Oleandrowy miecz - Tasha Suri - ebook + audiobook

Oleandrowy miecz ebook

Tasha Suri

4,4
52,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Olśniewające feministyczne arcydzieło Suri uderza jak stalowa pięść w aksamitnej rękawiczce. Po prostu wspaniałe."

Shelley Parker-Chan, autorka książki "Ta, która stała się Słońcem"

Bezwzględna księżniczka i potężna kapłanka spotykają się, aby napisać na nowo losy imperium. To zaciekła i bezkompromisowa feministyczna opowieść o przetrwaniu i rewolucji osadzona w przepięknym, wyjątkowym magicznym świecie"

S. A. Chakraborty, autorka "Miasta mosiądzu"

"Kameralne, złożone, magiczne studium imperium i ludzi miażdżonych przez jego krwawe tryby. Uwielbiałam ją."

Alix E. Harrow, autorka książki "The Once and Future Witches"

Niezwykłe osiągnięcie - każde zdanie zapierało mi dech w piersiach swoim artyzmem, a Malini i Priya skradły moje serce.

Samantha Shannon, autorka książki "Zakon Drzewa Pomarańczy"

"Przejmująca i wstrząsająca od samego początku."

R. F. Kuang, autorka książek "Wojna makowa" i "Babel"

Proroctwo bezimiennego boga okazało się jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Malini zdecydowała się sięgnąć po władzę. Choć u boku ma armię lojalnych ludzi, to bratobójczą, okrutną walkę będzie musiała stoczyć sama.

Prija, dotknięta magią kapłanka, marzy o tym, by uwolnić swój kraj od zarazy. Od śmiercionośnej choroby i równie śmiercionośnych rządów...ukochanej Malini.

Obie wybrały ucieczkę od siebie nawzajem, ale ich ścieżki są ze sobą splecione równie mocno, co ich przeznaczenia. Nieuchronne spotkanie zdaje się jedyną metodą, by ratować to, co obie kochają. Bez względu na cenę, jaką przyjdzie im za ten ratunek zapłacić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 687

Oceny
4,4 (30 ocen)
14
15
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malami877

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi sie podobal tom 2
30
Ani16

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka. Kolejny tom interesującej serii, historia z pomysłem
10
mksolan

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała kontynuacja, świetni bohaterowie a opisy ahiranyjskiej magii same w sobie zasługują na oddzielne 5 gwiazdek
10
iCate0

Dobrze spędzony czas

To było dobre, chociaż mi osobiście pierwszy podobał się trochę bardziej i łatwiej się go się go słuchało, ale jestem totalnie oczarowana tym światem i pod ogromnym wrażeniem, jak bardzo rozwinęła się autorka! Po skończeniu pierwszego tomu szybko wskoczyłam w drugi, bo bałam się, że dłuższa przerwa zadziała na niekorzyść, ale teraz płaczę wewnętrznie, bo musze czekać na wydanie i tłumaczenie trzeciego i o matko, to będzie długie czekanie, a oczekiwania będą ogromneeee!
10
Moni_123

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała.
10

Popularność




Książę, czy widziałeś kiedykolwiek dziewczynę bardziej czystą?

To pytanie nie było skierowane do Kartika, ale i tak je usłyszał. Główny kapłan Hemanth stał z głową nachyloną nisko do ucha młodego księcia. Mówił cicho, ale jego słowa się niosły. Nie można było nic na to poradzić. Hemanth miał dźwięczny i charakterystyczny głos – dobitny, ani nie głośny, ani nie łagodny, ale przenikliwy. Był to głos stworzony do mantr, pieśni, duchowego przewodnictwa. Do tego, by niczym wino do kielicha wlewać wiarę w nadstawione serce.

Książę i kapłan stali w ogrodach cesarskiej świątyni. Ponad nimi wśród drzew ćwierkały ptaki, a wiatr kołysał gałęziami. Wszystkie te odgłosy były zaledwie na tyle głośne, by maskować obecność Kartika: jego zaskoczenie, nierówny oddech i ruchy miotły, gdy strzepywał mgiełkę kurzu z wyłożonej marmurem ścieżki.

Cofnął się w cień muru i ścisnął mocno miotłę w dłoniach. Ledwo ważył się oddychać.

Główny kapłan znów się odezwał. Łagodnie. Pochlebczo. Położył młodemu księciu dłoń na ramieniu. Słowa docierały do uszu Kartika niczym liście spadające do nieruchomej wody, z cichym szmerem, po którym pojawiała się zmarszczka ruchu przebiegająca przez niego od stóp do głów.

– Ochronisz ją? Pokierujesz nią, by mogła zachować cnotę?

Kapłani często właśnie w taki sposób zadawali pytania; Kartik już się tego nauczył. Formułowali je w łagodny sposób, ale tak, że domagały się odpowiedzi wyrywanej ze szpiku kości rozmówcy, z krwi płynącej w głębi jego serca. Jak można było oczekiwać, młody książę pokiwał powoli głową, po czym powiedział:

– Tak. Oczywiście, że tak zrobię. Jakim byłbym bratem, gdybym nie ocalił jej przed zbrukaniem?

Kartik zaczekał, aż odejdą. Dokończył obowiązki w swoistym ekstatycznym otępieniu. Jego dłonie poruszały się pewnie, ale przed oczyma miał mozaikę świateł i barw. Szedł po świątynnej posadzce, wszystko postrzegając na nowo: piaskowiec ścian rzeźbiony w kwiaty i zwiewne, wydymające się na wietrze firanki wiszące we wszystkich drzwiach i niszach. Na każdej powierzchni widział wracające do niego echem słowa najwyższego kapłana, przepisane na nowo, przemienione, wołające do niego.

„Książę, czy widziałeś kiedykolwiek dziewczynę bardziej czystą?”

Kartik nie powinien był usłyszeć tych słów, nie powinien był ponieść ich ze sobą, wpisanych nieodwołalnie w jego umysł, równie promiennych i monotonnych jak śpiewana modlitwa. Jego umysł został jednak stworzony do przyjmowania wiedzy, tak mu przynajmniej mówiono. Gdy był chłopcem i uczniem w podrzędnej saketyjskiej świątyni matki bez twarzy, jego zdolność recytowania setek mantr i modlitw z pamięci – oraz Księgi Matek w całości – przyciągnęła uwagę głównego kapłana Hemantha, który postanowił wyrwać Kartika z dotychczasowego życia. Jego umysł przywiódł go tu, do Harsingharu, do spowitego jaśminem pałacu i cesarskiej świątyni, w której teraz służył.

Do ogrodu świątynnego, w którym młodzieniec szkolący się w prawidłach wiary mógł nieświadomie natknąć się na drugiego księcia, idącego u boku głównego kapłana, rozmawiającego z nim o samej cesarskiej księżniczce, i poczuć, jak rezonuje w nim prawda, której jeszcze w pełni nie rozumiał.

Była tu, teraz. W głównej sali świątynnej. Młoda księżniczka klęczała przed posągiem Diwjanśi. Wszystkich pięć matek płomienia – każda szlachcianka, która dobrowolnie spłonęła, oddała życie, by rozbić moc jakszów i zakończyć Epokę Kwiatów – było przedstawionych w sali modłów. Cztery z nich stały w półokręgu, a ich sylwetki wykonano ze złota: Ahamara otoczona długimi, rozpuszczonymi włosami, wijącymi się niczym płomień, Nanwiśi z ognistą gwiazdą rozkwitającą z czoła i rozłożonymi dłońmi, Suhana ze złamanym łukiem w rękach i uniesioną twarzą oraz Minakśi z obliczem spuszczonym w modlitwie i złożonymi dłońmi.

