Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
39 osób interesuje się tą książką
Wiedźmę z mokradeł omija się z daleka, chyba że do doliny powrócą istoty tak stare, że tylko ona może je pamiętać, i tak groźne, że tylko jej mogłyby się ulęknąć.
Poznajcie prequel „Baśni o Wilczej Dolinie” i piękne serce tysiącletniej Olchy uwięzione w odrażającym mroku.
Obie powieści mogą być początkiem cyklu o Wilczej Dolinie, a na czytelnika — bez względu na wybraną kolejność — czeka moc tajemnic do odkrycia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Olcha z Wilczej Doliny
REDAKCJA: RKS Janusz Muzyczyszyn 501 363 318 [email protected] www.muzyczyszyn.pl
OKŁADKA: Grafika: Jagoda Kasiak Skład: Kamila Kasiak
ISBN 978-83-67677-52-3
Copyrights by A. Kasiak © 2024
Wydanie I
Radziszów 2024
Świtało nad Wilczą Doliną. Słońce ogrzewało już łąki na wyższych stokach, ledwo zaglądając w zacienione lasy. Krople rosy kapały z wolna z krytych trzciną dachów domostw, a wilgoć powoli parowała wobec ciepło się zapowiadającego poranka. Tylko nad jeziorem i bagnami pływały nieśpiesznie wczesnojesienne mgły.
Wielki pająk z pasiastym odwłokiem zachybotał w białym tunelu skrytym w trawie. Zostawił drżącą pajęczynę niczym naszyjnik powleczoną kroplami rosy. Sobie tylko znaną dziurą w polepie między belami ścian wmaszerował do wiedźmowej chaty.
Jedno z kaprawych ślepi starej rozwarło się ciekawie. Szczeciniasty, mocno przerzedzony kłębek włosów drgnął, gdy podniosła łepetynę. Podrapała się po krostkach na szpiczastej brodzie. Krytycznie łypnęła na pająka.
– Aleś ty brzydki.
Przywitała go wprzód niby gburowato. Ale o poranku zwykle nie miała dobrego humoru. Tylko że żal jej się zrobiło druha i wnet dorzuciła pieszczotliwie:
– No, mój swojaku ty. – Ziewnęła. – To kogo zaś, mówisz, przygnało w me progi?
Zmarszczyła brwi, wnet przytomniejąc. Ostrożnie ominęła pająka tkwiącego wciąż na wygniecionej poduszce, po czym dość rześko zwlekła się z siennika. Wyprostowała się, prawie całkiem, poklekotala kolanami, wreszcie zarechotała rada:
– Ale jedno ci rzeknę, Krzesimir, że co szczyny jałowicy, to nie krowie. Nie masz ci porównania. Jeszcze jak się uwarzy przy nowiu, ho, ho. Kolana jak nowe! Niejeden by się pokusił.
Tu wyjrzała dziurą w drzwiczkach na podwórze. I zamarła.
– Oż ty…
Rozwarła wrota chaty powoli, by nie spłoszyć tajemniczego stworzenia.
Zawias zgrzytnął.
– Kurwości nienaoliwione – syknęła w gniewie.
Na szczęście dziwny gość nie spłoszył się. Stał nawet, gdy wiedźma w całej okazałości wychynęła za wysoki próg, a tylko przekrzywił ciekawie łeb.
Serce zakołatało kobiecie. Świdrowała oczami z ukosa, by lepiej widzieć. Czarny wilk był masywniejszy niż zwykłe zwierzę, a jego spojrzenie, choć bursztynowe, było ludzkie. Nie miał też ogona.
– Wilkar – wymówiła dawno nieużywaną nazwę. A oczom wprost nie dowierzała.
Ruszyła ku stworzeniu, a to czekało, choć czujne. Ciekawiej przekrzywiło łeb, wciągnęło zapach człowieka.
– Skąd żeś się tu zabłąkał? – przemówiła doń. Wszak wysoko w górach mieszkali jeszcze wilkarzy, pewnie ostatni z żyjących, ale należeli do szarych klanów. Czarnego wilka wiedźma widziała w górach tylko raz i… – Toż tyś niechybnie jego miot. – Osłupiała, poznając w oczach zwierzęcia czyjeś dawne spojrzenie. – Niechby swe bebechy wysrał. – Omal nie splunęła.
Istota wyczuła niechęć obcej, bezgłośnie obnażając kły. Na razie ostrzegawczo.
– Nie złośćże się. – Złagodniała i powoli wyciągnęła dłoń ku pyskowi wilka. – Nie wybierałeś se ojca, toć jemu pomstuję, nie tobie.
Zmarszczony nos stworzenia stracił groźny fałd, a istota powąchała obcą ciekawie. Potem pozwoliła ostrożnie musnąć sierść pod okiem, a dalej pogładzić ucho.
Wiedźma wyszczerzyła dziąsła w uśmiechu ulgi.
– No, aleś ty dzikus. – Musiała jednak zauważyć.
Choć wilkar dał się dotknąć, nie było to jednak typowe tej rasie zachowanie. Nawet niemal zupełnie odcięte od świata watahy szarych klanów górskich w zetknięciu z człowiekiem przybierały ludzką postać. Ten musiał być o wiele bardziej zdziczały.
– Młodziutki samiec – oceniła. – Dorodny jak na samotnika. Czyj żeś ty?
Ani drgnął. Łypnął tylko oczyskami.
Był tak wielki, że pokurczona ze starości wiedźma mogłaby na nim jeździć wierzchem.
– Rannyś? Czy wściekły? – Starała się poznać.
Zerkała nań, gdzie mogła, nie zauważyła jednak oznak jakiegokolwiek uszczerbku na ciele. Może poza dość licznymi bruzdami na karku po już wygojonych ranach. Musiało coś pokiereszować go kilkanaście dni temu.
– Hmm, wygnali cię, co? – Domyśliła się w smutku. Zaczynała kojarzyć, kogo mogła mieć przed oczami. – Tyś zapewne bękartem ludmarowej siostry, z szarych klanów, co to w świat poszła za duszanieckim czarnym wilkiem ze świata. Czcirad mu było. Znasz li?
Milczał.
– Ech, Czcirad mu było – ponowiła – choć zwać się winien „bies” i „gwałciciel”, tfu, przeklęte łajno.
Nieufne drgnienie wilkara wobec każdego jej przejawu złości powstrzymało staruchę przed dalszym bluzganiem.
– No już – złagodniała – wstań, pewnieś głodny, w progi cię zapraszam. Widnoś poczciwina, nie masz tej podłości w ślepiach, co tamten miał. Chodźże zatem.
Przywołała go gestem, ruszając z wolna ku chacie. Gdy się obejrzała, wśród błyszczących w słońcu kropel rosy jej podwórza powstał z wilka czarnowłosy młodzieniec.
Stara aż zaniemówiła.
