, to szedłem spać. Potem czyszczenie cegieł, wywożenie śmieci (ogromne hałdy po fabryce obuwia), później spotkania z ludźmi, by przygotować ich do udziału we mszy świętej, modlitwy, msza. I tak w kółko, przez rok… Nigdy nie było środków na dwa, trzy dni. Zwykle to był ten jeden dzień. I to bardzo pomagało mieć wiarę. Bo albo masz, albo inaczej z powrotem do Polski. Trzeba się było określać codziennie… Bo na dłuższą metę takim „wariactwem” żyć się nie dało.
Odbudowa kościoła była sprawą trudną. Z kilku powodów. Pierwszym oczywiście był brak środków. Ale była też „pomoc”. Chcę tylko wspomnieć o kilku jej rodzajach.
Najpierw zjawili się jacyś ludzie od ochrony zabytków. Jak twierdzili, byli z Towarzystwa Ochrony Zabytków. Powiedzieli, że bez ich zgody nic tu nie można odbudowywać. Posłałem ich, jakby to powiedzieć, do „archiwum”, żeby było bardziej historycznie i krótko. Więcej nie przyszli…
Później pojawiła się kobieta z zakładu energetycznego. Jak twierdziła, nie można zmieniać instalacji elektrycznej bez nadzoru. Oczywiście wpuściłem ją grzecznie i poinformowałem zaraz przy bramce, że to terytorium kościelne i obowiązują tutaj szczególne prawa. Może oczywiście wejść i tam, gdzie mieszkają księża, ale jest jeden warunek. Jeśli naruszy chociaż jedno z obowiązujących tutaj zasad zachowania, to stąd już tak zwyczajnie nie wyjdzie. Najpierw zadzwonimy na milicję (teraz już jest policja), a potem do prokuratury, że została naruszona Konstytucja Federacji Rosyjskiej o wolności wyznania i pewnie trzeba będzie za to zachowanie odpowiedzieć. Po tej krótkiej rozmowie nie chciała wejść dalej. I była to chyba najbardziej kulturalna urzędniczka, jaką spotkałem, przynajmniej w Orenburgu…
Mieliśmy też wizytę urzędniczki z sanepidu. Stwierdziła, że są skargi od sąsiadów, że bardzo dużo myszy od nas przechodzi do nich. Rozmowa nie była łatwa. Niemniej stwierdziłem, że trzeba ustalić grafik, jak te myszy chodzą. Bo do mnie, jak zauważyłem, też myszy chodzą i mam wrażenie, że od sąsiadów chyba więcej. Zaproponowałem więc, że tym myszom, które chodzą do mnie, łby będziemy malować na czerwono, a tym, które chodzą ode mnie, na niebiesko… Niestety, moja propozycja nie spotkała się ze zrozumieniem i nie została przyjęta.
Kiedyś jeszcze dzwonili do mnie z jakimiś pretensjami. Powiedzieli wtedy, żeby nie komplikować i tak już skomplikowanych naszych relacji. Ponieważ słowo „relacja” ma w języku rosyjskim różne znaczenia, skorzystałem z tego drugiego. Powiedziałem wtedy, że przecież żadnych „odnoszeni” nie mamy. Moja wypowiedź spotkała się widać ze zrozumieniem, bo więcej nie dzwonili.
Wcześniej te góry odpadów skórzanych leżące na placu przykościelnym nikomu nie przeszkadzały. Zaczęły przeszkadzać, i to bardzo, wtedy, gdy oddali to terytorium dla kościoła. A myszy rzeczywiście było bardzo dużo, spokojnie mogły na tych górach śmieci żyć. Jedynym ich wrogiem były jeże, ale takiej ilości myszy to pewnie i one zjeść nie mogły. Pies owczarek jednego jeża w nocnych zmaganiach – z krwawym nosem – zamęczył. I chyba co mógł, to też zjadł… Gdy wyszedłem w nocy, reagując na jęki psa, było już za późno.
