Wiedźma z Bronaczowa - Agata Kasiak - ebook

Wiedźma z Bronaczowa ebook

Agata Kasiak

4,5

Opis

Król Kazimierz trafia na Bukowie i zastaje tam... ciszę. Zaraza to, czy klątwa? A może atak wilkołaków?

W mrokach średniowiecza zabobon miesza się z prawdą, wiara z wierzeniami, a całość przenika strach i mgła tkwiąca nad Lasem Bronaczowa - nad lasem, który nosi nazwę po wymarłej wsi.

Czy może jednak ciągle tam coś jeszcze błąka się na zgliszczach porosłych puszczą chat i poszukuje zemsty?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 727

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (15 ocen)
8
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja:T.D.

Okładka:Maja Kupiecfacebook/mayasprojects

ISBN978-83-965207-7-7

Copyrights by A. Kasiak © 2021

Radziszów 2021

Dla mojego męża i naszych córek - Kamilki i Jagódki

Prolog

Roku Pańskiego 1356.

Radziszów i ciągnącą się ku Woli puszczę opanowała noc. Koń zwolnił, wyczuwając strach jeźdźca, raz po raz nerwowo strzygąc uszami. Im głębiej w las, tym głusza brzmiała bardziej ostrzegawczo, a czerń natarczywiej alarmowała oczy plebana. Lęk narastał, a jego źródło zaczęło przerażać mężczyznę.

– Ojcze nasz, któryś jest na niebiesiech – ksiądz poprosił o pomoc jedyną Istotę, na którą mógł liczyć – święć się imię twe, przyjdź twe królestwo, bądź twa wola jako na niebie tako i na ziemi. Chleb nasz wszedni daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego.

Zapadła cisza. Wreszcie koń parsknął, chcąc po odbijanym od zarośli głosie móc lepiej ocenić gęstość osaczającej zwierzę kniei. Rozproszył wyostrzone do granic możliwości zmysły księdza.

– Ciii… – jeździec odruchowo upomniał wierzchowca, żałując, że w pościg za porywaczem nie zdążył drapnąć z obejścia choćby łuczywa.

Wciąż bał się, że nie znajdzie zagubionych dzieci i nie obejdzie się bez powrotu do wsi po pomoc. Wyrzucił sobie pochopność wyprawy. Na koniu nie jeździł wiele lat, szczególnie na oklep, a bez światła i pomocy sam stawał się raczej łatwym kąskiem dla wilków gromadzących się już na zimę w stada, o wiedźmie czy wilkołakach nie wspominając.

– Aneczka! – zawołał choć niegłośno. – Kostuś! Józek!

Koń zarżał niecierpliwie. A była to jedyna odpowiedź pośród nocy.

Ksiądz odetchnął w zwątpieniu, pewny decyzji o powrocie. Skierował głowę zwierzęcia w stronę wsi, lecz zastygł. W ciemnościach niedaleko przed nim zamajaczyło coś na kształt oczu. Koń zaś kwiknął w lęku, stawiając się przed pójściem w tamtym kierunku.

– Ciii… – Pleban uspokoił zwierzę, odruchowo głaszcząc je po szyi, w skupieniu zaś ważąc tłoczące się spostrzeżenia. – To sarna – zapewniał, poznając, że drapieżcę koń wyczułby już dawno i zareagował o wiele większym strachem.

Obejrzał się na księżyc, który to wpływał na niebo ponad jesiennymi kikutami gałęzi i przed chwilą to zapewne on odbił się w tamtych ślepiach. Zresztą sam straszył okrągłym kształtem siwiejącej tarczy.

Pełnia.

– Ojcze Wszechmogący – wyszeptał ksiądz – strzeż przed sługami nocy. Spraw bym znalazł dzieci całe i…

Nie dokończył, bo ślepia zapłonęły tym razem tuż pod kopytami konia. Ksiądz ujrzał tylko pełznącą nad poszyciem bestię – ni to człeka, ni to wilka, ni to olbrzymiego gada ze szkaradnie wykrzywionym pyskiem. Zapamiętał jazgot konia, migające przed oczami gałęzie podświetlone księżycową pełnią i ból upadku. Potem długą ciszę.

Zbudził go chłód poszycia lasu i ucisk w piersiach. Gwałtownie nabrał powietrza, mając wrażenie, że sklejone siłą upadku płuca przez jakiś czas nie pracowały wcale. Zabolało, a przerażone oczy schwyciły znów tą samą księżycową jasność – tym razem jednak jaskrawszą i bardziej złowrogą.

Konia nie znalazł wzrokiem, ani nie usłyszał, kiedy postarał się wygramolić z mokrej ziemi. Na szczęście nie spostrzegł też owych ślepi.

Ruszył tak śpiesznie, jak tylko pozwalało poobijane ciało, a jedynie po księżycu poznawał, którędy do wsi. Wciąż przed oczami miał mroczny zarys tego czegoś, co spłoszyło konia. Mimo ciemności był pewien, że pysk bestii ociekał świeżą krwią. Otrząsnął się na taką myśl. Jednocześnie nie potrafił porównać stwora do żadnej ze znanych sobie istot – na pewno nie do stworzeń boskich. Musiało należeć do Piekieł.

Pleban motał się w gęstwinie, aż uświadomił sobie, że powinien pobiec, by nie tracić czasu, by ostrzec wieś! I nagle runął.

Lecz to nie o roślinność potknął się w ciemnościach.

Szybko zerwał się z ziemi, czując, że brodzi nie w błocie, a w czymś ciepłym, w posoce! Jął macać wśród liści, pewny, że to jego zagryziony koń. Ale natrafił na odzienie, a w mroku rozpoznał ludzkie ciało. Namacał twarz, gładką i drobną. Wpadł w popłoch.

– Hejże, które to? – jęknął, chcąc ocucić dziecko. Po kapotce poznał, że nie Aneczka. – Józek?

Drżenie głosu plebana las przyjął smutną ciszą. Tyrpanie i nawoływanie, czy jakiekolwiek próby przywrócenia chłopca do życia tłumiła leśna knieja, zdając się bezgłośnie pochłaniać kolejne istnienie.

Bezsilność wzięła górę. Pleban opadł na kolanach, pochylając się nad ciałkiem dziecka i spuszczając głowę. Miał wypowiedzieć należne „Wieczne odpoczywanie”, ale żal zatkał mu usta.

W buncie spojrzał księżycowej pełni w trupią twarz.

– Ty, dawny bożku – zmarszczył gniewnie nos – co motasz ludziom w głowach i Boga z serc wypierasz, a ziemi nie ogrzewasz, jedynie zarażasz szaleństwem, nie myśl, że i ja będę patrzył w ciebie jako ten pies w kiełbasę... albo co gorsza bał się twoich sługów.

Jam jest Syn Boży i Bóg twój, którym cię oswobodził z szatańskich okowów. Idź i czyń, com ci nakazał. Idź i zgładź wiedźmę…

Stwór warknął, kiedy mamrotane w myślach przykazanie dobiegło do ostatniego słowa. Wiedźma. Rozszarpie ją na ociekające krwią kawałki. Zmieni w mięso dymiące na jesiennym chłodzie pośród błota.

Na samą myśl uśmiechnął się, obnażając zęby. I ruszył, pełznąc przez groble na rzece wprost do Radziszowa – do gniazda, które uwiła sobie czarownica.

Zawarczał wyzywająco w stronę ujadających wiejskich psów. Zatriumfuje, rozrywając je, już teraz napawał się ich strachem, strachem przed bestią.

Minął wygon, brnąc w zawilgłej, zimnej łące i docierając pod samą plebanię. Wciągnął zapach obejścia, dobrze poznając to, w które zwoził nieraz świece, w czasach, kiedy był jeszcze człowiekiem. Skrzywił się w kpinie – człowiekiem? Raczej parobkiem. Tej księżycowej pełni, kiedy jego moc jest najsilniejsza odetnie ostatnie pęto zniewolenia nie tylko swego, ale i całej wsi.

Ruszył. Łapa za łapą mieliły błoto dróżki wiodącej przez Radziszów. Ślepia, lepiej widzące w blasku pełni, wypatrzyły uchylone drzwiczki gnojne. Nimi obcy wpełzł do wewnątrz.

Krowy zlękły się, nastawiając bacznie uszu. Warknął ku nim, wywołując małe wzdrygnięcie. Widać i bydło wiedźma musiała zabobonić, bo po krótkim zaskoczeniu wróciły łbami do siana. Ślepe na bestię.

Stwór sprężył się i skoczył ku drzwiom izby. Zawarte na skobel od środka nie puściły. Rzucił się ku drugim na podwórze, a te niedomknięte, stanęły otworem wprost na psią budę.

Blask księżycowej pełni spłynął na istotę, nocnym światłem dodając mocy wilkołakowi.

Stwór zawył. A potem runął na ujadające psy. Suka uwiązana u budy cofnęła się, zaczęła skomleć. Jej miot szczekał zawzięcie obok, wnet mocą bestii rzucony w głąb podwórza. Dawny człek wyszczerzył zęby, gotując się na matkę.

– Spytko!

Znajomy, grzmiący dźwięk słów sparaliżował stwora.

– Spytko, co ty czynisz?!

Dudniący głos doszedł go od izby, a snop światła z trzymanej przez niewiastę pochodni oślepił nienawykłe do jasności oczy bestii.

Stwór poznał jasną postać.

Wiedźma. Wyszczerzył zębiska i zapłonął nienawiścią.

– Przychodzę po ciebie, suko – wysyczał ludzkim głosem, którego prawie nie pamiętał. – Zabiję cię i rzucę twoim kundlom na pożarcie!

– Milcz. – Chłód kobiecych słów owionął całe skąpane w księżycowym blasku podwórze. Zmroził Spytka. – Tyś mym kundlem. Zatem leż u mych stóp.

Zapadła zimna cisza. Jakby na świecie liczył się tylko jej głos, a bez tego dźwięcznego brzmienia wszystko traciło sens. Spytko zastygł wybity z krwiożerczego amoku, a chwila słabości starczyła, by wzmocnić władzę jego pani. Jęknął.

– Leż – nakazała ponownie, wciąż władczo i złowrogo. A jej głos, jak zawsze, tak wbijał mu się w głowę, tak wdrążał w trzewia, tak mamił.

Stwór zaskamlał, czując, że nie oprze się jej rozkazowi. Znów ona była jedyną jego panią. Piękną i tak silną... Zapach bierwion ścielących podwórze usypiał bestię w Spytku, a jego twarz pokornie zbliżyła się pod stopy pani.

– Sługo, zdradziłeś – przemówiła głębokim głosem, dobytym z powabnego ciała – i zasłużyłeś na karę.