Odrzucił ze śniadego czoła bujne loczyska i błysnął złocistymi oczami. Wyprostował się, wysoki ponad miarę i zupełnie nagi. Był tak piękny, że starucha na dłużej utknęła w połowie podwórza. Aż wzrok jej się wyostrzył!
Drgnienie wywołał jedynie widok licznych szram na całym jego ciele. Większość po wilczych kłach i pazurach, jakie ta rasa miewała po walkach toczonych między sobą.
– Wuj Ludmar tępił cię i tępił, aż w końcu przegnał, co? – westchnęła litościwie. – Chodź, dziecko. Brzuch masz zapadnięty, trza coś zjeść, źle gadam?
Młodziutka, ale przyjemnie męska twarz drgnęła w niepewnym uśmiechu.
Więcej wiedźma już nie czekała, niknąc w chacie.
Długo nie kazał się prosić. Zgiął się w pół i przekroczył wysoki próg, schylając się przed górną framugą. Potem usiadł, gdzie mu wskazała, przy małym stoliku z boku jednoizbowego wnętrza. Nozdrza chodziły mu i ślepiami bacznie śledził każdy szczegół. Wygaszone palenisko, skórzany iskrołap nad nim, posłanie starej i graty pouwieszane przy powale czy na ścianach.
– Dużo tu smrodów, co? – zarechotała.
Położyła przed nim wczorajszy podpłomyk i kwaśne mleko z osady.
– Jedz – zachęciła, gdy zawahał się.
Powąchał, ciekawił się tym, jednak ani do ust nie przyłożył. Przerzucił na nią zdumiony wzrok.
– No, cudak, żarł nie będzie – wzięła się pod boki. – Placka nie widział? To się jada! Rozpuszczony dzikus, na jagnięcinę czeka! Widzieli go!
Młodzieniec strzelił oczyskami, jeszcze raz wbił wzrok na podane jadło. Wreszcie dał temu szansę. Powąchał, biorąc w dłonie i ugryzł niepewnie.
– No, chwalić bogi! – Pokręciła głową nad nim, aczkolwiek dobrotliwie. A potem siadła do stołu, radując się jego pocieszną miną, gdy badawczo pogryzł i przełknął pierwszy kęs. – Ech – klasnęła ręką w udo – nadałeś mi się, ku uciesze. Dawnom się tak nie radowała, jak mi ktoś żarło wpieprzał! Mówże, jak cię zwą?
Wzruszył ramionami, już śmielszy w pochłanianiu podpłomyka.
– Ojciec cię nie nazwał, ścierwojad – znów się domyśliła – ale wuj musiał chyba. Jak wołał cię Ludmar?
Wilkarski młodzieniec znów zaprzeczył gestem.
– Ludmar, ten uparty cap, nie nadał imienia synowi siostry?! – Oburzyła się.
Chłopak wykonał jakiś ponury gest, mający być jednak potwierdzeniem. Widać nie chciał, by drążyła.
– To jak mam ciebie wołać? – zagaiła cierpliwie.
Ale znów wzruszył ramionami smętnie.
– Hmm, masz ci – mruknęła – jak gadanie z Krzesimirem.
Łypnął ciekawie, ale wrócił do jedzenia. Najwyraźniej posmakowało mu.
– Ja ci zatem nadam imię – postanowiła. – Zwał się będziesz Wilko.
Zastygł z kęsem w ustach. Złote ślepia nabrały dziwnego wyrazu… wzruszenia.
Wiedźma wyraźnie wyłapała to drżenie w nim. Wręcz słyszała, jak serce zaczęło mu bić mocniej.
– Podoba ci się, Wilko? – spytała dość nawet czule.
Kiwnął głową. Był teraz jakby bardziej kruchy, naprawdę poruszony i wdzięczny.
Z wolna wrócił do gryzienia tego, co miał w ustach. Ale oczy zdradzały, jak wielkie wrażenie zrobił na nim gest obcej.
– Zatem, Wilko – podjęła zatroskana – daj znać, mówisz ty w ogóle? Potrafisz?
Znów zajrzał jej uważniej w oczy. Chwilę przygotowywał się, składając bacznie usta. Potem odparł niepewnie:
– Mało… mówię…
Ścisnęło ją za serce.
– Nie… miałem… z kim… gadać… – podjął jeszcze.
Pokiwała głową. Uśmiechnęła się życzliwie.
– To teraz masz – oznajmiła ochoczo.
Skinął, już śmielej, i odpowiedział uśmiechem.
Tak Wilko został z wiedźmą jeden dzień, potem drugi, wreszcie odważył się spytać prosto, czy może zamieszkać z nią na stałe. A że się ucieszyła nie lada, obiecali sobie wspólne towarzystwo, dopóki tylko będą chcieli.
Wilkarski młodzieniec szybko podszkolił się w mowie, z każdym dniem u boku wiedźmy weselejąc bardziej. Oczy mu jaśniały, lico rzadko kiedy zaciągło zmartwienie, a złość niemal nigdy. Pogodnego był usposobienia, jak mawiała, na pewno nie po ojcu.
Na razie wzbraniała mu do osady zaglądać, a i przed ludziskami, co przychodzili na mokradła do niej, chowała go. Wolała tak. Myślała jeszcze nad tym, jak przyjęliby go we wsi. Mało kto wiedział o istnieniu szarych klanów w górach, tym bardziej o czarnych duszanieckich ze świata. Chyba tylko najstarsi, co wierzyli jeszcze w opowieści przodków, pierwszych osadników, którzy pamiętali czasy świetności wilkarów.
Pierwsze dni Wilko spędzał na zlecanych zadaniach, zbyt często odruchowo przyjmując wilczą postać. Wciąż, widać, tak mu było najwygodniej.
Pewnego razu zaciekawił wiedźmę, kiedy w wilczej skórze zajadał coś na podwórzu.
– Co tam chrupiesz? – zapytała.
Łypnął tylko oczyskami, połykając coś spiesznie.
– Ech ty. – Wzięła się pod boki. – Swoją drogą, nie widziałeś czasem Krzesimira? – Rozglądała się po pajęczynach bliżej plecionego płotu.
Wilko powstał w człowieka, strapiony. Posłał jednej z naderwanych pajęczyn wystraszone spojrzenie.
– Nie, nie – wpadła w panikę – nie chcę tego wiedzieć… – I w popłochu oklapła na próg, łapiąc się za twarz. – Mój Krzesimir!
Tymczasem Wilko bał się. Zerknęła nań, widząc, że gotów był uciec z tego strachu. Ocknęła się, wstrząśnięta, w porę wołając go:
– Wilko! Wróć! Dziecko kochane, dokąd ty?
Złagodniała, gdy odważył się zostać. Przywolała go gestem.
– To był zwykły pająk – tłumaczyła. – A jedynie udawałam do siebie, że rozmawiam z nim. Wilko mój, nie bój się, biedaku.
Oszołomiona tym, jak bardzo był kruchy w środku, poprosiła gestem, by podszedł. Uczynił to, siadając na klepisku obok progu. Potem poddał się, po zwierzęcemu kładąc głowę na kolanie starej. Odważyła się i ona, kładąc mu dłoń na czuprynie i głaskając czule.