Z doprowadzeniem gazu, by ogrzać kościół, też problemów nie brakowało. Nie tylko technicznych. Bardzo pomógł nam wtedy nieżyjący już pan Kazimierz Łatwienas. Był szefem biura projektowego, największego w mieście, i miał sporo możliwości. Zajął się bezpłatnie całą dokumentacją. Rozmawiał też z sąsiadami. Te rozmowy nie były łatwe. Jedna z babć, nie chcąc dać zgody na przyłączenie gazu po granicy jej działki, położyła się na ziemi krzyżem i powiedziała, że nie po to walczyli jej rodzice, żeby teraz faszystom pomagać… Przyszło ją „przesunąć”. Pomocnicy pana Kazimierza byli bardzo delikatni, niemniej co było krzyku, to było…
Pan Kazimierz bardzo też nam pomógł z oknami. Nie można było wtedy czegokolwiek kupić, a plastikowych okien i tak jeszcze nie było. Zaprojektował je sam, a później po pracy pomagał zabudować je ręcznie w kościele. Na każdej ramie trzeba było przewiercić i nagwintować osiemset otworów. Było to bardzo pracochłonne zadanie, ale dla robotników z wojskowych zakładów lotniczych to była pewnie pestka w porównaniu z rakietami czy samolotami. W tym czasie budynek nie był ogrzewany, więc pracować, szczególnie zimą, łatwo nie było.
Kłopotów było wiele, wiele więcej, ale nie tylko o nich będą te wspomnienia… Z biegiem czasu władze jakoś się do mnie przekonały i wtedy trudności było znacznie mniej. Byłem chyba jednym z niewielu księży, który dostał nawet od miasta mieszkanie służbowe. Mogłem też liczyć na wszelaką pomoc.
Arcybiskup prawosławny był perłą zagubioną w ziemi. Lilią na tym błocie. Kiedyś mi powiedział, że Watykan to byle kogo by do Orenburga nie przysłał. Nie chciał uwierzyć, że nie przysłał mnie Watykan. KGB też nie wierzyło…
Arcybiskup Leontij był człowiekiem prawym i niezwykle wykształconym. Jak powiedział, ukończył Uniwersytet Warszawski – fakultet z teologii prawosławnej. Doskonale znał język polski. Sam pochodził z Białorusi. Był człowiekiem światłym i otwartym. Często zapraszał mnie na kolacje, choć i bez zaproszenia mogłem zawsze do niego zajrzeć. Moje wizyty traktował bardzo dobrze, jako wyraz bliskości w wierze. Dziwił się tylko, dlaczego tak długo, tak powoli odbudowuję kościół… Aż chciało się spytać, czy „przypadkowo” nie został tu zesłany jak i inni Polacy. Był całkowicie szczery ze mną, szczególnie co do sytuacji, w jakiej znaleźli się ludzie wierzący w ZSRR. Niestety nie mogę sobie pozwolić na cytowanie Jego słów… Niemniej uważam, że były i są najbardziej trafnymi, jakie w ogóle kiedykolwiek i gdziekolwiek słyszałem.
Pierwsza zima była okrutna. W przybudówce przy ścianie kościoła, którą nie bardzo wiadomo dlaczego oddały mi władze (pewnie myśleli, że nie wytrzymam i wyjadę), było bardzo zimno. W pokoju panowało minus dwadzieścia osiem stopni Celsjusza… Ściany – to dwie deski. Między nimi żużel, który przez dziury przy podłodze ciągle się wysypywał, więc u góry między deskami nic już nie było. Wiele to nie dawało. Okna były wielkie, z ogromnymi szczelinami. Część z nich była zaklejona papierem. Jeżeli nakryć się wszystkimi rzeczami, można było jakoś wytrzymać. Podłoga była jednak bardzo zimna. Stanowił ją jakiś parkiet pomalowany farbą olejną, położony na piach.
Zaraz po moim przyjeździe wielu ludzi, szczególnie starszych, jak się tylko o mnie dowiedziało, chciało przystąpić do sakramentów. Spora ich liczba z często obiektywnych przyczyn nie mogła na przykład wziąć ślubu kościelnego.