Diwjanśi stała pomiędzy nimi, wyższa, okazale wyrzeźbiona, ze srebrzystymi kwiatami ciągnącymi się wzdłuż rąk. Patrzyła przed siebie, dumna i piękna, ze spokojem na złotej twarzy. Księżniczka klęcząca u jej stóp pozostawała całkowicie w jej cieniu.

Dziewczyna przesunęła kwiecistą girlandę w stronę posągów matek. Wykonano ją wprawnie – przez środek każdego kwiatu przepleciono śnieżnobiałą nić i ściągnięto je ze sobą. Żółte i białe kwiaty jaśminu tkwiły pomiędzy ciężkimi różowymi różami. Tak często widział te róże pozostawiane w ofierze, że rozpoznał w nich kwiaty hodowane przez żonę cesarza w jej prywatnym ogrodzie.

Nawet w okolicy świątyni ludzie plotkowali. Zupełnie jakby nie wiedzieli, że ich głosy wlewają się przez okna. Piękność, nazywali ją. Pewnego dnia będzie łamała serca. Cesarz na pewno będzie ją bacznie obserwował.

On jednak nie słuchał plotek. Słuchał prawd i sekretów. Zachowywał je i uczył się z nich.

Nasłuchiwał teraz, gdy pochyliła głowę i szeptała do matek. Nie widziała go, stojącego w cieniu, wciąż ściskającego miotłę. On jednak widział ją. Słyszał ją i widział.

Właśnie wtedy – gdy był ledwie chłopcem – zaczął dostrzegać kształt przyszłości w sposób, do jakiego nie był zdolny nawet główny kapłan. I choć pytanie Hemantha nie zostało skierowane do niego, odpowiedział na nie w swoim sercu.

Nie. Nigdy w całym swoim dotychczasowym życiu nie widział dziewczyny bardziej czystej.

Jeździec wrócił z Ahiranji w dniu, w którym Malini pierwszy raz zobaczyła morze.

Przemieszczającej się armii towarzyszyła specyficzna woń końskich ciał, słoniowego łajna, spoconych ludzi i rozgrzanego przez słońce żelaza. Malini liczyła, że po tygodniach podróży się do niej przyzwyczai, ale tak się nie stało. Za każdym razem, gdy wiał wiatr i cienkie zasłonki otaczające jej rydwan zaczynały trzepotać, miała wrażenie, że czuje ją po raz pierwszy.

Wietrzyk niosący woń oceanu przebił się przez smród niczym lśniący nóż. Była to ostra nuta, gorzka od soli. Cesarzowa wyprostowała się w rydwanie, gdy poczuła jej dotyk na policzku. Wyciągnęła rękę, by odsunąć tkaninę i pozwolić podmuchowi swobodnie do niej dotrzeć.

Gdy zasłonka nie zakłócała jej już widoku, Malini przyjrzała się otaczającej ją armii: wojownikom ze Srugny z buzdyganami opartymi o barki; saketyjskim wasalom ze znakami lennymi widocznymi na szarfach i zwiniętymi biczami u bioder; Alorczykom z czakramami na nadgarstkach, jadącym przy dwaralskich łucznikach na białych ogierach o krwistoczerwonych siodłach, a także okalającym ją jej własnym paridźatdwipańskim siłom, odzianym w cesarską biel i złoto, z obnażonymi szablami lśniącymi w słońcu. Oto była jej armia, połączone wojska miast-państw cesarstwa, które pomogą jej obalić brata i przejąć tron. Jej tron, należący jej się z racji krwi i proroctwa.

Zaś ponad ich głowami dostrzegała cieniuteńką niebieską kreskę.

Morze.

Wiedziała, że w końcu je ujrzy. Jeszcze zanim Aditja o jeden raz za dużo odrzucił ich dziedzictwo, zanim Malini została nazwana cesarzową, garstka lordów wiernie udzielających poparcia Aditji zaplanowała, by ich siły spotkały się i podążyły w kierunku Dwarali, w miarę możliwości trzymając się trasy prowadzącej wzdłuż wybrzeża, po ziemiach władanych przez tych, którzy byli mniej lojalni wobec Ćandry. Zamierzali dotrzeć do Lal Qila, fortu położonego na skraju cesarstwa – wzniesionego po to, by powstrzymywał ataki ze strony nomadycznych Baburów i Dźagatajów, żyjących poza granicami imperium. Mieli nadzieję, że okaże się wystarczająco wytrzymały, by zatrzymać też Ćandrę.

Malini nie widziała powodu, by zmieniać plany, których opracowanie zajęło wiele czasu, a które sama pomagała tworzyć poprzez starannie podsuwane sugestie i przymilne listy w czasach, gdy jako księżniczka Paridźatdwipy pozostawała pod kontrolą Ćandry. Wciąż jednak czuła w głębi siebie dziwną satysfakcję, gdy patrzyła, jak jej armia rośnie, jak piechociarze i słoniowa kawaleria dołączają do nich po drodze, jak nowi lordowie witają ich na swoich ziemiach, przysięgają jej lojalność i otwierają swoje wioski oraz haweli przed ludźmi Malini, jak ich karmią i uzbrajają, jak posyłają swoich dziedziców i wojowników, by zasilili rosnące szeregi zmierzające do odległego Lal Qila.

Nawet konfrontacje z lordami podchodzącymi z większym wahaniem do pomysłu sprzymierzenia się z nią stanowiły swoistą przyjemność. Lubiła patrzeć, jak występują dumnie przeciwko niej, a później ich upór kruszy się, gdy widzą jej armię, jej sojuszników, jej niewzruszony uśmiech. To wszystko w znacznie większym stopniu niż jakiekolwiek pochlebstwa czy wyrazy czci było w stanie stępić odczuwany przez nią nieustannie głód, kotłujące się i palące pragnienie, które zdoła zaspokoić tylko śmierć Ćandry.

Tak wiele snutych od dawna planów wreszcie rozkwitało na jej oczach i nie służyły one Aditji, tylko jej samej. Po trudnej, zgoła niekończącej się pracy, jakiej wymagało ich opracowanie, teraz płynęły niczym siła natury, niczym fale, które pęcznieją i rosną; każda kolejna wynosiła ją coraz wyżej. Było to porywające.

Wpatrywała się w morze, zastanawiając się, czy gdyby była kobietą większej wiary, uznałaby ten widok za znak, że jej armia jest podobnie jak ono rozległa i niepowstrzymana. Że nic nie może stanąć jej losowi na drodze. Miała jednak bardziej pragmatyczną naturę.

Zinterpretowała zatem ten widok praktycznie. Wcześniej wpatrywała się w mapy cesarstwa i śledziła trasę oczyma oraz opuszkami palców, wiedziała więc, że dotrą do wybrzeża, gdy zostanie im zaledwie tydzień do granic Dwarali. Teraz już się tu znaleźli – mogli wdychać morską zieleń, czuli chłodny wietrzyk przenikający przez armię. Niektórzy zatrzymywali się i unosili śliskie od potu twarze, by poczuć chłód na skórze. Wkrótce będą w Dwarali, a później w Lal Qila. Niemal rozpoczął się kolejny etap w jej drodze do tronu.