– Nigdy cię nie wygonię, Wilko – przemawiała. – I zawsześ tu u siebie, zapamiętaj.
– Tak, pani.
Ona zaś uważała odtąd, by nie spłoszyć w tej biednej istocie zaufania, którym wilkar obdarzał ją z każdym dniem bardziej.
A oboje najbardziej lubili wieczory. Siadali wtedy na progu, patrzyli na słońce zachodzące za koroną Świętego Dębu gdzieś w Uroczysku i popijali coś, nawet nieraz i wino przyniesione w podarku przez mieszkańców osady.
Wilko przyjmował starą tak, jak zwykły to czynić zwierzęta – nie zważał na jej brzydotę, czy zapachy.
– Pani, skąd czuć tu szczynami bydlęcia jakiego? – spytał raz, węsząc.
– A to ode mnie, od kolan moich. Okłady robię sobie. Pomagają.
Przyjął to skinieniem, jak każde jej inne dziwactwo czy szpetotę.
Dopił, co tam miał, po czym westchnął w odprężeniu i złożył głowę na śmierdzących kolanach starej. Uśmiechnęła się czule, zatapiając palce w rozwichrzonej, czarnej czuprynie. Pogłaskała włosy chłopaka, nieśpiesznie bawiąc się lokami. Oboje polubili ten zwyczaj, pogrążając się w pozornej zadumie. Pozornej – bo tak po prawdzie, żyli w takich chwilach najwięcej tym, jak dobrze im było we dwoje.
– Pani, co to za jeden we wsi… dziwny taki? – Przypomniało się wilkarowi. – Straszno mi przy nim.
Na moment przerwała gładzenie jego skroni.
– Wołają go Miestko. – Od razu wiedziała, o kim mógł mówić. – Hmm, straszny ci on, rzeczesz… Pewnie i straszny. – Wróciła do głaskania. – E, omijaj ty go lepiej, Wilko, jako kotka gówno. Omijaj, dziecko. Nie po drodze wam ze sobą. Takie prawa od wieków.
– Dobrze, pani. – Ani nie dopytywał, posłuszny jej.
Widziała, że zmrużył oczy wobec przyjemnego dreszczu, gdy podrapała go po plecach. Zarechotała na to.
– Cudaku ty mój – przemiawiała. – Dobre dziecko, dobre. Bogowie mi ciebie nadali. Ale – zmarszczyła brwi – omijaj ty Miestwina, omijaj.
Słońce zaszło za jeziorem.
Miestwin bał się wody, choć jednocześnie toń zdawała się go wołać. Nigdy tego nie pojmował. Nie rozumiał sam siebie, zatem i nie dziwne mu było, że inni też go nie rozumieli. Odganiali.
Teraz też był na uboczu. Był inny.
Szczebioty dziewcząt ciekawiły go. Lubił patrzeć na rówieśniczki, lecz z daleka. Wabiły go niemal tak mocno, jak topiel jeziora. Ale z nimi byli też chłopcy. Wiedział, że i tym razem lepiej będzie dlań, gdy nie poznają, że patrzy z zarośli. „Nie dla ciebie one i ich wdzięki, Miestuś”, upominała go od dziecka babusia. On zaś wierzył jej. Rzadko też gonił z chłopakami. Dokuczali mu, a w nim wzbierała złość. Jej nie lubił najbardziej. Przerażała go, dławiła. Dusiła, jak łapa utopców, o których tyle bajano. A może więcej – jak wilkołacza łapa?
Miestko westchnął na wspomnienie opowieści starego Krzesąda o stworach. Lubił je na ten sam wyjątkowy sposób, co wizje o dziewczętach czy topieli.
Usiadł wśród szuwarów, na konarze drzewa, które zwaliło się w lustro wody zapewne od wichury lub ze starości. Chłopak podziwiał w półmroku baśniowy zamek z piasku, który pokazał mu Krzesąd. Mówił ów, że w świecie królowie mieszkają w takich i mnogo ludzi z nimi. Ale to nie pociągało Miestka. Bałby się opuścić góry. Bałby się, że w świecie jest jeszcze więcej tych, którzy wyczuwaliby jego inność i drwili z niej.
– Tuś jest! – Brzóska wyskoczył znienacka z sitowia.
Miestko tak bardzo rozmarzył się, że dał się podejść najokrutniejszemu z chłopców. Zdążył krzyknąć, po czym zachwiał się i jak długi pacnął z konaru wprost do jeziora. Nim się wygramolił, wszyscy z grupki młodych zwykle towarzyszących Brzósce stali nad nim, zanosząc się ze śmiechu.
Nic nie rzekł, przywykły do swojego losu. Starał się wtórować im w wesołkowatości, nawet będąc obiektem docinków. Drgnął dopiero, gdy Brzóska nadepnął na piaskowy zamek.
– Nie niszcz! – Miestwin ani nie wiedział, że potrafi tak krzyknąć o swoje.
– O?! – Brzóska udawał, że nie wie, o czym mowa, depcząc budowlę coraz bardziej. – Czego nie niszczyć?! Czego, Miestko?!
Miła i Semko śmiali się gromko, a jedynie Niestanka kręciła głową ze współczuciem, wyśmiewna tylko na tyle, by i jej nie wykpili.
Miestko posmucił się trochę nad zniszczonym zamkiem, trochę z nimi pośmiał, wreszcie wrócili do swoich spraw, a on mógł ponownie schować się w bezpiecznym odrzuceniu na uboczu towarzystwa.
Toń wody uspokajała go. Lekkie fale pluskały, obijając się monotonnie o zwalony konar. Dreszcz przeszedł ciało Miestka. Jak mógł bać się wody i tęsknić do jej świata jednocześnie?
Nie wiedział, jak długo siedział tak w otępieniu. Ocknął się w ciszy. Uszy wyścielał mu jedynie przyjemny ton głosu Niestanki. Czasem przerywał go melodyjny szczebiot Miłej. Chłopak, ku swojemu zdumieniu poznał, że zostały same.
Wtedy obejrzały się, czując, kiedy przykleił się do nich wzrokiem. Zaraz potem wróciły do rozmowy.
– Przy Miestku możemy mówić. – Usłyszał. – Pierwej by Burek co pojął, niźli on!
Znów śmiech. Ale tego lubił słuchać. Odruchowo powtórzył ich wesołość, dopasowując się bez namysłu.
Były piękne. Urzekały go od dziecka. Mógł patrzeć na nie całymi dniami, jak zaczarowany. Znosiły to czasem, kiedy były same, pomne na jego babusię – nie chciały zasmucać dobrotliwej sąsiadki. Kochała bowiem jedynego wnuka, jedyną pamiątkę po córce, co, jak plotkowano, zbałamucona przez złego człowieka ze świata urodziła owoc zwodniczego romansu i zaraz potem zmarła. Los matki Miestwina robił wrażenie na dziewczętach, przez co były dla niego łaskawsze. Nigdy nie wiadomo, której brzemiennej bogi pobłogosławią nowym życiem, a której ześlą śmierć.