Spytko poczuł twardy chodak na swej potylicy i ból twarzy wciskanej z całą mocą w bele ścielące podwórze. Zniewolony, słyszał jeszcze tylko głos innej bestii, najwyraźniej przywołanej przez panią, by go zgładzić. Rozjuszony półwilczy jazgot dobiegł gdzieś nie wiadomo skąd, po czym wiedźmi służalec dopadł zdrajcy, potężną szczęką łapiąc wprost za kark.

Kiedy olbrzymi półwilk wstrząsnął Spytkiem, jednym ruchem przetrącając kark mężczyzny, nagie, ubłocone ciało opadło na bierwiona. Zwierzę uszło tak szybko, jak się zjawiło, spłoszone okrzykami nadbiegającej pary ludzi.

Syn krakowskiego kata i córka tutejszego karczmarza z impetem wpadli na podwórze plebanii, z trudem wyhamowując przed leżącym u stóp Janki ciałem. Zaniemówiwszy, przerzucili na kobietę pytające spojrzenia.

– Zaatakował – szept Janki jakimś cudem przebił się przez jazgotliwe szczekanie psów w obejściu.

– To wilkołak?! – Córka karczmarza w przerażeniu patrzyła na martwego. – Toż to wasz mąż, Spytko! – tłumaczyła bezsensownie Jance. – Z grobu wylazł, jako mawiają!

Lecz kaci syn, zbadawszy, że chłop nie dycha, spostrzegł wymiociny, jakie ten w ostatnich konwulsjach wyrzucił ze swych trzewi. Unurzał dłoń w mazi i powąchał ciekawie, obrzydzając patrzące.

– Poświećcie – nakazał Jance.

A kiedy oniemiała kobieta zbliżyła pochodnię do jatki, młodzieniec znów nabrał zawartość trzewi na palce.

Córka karczmarza skrzywiła się w przerażeniu.

– Zjadł kogo? – jęknęła.

Ale młody kat zaprzeczył gestem, zadumany.

– Znam ten zapach – przemówił, uważnie marszcząc brwi i zwracając dłoń z mazią ku Jance. – Może wy mi rzekniecie co to, „wiedźmo”?

kilka dni wcześniej

Rozdział pierwszy o tym jak to proboszcz w Radziszowie Matkę Bożą i Anieli Świętych ujrzał pod kościołem

Jesienny mrok nad Bukowiem przechodził w pachnącą zimą noc. Wśród całkowitej czerni boru i pól za chatami jaśniały jedynie odbijające niebo kałuże wypełniające koleiny na błotnistym trakcie. Wiodły przez grzbiet góry, z jednej wsi wprost do drugiej, schowanej w dolinie.

Młoda kobieta słyszała już poszczekiwanie psów idące od Radziszowa, ale nie tam się kierowała. Oczy wypatrywały ku puszczy rozciągającej się po lewej stronie i porastającej jak mawiali pasma gór aż po obce kraje na południu, skąd nieraz przybywali kupcy. Nie ich kres zajmował teraz wszelkie myśli niewiasty, a raczej najbliższe obrzeża – które pochłonęły jej rodzinną wieś zwaną Bronaczowem. To tam prowadziła dwie kilkuletnie córki, niosąc trzecie dziecko, nowonarodzonego synka. Wszystkie ufne i niewinne, zdane tylko na nią.

– Matuś – piskliwy i drżący głos Kalinki przerwał nocną ciszę – nie będziesz zła? – Dziecko ważyło nieśmiałe pytanie. – Czyś ty wiedźmą, jako mówią we wsi?

Młoda kobieta na chwilę ustała w marszu. Spojrzała na dziewięcioletnią córeczkę, potem na drugą, tak samo przerażoną wypowiedzianym pytaniem. Wreszcie przytuliła do piersi zawiniątko – malca narodzonego przed czterema niedzielami – i odetchnęła cierpliwie. Uśmiechnęła się łagodniej, uspokajając tym obie starsze dziewczynki.

– Wybacz, żem spytała – chlipnęła Kalinka i obie siostrzyczki zapłakały w jakby chwilowo odchodzącym strachu. Wyrozumiałość matki rozrzewniła je jeszcze bardziej.

Tak Kalinka wtuliła się w kobietę, z nią Jagódka, opóźniając wspólną ucieczkę.

Kobieta pogładziła je po plecach, poprawiając noworodka w chuście, ale myślami znów biegnąc w bór.

– Trzeba nam w drogę – podjęła starając się nie zdradzać strachu. Ale nie mogąc nie spojrzeć na niknący za lasem Buków, skąd miał nadejść pościg.

Ruszyły, mieląc stopami błoto na trakcie. Choć mama kazała włożyć na siebie wszystkie sukienki, które tylko miały, i obuć się w najlepsze cielęce skórki, dzieci mimowolnie drżały nerwowo, niczym z zimna, a wilgoć gościńca przenikała już do stóp.

Dziecięce oczka tęsknie wyglądały Radziszowa w dole, śpiącego przy jaśniejącej od gwiazd wstędze leniwie rozlanej rzeki. Kiedy matka zatrzymała się, by zboczyć z prowadzącej tam, opadającej z górskiego grzbietu drogi, dziewczynki zawahały się przed pójściem za nią w bór.

– Wiedźmo! Wracaj! – Tymczasem ryk chłopa od strony chat Bukowia wpadł między zasypiające pola.

Idące przy matczynej spódnicy dziewczynki struchlały. Nie trzeba ich było popędzać. Przyspieszyły raptownie, w przerażeniu wpadając za kobietą w las. A potem wszystkie pięły się ku opuszczonym chatom Bronaczowa.

– Wracaj! – Darcie pijanego chłopa goniło je niestety, wprawiając dzieci w bezgłośny płacz. Tym większy, że obie córki widziały jak matka ustaje w ucieczce, wciąż jeszcze nie dość silna po porodzie.

– Nic mi nie jest. – Kobieta zacisnęła zęby, jednak oparłszy się chwilę o pień drzewa. Udała, że poprawia noworodka w chuście. – Dawnom nie biegała – uśmiechnęła się – ale nogom lżej mnie nosić, do większego ciężaru nawykłe – dodała, bo w istocie po wydaniu dziecka na świat i pozbyciu się brzucha zdawała się sobie lżejszą i sprawniejszą. O innych uciążliwościach nie chciała mówić córeczkom, zwłaszcza teraz.

Oderwała plecy od pnia i skinęła, że wracają do marszu. Tak znów były w drodze, tym razem coraz bliżej porośniętego lasem szczytu góry.

Kalinka pojaśniała:

– Poznaję, już prawieśmy na miejscu!

Półtora roku młodsza Jagódka zmarszczyła bacznie brwi, wypatrując w ciemnościach. Też poznawała stare rosochate wierzby, które jak mówiła mama, w jej dzieciństwie chyliły się nad bronaczowskim gościńcem. Choć rodzinna wieś kobiety opustoszała i zarosła borem, te wierzby, które nie zbutwiały, wciąż żyły między innymi drzewami. Wprawdzie młody las zagłuszał je z każdym rokiem bardziej, ale gdy się wpatrzyło, wciąż szlak starych wierzb rysował się wśród głuszy i wyznaczał dawną drogę.

– To tu, to tu! – Cieszyły się dziewczynki, podskakując. I gdyby nie matka opóźniająca podróż, pewnie puściłyby się między wierzbami z nowymi siłami.

Po pewnym czasie stare domostwa były już widoczne, mimo jesiennego mroku. Zwłaszcza, kiedy wiedziało się gdzie szukać. A dzieci wiedziały. W lecie mama bardzo często je tu przyprowadzała. Miała jeszcze wtedy duży brzuch, a pod pretekstem zbierania jagód i grzybów zapuszczała się aż tutaj. Niejeden raz siedziały w chacie po dziadkach, która spośród wszystkich była w najlepszym stanie. Zdarzały się i dni, kiedy Kalinka i Jagódka tak rozmarzyły się w snuciu planów jak dobrze byłoby im mieszkać tu, nie u babci, że mama niemal wołami musiała je potem ciągnąć do domu. Ale i ona z czasem jakby dostrzegła coś w dziecięcym bajdurzeniu, bo sama przez kilka dni ogarniała chatę po rodzicach, sprzątała, omiatała, a nawet i naniosła jakieś dzbany, kociołek – oczywiście potajemnie przed teściową.

Kiedy teraz znalazły się w chacie, mama zakrzesała ogień, odpaliła kaganek, po czym zabarykadowała wrota. Dzieci rozpromieniały, przycupnęły w nadziei, z lubością wsłuchując się w bezpieczną ciszę.

– Nie znajdzie nas – szepnęła Jagódka z dziecięcą naiwnością, której jednak matka nie podzielała.

Wszystkie trzy powiodły wzrokiem po wnętrzu. Kobiecie przed oczami stanęły obrazy sprzed lat, z czasów kiedy mieszkała tu ze swymi. Ujrzała matkę mieszającą kaszę w kotle na palenisku, siostrę dłubiącą przy krosnach, braciszka strugającego konika do swojej drewnianej trzódki. I ojca z cebrzykiem mleka wychodzącego zza przepierzenia od krowy, radosnego jak zawsze. Że barcie dział, to i pewnie miodu dodałby do kubka, życie wszystkim osłodził.

Lecz teraz chata nie pachniała ani dymem z paleniska, ani ciepłą strawą, ani nawet krową, o miodzie nie wspomnieć. Była zimna, a żar dawno wygaszony. Ludzie pomarli.

Przybyłe w takie pustkowie zamyśliły się. Matka dzieci z pewną ulgą oceniła, że nareperowana polepa między bierwionami jest szczelna, a i klepisko suche, co wskazywać mogło, że strzecha choć stara, na tyle zdrowo jest przygniła i porośnięta mchem, by nadal chronić domostwo przed deszczami. Nanoszone latem drewna, które kobieta pieczołowicie porąbała w szczapki i osuszyła na słońcu, dawały nadzieję, że w mig rozpali się i w chatę wróci nie tylko ogień, ale i życie. Znów będzie domem.

Już miała zdjąć dziecko i złożyć w ochowywaną tu od dawna kolebkę, lecz wtem wszystkie trzy zastygły, słysząc szmer wśród lasu. Kobieta, nie zdejmując chusty z noworodkiem, wyjrzała w noc małym okiennym wyziorem.

– Tuś jest, wiedźmo! – ryknął Swar spomiędzy drzew, a pisk zamarł dzieciom na pobladłych buziach. – Wyłaź! Wyłaź albo cię wykurzę, jako lisa z nory!