Jej towarzyszka wydała z siebie ciche westchnienie.

– Widziałaś już kiedyś morze? – zapytała Malini. Czuła, jak Lata wykręca szyję, by dostrzec wodę ponad jej ramieniem. Cofnęła się, by jej to umożliwić.

– W pismach. Na ilustracjach w książkach. W sztuce. Ale nigdy osobiście. A... a ty, moja damo?

– Wiesz, że nie. – Malini odczekała jeszcze chwilę, po czym pozwoliła zasłonie opaść. – W Paridźacie jest pod dostatkiem rzek i jezior, ale cesarski mahal leży tak daleko od wybrzeża, jak to tylko możliwe.

– Szkoda, że nie możemy się zatrzymać i pozachwycać.

– Ludzie w końcu będą musieli odpocząć. Niewątpliwie wtedy będzie to możliwe. Może nawet uda nam się popływać. – Poczuła na sobie wzrok Laty. – Na pewno wszyscy odwrócą się z szacunkiem plecami, jeśli o to poproszę.

– Żartujesz sobie – stwierdziła Lata z powątpiewaniem.

– Najwyraźniej niezbyt wprawnie. Oczywiście, że nie zrobimy niczego podobnego.

Ale bardzo by chciała. Z tęsknotą i żalem pomyślała o Alori i Narinie. Siostrom jej serca spodobałoby się morze. Narina spacerowałaby wzdłuż wody, zanurzając w niej stopy jedynie do kostek i oburącz podtrzymując spódnicę. Zawsze zbyt przejmowała się swoim wyglądem, by posunąć się do czegokolwiek więcej. Alori weszłaby głęboko, wślizgnęłaby się w toń niczym ryba. W Alorze było równie wiele rzek jak w Paridźacie, a bracia nauczyli ją pływać na tyle, na ile sami umieli.

Tęsknię za wami, pomyślała, przemawiając do nicości zalegającej w ciszy jej serca. Zawsze będę za wami tęsknić.

W jej umysł wpłynęła, nieproszona, myśl o Prii, jak to się często zdarzało. Co pomyślałaby o morzu? Malini nie potrafiła wyobrazić sobie jej tutaj. W wyobraźni widziała ją taką, jaka była w lesie – zanurzoną do pasa w wodzie, z mokrymi, rozpuszczonymi włosami, miękką pod dłońmi Malini. Czuła dotyk jej warg na swoich.

Starannie schowała tę myśl, niczym skarb.

Gdy wieczorem rozstawiono jej namiot, nie było czasu na podziwianie wybrzeża, zresztą tak naprawdę Malini się tego nie spodziewała. Niemal czuła ulgę. Bez sióstr serca nie potrafiłaby poczuć tego, co powinna. Lepiej, żeby to doświadczenie pozostało w sferze marzeń.

Najstarsi – i najlojalniejsi – z paridźatdwipańskich wysoko urodzonych dołączyli do niej na wieczorny posiłek. Przyniesiono wino w karafkach z młotkowanej blachy i herbatę dla tych, którzy się nie odurzali: w małych kubkach, z dużą ilością mleka, cukru i kardamonu. Potrawy były proste, ale i tak znacznie bardziej wykwintne niż to, co otrzymywali żołnierze – świeże parathy, dhal gęsty od ghi i ryż obłożony cebulą usmażoną na ciemne, lśniące złoto.

Czasami zdarzały się specjalne dania, służące zaspokojeniu gustów różnych szlachciców. Tego wieczoru przyniesiono ostro przyprawione sabzi dla panów ze Srugny. Szczególnie cenił je sobie lord Prakasz, jeden z najstarszych obecnych, nigdy nieukrywający, że jest głęboko zakorzeniony w swoich tradycjach i przyzwyczajeniach.

Malini słuchała uważnie, gdy lord Mahesz, którego mianowała generałem swojej armii, informował ją o postępach w podróży. Utrzymywała niewzruszoną postawę i spokój, ledwo cokolwiek tknęła – nawet wino, choć łyk, który doniosła do ust, sprawił, że jej krew się rozgrzała. Lata siedziała w kącie namiotu. Obserwowała. Była jedyną kobiecą towarzyszką Malini, a mężczyźni sądzili, że jej obecność podyktowana jest kwestiami przyzwoitości.

Osobliwie niełatwo było utrzymywać obraz postępującej zgodnie z konwenansami cesarzowej wybranej przez proroctwo i boginie. Zwłaszcza podczas jedzenia. Widywała ojca po całkiem wielu wysączonych pucharach, w poplamionym stroju – tyle że jej ojciec był cesarzem, a Malini nie. Zatem jadła jak ptaszek, wiedząc, że naje się porządnie później, gdy zapadnie już zimna i głęboka noc, a ona i Lata będą mogły podzielić się jadłem przeznaczonym dla zwykłych żołnierzy: odrobiną marynowanego mango lub cebulą praktycznie nasączoną olejem, by wytrzymała długą podróż, oraz wyschniętą parathą, niezmiękczoną złocistym ghi, a do tego szybkim łykiem letniej herbaty, doprawionej tak lekką ręką, że w drodze do żołądka paliła niemal nieprzyjemnie.

– Widzę, że książę Rao znowu jest nieobecny – oznajmił lord Mahesz.

Nie mówił na tyle głośno, by inni wysoko urodzeni go usłyszeli.

– Ma swoje obowiązki – odparła Malini.

– Jak my wszyscy. Jednym z nich, najistotniejszym, jest właśnie to. Chwila na zadzierzgnięcie więzów. Na dyskusję. Musimy być zjednoczeni, cesarzowo. Dzięki takim chwilom stajemy się jednością. – Wskazał otaczających ich mężczyzn, skąpanych w miękkim świetle lamp.

Zabawnie było słyszeć, jak Mahesz mówi o więzi i jedności, podczas gdy sama Malini była w pełni świadoma, jak różni się od mężczyzn, których miała wokół siebie. Jak starannie musiała utrzymywać fasadę i jak odizolowana od nich się czuła. Byli dla niej przydatni i za to oczywiście ich lubiła. Ale nie byli Alori, Nariną czy Latą. Nie byli Priją. Nie wiedziała, jak ich kochać, jak szczerze ich kochać, i wcale tego nie chciała.

– Lordzie Maheszu, wiesz równie dobrze jak ja, dokąd chodzi książę Rao – odparła.

Wymienili spojrzenia. Nie przerywając kontaktu wzrokowego, Mahesz na nowo napełnił sobie puchar winem.

– Nie odbierz moich słów niewłaściwie, cesarzowo. Cieszy mnie, że może służyć pociechą księciu Aditji i doradzać mu. I ucieszyłbym się jeszcze bardziej, gdyby książę pozwolił czynić tak samo innym.

Mahesz był w Paridźacie potężną postacią; dzięki pradawnej pozycji swojej rodziny miał wielu szlachetnie urodzonych paridźackich sojuszników – jego przodek był świadkiem spłonięcia Diwjanśi oraz matek płomienia, które poszły w jej ślady. Od tamtego czasu ród słynął z militarnej biegłości i religijności.

Do tego Mahesz był zawsze lojalny wobec Aditji, nie Ćandry. Niezłomnie wspierał wizję, by Aditja przejął z powrotem porzucony przez siebie tron. Dzięki temu, że nie zgodził się poprzeć formy wiary wyróżnionej przez Ćandrę, Malini zyskała popleczników, na których w inny sposób nie mogłaby liczyć.