Zatem pozwoliły mu słuchać, a on rozumiał tyle, co wszyscy we wsi wiedzieli od dawna – że Niestanka obiecana Brzósce, a serce jej wybrało Semka.
Woda odbijała ostatni blask posłonecznej łuny. Krople rozpryskiwały się wokół dwóch nagich, chlapiących się dziewcząt. Tańczyły wokół jaśniejących ciał, przypominając gwiezdne mgławice rozrzucone po nocnym niebie. Dziewczęcy śmiech wtórował pluskom pośród tataraków, niesiony echem po tafli jeziora. W takie noce ludzka młodość szła w konkury z odwiecznym trwaniem bogów, a jej piękno zawstydzało rusałki.
Jednak noce zwyczajowo nie należały do ludzi, a ta nie była wyjątkem.
– Ciii… Słyszałaś to? – Niestanka strwożyła się nagle, zerkając ku szuwarom.
Miła poszła za jej spojrzeniem, tracąc uśmiech.
Odkąd dorosły, już nie wierzyły w utopce czy inne bajania, wszakże żadnego z takich stworzeń nigdy na własne oczy nie ujrzały. Ale tym razem obie poczuły strach tak dziwny, że samo jego natężenie sparaliżowało je.
– Coś tam jest. – Głos Niestanki przeszedł w szept. – W tatarakach. Tam, widzę coś!
Nie wiedziała, czemu mówiła „coś”. Zaskoczyła siebie.
– Toć Miestko, bo któżby? – uspokajała Miła, acz zupełnie nie przekonana własnymi słowami.
Zakryły się ramionami, rozglądając, to znów wypatrując w mroku.
– Miestko?! – zawołała Niestanka. – Tyś to?!
I wtem oczy dziewcząt zrobiły się wielkie wobec kształtu, który zamajaczył w sitowiu. Z przerażenia żadna nie mogła dobyć głosu.
Wiedźma rozchyliła nozdrza. Coś wdarło się w nie, przerywając wieczorne podziwianie zakończenia dnia.
Wilko równie czujnie uniósł głowę. Oboje chwilę marszczyli brwi.
– Zapachniało ciemną stroną Wilczej Doliny – przemówiła wiedźma. – Tą, którą znam sprzed lat. O której ostatnimi czasy omalże zapomniałam. – Zadumała się. – Bardzo stary zapach.
– Śmiercią. Śmiercią zacuchnęło, pani.
Westchnęła, mając złe przeczucia.
Ale on złożył znów głowę na jej udzie. Czy dlań ważna śmierć w dolinie?
– Śmiercią, mówisz. – Wróciła do głaskana jego włosów. – Zawszem wiedziała, że kiedyś upomni się o tę dolinę. Ech.
– Śmierć, pani?
Zwlekała z odpowiedzią.
– Nie śmierć. Raczej ONA. I czuję JĄ coraz wyraźniej – podjęła po czasie, lecz bardziej już do siebie. – JEJ zapach coraz mocniej przenika w tę dolinę. Wyczuwam JĄ, jak wtedy, gdym przybyła w te przeklęte góry i kiedym ujrzała to stworzenie pierwszy raz. Z każdym dniem więcej tu JEJ.
Wilko uniósł twarz, zaglądając w oblicze wiedźmy uważniej.
Chwilę milczała, dając brzmieć ostatnim tego roku świerszczom. Potem westchnęła. Zamknęła oczy w zadumie.
– I tyś nietutejsza, pani?
– Nie, nie pochodzę stąd – przemówiła, cierpnąc na wspomnienie. – A narodziłam się w czasie najpodlejszym z podłych.
***
W owe dni nie wiedziano jeszcze, że kiedyś będą zwały się początkiem ery. Przeczuwano to jednak. Świat spływał bowiem krwią tak obficie, jak nigdy w dziejach. I nawet niebo barwiło się szkarłatem, zwłaszcza na północy.
Nadalia budowała mur, mający odgrodzić ją od dziczejących krain. Stare królestwa bliższe górom pustoszały, upadały ich stolice, a żywi i martwi zmieniali się w poczwary.
Zło z północy rozpleniło się na świat, przewodziła mu zaś karmazynowa gwiazda, jakiej dotąd nie widzieli najstarsi wróżbici.
– Coś się wypełnia. – Jeden z konnych zapatrzył się w krwawą zorzę. – Aż kark cierpnie.
– Taaa! – Drugi splunął na przeklętą ziemię. – Niechybnie ze strachu znów srać mi się zachciało, psiamać. Stać! – zarządził. Wszak zmierzchało i czas był już najwyższy na spoczynek.
Eskorta małego wozu z uwięzioną dziewczyną skrzywiła się, warkliwie unosząc wargi ku północy. Potem poschodzili z koni, prostując nogi, przeciągając się i klnąc, na co tylko popadło.
Brak ruchu wybudził Olchę. Wychyliła twarz spomiędzy chusty, swojego jedynego przyodziewku, nie licząc lichej koszuliny. Ziąb owionął ją, gdy wiatr bezlitośnie wpadł między kute kraty jej klatki. Otuliła się szczelniej, wzdychając.
Rozejrzała się, poznając kolejną noc podróży. Byli już głęboko w górskiej puszczy. Domyślała się tego po nasyceniu czerwienią dziwnej łuny na północnym niebie i po głośniejszym wyciu dochodzącym z przeklętej krainy.
– Góry Północy – wyszeptała w trwodze. – Ożeż, do ślepej kurwy nędzy, gdzie mnie te psie kuśki złamane wiozą?! Bodajby ich oblazło! Niechby sczeźli w gównach! Niechby ich parchaty kozioł zruchał! Nie umi taki jeden z drugim z bogami paktować, a do modłów się bierze, i mamy teraz, trzymajcie mnie bogi, krew i zgrzytanie zębów! Bodajby was co zeżarło, psie syny… Aaa! – wrzasnęła nagle, urywając gderanie, gdy jeden z wilków powstał znienacka tuż przy wozie z klatką i przyjął ludzką postać. A, że urodziwy był i dawno jej w oko wpadł, żachnęła się, starając nawet o przymilniejszy ton. – A ten co się zakrada, jak do dziewicy w prosie? – Niby zrugała wilkara.
– A zakradam się, przekąsko, bom myślał, żeś może jajko zniosła, co tak gdaczesz. I coby cię uciszyć, nim zwabisz jakie paskudztwo. – Tu dodał poważniej i ciszej.
– Jedno mi, cudaku, czy zeżre mnie co teraz czy jutro – warknęła. Potem przybrała cierpiętny wyraz całkiem delikatnej i ładniutkiej twarzy: – Serce mam wielekoroć złamane, pomnij sobie. Niczym żywy trup jużem jest, któremu to nikt i nic zaszkodzić więcej nie może.