Przyszedł do mnie kiedyś taki dziadek, bardzo zmartwiony, i powiedział, że chciałby wziąć ślub, ale nie da rady w kościele. Ona jest chora, umierająca, na łóżku. Już nie wstanie… A tak kiedyś marzyli, żeby sobie słowa przysięgi powiedzieć, ale nie w Urzędzie Stanu Cywilnego (ZAGSIE), ale tak przed Bogiem… I to chyba był najpiękniejszy ślub w moim posługiwaniu w Rosji. Kobieta ledwie mogła powtórzyć słowa przysięgi. On klęczał na kolanach przy łóżku, ona tylko leżała. No i wszyscy płakali… ze szczęścia, wzruszenia, spełnienia marzeń?
Spotkałem kiedyś człowieka z wioski zagubionej gdzieś w stepach. Do kościoła miał jakieś dwieście kilometrów. Gdyby mógł, to pewnie by przyjeżdżał co niedzielę do kościoła. Pochodził ze wschodniej przedwojennej Polski, dziś Białorusi. Codziennie odkładał po jednym rublu (sześć groszy). Zresztą nie bez trudu. Wszystko po to, by mógł dwa razy w roku przyjechać do kościoła. Zwykle przyjeżdżał koło południa. Na czczo, żeby wieczorem być na mszy świętej i przyjąć komunię. I jeszcze zostawić ofiarę, bo czuł się parafianinem…
Proponowałem mu, żeby kiedyś odwiedził swoje rodzinne strony. Nie chciał. Jak twierdził, nie ma za co kupić prezentów. A zresztą, jak mówił: „Biedni krewni nie są zbyt mile widziani”. Chyba się wstydził swojej biedy, ale nigdy wiary.
Dziś ludzie zbierają na różne rzeczy, na życie wieczne – nie bardzo. Choć i do kościoła mają „parę kroków”, prawdziwego pragnienia brakuje. Brakuje dramatycznie…
Przyszli kiedyś do mnie ludzie, by poprosić o pogrzeb. Pytam ich:
– A kto umarł?
– Babcia umarła… – mówią.
– Nazwisko? – pytam. Podali.
Popatrzyłem w kartotekę – takiego nazwiska nie było. Mówię im, że nie znam.
– Czy babcia była katoliczką?
– No, my nie wiemy… – pada odpowiedź.
– Więc dlaczego przyszliście do nas?
– A dlatego, że ciągle była jakaś taka zamyślona, jakby się modliła… Obok był meczet, ale tam nie chodziła. Niedaleko też odbudowywali kościół prawosławny. Ale tam też nie chodziła. Więc pewnie katoliczka. I znaleźliśmy w jej domu takie coś…
Popatrzyłem i nie bardzo chciałem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Przede mną na stół „wysypali” różaniec, albo coś, co z niego zostało. Mówię „wysypali”, bo rzeczywiście na stole rozsypał się różaniec. Drewniane paciorki były wytarte, a łańcuszek nie miał się czego trzymać. Same patyczki i kawałeczki łańcuszka.
Póki był różaniec, żyła, później jej życie rozsypało się tak jak on. Pomyślałem, że na pewno była katoliczką i życzyłbym każdemu, by w swoim życiu wytarł jeden różaniec…
To była jedna z tych osób, które nie doczekały się otwartego kościoła. Biedna nie wiedziała, że jest już otwarty. Ale bogata zarazem, bo pewnie tam w niebie modli się za tych wszystkich, którzy czekają…
Gdy mówimy o „Wschodzie”, najczęściej myślimy o Polakach. O przedziwnych losach wywiezionych, prześladowanych. Może to i jest naturalne, że człowiek myśli o swoim narodzie. Ale nie myślcie, że tylko Polacy byli tymi, którzy zachowali wiarę, byli najbardziej wierzący. Niemcy również.
Kiedy kaplica była już otwarta, kiedyś w korytarzu podeszła do mnie starsza kobieta. Była Niemką. Jedną z tych osób, które przeżyły obóz pracy przymusowej w czasie wojny. Jak tylko podeszła do mnie, od razu się odwróciła. Wstała, przeszła gdzieś do kąta… Podszedłem, bo pomyślałem, że zrobiło jej się słabo. Ale ona, zwracając się do mnie, powiedziała, że nie jest jej słabo, tylko że nie wie, jak to powiedzieć…
– Ale o co chodzi? – zapytałem.