Wybrała go na generała ze wszystkich tych powodów. Jego obecność u jej boku dawała jej korzyści.

Niemniej sentyment, jakim darzył jej brata, wydawał się...

Cóż, nie do końca irytujący. Stanowił jednak potencjalny problem, nawet jeśli generał okazywał jej niezachwiany szacunek. Bo skoro nie mogła przejąć kontroli nad jego lojalnością i przywiązać go do siebie na stałe, szacunek na niewiele się zdawał.

– Znów próbowałeś do niego dotrzeć? – zapytała.

– Odrzucił moje towarzystwo. Tak samo jak każdego innego.

Oprócz Rao, zawisło niewypowiedziane w powietrzu. I oprócz samej Malini, rzecz jasna.

– Mój brat czuje się zagubiony – powiedziała. – Pragnie skupić się na swojej relacji z bezimiennym i odnaleźć dla siebie nową ścieżkę. Gdy już ją znajdzie, z pewnością z chęcią przywita towarzystwo dawnych przyjaciół i sojuszników.

– Może mogłabyś z nim porozmawiać, cesarzowo.

– Rozmawiam. I dalej będę rozmawiać.

A jeśli nie będzie chciał słuchać, pomyślała ponuro, cóż – do niczego go nie zmuszę.

Szmer tkaniny. Strażnik odsunął połę namiotu.

Jogesz, jeden z wojskowych kwatermistrzów zajmujących się zaopatrzeniem, wszedł do środka i skłonił się nisko. Był ubrany w prosty strój, turban i tunikę spiętą szarfą, ale nawet gdyby nie znała go z widzenia, pojedynczy czakram na nadgarstku i sztylet schludnie wsunięty w zwoje turbanu wyraźnie identyfikowałyby go jako pochodzącego z Aloru, a zatem lojalnego wobec Rao – zaś przez Rao lojalnego wobec niej.

– Szczerze przepraszam, że zakłócam spotkanie, cesarzowo i lordowie. – Blask lamp olejowych zamigotał na jego twarzy, gdy przekrzywił głowę w stronę Malini. – Przybył do ciebie pilny posłaniec.

Jej serce nagle uderzyło mocniej.

W jej służbie pozostawało wielu jeźdźców. Cesarzowa potrzebowała jeszcze więcej oczu i uszu niż księżniczka, zatem Malini dopilnowała, by jej siatka szpiegów i kurierów obejmowała całe cesarstwo. Nie było dnia, kiedy nie dochodziły jakieś wieści o przybywających lub odchodzących sojusznikach, przywożone przez ludzi na końskich grzbietach.

Lecz wśród tych jeźdźców znajdował się tylko jeden człowiek wierny Rao. I ten człowiek dostał zadanie, by odbyć jedną konkretną podróż.

Pilna wiadomość mogła oznaczać cokolwiek, absolutnie cokolwiek. A jednak, skoro powiadamiał o niej Jogesz, a nie któryś z pozostałych kwatermistrzów, poczuła w głębi siebie szarpnięcie nadziei.

– Zatem to tyle – oznajmiła, wstając.

Mahesz popatrzył na nią ponuro i również zaczął się podnosić.

Machnęła dłonią.

– Miłego posiłku. Nie ma potrzeby, żebyście przerywali z uwagi na mnie.

– Cesarzowo – powiedział Jogesz, pochylając z szacunkiem głowę – posłaniec znajduje się w towarzystwie księcia Rao. Mogę poprosić, żeby natychmiast przysłano go do ciebie...

– Nie trzeba. Zabierz mnie do nich. – Lepiej odbyć tę rozmowę w obecności Rao. Nauczyła się już, że kurierzy niezbyt dobrze reagują, gdy cesarzowa pobłogosławiona przez proroctwo odzywa się do nich bezpośrednio, a nie mogła zobaczyć się na osobności z Rao w swoim namiocie, nawet gdyby byli przy nich Lata i strażnicy.

Namiot wykorzystywany przez administrację wojskową był pełen ksiąg i rejestrów z wprawą owiniętych wonnymi tkaninami, dzięki czemu nie pleśniały w gorącu czy w deszczu i nie miały do nich dostępu owady. Gdy weszła do środka, zgromadzeni skłonili się pospiesznie, upuszczając papiery. Zignorowała poruszenie i odnalazła wzrokiem posłańca.

Najpierw ujrzała Rao, ubranego w wytworny książęcy strój uzupełniony o sztylety oraz czakramy, rozmawiającego z barczystym, bardzo nerwowo wyglądającym Alorczykiem.

Gdy ją dostrzegli, Rao skłonił się, a jeździec pospiesznie padł na ziemię, by przycisnąć do niej twarz.

– Wyprostujcie się – poleciła Malini im obu.

Zrobili to, choć kurier wciąż miał spuszczony wzrok.

– Jakie wieści? – zapytała Rao.

– Ahiranja ma nowe rządy. Regent nie żyje.

Dama Bhumika? – pomyślała. Prija? Miała nadzieję. Miała...

– Opowiedz mi, co się wydarzyło – poleciła posłańcowi.

Mężczyzna wydawał się zbyt onieśmielony, by się odezwać, więc Rao zmitygował go łagodnym, lecz stanowczym głosem:

– Powiedz cesarzowej.

Przekazał jej, że teraz w Ahiranji rządzili kapłani. Nie, świątynni starsi, jak dawniej, czy ludzie za takowych się uważający. W ich gronie znajdowały się dwie kobiety.

– Niektórzy powiadają, że najwyższa starsza była kiedyś żoną regenta – powiedział jeździec.

– Kto ci to mówił? – spytał Rao.

– Ludzie gadają. Kupcy i... mieszkańcy miasta. Podróżni na drodze.

– Nie widziałeś ich bezpośrednio?

– Nie. – Kurier zawahał się. – Ale...

– Kontynuuj – ponaglił go Rao.

Powiedział, że wszyscy wiedzą, że świątynni starsi naprawdę są tymi, za kogo się podają, ponieważ po przejęciu przez nich władzy las otaczający Ahiranję stał się dziwniejszy niż kiedykolwiek. Kurier słyszał historie o drzewach obracających się i wykręcających, jakby były świadome i obserwowały mijających je ludzi. Cesarz Ćandra najwyraźniej posłał tam grupkę zwiadowców, a potem kolejne, żeby sprawdzić szczelność ahiranyjskich granic. Sprzedawca owoców, regularnie opuszczający Ahiranję i wracający do niej, natknął się na kilkunastu martwych cesarskich żołnierzy nadzianych na ciernie grubością dorównujące ludzkiej ręce. Reszty w ogóle nie odnaleziono.

Sam jeździec nie dostrzegł żadnych śladów użycia przemocy. Widział jedynie Ahiranyjczyków żyjących tak jak wcześniej. Kupcy, których spotkał – zaledwie pełna wahania garstka, która zdecydowała się na wyjazd powodowana desperacją i koniecznością, a nie ochotą – przemieszczali się po Ahiranji bez przeszkód. Samemu kurierowi też oczywiście nic się nie stało. Dostrzegł jednak na ulicach nowych ludzi – nie żołnierzy regenta w paridźatdwipańskiej bieli i złocie, tylko grupki mężczyzn i kobiet w prostych, niedopasowanych pancerzach, uzbrojonych w sierpy i łuki zamiast w tradycyjne paridźatdwipańskie szable.