Wywrócił oczami, zostawiając jej towarzystwo i wziął się z druhami do rozpalania ognisk.
Dziewczyna w klatce przywarła do krat, westchnąwszy za odchodzącym młodzieńcem. Nie znając jego imienia, którego i inni nie zdradzili, nazwała go sobie Młodym.
– Ech, brałabym cię – rzuciła w rozmarzeniu. – Żeś to niby taki nie na moje progi… nie wiesz czasem… że com ja to szpetna jaka? Dwornisiu ty mój… Jeszcze obaczym, he, he, kto będzie piszczał jak panien…
– Jedzcie, babo.
Podskoczyła na chłodny głos z boku. Pomamrotała parę przekleństw, ale odebrała między kratami miskę zimnej strawy. Rzuciła się szybko do jedzenia, ledwo nadążając mruczeć pod nosem a to o tym, że skradają się wszyscy, że przeklęte ludzie wilkarskie, że niecnoty i banda chamów. Więcej nie miała czasu – naprawdę była głodna.
Po pustą misę przyszedł najstarszy z wilkarów, tych, którzy jechali konno w ludzkiej postaci i w pełnym uzbrojeniu. Ich barwą była czerń, a jedynie białe pasy znaczyły się w ciemnościach. Rycerz ten był jednym z wilkarów z czarnych klanów, królestwa południowego ze stolicą w Duszańcu. Czarni rycerze o białych pasach nie zwracali się do najstarszego po imieniu, więc dziewczyna nazwała go sobie Basior. Jego jednego traktowała poważnie i on jeden tak samo poważnie zachowywał się wobec niej. Był siwy i zarośnięty, ale czuła, że w razie napadu bestii, tylko on będzie zdolny narazić dla niej życie.
Tym razem podał jej ciepłą derkę i gorący napar w drewnianym, rzeźbionym kubku. Czekał chwilę, gdy piła, i ważył coś w myślach.
– Północ blisko – zagadnęła dziewczyna, z jakiegoś powodu chcąc, by został przy jej klatce jak najdłużej. – Wyjce drą ryje, jakby je chędożył sam czart.
Rzeczywiście od północy wycie bestii nasiliło się, jak co noc. Teraz było naprawdę głośne.
– Zbliżamy się – potwierdził Basior i westchnął.
Chwilę tak stał, niby to czekając, aż dziewczyna wypije ciepły napój, niby to patrząc na rubinową gwiazdę i bijącą od niej łunę. Wreszcie spytał, a w jego głosie zabrzmiała prawie ojcowska, a na pewno troskliwa nuta:
– Dziewczyno, czy prawda to, że żaden z naszych nie uczynił ci… hańby?
Drgnęła. Gdyby nie bijące od niego ciepło, ofuknęłaby go.
– Żaden – odparła jednak zwyczajnie.
Po minie wilkara poznała, że nie był z tego rad – na jakiś dziwny sposób.
– Pierwszy, ten młody – mówiła ufnie – poniechał mnie. Drugi myślał widno, że pierwszy sprawę załatwił, takoż i kolejni.
Kiwał głową.
– Taaak – westchnął znowu – wszak to rycerze.
I zadumał się. Ona zaś czekała w napięciu.
– Ale… wyjaw mi zatem, panie, to źle? – jeknęła. – Czemuś taki strapion?
Ociągał się z odpowiedzią, jakby i dla niego sprawa ta nie była oczywista.
Miał odejść, odebrawszy kubek, ale przywarła jeszcze do krat.
– Panie – jęknęła – wróż badał me łono. Toć przeciem nie głupia, wiem, po co czynił to. Może nie wyznał się? Panie, tobie muszę wyjawić wreszcie, nim za późno będzie. Posłuchaj. Ja jałowiłam wiele lat, wiele. Dziesięć lat mężatką byłam i nic… Wszak dlategom na targ za niewolną trafiła, bom niepłodna. Bo mąż ojcu mnie oddał na powrót, a ojciec co miał czynić? Gąb do wyżywienia tyle, a tu wojna… Dlategoście mnie na targu kupili, ale nikt nie rzekł wam, żeście kupili… nic nie wartą, jałową dziewkę.
Zapadła cisza. Po niej słowa Olchy uderzyły tym mocniej:
– Zrozumcie, nie stanę się matką dla mieszańca, którego tak pragniecie.
Basior zastygł, zacisnął usta. A potem syknął:
– A jednak wróż chce ciebie.
I odszedł ku ognisku.
Mówiono w świecie, że Wilkomir porywa ludzkie kobiety, że uprowadza je w góry, tam zaś rodzą mu poczwary. Lecz skoro nie to, nie mieszaniec był celem eskorty, zatem co?
Olszynka rozważała to wszystko, czekając na tę część obozowania, kiedy pozwalali jej wyjść z klatki i załatwić swoje babskie, a po prawdzie ludzkie, sprawy.
Jak zazwyczaj, to właśnie tak zwany Młody przyszedł po nią.
– No nareszcie – mruknęła ponuro – już omal nie zlałam się w swe dostojne szaty.
Łypnął półpoważnie, po czym otwarł kłódkę i wypuścił dziewczynę. Ta zaś rzuciła się pędem w zarośla. Stamtąd doszło go jęczenie pełne wyraźnej ulgi.
Noc, choć winna być letnią i gorącą, była po prawdzie letnią, lecz potwornie zimną. Młody spokojnie doszedł brzegu rzeki, doganiając Olchę i pozwolił jej spokojnie się wykąpać. Usiadł i powiódł posępnym wzrokiem po górskiej okolicy. Nasłuchiwał wycia bestii w stolicy Wilkomira.
– Och, jaka ulga. – Dziewczyna wyskoczyła z wody, na powrót przywdziewając koszulę i opatulając się ciepłą chustą. Doszła młodzieńca. – Jużem czekała, że jeden dzień więcej bez obmycia i parchami niechybnie oblezę.
Uśmiechnął się. Pozwolił usiąść jej obok siebie i wziąć się za rękę. Pokręcił głową, jednak smutny.
– Wyjaw mi, błagam – szepnęła, biorąc sobie jego dłoń ku sercu – po co mnie tam wieziecie?
Prawdziwie się bała, ani nie musiała odgrywać czegokolwiek.
Widziała, że młody wilkar z szarych klanów, najbliższych Wilkomirowi, waha się. Czekała z upragnieniem, mało mając takich chwil, kiedy któryś z nich był z nią sam na sam.
– Nie wiem wszystkiego – zaczął z cicha, ulitowawszy się wreszcie nad kobietą. – Wiem tylko, że ciebie wróżbowie wyznaczyli na tę, która… może skończyć to wszystko, całe to zło.
– Jak?
– Nie wiem, dziewczyno.
– No, ale skończyć co? Może to choć wiesz?! Czyż nie jesteś z szarych klanów? Co czynicie tam? Co tam się dzieje w tych górach?! Co dzieje się w waszych Górach Północy?!