– Zostaw nas! – odkrzyknęła, starając się, by jej głos nie przeszedł w jęk rozpaczy. – Tum się urodziła i tu moje miejsce! Jak i dzieci moich! Ciężarem nikomu nie będziemy!

– Tuś się urodziła i tu zdechniesz!

Zamachnął się niesioną pochodnią i usłyszały, że coś spadło na dach. Lecz mokra, nasiąknięta leśną wilgocią strzecha chaty nie zajęła się ogniem.

Chłop zaklął siarczyście, a niebogi w chacie odetchnęły nieco.

Jednak jeszcze tego samego strasznego wieczora wrócił do opuszczonej wsi. Tym razem z nowym ogniem.

– Wyłaź, wiedźmo! – ryknął szaleńczo. – Albo stanę się twym katem!

– Odejdź, Swarze! – głos kobiety rozbrzmiał z chaty tym razem inaczej, prawdziwie wrogo i władczo. – Odejdź, pókim dobra!

Wiatr zadął znienacka, niebezpiecznie dmuchnąwszy ogniem pochodni w twarz Swara. Chłopa zdjął strach. Ale w chwilę później przyszło oprzytomnienie – nie ulęknie się wiedźmich sztuczek.

– Wprzódy usmażę ciebie ogniem świętym! – wrzasnął i począł podpalać słomiane wiechcie, które przyniósł specjalnie do tego celu.

– Odejdź, Swarze! – ostrzegała mało ziemskim głosem.

Do nieznośnego wiatru dołączył deszcz, który szmerem nadchodził lasem, by wreszcie chlusnąć prosto w pochodnię zaskoczonego chłopa.

– Odejdź, Swarze! – Padło ostatnie ostrzeżenie, po czym nad głową mężczyzny zawirowało stado natarczywych nietoperzy.

Zwierzęta krążyły niespokojnie i wrogo, czernią skrzydeł wtapiając się w nocny las, a czynionym chaosem trwożąc chłopa.

– Idź do czarta! – krzyknął strachliwie i, chcąc zdążyć przed całkowitym zalaniem deszczem, rzucił wszystkie podpalone wiechcie słomy na dach chaty.

Potem zamarł, bo nagle deszcz i wiatr ucichły, nietoperze zniknęły. Chłop szerzej otwarł pełne powracającej nienawiści oczy, a twarz odzyskała pewny siebie uśmiech. Oto chata spokojnie zajmowała się ogniem, a głos wiedźmy zamilkł.

Nocną czerń rozjaśniła coraz większa łuna bijąca od płonącego domostwa, a leśną ciszę wypełnił huk trzaskających płomieni.

W Radziszowie pleban kończył brewiarz, który tak zwykle rozrzewniał go, bo przypominał czasy spędzone wśród ojców tynieckich. Po komplecie przeżegnał się pobożnie, zostając tak jeszcze przez chwilę w zadumie. Potem westchnął i odruchowo podążył wzrokiem ku posłanemu łóżku. Ciepłem biło nie tyle od posłania, a od nowego pieca, którego plecy stanowiły ścianę księżej izby. Zmyślnie to Pełko wyszykował, uświadomił sobie pleban i uśmiechnął się, odmawiając za męża gosposi szybką zdrowaśkę.

Plebania była największym majątkiem w Radziszowie zaraz po posołtysowskim obejściu za kościołem. Zaś ksiądz Wawrzyniec, proboszcz bogatej wiejskiej parafii teraz ważnością przewyższał każdego. Sam nie pamiętał sołtysa Jana, przed czterema dekadami wygnanego z kraju za sprzyjanie buntownikom, jacy to w Krakowie z wójtem Albertem wystąpili przeciw księciu Łokietkowi. Dawne to były czasy, ksiądz Wawrzyniec ledwo na świat przyszedł. Jednakowoż za sprzeniewierzenie późniejszy król Władysław odebrał Radziszowowi sołectwo, oddając wieś na powrót pod bezpośrednią pieczę tynieckich czarnych braci, zwanych kluniakami lub benedyktynami, zaś dwoma sołtysowskimi łanami i całym wielkim gospodarstwem zawiadował teraz ojciec Stanisław, brat zakonny, jednak więcej w Radziszowie, niźli w Tyńcu bywający. Najlepszy zresztą druh proboszcza Wawrzyńca i częsty gość plebanii.

Jakoże obaj duchowni od wielu dni biedzili się nad Ambrożym, karczmarzem w posołtysowskim przybytku, ale też pijanicą i wdowcem, który więcej ochlejstwem i zaniedbaniem szkody majątkowi przynosił, niźli pożytku, przeto pleban przypomniał coś sobie jeszcze.

– Święta Panienko – pleban kończył modły w jeszcze tej jednej intencji – jakbyś ty tam z Nieba rzekła tak czasami ślubnemu nieboszczki Nelki Ambrożemu do słuchu... wszak siły już do niego nie mamy. Nawet ojciec Stanisław nie ma. Amen. – Tu ksiądz Wawrzyniec wstał z klęczek, a choć nie stary i nie gruby poczuł ciężar ciała, który wieczorem dawał się kolanom we znaki.

Niejedno przyjmował z pokorą, tak i to. Im więcej dźwigał, tym dzielniejszy czuł się wobec Boga i tym mniej ciążyło jednocześnie. Zresztą starczyło spojrzeć nań, by pokorę dostrzec w całej postaci. Nie był z kleru co to napomnienia słać mu trzeba było a to o tonsurze, a to o goleniu brody, a to znów o zbytkowych szatach. Ksiądz Wawrzyniec nie roztkliwiał się nad wyglądem ciała, ale tonsurę nosił i baczył by brakiem schludności Bogu nie uwłoczyć. Szaty przywdziewał ciemne, tunikę nie za długą, przy mieczu zostając jedynie w podróży i byle do obrony. Nie pijaczył nigdy, w kości czy karty nie grywał, nie bawił też z babami. Szanowali go za to gdziekolwiek się zjawił.

Właśnie tego wieczora miał myśleć o spoczynku, gdy wtem Wojtuś wpadł do sieni, zaraz potem do izby i wysapał w trwodze:

– Pali się na Bronie!

– Cichaj, niecnoto! Toż ksiądz dobrodziej godzinki odmawia! – zrugała chłystka gospodyni, a potem zamarła. I wrzasnęła, oprzytomniawszy: – Ranyści! Pali się na Bronie!

Jęła zgarniać co cenniejsze rzeczy w toboły.

– Ogień na Bronie! – labiedziła. – Juści Tatary! Matko Chrystusowa!

– Jakie znów Tatary, babo? – Stary Pełko wychynął od obory. – Poczciwych Tatarów już nie ma, teraz tylko mór, Żydy i Mniemce! – wydeklamował swoje ulubione mądrości. I zdębiał, wyjrzawszy na bronaczowski las. – Rany Chrystusowe...! Tatary!

– Tatary?! – Pleban wyszedł ze swej izby, zdumiony. – A skądże by się tu Tatary wzięły?! Toż psiejuchy dawno na sto wiatrów przegonione!

– W las! – dyrygował jednak Pełko. – Dobrodzieju, niech dobrodziej złota chowa. W las nam spieszno! Tatary nie Tatary, jak kto idzie i pali, co napotka, w las trza!

Ze wsi dochodziły takie same głosy:

– Pali się na Bronie! Ludzie! W las!

Pleban jęknął:

– Hostia!

I wybiegł z plebanii.

W gospodarstwie już wrzało, tak samo w posołtysowskim folwarku zarządzanym teraz przez tynieckich mnichów.

Ksiądz wpadł między groby, myśląc tylko o uratowaniu kielicha mszalnego i nowej monstrancji zamkniętych w drewnianym kościółku. Lecz wnet zamarł. Przed wrotami przybytku ujrzał Maryję z Dzieciątkiem. A przy niej dwa wystraszone Aniołki, patrzące na niego żałośnie.

Zwolnił, prawie słaniając się na nogach z wrażenia. Tchu zapomniał, mamrocząc jedynie:

– Święta Panienko… Dzieciątko Jezus… I Święci Anieli.

Tymczasem przemówiła do niego:

– Pomóż mi.

Oniemiały skinął. Jak mógłby odmówić Maryi Przenajświętszej?! Ale przypomniał sobie o trwodze we wsi i wydukał:

– Wołają, że Tatarzy na Bronie stoją, najjaśniejsza pani. Uchodzić nam trzeba w las.

Ale pokręciła głową w geście zaprzeczenia. I dodała spiesznie:

– Nie lękaj się Tatarów.

Zamroczony zjawieniem się świętych i otumaniony wrzawą, bezmyślnie odryglował kościelne wrota i zaprosił postacie do środka.

Kobieta zawahała się, w mroku korytarza widząc taflę święconej wody. Ale postąpiła za nim. Z nią Anieli.

Zamknął drzwi, zwracając ku zjawom kaganek. Ciepłe światło rozjaśniło zimne wnętrze przesiąknięte wonią kadzideł. Pleban mógł uważniej przyjrzeć się zjawom. Anielice nie miały skrzydeł, to pierwsze spostrzegł. Nie tak też wyobrażał sobie bijącą od postaci świętość. Właściwie od zjaw nie bił żaden nieziemski blask – przeciwnie, ich odzienie było zabłocone, a lica umorusane sadzą, jakby postacie nie przyszły tu z Niebios, a raczej z… Piekieł.

– To o was mówią, żeście wiedźmą. – Pleban pobladł, przytomniejąc. – Poznaję.

Kobieta patrzyła mu w oczy spokojnie.

– Czy gdybym była wiedźmą – jej szept wypełnił drewniane wnętrze kościoła – przyszłabym za wami na poświęconą ziemię?

Rozum mówił mu, że różne mogą być czarcie sztuczki, ale patrzył w jasne oczy niewiasty i… ufnie kiwnął głową.

Dopełniło się, zemsta Piekieł nadchodziła. Swar czuł swąd podobny do palonej smoły i wiedział, że wiedźmy ogień się nie ima, a jej sługi już tu są. Bał się. Słyszał coraz bliższe i głośniejsze warczenie dobiegające z gardeł ni to biesów, ni to wilkołaków nadchodzących oto na jej wezwanie z najgłębszych czeluści.

Jął żywiej i panicznie rzucać głową na boki, rozglądając się po nocnym lesie. Zapomniał o dogasającym obejściu po zmarłym bartodzieju, pewny że nie może zwlekać. Biesy, czy inne bestie idące pomścić swoją panią były tuż. Szelest kniei wzmagał się, warczenie otaczało nieszczęśnika, a zgliszcza chaty odbijały się w ognistych parach ślepi.

– Swarze... Swarze! – rozległo się z czerni puszczy. – Biada ci!