Malini wyczuwała, że Rao ją obserwuje. Nie znał całego zakresu jej więzi z Ahiranją, ale o części wiedział. Nikt, nawet Rao, nie dysponował całą wiedzą. Wiedział jednak, że ówczesną księżniczkę ocalili Ahiranyjczycy i że coś ją z nimi łączy.

– Dziękuję ci – powiedziała do kuriera. – Idź z Jogeszem, żeby wydał ci nagrodę.

Monety, ciepłe łóżko na noc i żywność. Ponadto Malini dopilnuje, by go obserwowano, bo chciała sprawdzić, czy przekaże tę informację również komuś innemu.

Gdy wróciła do swojego namiotu, przywołała Latę.

– Chcę, żebyś coś dla mnie napisała.

Gdy Lata szukała atramentu i papieru oraz zapalała świecę, Malini zaczęła szukać odpowiednich, politycznie właściwych słów, którymi potwierdzi swoje wsparcie dla Ahiranji oraz przekaże damie Bhumice, Prii i wszystkim ich sprzymierzeńcom, że nie zapomniała, co im obiecała, gdy już obejmie tron.

Oczywiście najlepszym akcentem, jaki mogła nadać słowom, były działania. Gdy już skończy ten list, wyśle wiadomości do sojuszników w Srugnie i na ziemiach graniczących z Ahiranją, namawiając do utrzymania silnych kontaktów handlowych z nowymi świątynnymi przywódcami. Być może las stał się jeszcze dziwniejszy, niż był wtedy, gdy go widziała – lecz jeździec nie wspominał nic o tym, by zagrażał komukolwiek oprócz ludzi Ćandry. Zatem zapewne wraz z całą swoją potęgą znajdował się pod kontrolą pani Bhumiki i Prii. Zaś przynajmniej Prii ufała. Nie była w stanie powstrzymać się przed tym w pełni.

Chciała przekazać Prii, że o niej nie zapomniała.

Ale zapomnienie lub pamiętanie Prii nie stanowiło kwestii politycznej. Tutaj w grę wchodziło jej serce, skorupa kwiatu, który nosiła na łańcuszku na szyi. Lśniącą zielenią w jej umyśle utrzymywało się wspomnienie, jak we dwie leżały przy wodospadzie, wpatrując się w siebie, gdy woda błyszczała w ciemnych włosach Prii i na jej uśmiechniętych ustach.

Powinna była odegnać tę myśl, ale nie zrobiła tego. Zamiast tego postanowiła, że znowu poprosi Rao o jego jeźdźca. Pośle tajemną wiadomość.

Jedną dla starszych w Ahiranji. I jedną... dla kogoś innego.

Lata napisała, co Malini jej poleciła. Ten list, wyszukanie formalny i nakreślony starannym, eleganckim pismem, przejdzie przed oczami wojskowego kwatermistrza i służących jej lordów.

Co innego list do Prii. Który chciała napisać własnoręcznie.

– Tę wiadomość również mogę dla ciebie sporządzić, moja pani – powiedziała Lata, gdy Malini wzięła atrament i papier.

– Tego nie ujrzą jutro lordowie.

Lata milczała, lecz było to milczenie wymowne. Sprawiło, że Malini roześmiała się cicho, a potem uniosła głowę.

– Wiem, że nie ma tu żadnych prawdziwych sekretów – powiedziała. – Ale w treści nie znajdzie się nic, co by ich zaniepokoiło, nawet gdyby wiadomość wpadła w ich ręce. Zresztą nawet cesarzowa może od czasu do czasu wysłać uprzejmy list do kogoś, z kim od dawna pozostaje w sojuszu.

Twarz myślicielki zrobiła się jeszcze posępniejsza. Podczas tej podróży spędziły razem wiele czasu. Znała serce cesarzowej lepiej niż ktokolwiek, choć Malini nie zdradzała wszystkiego, co się w nim kryje.

– Wśród rzemieślników i kobiet z Paridźatu krąży powiedzenie, które ryje się w brązie, złocie i kamieniu na posągach matek – powiedziała Lata. – Mówią, że gdy posąg zostaje wykuty, lśni tak promiennie, że każdy może na niego spojrzeć i ujrzeć boską matkę. Wszystko jednak matowieje wraz z padającym deszczem.

– Poetycko – mruknęła Malini.

– Cesarzowo – ciągnęła ciszej myślicielka – okala cię złota opowieść. Nie pozwól, by zmatowiała zbyt szybko.

Malini wróciła myślą do klęczących przed nią mężczyzn. Do słońca gorejącego nad głową. Do ich skandujących głosów: „Cesarzowa Malini. Matka Malini”.

– Zmatowieje tak czy inaczej – uznała. – Dlatego muszę zacząć snuć nowe opowieści, by zastąpić te wcześniejsze. Dopilnuj, by jeździec od Rao otrzymał list, gdy skończę. I daj mu dość monet, by zaskarbić sobie jego dyskrecję.

Lata już się dłużej nie spierała. Malini wiedziała, że nie powinna tego pisać.

Ale chciała.

Patrzyłam na morze – nakreśliła. I przypomniałam sobie opowieść o rzece. Oraz o rybie szukającej nowego świata na jej brzegu.

Pamiętam też opowieść o wieńcach. I o złych gwiazdach. O dwojgu ludzi, którzy znaleźlido siebie drogę.

Powiedz mi, też ją pamiętasz?

Każdy korzeń i każdy skrawek zieleni w ahiranyjskiej glebie śpiewały do niej. Słyszała tę pieśń cały czas – we śnie i na jawie. Czuła jej masę, jakby sama była tylko kończyną należącą do znacznie większej bestii, ogromnej istoty drzemiącej w drzewach Ahiranji, w jej ziemi.

Zamknęła oczy i czuła, jak słońce ciepłymi opuszkami muskało jej twarz przez gęsty baldachim liści i gałęzi. Odpryski chłodnego cienia rozbijały żar na kawałki. Nie musiała otwierać oczu, by odnajdywać drogę. Prowadziła ją pieśń. Gleba poddawała się jej krokom, falując niczym woda. Tędy, nuciła do niej. To tu znajdziesz to, czego szukasz.

– Jeśli nie będziesz patrzeć pod nogi, wejdziesz prosto w drzewo – skomentowała Sima.

Prija otworzyła oczy i zmierzyła przyjaciółkę spojrzeniem.

– Nie wejdę – odparła. – Nigdy.

– Oj, może nie, ale gdybyś weszła, byłoby śmiesznie. Nie powinnaś przypadkiem emanować świętością i władczością? Byłoby to bardzo trudne, gdyby przewróciła cię gałąź.

– Simo.

Ta wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

– Może po prostu na wszelki wypadek miej oczy otwarte.

Istotnie Prija powinna utrzymywać pewien wizerunek. Choć wiedziała, że dziś czeka ją brudna praca, ubrała się w czystą biel świątynnej starszej. Z powodów praktycznych przywdziała salwar kamiz z luźnej tkaniny wybielonej do barwy kości zamiast tradycyjnej długiej tuniki, a włosy spięła z tyłu głowy w wysoki, opleciony warkoczem kok, który ozdobiono tu i ówdzie paciorkami ze świętego drewna, tak samo, jak nosili się kiedyś świątynni starsi.