I w końcu, po kilku nieokreślonych słowach, których nie zrozumiałem, odrzekła:
– Chodzi o to, że mam do oddania dług.
– Dla mnie? – odpowiedziałem zdziwiony. – Przecież pani nie jest mi nic winna…
Ale ona odparła, że jest, po czym wyciągnęła z kieszeni pomięty, szeleszczący woreczek. W środku były pieniądze. Na te czasy sporo pieniędzy, tym bardziej że ich wtedy w ogóle nie miałem… Podała mi je, prosząc, bym wziął. Nie chciałem. Poprosiłem, by powiedziała, o co chodzi. Wiedziałem, że zamierza wyjechać do Niemiec. Powiedziałem, że tam pewnie będą jej też potrzebne. Wtedy opowiedziała, dlaczego chce je oddać.
– Jakieś sześćdziesiąt lat wcześniej mieszkaliśmy na Krymie. Byliśmy prześladowanymi katolikami. Mój ojciec był zakrystianem. W końcu lat trzydziestych, gdy zamykano kościoły, było coraz mniej księży. Zresztą msze święte księża odprawiali szybko, żeby jeszcze dojechać do następnych – gdzie czekali kolejni ludzie. W tym czasie już księży łapali. Ludzie czekali w kościele, ale tato, żeby nie tracić czasu podczas mszy świętej, wcześniej przed mszą już zebrał pieniądze. Gdy zbliżała się pora mszy, przyjechał ksiądz, a tuż za nim od razu NKWD. I zastrzelili księdza, jak wchodził do kościoła. Na schodach przy drzwiach wejściowych. Po czym odjechali. W kościele zapanowała wielka cisza. Ludzie nie wychodzili, tylko się modlili. Potem zaczęli wychodzić i tato chciał, by wzięli pieniądze z powrotem. Ale nikt nie chciał wziąć. I tato z tymi pieniędzmi został… A ja dzisiaj [po sześćdziesięciu latach – przyp. autora] chcę te pieniądze oddać do kościoła, by tato nie był dłużny…
Już gdzieś kiedyś pisałem, że ludziom wydaje się, że coś mają wyłącznie swojego. Ale tak naprawdę wygląd mamy od przodków i zachowania, a czasem cały dorobek też. Inteligencję, predyspozycje także mamy od kogoś. Wychowanie z domu, ze szkoły.
Przyzwyczailiśmy się mówić, że to jest mój, moje czy moja. Ale tak naprawdę nasz jest tylko czas. Czas na spłatę długów, najpierw wobec Boga, później wobec tych, którzy nas zrodzili, potem tych, co do Boga przyprowadzili…
Czas, by tak przeżyć życie, by inni, patrząc na nas, uwierzyli w Boga. Ileż to tych długów nam jeszcze zostało i czy człowiek jest w stanie do końca się rozliczyć?
Wobec żywych może i zdążymy, ale wobec zmarłych czasem i jednego wytartego różańca może być za mało…
To bardzo wyjątkowa wioska. Za carycy Katarzyny II przywędrowali tutaj przesiedleńcy z Niemiec. Wiosną rzeczywiście zakwitały tu tulipany, całe dywany. Mniejsze, jakby miniaturowe, ale robiły niezapomniane wrażenie. Później już w lipcu nic nie rośnie, z wyjątkiem brody… Ludzie na wioskach nie mieli drzewa na opał, bo w stepie nie ma drzew, co najwyżej jakieś krzewy. Zbierali więc łajno krowie, suszyli na takich słupkach, a później palili tym w piecu. Zapach z tego był taki nie do końca określony.