Zamilkł. Aż pożałowała, że straciła szansę.
I kiedy już pogodziła się z kolejną klęską, Młody dokończył rozmowę:
– Zdradziłem króla Wilkomira, bo popadł w szaleństwo i zaprzedał się złym bogom. Ten pakt oślepił go. A najbardziej skrzywdził swoją żonę i własne dzieci. To, com ujrzał, na zawsze już będę miał przed oczami. I choćbym miał oddać za to życie i okryć się na wieki piętnem zdrajcy, bedę walczył ze światem, który stworzył Wilkomir wraz ze złymi bogami. Bo źli bogowie nie mogą przyczynić się do niczego, co dobre. A tobie rzec mogę tylko jedno, Olszynko – pierwszy raz zdrobinił jej imię i pierwszy raz popatrzył jej w oczy w taki sposób – że widzę w twym wejrzeniu tę, którą mój dawny pan skrzywdził najbardziej.
– Kogo? – pisnęła.
Odczekał chwilę, ważąc to, co chciał wyznać.
– Moją królową – odszepnął – żonę króla Wilkomira. Wróż rzekł, że tylko ty możesz ją uwolnić.
Zerwała się nagle na potworny ryk czegoś. Było po zmroku, a odgłos istoty przywiódł Olszynce na myśl smoka z bajań dla dziatwy!
Przywarła do krat, wypatrując. Dźwięk powtórzył się, tym razem z liczniejszych paszcz i bliżej! Tylko przez rozsądek ciała nie krzyknęła, a przeciwnie – skuliła się w sobie instynktownie.
– Co to było? – szeptała do samej siebie, bo bała się nawet głośniej spytać. Zresztą po napięciu wśród rycerzy, zwłaszcza duszanieckich, nienawykłych, jak i ona, do bliskości stworów z Grodźca, poznała, że robiło się groźnie. – Bestie. Na bogów.
Byli już w drodze, a wóz kołysał się miarowo na brukowanym gościńcu.
Brukowanym gościńcu? Olcha uważniej usadowiła się w klatce. Nie widziała jeszcze takiej drogi! Była szeroka, równa, utwardzona, z rowami po obu stronach! Dokąd wieść musiała?!
Zauważyła też, że w nocy do eskorty dołączyli nowi wilkarscy żołnierze! Tym razem nie duszanieccy, ale z szarych klanów górskich. Mieli trochę jaśniejsze konie, jak i włosy, i karnację. Wielu w wilczej postaci przemykało bokami.
Rozglądała się po okolicy, wytężała wzrok. Błyskawice nadchodzącej burzy rozjaśniające co jakiś czas niebo dawały poznać, że góry tu były bardziej strome, a droga wciskała się czasem wręcz w nie jak między ściany. Wreszcie oczom Olchy ukazała się dziwna przełęcz, pochylona nad rzeką, a zamknięta jakąś sztucznie zbudowaną barierą – jakby bramą. Uwagę przykuło drzewo, jakby wierzba płacząca – o kształcie brzemiennej kobiety.
Olcha poczuła ciarki na plecach. Wierzba zaniepokoiła ją! Dziwna…
Tu ryki poczwar były już naprawdę bliskie. Nawet ludzka kobieta wyczuwała ich woń – bestie były tuż za dziwnym murem.
Dziewczyna przerzuciła spojrzenia na rycerzy, bo ich coraz głośniejsza kłótnia doszła jej uszu.
– To jest ta noc! Czasu mało! A wy mówicie mi, że ta dziewka nie jest zapłodniona?!
Basior tłumaczył coś warkliwie rycerzowi z szarych klanów, ale zdawało się raczej, że Grodźczanin prędzej rzuci się duszanieckiemu pobratycowi do gardła, niż przyjmie jego racje!
– Wyczują ją i zagryzą!!! – darł się szary, miotając się na drodze, gdzie przystanęli.
Wtem piorun rozjaśnił niebo mocniej niż dotychczasowe, i równocześnie grzmotnęło z całej siły, aż góry zatrzęsły się w posadach.
– Wróż jest pewien. To ona. – Młody wyrósł nagle, jak spod ziemi tuż przed rycerzem z Grodźca, po czym zapadła grobowa cisza.
Bestie też przycichły, wyraźnie na dźwięk grzmotu, choć wyglądało jakby zza muru zasłuchały się w słowa szarego.
Wilkarzy obu klanów chwilę mierzyli się wrogo. Wreszcie Grodźczanin wyminął Młodego i Basiora, dopadając klatki z ludzką kobietą. Zaciągnął się jej wonią i skrzywił oblicze.
Młody nie zamierzał czekać. Otworzył drzwiczki i wywiódł Olchę za rękę w stronę stromej ścieżki kierującej się w bok wobec przełęczy, nie wprost. Inni, w lekkim oszołomieniu obrotem spraw, ruszyli z nimi.
Błyskawice częściej rozświetlały niebo, a w trakcie zagłuszającego słowa grzmotu Olcha usiłowała dowiedzieć się czegokolwiek od Młodego. Na próżno.
– Bestie ucichły – zauważyła, całkiem przyjemnie czując się z tym, że Młody prowadził ją za rękę. – Boją się burzy?
– Boją się wody – mruknął posępnie. I łypnął na niebo pogrążone w kłębach chmur.
– To dobrze – odetchnęła – idzie spore lanie.
Bo rzeczywiście na północy czerń wieczornego nieba oznaczała się wyraźną ścianą nadchodzącej ulewy. Kłęby przesłoniły nawet krwawą gwiazdę i bijącą od niej zorzę. Olcha miała przeczucie, że w tej burzy nadciąga jakieś zło.
– Chcę do domu – jęknęła nagle. – Młody, ja chcę wracać! Czyś ty ogłuchł?!
Zignorował kobietę, a gdy oparła się w drodze, szarpnął mocniej i wymownie wbił w nią wzrok. Uległa, nie znając takiego spośród jego obliczy. Odtąd też czuła, że ściskał jej dłoń celowo w złości.
Tymczasem zdyszana mogła wreszcie zerknąć w dół zbocza na kotlinę schowaną za murem i przełęczą. Zwolniła odruchowo, przerażona. Błysk pioruna oświetlił tamtą przestrzeń i Olcha wyraźnie dostrzegła rzekę wijącą się równiną i… dziwne roje… czegoś!
– Co to jest?! – wrzasnęła, zatrzymując uparcie wilkara, tym razem w bardziej stanowczym buncie. – To te stwory?! To bestie?! Tam jest cała chmara!
– Tak! – odkrzyknął, równie wściekły. – I tylko królowa może nad nimi zapanować! A ONA jedynie ciebie posłucha!
Zawahała się. Jej wzrok uciekł ponownie w tamtą grodzoną dolinę usianą pełzającym kłębowiskiem kosmatych poczwar, wijących się jak okiem sięgnąć.
– Olszynko… – wilkar zmienił ton na łagodniejszy, dotykając w przejmujący sposób jej policzka. – Tylko ty możesz przekonać królową. Tylko ty. Proszę, zaufaj mi.
Nigdy jeszcze nie patrzył jej w oczy w taki sposób.
Skinęła. Dała się prowadzić ścieżką. Pozostali rycerze podążyli za nimi.
Po jakimś czasie zaczęli schodzić w dół, skąd tchnęło mokrą darnią i zbutwiałym drewnem. Olcha nie widziała dobrze, bo burza toczyła się kołem po niebie, nieco oddaliła, a wraz z jej odejściem jasność piorunów straciła na mocy i częstotliwości. Kobieta widziała tylko majaczące u celu pochodnie. Domyśliła się bowiem, że tam ją prowadzili.
– Jesteście wreszcie. – Naprzeciw wyszła im kolejna grupa Grodźczan. – To ma być ofiara dla Boginki?
Olcha zamarła, gdy nowy wilkar poświecił jej w twarz.
– Ofiara dla Boginki? – Przerzuciła pytający wzrok na Młodego.
– Tak. – Ten nie zamierzał odpowiadać jej, rozmawiając teraz ze swoimi. – Poprowadzę ją. Osłaniajcie mnie. Doprowadzimy, jak najbliżej się da.
– A potem?
– Potem pani sama sobie z nią poradzi.
– Bestie rozszarpią ją. – Zwątpił któryś.
Młody warknął ku maruderowi. Z głębi gardła dobył głosu, którego żaden zwykły człowiek by nie wydał. Obnażył kły, zwierzęco marszcząc nos.
Olcha zdrętwiała.
Ale drugi z wilkarów odpuścił, ustępując Młodemu.
– Najkrótsza droga do kurhanu – oznajmił, otwierając właz w murze.
Potem popchnięto ociągającą się ludzką kobietę, tarmoszoną wciąż za rękę przez Młodego. I wtłoczono oszołomioną w jakiś zupełnie inny świat.
– Dlaczego rzekł „ofiarę”? – usiłowała nie drażnić wilkara. – Młody? Dlaczego… – Umilkła przerażona jego wejrzeniem.
Kiedy ciasnota przejścia przeminęła, Olcha aż wstrzymała dech. Znajdowała się we wnętrzu grodzonej doliny, widząc chmary kosmatych stworów tym razem niczym od niej nie oddzielone. Oświetlił je błysk pioruna. Wszystkie wilkopodobne istoty patrzyły prosto w ich kierunku.
– Ja wracam! – Odwróciła się na pięcie i chciała uciekać.
Wtedy idący za nią Basior uderzył ją mocno w twarz. I wzrokiem nakazał posłuszeństwo.
Przerzuciła spojrzenie na Młodego, ale było jeszcze surowsze.
– Zwietrzyły nas – syknął Grodźczanin. – Ją. Jeśli nie jest jedną z nich, daję jej góra dwa mrugnięcia okiem.
– Nie ma być jedną z nich – warknął rozdrażniony Młody. – Ma być tym, za czym moja pani tęskni najbardziej: ludzką kobietą. Głupcy!
To rzuciwszy im w twarze, pociągnął dziewczynę prosto w stronę tłumu stworów i majaczącego za nimi grobowego kopca.
Przez wymierzony policzek i wrogość Młodego Olcha zapadła w pełne bólu otępienie. Tylko to wtedy miało dla niej znaczenie.
Zdradzili ją. Młody zdradził.
Wtedy zawyła pierwsza z bestii. Inne dołączyły. Początkowo ryk tchnął żałością, lecz kolejne brzmienia przechodziły w zew złowieszczy, wreszcie wrogi. Aż przycichły w ostrzegawczym warczeniu.
– Zostawcie mnie – jęczała Olcha, trzymając się jedną dłonią za gorejący policzek.
Młody wręcz biegł, nie znosząc sprzeciwu, aż szarpana dziewczyna potknęła się, źle widząc w ciemnościach, ale też przez łzy. Wszystko rozmyło jej się przed oczami.
– Zostawcie mnie… Ja nie chcę! – Podniesiona, opierała się.
Tym razem cios padł od samego Młodego. Silniejszy niż poprzedni.
Olcha z opóźnieniem rozpłakała się. Dała się ciągnąć dalej, tym razem uważając, by tylko nie upaść i ponownie nie rozzłościć go!
Tymczasem burza obeszła dolinę i wracała. Nocne niebo zasłoniły przytłaczające czernią chmury. Grzmiało i huczało. Wiatr targał drzewa, gasił pochodnie. Wreszcie z nieba puścił się ulewny deszcz. Wiatr chlustał falami wody w idących.
– Zostawcie – prosiła jeszcze, nie wierząc, że poskutkuje.
– Uciszcie ją! – Niecierpliwił się Grodźczanin.
Basior tylko warknął ku Olszynce ostrzegawczo.
Byli rozdrażnieni w ciemnościach i ulewie. Bestie gdzieś rozmyły się, woda cisnęła się do oczu.
– One nie lubią wody – mruknął Młody, wyjaśniając reszcie zachowanie stworów. – Burza jest po naszej stronie. – Kurwa, nic nie widzę! Prędko! – Wytężał wzrok. – To musi być gdzieś niedaleko.
Wreszcie zapadły całkowite ciemności. Ulewa ostatecznie zgasiła pochodnie. Czarne chmury były tak nisko, że zdawały się przygniatać świat. Niebo huczało potężnym i nieludzkim głosem.
– To tu – Młody odetchnął na wyłaniający się ze ściany deszczu kurhan.
Wyraźnie zwolnił, jakby napawając się bliskością tego miejsca. Na jego twarzy zagościła radość i wzruszenie.
– Jest tu – oznajmił. – Czuję JĄ.
Następnie pokłonił się przed kamiennymi wrotami grobowca. Oczy patrzyły urzeczone, mimo strug deszczu atakujących ciało.
Olszynka posłała mu oskarżycielskie spojrzenie:
– Bodajby cię co zeżarło! – wyjęczała mu w twarz ostatkiem sił. A było to ostatnie, co wypowiedziała tej nocy.
On zaśmiał się beztrosko, patrząc jak Boginka przejmuje swą ofiarę.
Bowiem odtąd Olcha szła wprost ku drzwiom kurhanu, żegnając się bezwolnym wzrokiem z młodym wilkarem. Jej ciało zostało zawładnięte, a uwięziona w nim dusza mogła jedynie wyglądać na świat swymi dawmymi oczami.
Potem liczyło się tylko wejście do kurhanu.
Coś w grobowcu wołało ją i cieszyło się na spotkanie.
Olcha usłyszała ryk dobywający się z jego wnętrza, a potem coś odwaliło zamykające wejście wrota. Na świat wyszła ONA.
Nie wiedziała, ile lat upłynęło od tamtego czasu. Nieraz śniła o wojnie, czując swąd spalenizny i krzyk zabijanych. Nieraz nie słyszała i nie czuła nic. Bywało, że jej twarz głaskała świeża trawa, bywał i śnieg, z nim ostrza mrozu.
Ptaki śpiewały różne pieśni, rzadziej wilki. Wokół rodziło się i umierało, wiatry przynosiły cząstki innych światów.
Jednej wiosny ptaszek upuścił nasionko. Na nim zacisnęła stęsknione palce, ogrzewając całą sobą. Jej drzewo rosło kochane i mocne. Liście okrywały kobietę ciepłą pierzynką na zimę. Tętniło życiem wszelkich stworzeń poprzez długie wieki.
Z czasem zestarzało się. Aż przyszły wichry wiosenne i powaliły je.
Zapłakała nad dębem. Łzy ociepliły policzki.
Moje… Moje dziecko…
– Nie, moje…!
Głos zamilkł. Złość została. Napełniła żyły.
– Precz… – Olcha podniosła się.
Dąb kończący żywot wyrwał korzeniami sporą połać ziemi. Kobieta znalazłszy się w dziurze, gramoliła się, by powstać.
Ciało stawiało jakiś nowy opór. Nie poznawała go. Nie sprawiał go wielosetletni letarg, czy wręcz niebyt. Niemoc była czymś dziwniejszym, podejrzanym.
Olcha długo zbierała się, by powstać, lecz plecy bolały, zaś nogi drżały ze zmęczenia, nim czymkolwiek miałyby się okazję utrudzić. Ale pierwsze zobaczyła ręce. Musiała w bok nieco patrzeć, by cokolwiek zdradził zamglony obraz, jaki podawały oczy.
– Aaaa! – Wystraszyła się widoku, kiedy wreszcie nastał. – Moje dłonie!
Starcze szpony powleczone pomarszczoną skórą dygotały przed przerażoną twarzą. Jej też dotknęła, niemal w obłąkaniu.
– Nieee! – Ponowny krzyk przerwał ciszę doliny.
Nogi, piersi, brzuch… Wszystko miała starcze!
Chwilę trzęsła się ze strachu. Odchodziła od zmysłów!
– Ty suko! – zmarszczyła gniewnie nos. – Ukradłaś mi młodość!
Tysiąc lat… Tysiąc…
Głos w niej napawał się trwaniem.
Kiedy wreszcie wygramoliła się z dołu po korzeniach dębu, ostatnie skrawki przyodziewku odpadły z niej, rozlatując się w pył ze starości.
– Jasna kurwa nędza…
Postała beznamiętnie, przyglądając się sobie ciekawie i smętnie. Odkryła, że lepiej widziała przez dziwne bielmo na oczach, kiedy patrzyła z ukosa.
– Taaak! – Pokiwała głową z zadowoleniu. – Tera lepiej widać.
I zmarkotniała.
– Ale cycków ci nie podaruję, suko, odpłacisz mi, ty.
A potem przyjrzała się sobie uważniej.
– A tu włosy mi nie rosły wcześniej. – Zasępiła się.
Jęła oglądać się baczniej, ciekawiej. Wreszcie – cóż było robić – wzruszyła ramionami, westchnęła ciężko nad losem i powlokła nogi w jakąkolwiek stronę.
Świdrując z ukosa dla lepszej ostrości widzenia, spostrzegła, że kurhan wziąż tkwił tam, gdzie go zapamiętała.
– Psiamać, obmierzły. Tfu. – Splunęła w tamtą stronę.
Potem przerzuciła łepetynę ku dębowi i pobiadoliła nad nim nieco. Nawet łezkę uroniła.
Moje… usłyszała w środku siebie.
– Eeee! Zawrzyj pysk! Za moje cycki pysk stul i ani mi się waż słowem bąknąć!
Sama zaś pogłaskała martwy dąb po korze i pomamrotała doń czule. Na koniec zerwała mu jeden z żołędzi i zacisnęła w pięści, całując nawet po matczynemu.
– Odrodzisz się, mój najmilszy, nic się nie bój.
I zmrużyła oczy, starając się przejrzeć dziwnie nieznajomą okolicę.
Że noc była wtedy i deszcz zalewał obraz, to wiedziała, ale żeby wokół kurhanu rozlewało się malownicze i niemal bezkresne jezioro, tego się nie spodziewała.
Chwilę wodziła starczym wzrokiem po wodzie, po górach i lasach. I dumała.
– Takie baje zatem. Hmm.
Na koniec z żołędziem ukrytym w doni, ściskanym przy sercu, ruszyła przed siebie, dokąd poniosły ją kuśtykające nogi.
***
„Olcha…”
Od wieków nie wymawiała tego imienia.
– Nazywam się Olcha – głos wiedźmy rozbrzmiał w uszach zasłuchanego wilkara.
Sama kobieta spłoszyła się na ten dźwięk.
– Ech, co ci będę bajać, Wilko. – Starucha machnęła chudą ręką. – Szkoda gadać, jak nie ma o czym mówić. No, ruszże się do jakiej roboty. Zawczasu żeśmy siedli, wody w izbie nie ma na parzenie ziółek. Nanosiłbyś, dziecko. Stoi i piękni się.
– A potem pobajasz mi o tym, pani? – nalegał, choć przymilnie.
– A pobajam, pobajam, chyba jak mi jedna taka sukowata młodość wróci!
– Co, pani? Jak suka znowu? – Śmiał się.
– A, niech cię bogi bronią przed przypomnianiem jej! Padliny obmierzłej zalarwionej. Nuże bierz mi wiadra, wody nanoś.
Westchnął w ociąganiu.
– Piękni się i miny stroi, ech. – Machnęła nań ręką. – Przejść się muszę, rozgonić coś ze łba.
Tak w istocie rozeszli się, każde skrywając wesołość wobec drugiego. Wilkar po wodę ku stawom, wiedźma zaś na Uroczysko pod Świętego Dęba, którego to sama sadziła przed setkami lat z małego żołędzia.
Tym razem już w drodze poprzez Uroczysko wiedźma czuła, że skręt w trzewiach znaczył o wiele więcej niż tylko ból wspomnień. Nozdrza starej rozwarły się, a nogi same zwolniły. Dobrnęła łąką pod świętego dęba, zasłuchana w to, o czym szumiał.
– Mmm… – mruknęła w niedowierzaniu.
W głowie mignął obraz, potem drugi.
Ujrzała to, złapała wizję.
Szuwary poruszane letnim, wieczornym wiaterkiem. Leciutko zmarszczona tafla wody. Przybrzeżny piasek chłonący rzęsistą, karmazynową ciecz. I ciało. Stygnące, nagie ciało z rozprutą krtanią. Przerażone oczy z obrazem mordercy odbitym na zawsze w źrenicy.
Wiedźma weszła w nie całą sobą, poznając potwora.
– Przeklęty… – wymamrotała, wracając do rzeczywistości. Warknęła do siebie odruchowo.
Dąb zaszumiał liśćmi żałobnie. Jak zawsze, gdy krew spłynęła w Wilczej Dolinie.