Co ciekawe, to Kritika zachęciła ją do przyjęcia takiego stylu. Niedługo po tym, jak pielgrzymi zaczęli przybywać falami do podnóża Hirany, prosząc nowe starsze o przewodnictwo, Kritika odciągnęła Priję na bok i poradziła jej, by ubierała się jak dawniej. „Pojawią się wierni pamiętający starszych, jak i ja ich pamiętam” – powiedziała. „Zaś dla reszty... musisz służyć za symbol, starsza Prijo. I musisz zapewnić im przewodnictwo”.

Prija z niepokojem podchodziła do pomysłu, że miałaby stanowić symbol. Z niepokojem podchodziła też do Kritiki i wszystkich dawnych buntowników, wcześniej służących jej bratu. Sama jednak wybrała tę ścieżkę, wybrała buntowników, którzy teraz nazywali się powiernikami masek, i wybrała tytuł starszej. Była zdecydowanie zbyt uparta, by zrobić coś innego, niż przyjąć to życie z szeroko otwartymi ramionami. Zaś jeśli dzięki odpowiedniemu strojowi wierni będą ronić łzy szacunku, znów poczują nadzieję i zaufają, że Prija i Bhumika zdołają rządzić nimi mądrze? Cóż, w takim razie Prija będzie nosić biel. I zrobi, co w jej mocy, by zachowywać się jak osoba, którą miała być.

Prija skierowała w kierunku Simy najsubtelniejszy i najbardziej przystający damie gest z rozległej kolekcji obelżywych znaków, jakie znała – na co Sima roześmiała się pod nosem – po czym wyprostowała się i z otwartymi oczyma kroczyła naprzód w sposób pozwalający jej, jak liczyła, emanować wdziękiem i pewnością siebie.

Wokół Prii i Simy wśród drzew szły inne postacie: kilkoro jednokrotnie zrodzonych byłych buntowników ze smugami magii kłębiącymi się we krwi i z sierpami w dłoniach, garstka żołnierzy z szablami oraz sześcioro mężczyzn i kobiet dawniej pełniących służbę w mahalu regenta, lecz teraz wykonujących rozmaite obowiązki dla dwóch świątynnych starszych Ahiranji. Miesiącami ćwiczyli wraz z Dźiwanem na dziedzińcu szkoleniowym mahalu, zamachując się buzdyganami i z pomocą sierpów siekąc sztucznych żołnierzy wykonanych z drewna i słomy. Sima udzieliła im nawet paru lekcji łucznictwa, a teraz niosła ze sobą łuk i kołczan ze strzałami. Wyglądała na tylko lekko zdenerwowaną, ale niektórzy z innych służących poszarzeli ze strachu. Było to zrozumiałe.

Przecież polowali na cesarskich żołnierzy.

Ganam, jeden z dawnych buntowników, skierował się ku niej. Miał na twarzy maskę, którą nosił, gdy walczył z rządami Paridźatczyków: drewniany owal na tyle duży, by zakrywać całą twarz, z topornie wyrzeźbionymi otworami dla oczu i ust. Nie powinna dostrzegać pytającego spojrzenia, jakie jej rzucał, ale wystarczająco dobrze odczytywała mowę jego ciała.

Prija pokręciła głową. Nie tutaj. Jeszcze nie.

Następnie skierowała uwagę z powrotem na glebę. Za jej pośrednictwem czuła przed sobą cesarskich żołnierzy.

Niektórzy zostali już nabici na ciernie. Bhumika przygotowała pułapkę. Miała dar do tego, co rosło powoli i było dziwne.

Zaś Prija, cóż...

Stanowiła użyteczne źródło gniewu.

– Teraz – oznajmiła.

Przeszli przez ostatni rząd drzew i znaleźli żołnierzy.

Walka była szybka i krwawa.

Prija starała się ujarzmić większość z nich, używając magii, ale jeden z mężczyzn, rozbrojony z miecza, przekradł się przez pnącza i spróbował ją chwycić. Z przyjemnością grzmotnęła go pięścią w twarz.

Sięgnął po nóż u pasa. Próbował wbić go jej w brzuch.

Właśnie dlatego, pomyślała, czując, jak wrze jej krew, jak puls dudni jej w uszach. Właśnie dlatego ich zabijasz. Łamiesz ich. Właśnie dlatego.

Gleba wciągała jego stopy głębiej. Coraz głębiej. Wciąż miał wolne dłonie, ale nie miało to już znaczenia. Prija z łatwością mogła atakować go pnączami i patrzeć, jak dusi się, wciągany pod ziemię.

Rozległ się gwizd i łupnięcie. Strzała przebiła mu gardło. Prija obejrzała się i zauważyła Simę, która z poszarzałą twarzą ściskała łuk.

– Paskudnie – stwierdził Ganam, prostując się. – Ale zadanie zostało wykonane. Starsza Prijo, co teraz?

Wrócili do domu.

Prija narzuciła na ramiona ciemną chustę, by ukryć swój strój, po czym zanurzyła się w otoczeniu towarzyszy w głębiny miasta. Niewidzialna w tłumie żołnierzy i powierników masek, mogła rozglądać się dookoła bez obaw, że zostanie rozpoznana i ludzie zaczną się przed nią kłaniać, okazywać jej cześć lub strach w sposób, od którego zęby mrowiły ją nieprzyjemnie.

Na ulicach Hiranaprasthy panował hałas i tłok. Co kawałek dawało się dostrzec stragany z żywnością, grupki bawiących się dzieci i ludzi przycupniętych w cieniu, by obserwować przechodniów. Miasto składało się ze zbitego pod stopami błota i jaskrawo pomalowanych stoisk oraz sklepików. Puste lampy zwisały z ganków, kołysząc się na łagodnym wietrze. Nocą zostaną do nich włożone świece i miasto rozbłyśnie niczym konstelacja gwiazd.

Od miesięcy Hiranaprastha była ledwie cieniem samej siebie, zniszczona przez brutalność i ogień. Ale budynki powoli naprawiano lub po prostu przywracano do stanu używalności. Gdy przemierzali ulice, Prija dostrzegła dom o częściowo zawalonej ścianie. Ktoś w poprzek dziury zawiesił sznurek paciorków z drewna i barwionego szkła. Światło słoneczne przelewało się przez szkło, sprawiając, że lśniło na zielono, niebiesko i różowo.

Prija obróciła się do Simy. Trąciła ją barkiem, by ściągnąć jej uwagę. W odpowiedzi przyjaciółka uśmiechnęła się nieśmiało. Jej twarz wciąż miała kolor popiołu, ale gdy zbliżali się do mahalu, kobieta zaczęła przypominać samą siebie.

– Jak się teraz czujesz? – spytała Prija.

– Och, w porządku – odparła Sima.

Było to tak jawne kłamstwo, że Prija niemal się roześmiała.

Nie zrobiła tego jednak. Nie chciała zranić uczuć Simy. Chciała ją pocieszyć.

– To w porządku, jeśli czujesz się... rozbita – mówiła Prija. – W związku z tym, że kogoś zabiłaś. Albo jeśli wciąż się trochę boisz. To naprawdę było przerażające.

Sima spojrzała na swoją dłoń i roześmiała się nerwowo.

– Chyba rzeczywiście trochę się bałam – przyznała. – I tak bardzo starałam się wyglądać na dzielną.

Prija znów ją trąciła. Wolałaby ją przytulić, lecz nie chciała zawstydzić jej przy towarzyszach.

– Naprawdę dobrze się spisałaś – zapewniła. – Zaufaj mi.