Do tej pory mówili niemieckim miękkim dialektem i kiedyś dojeżdżał do nich przyszły biskup Werth z Nowosybirska. Z tego, co mówiły babcie, zostawiał im poświęconą sól. A jedna z babć sól tę rozpuszczała w wodzie i w ten sposób mieli wodę święconą. Wykorzystywano tę wodę do wszystkiego. Ponieważ w tym czasie wszelkie symbole religijne były rekwirowane, ten jedyny symbol wiary był wyjątkowo trudny do odkrycia, bo zabronić korzystania z wody i soli nie bardzo mogli…
Dużo rozmawiałem z ludźmi. Czasami to, co usłyszałem, było przerażające. Kiedyś jedna babcia powiedziała mi, że to dobry dzień, bo umarł były przewodniczący kołchozu. Na wszelki wypadek spytałem, czy to na pewno dobrze, że umarł? Ale babcia powiedziała bardziej dokładnie. „Dobrze, że umarł naturalną śmiercią…”
W czasie II wojny światowej traktowano miejscowych Niemców jak wrogów. Głód w tej wiosce był straszny. Ludzi ratowały zwierzęta… susliki – takie gryzonie. W zasadzie to powinien być symbol. Dzięki suslikom wyżyli ludzie. Co prawda niewiele dają do zjedzenia, niemniej wielu uratowały życie.
Przewodniczący kołchozu wraz z kolegami, jak się napili, strzelali do kobiet w ciąży… Te były tak głodne, że wychodziły na skoszone pole i zbierały kłosy. Zawsze coś tam zostało. A ci pijani strzelali, raz trafili, raz nie…
Dzisiaj czasy się zmieniły i byli tacy, którzy byli gotowi zabić go za to, co zrobił. I dlatego dobrze, że umarł…
Na początku lat dziewięćdziesiątych bieda była ogromna. Ludzie nie od miesięcy, ale od lat nie dostawali zapłaty. Bardzo wiele rodzin żyło za emerytury dziadków. W ogóle nie wyglądało to najlepiej. Mieszkańcy bardzo często otrzymywali zapłatę w rzeczach, które sami wyprodukowali. Jak się jechało z Moskwy do Orenburga, to przy drodze można było kupić wszystko: jakieś kryształy, części do samochodów. Znaczyło to, że gdzieś niedaleko była fabryka, która w ten sposób wypłacała pensje.
Ale wrócę do tematu. Kiedyś w Blumentall podeszli do mnie ludzie i poprosili, bym poświęcił krzyż. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że krzyż był ogromny. Jak na grób.
– To krzyż na grób? – pytam.
– Tak – odpowiadają.
– Ktoś umarł? – dopytuję.
– Nie.
Okazało się, że zachorowała młoda dziewczyna. W wiosce był punkt medyczny, ale nie było lekarstw. Zresztą z lekarstwami w ogóle wtedy było bardzo źle. Chcesz się leczyć – to przynieś do szpitala lekarstwa. Jeśli nie, to możesz sobie poleżeć, tak sobie…
– Do szpitala daleko, ale można ją zawieźć, tylko że tam i tak lekarstw nie mają, pieniędzy zresztą też od lat nie widzieliśmy. Jeśli zawieziemy ją do szpitala, to tam umrze i tam ją pochowają… Nie damy rady na grób jeździć, pomodlić się. Więc lepiej niech tutaj umrze…
Ja też nie bardzo mogłem im pomóc, bo jak jechałem na wioskę, to benzyny miałem tyle, by jakoś dojechać, ale na powrót prawie zawsze brakowało. Na wioskach ludzie dawali jakieś jedzenie, czasami, ale to później, również pieniądze. Nieraz modliłem się, szczególnie zimą, żebym dał radę dojechać do głównej drogi, bo tam zawsze ktoś podciągnął do miasta. Ta pierwsza zima była szczególnie ostra. Było wtedy jakieś minus czterdzieści sześć stopni Celsjusza. Najgorzej było w drodze. Nie dało się wyjść do toalety. Zresztą wtedy i tak ich nie było. Pozostawał zawsze jeden wariant. Najbardziej bezpieczny. Raczej do głowy nie przychodziło, by zrobić to inaczej.
Głód w Blumentall był straszny. Odnosiło się wrażenie, że z tego głodu coś zostało w genach, bo wszyscy byli niewielkiego wzrostu. Gdy pierwszy raz przyjechałem do Blumentall, trudno było nie zauważyć, że średni wzrost dziewięćdziesięciu procent mieszkańców był wyjątkowo mały.