Nie był w stanie dobyć głosu. Jak oparzony uskoczył w zarośnięty gościniec, skąd przybył, i rzucił się w dół leśnego stoku, ledwo nóg nie gubiąc. Potykał się w gęstwinie, wywracał, lecz naprężony strachem za każdym razem powstawał prędko i tym śpieszniej uciekał ku swoim.

– Panie Jezu, ocal! – jęczał bogobojnie, niemal łkając.

Wnet, kiedy prawie mijał już graniczny strumyk z dawnym Bronaczowem, zdrętwiał. W momencie stracił impet i zatrzymał się niczym w ziemię wryty.

– Chryste Panie... – wymamrotał, rozwierając oczy szerzej w niedowierzaniu.

Nad strumieniem stała postać.

– Panie Jezu. – Swar od razu poznał, rozpływając się we łzach tak rzewnych, jak sam był krnąbrny.

Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie. Biła od niego jasność tak piękna, jak tylko można sobie wyobrazić, a i samo oblicze równego urodą wśród ludzkich mieć nie mogła. Długie włosy spływały mu na ramiona zupełnie jak na świętych obrazkach w kościele, a lekka, powłóczysta szata nie pasowała do jesiennego chłodu – jakby ziąb nie imał się go.

Swar chciał wyrzucić z siebie wszystko o wiedźmie, nadchodzących jej sługach gotowych pomścić panią, lecz słowa nie mógł wydukać. Miast tego zamienił się w słuch, wszak Syn Boży przemówił:

– Weź chleb ten i tą flaszę wina. – Tu ze spokojem podał osowiałemu Swarowi przedmioty. – Połam między swoich i polej. Jedzcie i pijcie z tego wszyscy, którzy wierzycie we mnie. A będziecie ocaleni.

Swar skinął i odebrał rzeczy. Jak zaklęty ruszył we wskazaną stronę, ku wsi.

Nie uszedł wiele, aż ocknąwszy się, ośmielił się odwrócić. Lecz Pana nie było już w nocnej głuszy.

Nie wiedział kiedy odzyskał zmysły, a ocknął się z pędu dopiero kiedy ujrzał swoich. Wylegli przed chaty na gościniec wiodący przez Bukowie, znaki krzyża czyniąc na widok pożogi.

– Swar! – Poznali biegnącego, nim dopadł ich zziajany i nieswój. – Co ci?!

– Wiedźmę podpaliłem – wykrztusił, łapczywie oddech chwytając. – W gnieździe jej, gdzie na świat przyszła.

– Rany boskie. – Zaczęli znaki Krzyża czynić, w popłochu zerkając na dogasającą chatę w lesie Bronaczowa.

– Rychło zemsta przyjdzie – ostrzegał. – Sługi jej zwilkołaczałe jużem słuszał. Idą po mnie. A i was nie szczędzą.

– Kirie Elejzon!

– Chrystus spotkał mnie... – Przypomniał wnet sobie, a oczy rozjaśniły mu się, niczym dziecku.

Tym wyrazem gęby, którego jeszcze u niego nie widzieli, niespodziewanie ujął ich i przeraził. Aż nikt nie zakpił.

– Prędzej! – Pamiętał o chlebie i winie, które w tobołku odruchowo ściskał do piersi. – On... dał mi to. – Jego oczy zaokrągliły się znów w powadze. – Rzekł mi: bierzcie i jedzcie z tego oraz pijcie, to ciało moje i krew... co uchroni was przed piekielnymi ogarami wiedźmy. Jeśli tylko uwierzycie.

Przejęci i struchleli posłyszeli wycie bestii niosące się od Bronaczowskiej puszczy.

Nie było czasu na rozterki. Jeszcze tej nocy zamknęli się w obejściach i uczynili jak im Chrystus nakazał. Połamali się darowanym chlebem, po czym podali wino nawet dziatkom. Potem czekali, nasłuchując i modląc się.

Psy rozszczekały się, dając znać, że złe nadchodziło. Wkrótce odgłosy jatki rozeszły się po wsi. Biesy niczym fala zalały Buków. Znać było kędy szły po skowycie zagryzanych zwierząt. Aż nastała cisza.

Modlitwy traciły moc, słabły głosy, aż i szept ustał. Martwota pochłaniała wieś. Słychać było tylko ciężkie sapanie wilkołaków stąpających triumfalnie pomiędzy domostwami. Wnet zachrobotały pazurami w pierwsze z zaryglowanych wrót.

Maciej, Kmiecikiem zwany, silniej zacisnął palce na trzonku siekiery. Spojrzał po swoich, co zlegli już ze strachu. Sam słabł, lecz nie zamierzał łatwo oddać żywota.

– Dobrodzieju, niech dobrodziej przyjdzie. – Blada Pełkowa zjawiła się przed plebanem drzemiącym w kuchni.

– Tak? – Ocknął się. – Co się dzieje?

– Wolę nic nie rzec – mówiła w tak samo śmiertelnym przestrachu – niech dobrodziej sam zobaczy.

Ksiądz z duszą na ramieniu zwlekł się ze skrzyni, na której przysypiał, śpiesząc do izby za piecem. Bał się tej, którą miał tam zastać. Wprawdzie odkąd to rzekoma wiedźma zjawiła się z dziećmi w Radziszowie nie wydarzyło się nic strasznego, a z bronaczowskiego lasu nie nadciągnęli żadni najeźdźcy, to jednak nie udało mu się rozmówić z przybyłą, ani rozwiać jakichkolwiek niepewności. Ledwo wwiedli ją w progi plebanii, matka dzieci omdlała i noc spędzała oto przykuta do księżego łóżka, jedynie na małe chwile odzyskując przytomność, głównie związane z przebudzeniami noworodka, które z pomocą Pełkowej udawało jej się karmić. Starsze córki to płakały, to spały, a pytane o cokolwiek nabierały wody w usta, zerkając tylko na leżącą w łóżku matkę. Młodsza wydukała coś tylko o wuju Swarze, który je gonił do chaty na Bronie i chciał spalić. Ale że mama odwaliła wrota w podłodze i kazała uchodzić podziemnym tunelem daleko w las, skąd dobłądziły tutaj.

Mimo, że Pełkowa radziła osadzić obcą kobietę o tak dziwnej opinii w majątku świeckim posołtysowskim, gdzie nie kalałaby księdza mieszkaniem z sobą pod jednym dachem, pleban nie zgodził się, a wręcz nie chciał o tym słuchać. Rzekoma wiedźma, którą przyjął pod strzechę, jak spostrzegł, tym bardziej potrzebowała jego pomocy i to nie tylko widocznej w misie jadła czy sienniku, ale właśnie w pokrzepieniu ducha. Plebania zaś była na tyle duża, że niejedną wygnaną rodzinę by zmieściła.

Na środku wielkiej izby stał piec, będący pomysłem samego plebana. Mając gospodarnego Pełka u boku, co raz to próbującego innego sposobu wypalania cegieł, ksiądz zlecił mu wystawienie pieca jako ściany, a sięgającego dachu. Grzejąca konstrukcja stanęła na środku izby. Użyto dalej kilka przepierzeń zlokowanych tak, by tworzyły mniejsze izby, z których każda jedną ścianą stykała się z piecem. Dzięki temu wszędzie było ciepło, zaś dym uchodził wprost ku stropowi, nie krążąc po chacie i wydobywając się wygodnie ponad dach. Pełko pracował już nad kaflami, które postanowili wytworzyć samodzielnie. Tylko ten brak czasu wciąż spowalniał wdrożenie pomysłu. Dalej pokaźne domostwo łączyło się w czworobok z oborą, stajnią, stodołą, wozownią i szopami na klamoty. Z tyłu wychodziło się na gnojowiec i sad, obiegający obejście aż po kościelny grodzony cmentarz z jednej strony, zaś wygon z drugiej. Całość księżych włości zamykała skarpa rzeczna naprzeciwległa brzegom podmywanym przez wody zakola. Wśród skarpy wciskało się zejście do wodopoju, gdzie do późnej jesieni co rano i co wieczór zganiano księże krowy.

Widok, który objawił się przed plebanem teraz po wejściu za piec zaskoczył go nie mało. Miast kobiety ujrzał jej córki, w przerażeniu starające się podnieść noworodka lub co najmniej ukryć go. Zaś na widok plebana zmartwiały i wielkimi oczkami wpatrzyły się weń, zastygając w bezruchu.

Odruchowo poszukał wzrokiem ich matki, lecz znalazł spoczywającą bez przytomności na posłaniu, śpiącą z wycieńczenia.

– Zostawcie to – surowo skarciła dzieci Pełkowa, a w pierwszej chwili pomyślał, że ma na myśli próbę dźwignięcia noworodka przez niewprawne rączki sióstr. Zaraz jednak gospodyni dodała wzgardliwie: – Czym wyście są nie wiem, lecz to – wskazała nowonarodzonego – ksiądz spiesznie musi obejrzeć. Ja bym tam pewna nie była, czy ludzkie to.

– Co też Pełkowa? – pleban zganił kobietę, jak tylko doszły doń jej okropne słowa.

Zaraz jednak stracił pewność, powoli spojrzawszy na małego. Jego siostry broniły dostępu do dziecka, prawie płacząc ze strachu przed tym, co nastąpi. A tylko Pełkowa szepnęła księdzu jeszcze:

– Musimy być cicho, gotowe jeszcze matkę zbudzić.

Niechcąco znów skalał się zerknięciem na domniemaną wiedźmę, na szczęście nieszkodliwą zupełnie przez niemoc ciała. Potem opamiętał się. W namyśle popatrzył na dziewczynki, z których starszej udało się wytargać noworodka z ławy na ręce i mocno przytulić w zasłaniającym geście.

– Uważaj – przemówił łagodnie – możesz złamać mu szyję, umiesz trzymać takie maleństwo?

– Umiem – wydukała najstarsza z córek wiedźmy i tłumiąc szloch wtuliła buzię w tobołek z dzieckiem, jedynie oczy odsłaniając, by czuwały.

Druga z sióstr w tak samo buntowniczym uporze, który z wolna wypierał wcześniejszy strach, zastąpiła księdzu drogę, zasłaniając rodzeństwo. A tylko w oczach obie ciągle miały łzy bezsilności i niepewności co do swoich losów pośród obcych.

– Co tu się dzieje? – Ksiądz jak najspokojniej zażądał wyjaśnień od Pełkowej, bojąc się szamotaniny z udziałem noworodka i kilkuletnich dziewczynek.

– Już one wiedzą – pogroziła dzieciom – nie Spytka to dziecko, nie ludzkiego ojca ma, tegom pewna.

– Co mówicie?! – Ksiądz niecierpliwił się.

– Znamię diabła ma na ciele, dobrodzieju – odparła, czyniąc znak Krzyża. – Poznałam, kiedym przewinąć chciała... to coś. Nie podchodźcie bez pacierza. Aż mnie zamrowiło! Pieczenie w gardlem poczuła, ucisk taki. To dziecko spłodzone... przez jej oblubieńca. – Wskazała śpiącą. – Na Boga, byle się tylko nie zbudziła... Jakby poznała, żeśmy przejrzeli jej tajemnicę! Toż Swar to ujrzeć musiał, nieborak!

– Dość – uciął ksiądz – niech Pełkowa wyjdzie.

Gospodyni aż spojrzała nań, jakby na chwilę otrząsnąwszy się z powodu jego tonu. Nie pojmowała dlaczego to ku niej kierował zmarszczone brwi i surowość oblicza. Posłusznie, acz nie bez urazy, posłuchała. Tak zostali sami.

– Mamo – pisnęła średnia z sióstr, wzywając pomocy.

Lecz śpiąca dobyła z siebie tylko odruchowy jęk, nie mając sił oprzytomnieć.

Na to dziewczynki rozpłakały się, wiedząc że zostają z obcym zdane na jego łaskę. I nikt ich nie obroni.

Ze źle zawiniętego tobołka pociekła śmierdząca, żółta maź, zapachem już wcześniej oznajmiająca o sobie w izbie.

– Zrobił kupkę – przypomniał ksiądz. – Nabrudziło się nam tu nieco. Dajcież go, dzieci, nie lękajcie się mnie. – I westchnął, widząc że nie łatwo będzie je przekonać. – Nigdym dziecka nie przewijał. Może choć wy pojęcie macie jak sprostać?

Milczały. Na buziach miały wyryte słowa: nie wolno patrzeć na naszego brata. I zanosiło się na dłuższą pertraktację.

– Wiecie – zaczął – wasz brat przypomina mi kogoś. Wprawdzie Jego historię znam jedynie z opowieści – uśmiechnął się – ale Jego Mama też tak błąkała się po świecie, że Dziecina nie miała domu. Urodził się w stajence, potem Jego rodzice uciekali... Mi zawsze tak było żal tego Dziecka i Jego Mamy, że myślałem sobie: jakbym mógł tam być, zaprosiłbym to Dzieciątko i Jego rodziców do swojego domu. Zaopiekowałbym się nimi. Może nie mieszkam w zamku i nigdym nie żył w zbytkach, ale zrobiłbym, co bym mógł, żeby było im u mnie dobrze.

Myślały, mniej butne w wejrzeniach, bardziej rozżalone.

– Ale to nie jest Pan Jezus, tylko zwykły chłopiec – ostrzegła zastępująca dojście do rodzeństwa średnia z nich.

Ksiądz odetchnął. Wymówione przez dziewczynkę imię Syna Bożego i samo to, że wiedziała o Kim mówił, uspokoiło go. Aż uśmiechnął się.

– Zwykły chłopiec – zgodził się – ale to właśnie jego mogłem przygarnąć. Pan Jezus żył bardzo dawno, wasz brat i wy żyjecie teraz. Zresztą właściwie to przecież wszyscy jesteśmy dziećmi Boga, wasz brat też.

– I nie jest dzieckiem żadnego głupiego Szatana – bąknęła jeszcze ciągle ta sama z sióstr.

– Żadnego głupiego Szatana – powtórzył pojednawczo.

Tak całkiem opadł z nerwów, bo dziewczynki naradziwszy się spojrzeniami, położyły dziecko na ławie, oddając w jego władanie.

– Wołamy go Wawrzuś – oznajmiły, przełamując się.

– Wawrzuś – powtórzył. – Jak nasz święty patron.

Wzruszyły ramionami, mało ciekawe obcej parafii.

– Dziękuję – skinął, choć wiedział, że wciąż zostawały nieufne. Jak najspokojniej podszedł do noworodka, zbity z tropu widokiem roboty która się szykowała. – No... Przecież cóż to za wyczyn dziecko z kupy oporządzić?

Kalinka podała mu zwilżoną szmatkę, a wziąwszy się w garść pleban przystąpił do działania.

– Słyszałem jak nieraz mama upominała siostrę – mówił zwyczajnie przy robocie – że takiemu małemu człowieczkowi łatwo wyrwać nóżkę.

Obserwowany bacznie przez surowe w ocenie zmagań dziewczynki zaczynał czuć się pociesznie. Z Bożą pomocą opanował sprawę, chwilę szukając cebrzyka na brudną pieluszkę, po czym zatrzymał się nad dzieckiem.

– Co tak Pełkową zdziwiło? – Nie rozumiał.

Ujrzał drgnienie niepewności wracające na buzie dziewczynek.

– To – najstarsza przełamała się, odwracając nieco małego na bok i wskazując plecki.

Tak obie zastygły wyczekująco, łowiąc uważne spojrzenie mężczyzny.

– Znamię – orzekł – w istocie. – Nie mógł ukryć, że wielkość krwistego wybrzuszenia na łopatce dziecka zrobiła na nim wrażenie. Zaraz jednak odegnał doznanie, spokojniej kiwając nad tym głową. – Wygląda jak ślad po oderwanym skrzydełku – mrugnął porozumiewawczo – i na to, że wasz brat o mało co nie zostałaby aniołkiem. Tylko się chyba Pan Bóg w porę zorientował i odczepił mu skrzydełka. No... zapominając o tym kawałeczku.

Były zadziwione. Aż pootwierały buzie.

– Mama tak samo mówiła...! – oznajmiły zgodnie.

– Tak? – Zaskoczony odruchowo spojrzał na kobietę. I zmieszał się, widząc że nie spała. Nie tylko nie spała, ale też... patrzyła tak dziwnie. Miał wrażenie, że gdyby miała siły, płakałaby.

Ze dwa kwadranse siedział w kuchni z Pełkami, zapewniając, że jego kuzyn i sąsiad też w dzieciństwie posiadali takowe znamiona, które później stopniowo zanikały i nie należało się nimi przejmować. Wprawdzie wymyślił to na poczekaniu, przepraszając Boga za kłamstwo, jednocześnie prosząc o wyrozumiałość – wszak nie mógł pozwolić, by gospodarze czynili wstręty wobec niebożątka, a ksiądz czuł, że dziecko nie jest podejrzane.

Tak za ścianą pieca zrobiło się cicho, znać dając, że dzieci posnęły. Zaś ksiądz przypomniał sobie o ich matce, zresztą gospodyni również – już w lepszym humorze.

– Dobrze, by coś zjadła. Prędzej wydobrzeje – stwierdziła oto Pełkowa, gdy oboje z plebanem postanowili zajrzeć do położnicy.

Dzieci już spały, nie mogłyby przeszkadzać w rozmowie dorosłych. Jedno w drugie tuliły się do siebie we wspólnym łożu z matką, a spod pierzyny wystawały tylko małe, ładniutkie buzie o blond włoskach.

Tymczasem na widok plebana obca kobieta wykonała odruchowy gest mający prowadzić do podniesienia się. Skończyła jednak na lekkim poprawieniu pleców na poduszce, zresztą powstrzymana przed wstaniem przez księdza.

– Leżcie – odezwał się spokojnie. – Dzieci pobudzicie. Dość podżyły.

– Ale… – chciała dobyć głosu, który wypadł dość ochryple – oni… Swar przyjdzie tu po mnie!

– Niech przychodzi, widły naostrzone – skinął ksiądz.

A Pełkowa pospieszyła z kubkiem ciepłego mleka, który podała obcej.

Pijąc kobieta słuchała słów księdza.

– Każdego z niczym odprawię – mówił. – Wprzód poznać muszę prawdę, potem rozmówię się, z kim uznam za stosowne.

Uśmiechnął się, widząc zresztą prawdziwe zdumienie w postaci obcej. I odczekawszy, aż kobieta rozgrzeje wyschnięte gardło mlekiem, spytał zwyczajnie i łagodnie:

– Jak was zatem zwą?

Oddała kubek Pełkowej, spojrzała w obie wyczekujące twarze, potem odetchnęła.

– Ojce na chrzcie Janka mi dali… – jej cichy głos wypełnił izbę. Teraz, kiedy nieco okrzepła, był niespodziewanie tak aksamitny i miły dla ucha, że zapatrzeni w niewiastę ksiądz oraz Pełkowa poczuli przyjemny dreszcz.

Pełkowa z podejrzliwością cofnęła się, dobrodziej Wawrzyniec przeciwnie – pojaśniał przyjaźnie.

– Dzięki wam za gościnę – dodała tak samo omamiającym, niewieścim, choć głębokim głosem, zupełnie jakby odzyskiwała jakąś dziwną moc.

– Bogu dzięki się należą. – Ksiądz Wawrzyniec dobrotliwie pokiwał głową. – Leżcie, za wcześnie po porodzie było na takie wędrówki. Ale rozumiem, że powody, dla których matka widzie własne dzieci w las musiały być wręcz straszne, skoroście zdobyli się na coś podobnego.

– Były – potwierdziła.

Pełkowa też niby kiwała głową, ale słowo „wiedźma” motało jej się gdzieś w uszach natarczywie. Znała plotki z Bukowia, o Jance, córce bartodzieja z Bronaczowa, poślubionej niejakiemu Spytkowi, który zaginął wiosną w dość dziwnych okolicznościach.

– Dlatego pomówimy z rana, kiedy wydobrzejecie. Teraz śpijcie – polecił pleban, rzucając jeszcze okiem na dawno pogrążone w nocnym odpoczynku dzieci przybyłej.

Chciał wyjść z własnej izby, odstępując ją gościnnie kobiecie, gdy znów odezwała się:

– Niech ksiądz jeszcze poczeka.

Zdawało się to jakby spontanicznym, a jednocześnie na tyle kłopotliwym dla niej samej, że ksiądz odruchowo poszedł wzrokiem ku Pełkowej.

– Zostawilibyście nas – poprosił gospodynię.

Ta drgnęła, przerzuciwszy szybkie spojrzenie na plebana, niemało oburzona – ale że bardziej zaskoczona, zatem wyszła bez słowa. Pleban został sam z obcą, dla otuchy mając jedynie trójkę jej śpiących już dzieci.

– Aniołki – podjął, posyłając małym istotkom jeszcze jedno spojrzenie. Czułe, choć podszyte tremą spowodowaną odosobnieniem.

Tak przysiadł na skraju łóżka z leżącą kobietą, utkwiwszy wzrok w zawiniątku z noworodkiem, które tuliła. Przez chwilę odniósł wrażenie, że „wiedźma” przenikała go na wskroś. Tymczasem miękki głos znów wyścielił jego uszy:

– Nie jestem wiedźmą.

Nie radził sobie z dreszczem, który wywoływał dźwięk jej słów. Ale starał się o spokój.

– Takoż i mnie się zdaje – uśmiechnął się grzecznie – że dalecyście od tego.

Zmrużyła jakby wesoło oczy. Choć coś badawczego w jej twarzy wciąż nie pozwalało zaliczyć tego grymasu do grona uśmiechów.

– Chciałabym, żeby ksiądz mi zaufał – dodała wabiąco. A może powiedziała to całkiem zwyczajnie, może tylko plotki o „wiedźmie” kazały mu węszyć w jej słowach podstęp?

Ksiądz Wawrzyniec znów powiódł wzrokiem po twarzyczkach śpiących dzieci. Potrzebował ich niewinnego istnienia i bycia obok, jak kamieni węgielnych podtrzymujących mury jego poczucia bezpieczeństwa.

– Ksiądz pewnie mnie nie pamięta – mówiła tymczasem – ale ja księdza tak. Przychodziłam tu w niektórą niedzielę.

– Do wsi.

– Tak – potwierdziła. Potem dodała, chyba nawet samokrytycznie: – Nie na Mszę.

Słyszał od swej gospodyni, że „wiedźmy” w kościele nie widzieli od lat. Pełkowa wspominała, że na Bukowiu mówi się o powodach ostatnich bojów „wiedźmy” z jej teściową Matyjasikową – o wzbranianiu się położnicy przed ochrzczeniem noworodka. Tu ksiądz zerknął na śpiące niemowlę, wciąż nie oczyszczone z pierworodnego grzechu. Zawsze w takich chwilach czuł powiew chłodu gdzieś za plecami.

Kobieta znów patrzyła na niego mrożąco uważnie. Potem stwierdziła coś, co brzmiało jak pochwała, mogło być jednak kpiną i zaczepką:

– Choć może i miałam nieraz ochotę zajść. Wszak lepiej wam z oczu patrzy, niż naszemu proboszczowi.

Najpierw bliski był do podziękowania za dobre słowo, ale lojalność wobec dobrodzieja z Mogilan powstrzymała go od tego w porę. Do tego zląkł się drwiny. Odchrząknął tylko, a ona nieoczekiwanie spłoszyła go swobodnym, cichym śmiechem. Może dobrotliwym, może też... kpiącym.

Zakłopotał się.

– Nie drwina to – przemówiła do tego.

Przerażony, że i te myśli przejrzała, przerzucił na nią wzrok, wyczulony na wszelkie skrytości, które mogła taić. Jednak ostatecznie w jej zwykłej, zmęczonej twarzy właściwie dostrzegł jedynie pobłażliwość kierowaną w jego odczuciu do całego kapłańskiego stanu. Coś kazało mu zaufać temu spojrzeniu. Nie ukrył uśmiechu, który niechcąco wypłynął na jego oblicze. Westchnął, a potem zaśmiał się cicho, kręcąc głową. I dokładnie wtedy znów spotkał jej wzrok. Tak samo rozbawiony. Kobiecy i przez to może niebezpieczny. Ale póki co ksiądz poczuł jedynie nową radość z nawiązanej nieoczekiwanie nici porozumienia.

– Może to się nie godzi – dodała – księdzu kadzić, lecz ze szczerości to rzekłam. Zawszeście mi się pokłonili, z grzecznym uśmiechem. Aniście pewnie nie wiedzieli kto ja. Za niewiastę cnotliwą brali. A ja – westchnęła – za inną uchodzę.

Szczupła twarz kobiety powoli wracała do wyrazu powagi.

– Wiele was nie znam, ale to, co widzę starczy. Dla mnie jest ksiądz jednym z tych – mówiła Janka – co to sprawiają, że chciałoby się być lepszym.

Zastygł zaskoczony.

– A niewielu takich było w moim życiu – dodała cicho. – Zresztą choć Bóg Bogiem, ludzi na ziemi ma do posługi, a ci, jak to ludzie, dobrzy i źli niekiedy bywają, jedni zatem do Boga przyciągają, inni odpychają. Wy od pierwszych wejrzeń wpędziliście mnie w zastanowienie, a teraz... Może i poszłabym za wami – skończyła w zadumie.

Nie dowierzał. Jedyne, co przyszło mu rzec to:

– Bóg to sprawił pewnie. – I uśmiechnął się godnie.

– Tak – skinęła w zadumie – pewnie Bóg.

Tu nastała chwila jakiejś niepokojącej ciszy. Wreszcie z ust kobiety padło:

– Nie wiem co spotkało mego męża Spytka – mówiła – że znikł tak nagle, jakby kamień w wodę. Ani nie winnam wszelkich tych złych rzeczy, co to innych wkoło dotykały.

Zrobił nieokreśloną minę ni to zdziwienia, ni to potwierdzenia. Chyba nie mógł się zdecydować, czy od początku tej historii wierzył w istnienie wiedźmy, czy nie. Ściągnął twarz w powadze. Kiwnął głową powoli i dystyngowanie. Ale jeszcze nie okazała ulgi na to zapewnienie, tym poważniej zaglądając mu w oczy.

Zmierzała wciąż do czegoś, biedniejąc jakoś w oczach.

– Boję się, bo... – zbierała się nieporadnie, milknąc znowu.

Na taki wyraz twarzy wnet zmiękł. Odrzucił obawy, a odzyskał wreszcie pewność siebie, wchodząc tonem głosu w rozmowę już zupełnie spokojnie.

– No? – Zabrzmiał wyjątkowo troskliwie, wreszcie będąc sobą. – Co się stało?

I to zwykłe ludzkie „Co się stało?” ostatecznie zmieniło „wiedźmę” w bliską łez kobietę. Wyglądała jakby pierwszy raz ktoś spytał ją w taki sposób o jej sprawy. Mało umiała odnaleźć się w takiej błahej chwili. Wyglądało jakby cofała się w dzieciństwo dla przypomnienia, co czynić. I właśnie taka dziecięca ufność wróciła wreszcie na jej twarz.

– Bo ja... spytać chciałam – zaczęła w nadziei – czy prawda to, że dominikanie teraz z woli papieża wiedźmy mają ścigać? Matyjasikowa, teściowa moja straszyła... że oni tu po mnie przyjdą. Przyjdą, żeby zabić wiedźmę. Podobnież kat jest już wyznaczony, już wezwany kto trzeba. A wprzódy będą męczyć.

Po chwili oszołomienia tym, że mówiła tak szczerze, że ufnie... wreszcie usłyszał pytanie i otrząsnął się.

– Słyszałbym o tym. Zresztą bez sądu nie zgładzą nikogo. – Starał się myśleć trzeźwo. – Nastraszyli was. Ludziom nie ma co zawierzać.

Mimo hardości ducha, usta jej zadrżały, a ramiona odruchowo podążyły ku tuleniu dziecka.

– O dzieci mi się rozchodzi – jęknęła i chyba nawet oczy całkiem prawdziwie zaszły jej łzami. – Ja nie mogę im umrzeć, nie mogę ich zostawić. A tym bardziej tak. – Tu znów ujęła go wzrokiem. – Dobrodzieju, nie pozwólcie, by zgładzono mnie na ich oczach – szepnęła. – Okłamcie je, jeśli przyszłoby do tego, weźcie stąd na ten czas. Błagam, niech nigdy nie poznają prawdy, że… zabito mnie.

Żachnął się w przestrachu na tak straszne słowa. A potem spiesznie i przytomnie odgonił taką wizję. Otrząsnął jak tylko umiał najszybciej.

– Spokojnie – pochylił się ku kobiecie z prawdziwą wiarą w to, co postanowił – nie pozwolę, by skrzywdzono was, skoroście niewinna.

Znów spontanicznie spojrzała mu w oczy. A widząc pewność w jego słowach wysunęła się spod dziecka i usiadła, bez baczenia na jakiekolwiek zakłopotanie kładąc dłoń na dłoni księdza.

– Dzięki – szepnęła, wzmacniając uścisk. – Bałam się, że moje słowo nic już nie będzie znaczyło.

Skinął, wciąż jednak bardziej skupiony na połączonych dłoniach.

– I proszę – spojrzała w oczy księdza – nie bójcie się mnie.

Cała powaga, którą w sobie nosił wypłynęła jak tarcza na jego oblicze.

– Nie boję się – odparł spokojnie.

Nie ugiął się, choć chwila ciążyła w jakąś poważniejszą stronę.

– Sił nie mam do opowiedzenia wszystkiego – mówiła tymczasem. – Ale powiem księdzu co tylko będzie trzeba. Jeno później.

Zastanowił się. I potwierdził:

– Niech i tak będzie.

Z żalem dostrzegł, że jej uścisk zelżał, a potem znikł. Zaś kobieta ponownie wsunęła się pomiędzy dzieci. Była zmęczona. Zatem ksiądz pokłonił się z lekka i wyszedł z izby.

– Śpijcie bezpiecznie – rzucił tylko jeszcze. – Z Bogiem.

Została sama. Chciała dobyć choć cichego „Z Bogiem” w odpowiedzi, ale jakoś nie zdołała. Za to słyszała szept Pełkowej kierowany do księdza w izbie obok: „Dobrodziej wie, co czyni przygarniając wiedźmę?” A potem jego równie cichą odpowiedź: „Niech już się tym Pełkowa nie frasuje. Wszak czymże byłby świat, gdyby przed wiekami nie znalazła się stajenka, gdzie Maryja porodziła Dzieciątko?”

Janka nasłuchiwała jeszcze chwilę, nie wierząc w to, do kogo ją porównał! Niemal nie oddychając, by nie zmącić ciszy i nie uronić jednego słówka ich rozmowy. Ale ksiądz nakazał gospodarzom sen, po czym w całej chacie zapadło milczenie.

Matka zamknęła oczy, czując choć namiastkę ulgi. Nie wierzyła, że znalazła się w Radziszowskiej plebanii, ciepłej i gościnnej, z daleka od Bukowian. Miała zasypiać w rodzinnym domostwie gdzieś w środku puszczy, tymczasem ono spłonęło, a teraz cały tamten pomysł wydał jej się pełen grozy.

Spojrzała na swoje dzieci. Najpierw na starsze, które tak dzielnie towarzyszyły jej w trakcie nocnej ucieczki, a teraz spały ufnie obok, wtulone w siebie, pod wielką pierzyną i blisko cudacznego pieca, jakiego Janka nigdy nie widziała. Nie mogła przestać bać się na myśl o strasznościach, na jakie je naraziła, a które się nie wydarzyły. Uśmiechnęła się czule. A potem przerzuciła spojrzenie na najmłodsze dziecko. Pogłaskała opatuloną główkę, wdzięczna, że noworodek tak długo i spokojnie śpi w tą straszną noc. Jakby rozumiał, że tym razem naprawdę nie może przeszkadzać.

Dalej złapała się na jakiejś nadto ciepłej myśli o plebanie. Może nawet była to chęć znalezienia się w jego objęciach. Wreszcie w czyichś objęciach. Byłyby przyjemne, wszak nie dość, że młody, to jeszcze całkiem męski. Rosły, z nieco szpakowatymi włosami, o ładnych ustach i żywotnych oczach. Tak, Janka musiała przyznać przed sobą, że był to jedyny mężczyzna, do którego miałaby ochotę poczuć choć odrobinę sympatii.

A potem przyszło otrzeźwienie i świadomość beznadziejności takich marzeń. Prawda jawiła się zupełnie inaczej – Janka była samotną matką podejrzaną o czary, bez domu, bez mężczyzny, który mógłby pojąć ją za żonę, a tym osłonić od hańby i obronić przed innymi.

Miała ochotę płakać ze strachu. Miast tego złożyła ręce, myślała chwilę. Potem powoli, jakby starannie przypominając sobie jak wykonywać czynność, przeżegnała się.

– Aniele Boży, stróżu mój... – zaczęła szeptem.

Wydało jej się, że ujrzała kogoś w jakimś innym świecie, zamkniętego od lat w ciemnej piwnicy, do której nikt nie zaglądał. Że słysząc dźwięk jej słów, z wolna ocknął się i ciekawie uniósł głowę, nasłuchiwał zdumiony. Nie mógł uwierzyć, że jeszcze po tylu latach doczeka się i zostanie zawołany.

Rozdział drugio tym jak to Rzepka spotkała króla Kazimierza i o niezwyczajnym przyjściu na świat syna wszetecznicy Madzi

– Jest wiedźma, musi być i kat! – podsumował wesoły wywód Bartłomiej i spod czarnej, kręconej czupryny wyczekująco spojrzał na starszą siostrę. Błysnął piwnymi ślepiami, tłumiąc śmiech na widok towarzyszki. Westchnął pobłażliwie. Nie słuchała.

Ale lubił widzieć ją właśnie taką – skupioną, pełną zachwytu i zajętą oglądaniem kramów. Wszak tego dnia krakowskie Sukiennice, które w jesiennym słońcu wyłoniły się oto spomiędzy kamienic, jak i cały rynek wprost pękały w szwach od kupców i przechodniów. A dzieci kata rzadko bywały wśród ludzi. Bartek zauważył, że Rzepka przywdziała swą najlepszą suknię – zieloną, sznurowaną na dekolcie i w talii czerwonymi tasiemkami, które dostała po mamie już tak dawno. Właśnie, dawno. Cała wierzchnia suknia mocno już straciła na kolorze, a wełna w ostatnim praniu zesztywniała. I pończoszki, widział rano, podarły się jej na pięcie. Zaś spodnia sukienka miała przydeptane obszycia. Bartuś zasępił się – żal mu się zrobiło siostry. Mimo, że wiekiem mogłaby być jego matką, a po prawdzie była, bo rodzona zeszła przy pomorze lata temu, to wiek nie zabrał Rzepce ni kszty urody. Gładka cera odznaczała się tym zdrowiej w świetle jesiennego słońca, a kiedy Bartek postarał się wyobrazić, że nie jest bratem Rzepki, sam sobie kiwał głową – chciałby pocałować takie usta, jakie ona miała.

Zmarszczył brwi, zaraz wpadłszy na niezgorszy pomysł.

– Szmuklerze stoją dalej, o widzisz, wstążki byś se wplotła we włosy! – poweselał na nagłą myśl i czułym gestem zabawił się jej wystającym spod chustki warkoczem, zarzucając ostatecznie na ramię.

– Bartuś, niesiesz ty ten garnek, czy rękami wymachujesz? – zganiła.

– Niosę, niosę – zapewnił gorąco, tuląc przedmiot niczym dziecię, zaraz też robiąc grzeczny unik wobec obutego w ciżemki o nazbyt długich nosach mieszczanina, stukającego patynkami i rozpychającego się z czeladzią po brukowanej dróżce, a innych niemal zrzucającego w błoto odwadniających kanałów przecinających cały Rynek.

Siostra ofuknęła owego bufona wzrokiem dumnej córki kata, po czym, jako że właśnie dobrnęli do ulicy cechu szewskiego, zwolniła. Zmierzyła brata z ukosa, dłużej i krytyczniej zatrzymując wzrok na przetartym poszyciu jego trzewików.

– Buty by ci trzeba nowe sprawić – mruknęła pozornie srogo.

Westchnął, nie tracąc humoru.

– Wolę te łataczowi wędrownemu zlecić – wzruszył ramionami, rozglądając się za jakimś odruchowo. – Dobre są jeszcze.

Dała się odwieść od szewskiego kramu, ciągnięta ku Ratuszowi. Zwłaszcza, że przy pręgierzu chłostano wszetecznika, a Rzepce przypomniało się coś innego:

– Pamiętasz – rozmarzyła się czule – jak naszą Magdę dopiero co tatuś oprawiał przy pręgierzu za sponiewieranie cnoty? A już rodziła będzie.

– Pamiętam. Katu poślubili. Zatem brata lub siostrę będziem mieli, kiedy wyda na świat.

– Tatusiowi nie przymawiaj! Każda jedna taka jemu przecie „poślubiona”, też mi! Uszy by ci wyobrywał, kiedy by usłyszał, że się naigrywasz.

– Wiem. Nie wydasz mnie? – mrugnął spod tych swoich kruczoczarnych loków.

Pokręciła głową karcąco.

– Kiedy katem zostaniesz, też ci „poślubią” jakąś brzuchatą, nie znaczy, że ci żoną będzie – dogryzła.

– „Kiedy zostaniesz katem”, więc jednak żeś słuchała! – ucieszył się zgryźliwie.

– Toż uszu sobie nie urwę! Gadasz, to mi wlatuje do głowy! A i ty teraz mnie posłuchaj: tylem ci razy tłukła w łeb, byś Lasocie nie wierzył, Bartuś. To że przy archidiakonie posługuje, nie znaczy, że mądry. O tej wiedźmie, co gdzieś tam...

– Na Bukowiu, pod mogilańskim dzwonem – uzupełnił.

– Właśnie... To jemu ciotka nagadała bzdur o jakiejś babie! A ty jak te uliczniki wierzysz. Zlitowanie boskie.

– Kiedy ta ciotka gospodynią jest na plebanii w Radziszowie! Zważ na to, wie jak wyznać się na czarownicach! Wszak przy księdzu służy! A archidiakon tylko uszu ponoć nastawia, kiedy mu Lasota szepce!

– „Ponoć, ponoć”! Taka z niej wiedźma pewnie, jak z Lasoty bakałarz, a z ciebie...

– Kat.

– Z ust żeś mi to wyjął!

Mimo przegadywań, oboje nabrali lepszego humoru, raźniej ruszając ku głównym kramom. Tam już weselej grano na flecikach, przez co radosny nastrój całkiem owładnął rodzeństwo. Rzepka roześmiała się aż na widok kramu szmuklerza, o którym wspominał Bartek. Z rozrzewnieniem podeszli, a młodzieniec pozwolił siostrze cieszyć się widokiem kolorowych wstążek i frędzli, zwisających bądź zrolowanych na stoisku. Były takie na obszycia szat, ale i do włosów, niektóre ze złotymi nićmi, wszystkie pyszne.

Bartek uśmiechnął się, widząc jak Rzepka odpływa w świat zdobień i marzeń o nich. A potem poszli dalej, zatracając poczucie czasu. Kolejne kramy tkaczy, kaletników, kobierników, foluszników i kuśnierzy przyprawiały oczy Rzepki o wyraz coraz większego zachwytu. Bartek cierpliwie czekał, gdy zatrzymywała się, by choć popatrzeć to przy sakwach u tasznika, to przy belach wełny u gręplarza. Nieraz skupione oblicze kobiety rozświetlało się na odkrycia drobiazgów w kramach grzebieniarzy, iglarzy, a wreszcie u złotników.

W końcu wróciła w jedno miejsce, do sukien rozłożonych z bali. Na oczach Bartka zapatrzyła się w śliski, połyskujący materiał, a jego biel odbiła się na jej oliwkowej twarzy. Tak Rzepka zastygła, w rozmarzeniu przekrzywiając głowę.

– Jedwab, Bartuś. Taki by się nadał – stwierdziła – na moją zwiewną suknię. Co bym se w niej tak lekko biegła jakąś łąką o poranku… przez rosę. Wokół tylko lasy, jezioro może. Hmm.

– Jajka, jajka! – Zaczepiała wszystkich wędrowna sprzedawczyni. Straganu nie miała, a tylko wielki kosz z nabiałem. – Po groszu za tuzin! A znajdźże który ładniejsze?! Jaja, jaja! Po groszu za tuzin! Gospodyni weźmie? Już liczę.

Rzepka wywinęła się zręcznie, dziękując, młodszy brat pogonił za nią.

– Tom se pomarzyła – mruczała Rzepka, wybita z nastroju i nie rada.

– Jajka, jajka! – dochodziło już z kolejnego straganu opodal.

– Chodźże, brat. – Rzepkę znużyło oglądanie, a raczej przepychanie się pomiędzy gawiedzią. Zwłaszcza, że doszli Wielkiej Wagi, gdzie kłębiło się od wozaków i kupców, a cały budynek mieszczący przyrządy pomiarowe i składy ołowiu, miedzi czy żelaza był dla Rzepki mało interesującym. – Głodnam – stwierdziła. – Magda rodzić ma na dniach, a ja bajdurzę. Garnek jest, buty poczekać muszą. Wstążki tym bardziej. Tatuś świece kazał kupić i dobrą duckę. Do babki zielarki zajrzeć musimy, żeby zadatkować, jakby Magdę zebrało do rodzenia. No i o chlebie nie zapominać! Czasu tyleśmy stracili! – Sama siebie pogoniła ku pobocznym kramom.

Szybko znaleźli wikliniarza, gdzie za dwa grosze odebrali zamówioną ducę na siano. Zrobili zakup u świecarza, u którego świece z prawdziwego wosku w różnych, nieraz bardzo pokaźnych rozmiarów wisiały u powały kramu, aż pachniały ulem. Tak Bartek wszystkie w ducę włożył oraz garnek, po czym wygodnie pod pachą wszystko dzierżąc, podreptał za siostrą.

– Bochenki ja poniosę – stwierdziła, zbliżając się do chlebowego stołu u piekarza. Wiedziała, który wypiek do rodziny kata przeznaczony, bo odwrócony był zwyczajowo górą do dołu. Westchnęła w sobie, podnosząc je i pchając w chustę. Wymownie spojrzała na brata. – Do końca życia chleb odwrócony chcesz brać ze stołów?

Spuścił wzrok, milcząc.

Tak minęli cmentarz i kuglarzy przy Kościele Mariackim, ruszając ku młynowi i Bramie Mikołajskiej, gdzie mieszkała babka akuszerka.

Młodzik nie tracił zapału do planów. Gonił siostrę, wciąż pełen wiary w sens swoich marzeń. Wyjście z tłumu dało mu nadzieję na dokończenie tematu.

– Chleb jest chlebem, ot i co. Zjeść trzeba i nie oglądać zbytnio – mówił. – A jeśliby za wiedźmę sowicie nagrodzili, kupię ci nie takie sukno, jakeś oglądała, a lepsze jeszcze! – Fantazjował zabiegając jej drogę dla skupienia większej uwagi, a bacząc jedynie na zbliżającego się nosiwodę, co z rząpii naczerpał, a wiadrami machał z naprzeciwka.

– A gdzie ja bym pobiegła w takiej sukni? – mruknęła marudnie, mierząc Bartka z ukosa, wszak starsza od brata, surowiej patrzyła na radosne pomysły. – Chyba w Wisłę.

– Znalazłbym ci kmiecia bogatego, o dobrym sercu, jako chciałaś. A łąk tyle by miał, że poranka by ci brakło, żeby całe obieżyć!

– Oj, durnyś ty.

– Jeszcze wspomnisz, com tu przyobiecał, kiedy ujrzysz. Tak się cieszę na tą robotę, że wypowiedzieć nie sposób! – radował się. – Tatko asystę niezgorszą miał będzie. Tylem ćwiczył na padlinie, zwłaszcza kiedy pomór był na lecie, że ręka mi nie zadrży.

– Bartuś – spoważniała – wiedźmy mają swoje sposoby, by nie tylko ręka ci zadrżała, ale i może co innego się ruszyło, słów nie miotaj zawczasu.

– Nieczułym na wiedźmie uroki. Na żadnej zresztą powaby nie skuszę się nigdy.

– Bo?

Odpowiedź zawisła w powietrzu. Znali ją oboje – kacie dzieci – splamione dla świata.

Rzepka poczuła żal nad bratem. Zwolniła nieco przy rogatce.

– Bartuś – przemówiła łagodnie, po siostrzanemu – nie idź ty w ślady tatka. Nie poradzę ci nigdy, byś się ojca wyrzekł, jak niektóre czynią, żeby splamienia się pozbyć. Ale hyclem zostań, żonę weź po kacie łańcuckim, jako cię swatają. Ładna ona, zdrowa. Albo chirurgiem bądź, nastawiać potrafisz jak nikt! Od tatka lepiej! Niejeden się wyznał. – I po odczekaniu chwili zakończyła: – Nie bądź katem, Bartuś. Do ludzi ci trzeba.

Zamilkł nadąsany.

Nie rozmawiali więcej. Zamówili akuszerkę, zadatek zostawili i byli już prawie przy Kleparzu. Tu mieściła się większość kaciego majątku. Bo choć ojciec Rzepki i Bartka urzędował w miejskiej bramie, rakarstwem i psami zajmował się poza murami. Wygodny dom po rodzinie lepiej służył, niźli ciasne miejskie kąty. Zwłaszcza po ostatnim morze sprzed dziesięciu lat.

Doszli bramy floriańskiej, gdzie się kościół pod wezwaniem tegoż świętego znajdował, a Bartek wciąż się nie odzywał.

– Garnek cały? – zagaiła Rzepka.

– Cały – bąknął, jednak nieskory już do gwarzenia.

W milczeniu tymczasem szybciej wychwycili nagły tumult, jaki oto uczynił się przed bramami miasta. Szedł od orszaku, który cwałem pędził ku Łobzowie. A najwyraźniej konie kogoś stratowały, bo nieoczekiwanie cwał stracił na impecie, zastąpiony przeraźliwym kwikiem konia i jeszcze głośniejszym niewieścim piskiem.

Nim Rzepka się pomiarkowała, Bartek wręczył jej niesioną ducę pełną cennej zawartości i już go nie było. Rzuciła się w stronę wrzawy, ale wtem rozgorzała następna, od Łobzowa!

– Pali się! Ludzie! – Usłyszała nawoływanie i idąc za spojrzeniami tłumu dostrzegła dymy buchające gdzieś zza miasta od strony łobzowskich chat.

Zrobiło się niemałe zamieszanie. Zapomniano o jakichś poobijanych przechodniach, którzy nie zdołali zbiec przed królewskim orszakiem. Wszyscy teraz bali się pożaru, zwłaszcza, że wiatr zawiewał z zachodu.

– Co tam?! – Jakaś mieszczka spotkała kumę, a brnąca w tłumie Rzepka utknęła akurat obok.

– To się wreszcie stało – kuma tamtej prawiła tuż przy uchu Rzepki, przekrzykując harmider – że ta nowa czeska królowa, znaczy nasza – poprawiła się politycznie – odgrażała się, że jej w łobzowskim zamku jakuszkowa chata zasłania widok na Wawel, że podpalić ową każe! To i się ziściło! A klnę się, żem słyszała jak wygrażała, że to rozkaże, skoro król nie zaprzestanie zaniedbywania jej osoby! Co to drugą Niemką nie będzie, mówiła, żeby ją z Wawelu gonić jak ostatnią i po zamkach poślednich zamykać!

– Toć ona by podpalić jakuszkową chatę kazała?!

– Ani bym się nie zdziwiła!

– Kirje Elejzon!

Rzepka miała gdzieś królową i wszelkie orszaki. Chciała znaleźć brata, bo czuła, że młokos w nastroju był do sprowadzenia na siebie kłopotów.

Jednak nie ujrzała chłopaka. Dowiedziała się jedynie, że przy bramie ladacznica pokłóciła się z kochankiem i wpadła wprost pod konia. Poturbowaną jakiś miły młodzian zaprowadził do domu i tyle.

– Ladacznicę miły młodzian. – Rzepce coś tu źle brzmiało. Tym szybciej ruszyła w drogę, by upewnić się, że równie „miły młodzian” jej brat grzecznie wrócił do domu.

Niestety Bartek, choć w istocie do domu wrócił, to jednak nie do końca sam i…

– Rany boskie. – Rzepka zastygła w progu izby.

Na stole leżała kobieta, nad nią stał Bartek z katowskim tasakiem, obok ojciec ze szczypcami.

– Co czynicie?! – Zbladła i jak stała, tak zawarła na skobel drzwi sieni. – To Magda? – jęknęła, podbiegając do nieprzytomnej ciężarnej kobiety w żółtej sukni, jakie zwykły nosić ladacznice z ojcowskiego zamtuzu. – Magda! Magda, obudź się! Co ci, Madziu? Przecież… przecież ty rodzić masz… na dniach… już babka zadatkowana...

Chciała cucić ją, oprzytomnić jakoś, cały czas czując na sobie smętne spojrzenia ojca i brata. W oczach rozbłysły jej łzy. Poszukała pomocy u mężczyzn.

Bartek był przejęty, a ojciec stoicko obojętny na zdarzenie. Zupełnie nie pasowali do siebie, a najbardziej do kobiety leżącej na stole.

– Magda nie żyje – oznajmił drżącym z przejęcia głosem Bartek. – Wpadła pod pędzące konie. Doszła tu, ale przed chwilą wyzionęła ducha. I… ona…

– Ona nie może nie żyć! Ona ma rodzić…– Rzepka omal nie zemdlała.

Lecz Bartek nie miał czasu na gadanie. Przeprosił siostrę wzrokiem i jednym ruchem zadarł nieboszczce do góry sukienki.

Na ich oczach brzuch zmarłej poruszył się, jakby uwięzione w martwej matce dziecko chciało rozedrzeć jej powłoki i wydostać się na zewnątrz.

– Ono tam jest. Żyje. Dusi się. – Bartek zbliżył dłoń do brzucha brzemiennej i chwilę badał go.

Potem wymienili z ojcem spojrzenia i Bartek przymierzył nóż do ciała Magdy. Ciął lekko, ostrożnie, potem rozsunął skórę palcami, szukając coraz głębiej.

Rzepka zapomniała o chęci mdlenia, dołączając do ojca i brata w działaniu, które zdawało się wymykać im wszystkim spod kontroli. Fałdy skóry i powłoki, które spowijały dziecko były mocne, oni zaś tak bardzo bali się nie przeciąć za głęboko, nie zranić noworodka! W drżeniu, przerażeniu i w wielkim pośpiechu wręcz rozrywali powstały otwór, coraz bliżsi wydostania małej główki, za którą wreszcie poszła reszta ciałka.

Po chwili Rzepka miała w ramionach śliskiego i sinego noworodka, którego prędko odcięli od pępowiny. Kobieta chwyciła dziecko przez czysty wyschnięty fartuch. Otarła z mazi jego nosek i lekkim klepnięciem przywróciła do życia. Chłopiec nie zakwilił, ale skrzywił buzię i zakaszlał. Żył. Oddychał. I wydawał się zupełnie zdrowy.

Kat, jego syn i córka popatrzyli po sobie. Rzepka odruchowo zakołysała maleństwem. Oczy całej trójki były wielkie z przerażenia własnym czynem, a mokre od wzruszenia i radości.

Tak bardzo pochłonięci sprawą, dopiero teraz usłyszeli zamieszanie na podwórku. A potem Rzepka jęknęła na głośne walenie do drzwi.

– Otwierać z rozkazu króla! – rozległo się z podwórza.

– Nie – Rzepka szepnęła w rezygnacji. – Co myśmy uczynili?

Ale ojciec bez zmrużenia oka ruszył do sieni, odwalił zasuwę drzwi i majestatycznie zatarasował sobą wejście.

– Kacie, klęknijcie, król – oznajmił rycerz z zewnątrz, po czym ojciec w istocie nisko schylił czoła.

Rzepka słyszała kroki kogoś zmierzającego ku izbie, potem ojciec odstąpił progu i do środka wszedł dostojny, rosły mężczyzna w płaszczu zdobionym na brzegach złotem i podszytym futrem, spiętym na prawym ramieniu.

– Pokój wam. – Omiótł uważnym wzrokiem wnętrze izby. Jego usta pod obfitą brodą ścięła godna sytuacji powaga, a oczy zdradzały szczere strapienie.

Bartek ostatnim desperackim ruchem zaciągnął sukienkę na rozprute łono martwej. Potem pokłonił się dodatkowo, przepraszając całą swoją postawą.