– Czy z biegiem czasu łatwiej jest odczuwać strach? – spytała Sima. – Czy w pewnym momencie zaczynasz wszczynać bójki i po prostu szukasz sposobu, żeby ignorować to wszystko, no wiesz...? – Machnęła niejasno ręką. – A może gdy jesteś tak potężna, przestajesz się bać?

Prija nie wiedziała, jak odpowiedzieć, że jej relacja ze strachem była skomplikowana już na długo przed tym, jak stała się trzykrotnie zrodzoną.

– To pomaga – przyznała. – Ale nie masz się czego obawiać, Simo. Masz mnie.

Przed nimi Ganam wykorzystywał swą potężną sylwetkę, żeby torować drogę w tłumie, i prowadził ich grupkę z powrotem do mahalu. Prija widziała już w oddali pałac majaczący nad niskimi zabudowaniami Hiranaprasthy. Przewyższała go wysokością jedynie Hirana – pradawna góra ze świątynią wznoszącą się na szczycie.

Ludzie nie zwracali na nich zbytniej uwagi, gdy widzieli ich w marszu, choć parę osób kiwnęło z szacunkiem głowami. W Hiranapraście patrole pracujące dla świątynnych starszych stały się równie powszednim widokiem, jak kiedyś żołnierze regenta. Były teraz po prostu elementem miejskiego życia wraz z jego rytmami, schematami i niebezpieczeństwami.

– Simo, specjalnie dla mnie dosłownie przestrzeliłaś człowiekowi gardło – rzekła Prija. – Masz w ogóle pojęcie, jaki to wyczyn? To wcale nie znaczy, że jesteś słaba... czy coś! Chciałam po prostu powiedzieć...

– Wiem, co chciałaś powiedzieć.

– Chronimy się nawzajem.

– Wiem – powtórzyła Sima, a jej uśmiech złagodniał do czegoś bardziej szczerego. Niemal wrócił jej też kolor na policzki. – Naprawdę coraz lepiej idzie mi z łukiem. Dźiwan będzie bardzo zadowolony.

– Zdecydowanie – zgodziła się Prija. – Zanim się zorientujesz, wyznaczy cię, żebyś szkoliła młodych.

Sima wzruszyła teatralnie ramionami.

– Nie groź mi tym.

Podeszły do głównego wejścia do mahalu.

– Wszyscy dobrze się spisaliście – oznajmiła Prija, gdy już znaleźli się wewnątrz. Zdjęła chustę i wytarła sobie twarz i szyję z resztek zaschniętego potu oraz krwi. – Ktoś z was wie, jaki jest skład następnego patrolu? Powinni sprawdzić, czy gdzieś nie kryje się więcej cesarskich żołnierzy.

– Zapytam Kritikę, kto się zgłosił – odparł Ganam. – I tak umówiłem się z nią, że dołączę do niej na Hiranie.

– Zatem ja porozmawiam z Dźiwanem – stwierdziła Prija.

Powiernicy masek byli ludźmi Kritiki, podobnie jak dawni żołnierze byli ludźmi Dźiwana, zaś równowaga władzy była zawsze... interesująca. Prija niezwykle cieszyła się, że Bhumice tak dobrze wychodzi łagodzenie napięć pomiędzy podzielonymi grupkami składającymi się na nowy, zebrany naprędce rząd Ahiranji. Sama nie miała zacięcia do tak intensywnej emocjonalnie, uciążliwej pracy.

– Ja porozmawiam z Dźiwanem – powiedziała Sima. – Ty musisz się umyć i przebrać. Czy wieczorem nie miałaś przyjmować ludzi na Hiranie? Nie możesz tak wyglądać. Wystraszyłabyś ich.

Rzeczywiście, później Prija powinna znaleźć się na Hiranie. Powinna witać wiernych i pomagać tym, których toczyło butwienie. Nakładać na nich dłonie i zamrażać chorobę w ich ciałach, by nie postępowała. By mogli żyć dalej.

Zaś jutro znowu wyruszy na patrol.

– Dziękuję – odrzekła Prija. Uśmiechnęła się do Simy i obróciła, zamierzając wrócić do swojego pokoju, by się przebrać. Zorientowała się jednak, że nogi niosą ją do sadu.

Tak rzadko zdarzały jej się teraz chwile, które mogła poświęcić samej sobie. I choć nie do końca mogła narzekać, nie potrafiła powstrzymać ochoty, by spędzić choć moment samotnie: przespacerować się pod drzewami, zerwać dojrzały owoc ze zwisającej nisko gałęzi i wypchnąć z głowy wspomnienie cesarskich żołnierzy oraz cesarskiej stali dzięki odprężeniu, jakie ją ogarniało, gdy trafiała w znajome miejsce.

Ledwo zdążyła znaleźć się w sadzie, gdy usłyszała głos wołający jej imię:

– Prija!

Podniosła wzrok.

– Rukh – powitała go, mrużąc oczy pod słońce. Siedział na wysokiej gałęzi, wychylony do przodu, by móc ją widzieć, i machał ręką, żeby zwrócić jej uwagę. – Co tam robisz?

– Nic. Rzucić ci figę?

– Tak – odparła. Rzucił owoc w dół, a ona złapała go jedną dłonią. Wgryzła się od razu w miąższ. Pomiędzy kęsami spytała: – Ukrywasz się, prawda?

– „Ukrywam się” to takie mocne słowa. Przywitałem się z tobą, co nie? Gdybym się ukrywał, siedziałbym cicho.

– Wiem, że nie ukrywasz się przede mną. Powinieneś być na treningu.

– Chcesz coś jeszcze? – zapytał Rukh z nadzieją. – Mogę wspiąć się na inne drzewo, jeśli wolisz. Dowolne.

– Dźiwan obedrze cię ze skóry.

– Nie ma szans. Jest na to zbyt miły. Każe mi tylko biegać dookoła dziedzińca.

Słowo „miły” zdaniem Prii nie opisywało dobrze Dźiwana, który był posępny, miał surową minę, nie uśmiechał się i zdawał się cały czas kręcić blisko Bhumiki lub zaganiać swoich uczniów jak owce. Nie spierała się jednak.

– Ganam wrócił – oznajmiła.

Oblicze Rukha wyraźnie się wypogodziło.

– Gdzie jest?

– Wybiera się właśnie na Hiranę.

– Idę się z nim zobaczyć – stwierdził zdecydowanie chłopak. – Może później mógłby mnie czegoś nauczyć. Wtedy Dźiwan nie byłby rozczarowany.

Rukh i Ganam kiedyś wspólnie należeli do buntowników. Chłopak przysiągł służyć Bhumice, a Prija ocaliła go przed śmiercią – takie więzi były trwałe. Jednak pomiędzy nim a Ganamem też zadzierzgnęło się coś wyjątkowego w czasie, gdy przebywali w mahalu, i Priję to cieszyło. Często natykała się na nich razem – Ganam cierpliwie pokazywał Rukhowi, jak walczyć sierpem, a ten z pełną koncentracją naśladował jego ruchy.

Prija westchnęła.

– Dźiwan i tak będzie rozczarowany, ale rób, jak chcesz.

Rukh zeskoczył z drzewa. Wyprostował się. Kiedyś był bardzo chudy i drobny, lecz nawet krótki czas na Hiranie dodał mu mięśni i złagodził wyraz twarzy. Stał się silniejszy i wyższy, a jego kręcone włosy były już na tyle długie, by niemal całkowicie zasłaniać liście wyrastające z głowy.

– Też pójdziesz?

Pokręciła głową.

– Miałam pracowity poranek.

– Wybierasz się do starszej Bhumiki?

– Tak planowałam. Wiesz może, jak się miewa nasza mała babcia?

– Padma nie wygląda już jak staruszka – oznajmił z silną przyganą. – Cóż. Zazwyczaj. Myślę, że nie płacze już tyle. Khalida mówiła, że Dźiwan zrobił jej drewnianą bransoletę, by mogła ją przygryzać, kiedy bolą ją dziąsła.

– To słodkie z jego strony. Czy istnieje jakiś powód, dla którego powinnam się zobaczyć z Bhumiką?

Rukh – który miał niepokojący zwyczaj wiedzieć absolutnie wszystko – odpowiedział:

– W gabinecie ma dla ciebie list. Od cesarzowej.

Chwila ciszy. Prija przełknęła ślinę, czując, jak galopuje jej serce.

– Nawet nie zamierzam pytać, skąd to wiesz.

– Pomagałem Khalidzie zajmować się Padmą. Zanieśliśmy małą do pani Bhumiki i wtedy go zobaczyłem – wyjaśnił. – Wiesz, co zawiera?

– Idź poszukać Ganama, bestyjko. Nie zdradzę Dźiwanowi, że cię widziałam, chyba że sam spyta.

Obróciła się i ruszyła spokojnym krokiem, aż chłopak – który ze śmiechem wykrzyczał podziękowania – potruchtał za nią.

Może niekoniecznie zaczęła biec, ale niewiele jej do tego brakowało.

Najpierw przeczytała oficjalny list wystosowany przez cesarzową do ahiranyjskich starszych. Leżał na widoku na biurku Bhumiki. Gabinet był niedostępny dla postronnych, ale Prija oczywiście miała klucz. Może Bhumika domyślała się, że w pewnym momencie jej siostra i tak trafi do środka i przejrzy dokumenty, postanowiła więc ułatwić jej życie. Często robiła takie drobne, rozważne gesty. Czasami Prija po powrocie do swojego pokoju natykała się na saszetki z ziołami do perfumowania ubrań lub posiłek zawinięty w kawałek płótna. Wiedziała wtedy, że Bhumika próbuje się nią opiekować, choć z powodu obowiązków nazbyt często musiały pozostawać z dala od siebie; były jak dwie zjawy, które nawiedzają to samo miejsce, ale ich ścieżki rzadko się krzyżują.

Obok oficjalnej wiadomości, oparty starannie o stosik książek, leżał list wyraźnie zaadresowany do Prii. Nie widniała na nim pieczęć cesarzowej, nie było żadnego znaku, że w ogóle pochodził od Malini. Ale Prija wiedziała.

To, że Malini posunęła się o krok dalej i naprawdę do niej napisała, że ujęła w zapisane atramentem słowa to, co wiązało je już na zawsze, było... cóż. Prija poczuła się miękka, krucha i oszołomiona głupotą cesarzowej.

Napisała o wieńcach. O Mani Arze i jej rzece. Wspomniała też inne opowieści o jakszach i śmiertelnikach.

– Nie mówiłam jej tego – wyszeptała Prija. Co oznaczało, że odkąd się ostatnio widziały, Malini przeczytała Mantry Brzozowej Kory. Czy nauczyła się tych historii dla Prii?

Dziewczyna nie mogła jej odpisać. Wiedziała to. Nieważne, jak subtelnymi środkami cesarzowa posłużyła się, żeby dostarczyć jej tę wiadomość – i, na duchy, miała nadzieję, że rzeczywiście były subtelne – Prija nie miała szans jej odpowiedzieć.

Mimo to zorientowała się, że siada przy biurku Bhumiki. Bierze czysty arkusz papieru. Kreśli słowa.

Tęsknię za Tobą – zaczęła.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

„Oleandrowy miecz” był dla mnie trudną książką do napisania i nigdy nie zdołałabym jej skończyć, gdyby nie pomoc, wsparcie i zwykła życzliwość całej armii ludzi, w tym mojej wspaniałej agentki Laury Crockett i całego zespołu w Triada US. Dziękuję całej ekipie w Orbit US i UK, zwłaszcza mojej niezwykłej redaktorce Prijance Krishun, Hillary Sames, Ellen Wright, Angeli Man, Jenni Hill, Nazii Khatun, Annie Jackson, Timowi Holmanowi, Bryn A. McDonald, Amy J. Schneider, Casey Davoren i Lauren Panepinto. Dziękuje Micah Epsteinowi za oszałamiająco piękną ilustrację okładkową. Dziękuję też zespołowi w Hachette Audio i lektorce moich audiobooków Shiromi Arserio.

Z pewnością o kimś zapomniałam, zatem do tej osoby: Dziękuję ci. Przepraszam. Kupię ci czekoladki na przeprosiny. Daj mi tylko znać, jakie lubisz.

Jestem wielką szczęściarą, że mam tak wspaniałych przyjaciół. Dziękuję wam wszystkim (wiecie, kim jesteście, mam nadzieję) za to, że byliście przy mnie. Zwłaszcza kompanom z placu boju i przyjaciołom z Londynu. Kieruję miłość i wdzięczność do mojej rodziny, która była dla mnie bardzo miła przez cały czas powstawania wstępnej wersji książki, choć zamieniłam się wtedy w gremlina. Szczególnie dziękuję mojej mamie. I jak zawsze dziękuję Carly. Jesteś tym, co mam najlepszego.

Dziękuję moim czytelnikom za to, że towarzyszyli mi w drugiej powieści w cyklu. Tak bardzo się cieszę, że tu jesteście. Mam nadzieję, że nie wywołałam w was nadmiernych urazów.

I na koniec dziękuję Asami, która w każdym calu była kotką pisarki i siedziała przy mnie każdej nocy, gdy pracowałam nad tą książką. Mam nadzieję, że jest ci ciepło i bezpiecznie w wielkim niebiańskim koszu dla kotów.

Jest wielokrotnie nagradzaną autorką dylogii „Księgi Ambhy” („Cesarstwo piasku” i „Kraina popiołu”) oraz epickiego fantasy „Jaśminowy tron”, którego kontynuacją jest „Oleandrowy miecz”.

Uczy pisarstwa, od czasu do czasu bywa bibliotekarką, posiada kota.

Zdobyła nagrodę imienia Sydneya J. Boundsa dla najlepszej debiutantki przyznawaną przez British Fantasy Society, została też nominowana do nagród Astounding Award i Locus Award za najlepszy debiut powieściowy.

Jej pierwszą książkę „Cesarstwo piasku” magazyn „Time” umieścił na liście najlepszych 100 powieści fantasy. Gdy nie pisze, Tasha lubi płakać przy serialach telewizyjnych, kupuje zbyt wiele notatników i zaspokaja swoje geekowskie pasje, czytając o historii Azji Południowej.

Mieszka wraz z rodziną w przeciętnie nawiedzonym domu w Londynie.

Copyright © 2021 by Natasha Suri Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2023

Wydanie I

ISBN 978-83-7964-986-0

Tytuł oryginału: The Oleander Sword

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta

Ilustracja na okładce, projekt okładki oraz mapa Szymon Wójciak

Ilustracje Paweł Zaręba

Tłumaczenie Piotr Kucharski

Redakcja Magdalena Stonawska

KorektaAgnieszka Pawlikowska

Skład wersji elektronicznej [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow