Olśnienie - Poul Anderson - ebook + audiobook + książka

Olśnienie ebook

Poul Anderson

3,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przetłumaczona na kilkanaście języków, uznana przez autora za jedną z pięciu najlepszych, jakie wyszły spod jego pióra.

Jeden z gigantów science fiction […] często się zastanawiałem, czy Olśnienie, przewidujące zachowania Homo tzw. sapiens, nie należy do gatunku non-fiction. -Arthur C. Clarke.

Pewnego dnia zatrzaśnięty w pułapce królik nagle pojął, jak się z niej wydostać. Znudzony tabliczką mnożenia chłopiec, bazgrząc na kartce esy-floresy, „odkrył” rachunek różniczkowy. Gospodyni domowa uświadomiła sobie, że jej życiu brak głębszego sensu, a w ośrodkach naukowych aż się zagotowało od nowych koncepcji i rewolucyjnych wynalazków…

Ziemia po raz pierwszy od kilkudziesięciu milionów lat wyszła z kosmicznego pola spowalniającego aktywność neuronową. Co czeka planetę, na której każda żywa istota doświadcza gwałtownego rozwoju inteligencji?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 226

Oceny
3,4 (16 ocen)
5
2
6
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Azura74

Całkiem niezła

Wciągająca wizja świata. Trochę nierówna fabuła i trzeba brać poprawkę na to jak dawno temu książka została napisana. Jednak wiele aspektów możliwych skutków tytułowego olśnienia daje do myślenia również w XXI wieku. Lektor audiobooka znakomity.
00
monikawa1

Całkiem niezła

Anderson bawi się konceptem co by było gdyby wszystkim stworzeniom na Ziemi nagle zwielokrotnił się iloraz inteligencji. Patrzy dość jednokierunkowo, więc pomysły w większości nie zaskakują, choć znalazło się też kilka nieoczywistych. Jednak całość trąci już mocno myszką i chętniej spojrzałabym na taką wersję przyszłości współczesnymi, bardziej uwrażliwionymi oczami.
00

Popularność




Dedykacja

Dla Karen, oczy­wi­ście

Rozdział 2

Peter Corinth wyszedł spod prysz­nica z grom­kim śpie­wem na ustach i zoba­czył, że She­ila smaży bekon i jajka. Uniósł jej mięk­kie brą­zowe włosy, poca­ło­wał ją w kark, a ona odwró­ciła się do niego z uśmie­chem.

— Wygląda jak anioł i gotuje jak anioł — oświad­czył.

— Hej, Pete — powie­działa — prze­cież ty ni­gdy…

— Ni­gdy nie potra­fi­łem zna­leźć słów — zgo­dził się. — Ale to szczera prawda, naj­droż­sza.

Pochy­lił się nad patel­nią i z bło­gim wes­tchnie­niem wcią­gnął w noz­drza zapach sma­że­niny.

— Mam prze­czu­cie, że to jeden z tych dni, kiedy wszystko idzie dobrze — powie­dział. — Odro­bina hubris1, przez którą bogo­wie nie­wąt­pli­wie ześlą na mnie Neme­zis. Ate2 zaś… Ger­tie, ta dziwka… wystrzeli z gru­bej rury. Ale ty to wszystko napra­wisz.

— Hubris, Neme­zis, Ate. — Jej sze­ro­kie gład­kie czoło prze­cięła malutka zmarszczka. — Pete, już wcze­śniej uży­wa­łeś tych słów. Co one zna­czą?

Zamru­gał. Dwa lata po ślu­bie wciąż był bar­dzo zako­chany w swo­jej żonie, a kiedy tak po pro­stu przed nim stała, jego serce ze szczę­ścia wywi­jało fikołki. Była łagodna, rado­sna, piękna i umiała goto­wać — ale nie miała w sobie nic z inte­lek­tu­alistki. Gdy odwie­dzali go przy­ja­ciele, sia­dała cicho z boku i nie brała udziału w roz­mo­wie.

— Dla­czego chcesz wie­dzieć? — zapy­tał.

— Tak się tylko zasta­na­wia­łam — odparła.

Wszedł do sypialni i zaczął się ubie­rać. Drzwi zosta­wił uchy­lone, aby sły­szała, co ma do powie­dze­nia na temat pod­staw grec­kiej tra­ge­dii. Pora­nek był zbyt piękny, by się roz­wo­dzić nad tak ponu­rym tema­tem, ale słu­chała uważ­nie, od czasu do czasu wtrą­ca­jąc jakieś pyta­nie. Gdy już się ubrał, uśmiech­nęła się i pode­szła do niego.

— Mój ty kochany nie­zgrabny fizyku — powie­działa. — Jesteś jedy­nym czło­wie­kiem, jakiego znam, który w gar­ni­tu­rze pro­sto z pralni wygląda, jakby przez tydzień spał w nim w samo­cho­dzie.

Popra­wiła mu kra­wat i wygła­dziła mary­narkę. Prze­cią­gnął ręką po swo­ich czar­nych wło­sach, zmierz­wił je nie­mi­ło­sier­nie i pod­szedł z nią do stołu kuchen­nego. Para uno­sząca się znad kubka z kawą osia­dła na jego rogo­wych oku­la­rach. Zdjął je i prze­tarł szkła kra­watem. Jego szczu­pła twarz ze zła­ma­nym nosem wyglą­dała bez nich zupeł­nie ina­czej — mło­dziej, może tylko na trzy­dzie­ści trzy lata, czyli tyle, ile fak­tycz­nie miał.

— Wpa­dłem na to zaraz po prze­bu­dze­niu — powie­dział, sma­ru­jąc masłem kanapkę. — Chyba mam cał­kiem nie­źle wyćwi­czoną pod­świa­do­mość.

— Mówisz o roz­wią­za­niu swo­jego pro­blemu? — spy­tała She­ila.

Przy­tak­nął, zbyt zaab­sor­bo­wany, aby się zasta­no­wić, co ozna­cza jej pyta­nie. Zazwy­czaj po pro­stu pozwa­lała mu mówić, w odpo­wied­nich miej­scach wtrą­ca­jąc „tak” lub „nie”, ale tak naprawdę nie słu­chała. Jego praca była dla niej czymś bar­dzo tajem­ni­czym. Cza­sami myślał sobie, że jego żona żyje w dzie­cię­cym świe­cie, któ­rego jesz­cze dobrze nie poznała, ale jest on dla niej pod­nie­ca­jący i dziwny.

— Pró­bo­wa­łem zbu­do­wać ana­li­za­tor fazowy rezo­nansu wią­zań mię­dzy­czą­stecz­ko­wych w struk­tu­rach kry­sta­licz­nych — powie­dział. — No, nie­ważne. Rzecz w tym, że od kilku tygo­dni tkwi­łem w miej­scu, pró­bu­jąc zapro­jek­to­wać obwód dzia­ła­jący tak, jak chcia­łem, i nic mi nie wycho­dziło. A dziś po pro­stu obu­dzi­łem się z pomy­słem, który może się spraw­dzić. Zasta­nówmy się…

Jego wzrok stra­cił ostrość. Jadł, nie czu­jąc smaku. She­ila zaśmiała się cicho.

— Dziś mogę wró­cić późno — powie­dział przy drzwiach. — Jeśli mój pomysł okaże się tra­fiony, to nie chciał­bym prze­ry­wać pracy, aż… Bóg wie jak długo. Zadzwo­nię.

— W porządku, kocha­nie. Uda­nego polo­wa­nia.

Kiedy wyszedł, She­ila jesz­cze przez chwilę się uśmie­chała. Pete był — cóż, po pro­stu miała szczę­ście i tyle. Ni­gdy spe­cjal­nie tego nie doce­niała, ale dzi­siej­szy pora­nek wyda­wał jej się jakiś inny. Wszystko było wyraźne i jasne, jak w górach, które jej mąż tak kochał.

Zmy­wa­jąc naczy­nia i sprzą­ta­jąc miesz­ka­nie, mru­czała coś do sie­bie. W gło­wie prze­su­wały się wspo­mnie­nia: małe mia­steczko w Pen­syl­wa­nii, w któ­rym dora­stała, col­lege o pro­filu eko­no­micz­nym i to, jak cztery lata temu przy­je­chała do Nowego Jorku, aby pod­jąć pracę w biu­rze firmy nale­żą­cej do przy­ja­ciół rodziny. Dobry Boże, jakże się nie nada­wała do takiego życia! Impreza za imprezą, chło­pak za chło­pakiem i cały ten szybko mówiący, zama­szy­ście gesty­ku­lu­jący, wystu­dio­wa­nie twardy, wszech­wie­dzący tłum, w któ­rym nie­ustan­nie musiała się mieć na bacz­no­ści. W porządku, poślu­biła Pete’a w rewanżu po tym, jak Bill nazwał ją idiotką i wyszedł — ale to już nie­ważne. Lubiła tego nie­śmia­łego cichego męż­czy­znę i teraz nie żało­wała tej decy­zji.

Pew­nie jestem nudna, powie­działa sobie, i dobrze mi z tym.

She­ila wio­dła zwy­kłe życie nie­pra­cu­ją­cej żony, nic szcze­gól­nie inte­re­su­ją­cego. Kil­koro przy­ja­ciół wpa­dało cza­sem na piwo i poga­wędkę, w nie­dzielę cho­dziła do kościoła — sama — Pete, agno­styk, spał wtedy do późna; waka­cje spę­dzali w Nowej Anglii albo w Górach Ska­li­stych; pla­no­wali, że w nie­od­le­głej przy­szło­ści będą mieli dziecko — czego chcieć wię­cej? Nie­gdyś wraz z przy­ja­ciółmi wyśmie­wała się ze sztampy i nudy miesz­czań­skiego życia; jed­nak teraz sama tak żyła, a dawni przy­ja­ciele zamie­nili tylko jedną rutynę na inną, stary zestaw slo­ga­nów zastą­pili nowym i ponie­kąd zatra­cili poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści.

She­ila zdu­miona potrzą­snęła głową. Dotąd nie śniła na jawie, to do niej nie­po­dobne. Nawet myśli miała jakieś inne niż zwy­kle.

Upo­rała się z domo­wymi obo­wiąz­kami i zajęła sobą. Zazwy­czaj przed lun­chem relak­so­wała się chwilę przy ulu­bio­nych powie­ściach kry­mi­nal­nych; potem robiła zakupy, cza­sem szła do parku, cza­sem odwie­dzała jedną z przy­ja­ció­łek. Wresz­cie przy­go­to­wy­wała kola­cję i cze­kała na Pete’a. Ale dzi­siaj…

Wzięła powieść detek­ty­wi­styczną, którą miała zamiar prze­czy­tać. Przez chwilę nie­zde­cy­do­wa­nie gła­dziła jaskrawą okładkę i pra­wie zabrała się do czy­ta­nia. Potem, krę­cąc głową, odło­żyła ją i pode­szła do zapcha­nej półki z książ­kami, wycią­gnęła nale­żący do Pete’a znisz­czony egzem­plarz Lorda Jima i wró­ciła na fotel. Póź­nym popo­łu­dniem uświa­do­miła sobie, że cał­kiem zapo­mniała o lun­chu.

Corinth spo­tkał w win­dzie Feliksa Man­del­bauma. Sta­no­wili rzadki w Nowym Jorku przy­pa­dek sąsia­dów z tego samego budynku, któ­rzy zostali bli­skimi przy­ja­ciółmi. She­ila, wycho­wana w atmos­fe­rze małego mia­steczka, nale­gała, aby poznać wszyst­kich miesz­kań­ców, przy­naj­mniej na ich pię­trze, a w wypadku Man­del­bau­mów Corinth bar­dzo się z tego cie­szył. Sarah była pulchną, cichą Haus­frau w wieku eme­ry­tal­nym, miłą, lecz nieco bez­barwną, za to jej mąż ule­piony był ze zgoła innej gliny.

Feliks Man­del­baum uro­dził się pięć­dzie­siąt lat temu w hała­sie i bru­dzie czyn­szó­wek na East Side. Życie nie szczę­dziło mu kop­nia­ków, jed­nak namięt­nie odda­wał ciosy. Wyko­ny­wał naj­róż­niej­sze prace, był obwoź­nym sprze­dawcą owo­ców, a w cza­sie wojny wykwa­li­fi­ko­wa­nym mecha­ni­kiem i agen­tem ope­ra­cyj­nym OSS, gdzie przy­da­wały się jego talenty języ­kowe i umie­jęt­ność doga­dy­wa­nia się z ludźmi. Jed­no­cze­śnie robił karierę jako dzia­łacz związ­kowy — zaczy­nał od naj­niż­szego szcze­bla i zaszedł bar­dzo wysoko w pracy, którą teraz wyko­ny­wał: ofi­cjal­nie peł­nił obo­wiązki sekre­ta­rza wyko­naw­czego miej­sco­wego związku, a w rze­czy­wi­sto­ści był „wyga­sza­czem pro­ble­mów”, któ­rego głos bar­dzo się liczył w radach naro­do­wych. Nie w tym rzecz, że był rady­ka­łem — mawiał, że poznał rady­ka­lizm od pod­szewki, co wystar­cza, aby znie­chę­cić doń każ­dego roz­sąd­nego czło­wieka. W isto­cie twier­dził, że jest jed­nym z ostat­nich praw­dzi­wych kon­ser­wa­ty­stów, a by się zakon­ser­wo­wać, trzeba się dosto­so­wać. Był samo­ukiem, jed­nak bar­dzo oczy­ta­nym, miłu­ją­cym życie bar­dziej niż kto­kol­wiek inny z kręgu Corin­tha, może poza Natem Lewi­sem.

— Dzień dobry — powie­dział Corinth. — Spóź­ni­łeś się dziś.

— Nie­zu­peł­nie.

Man­del­baum mówił szybko, z ostrym, nowo­jor­skim akcen­tem. Był niski, żyla­sty i siwo­włosy, w pomarsz­czo­nej twa­rzy ze śla­dami po ospie błysz­czały prze­ni­kliwe ciemne oczy.

— Obu­dzi­łem się z pew­nym pomy­słem. Z goto­wym pla­nem reor­ga­ni­za­cji. Zdu­mie­wa­jące, że nikt na to wcze­śniej nie wpadł. O połowę zmniej­szę papier­kową robotę. Wszystko sobie roz­ry­so­wa­łem.

Corinth smęt­nie pokrę­cił głową.

— Felik­sie, powi­nie­neś już wie­dzieć, że Ame­ry­ka­nie za bar­dzo kochają papier­kową robotę, aby oddać ci cho­ciaż jedną kartkę — powie­dział.

— Nie widzia­łeś Euro­pej­czy­ków — mruk­nął Man­del­baum.

— Wiesz co — powie­dział Corinth — to zabawne, że wpa­dłeś na ten pomysł aku­rat dzi­siaj. Przy­po­mnij mi, żebym cię póź­niej wypy­tał o szcze­góły, bo to wydaje się inte­re­su­jące. Ale cho­dzi o to, że ja też obu­dzi­łem się dziś z roz­wią­za­niem pro­blemu, który przez ostatni mie­siąc nie dawał mi spo­koju.

— Hm? — Man­del­baum przy­jął tę infor­ma­cję do wia­do­mo­ści, pra­wie można było zoba­czyć, jak obraca ją w rękach, wącha i odkłada na bok. — Dziwne.

Winda zatrzy­mała się na dole i tam się roz­stali. Corinth jak zwy­kle poszedł do metra. Nie miał samo­chodu — w tym mie­ście było to po pro­stu nie­opła­calne. Zauwa­żył, że w pociągu jest ciszej niż zwy­kle. Ludzie byli mniej hała­śliwi i zacho­wy­wali się jakoś spo­koj­niej, jakby byli pogrą­żeni w myślach. Ze ści­śnię­tym gar­dłem zer­k­nął do gazety, zasta­na­wia­jąc się, czy to już się zaczęło, ale nie zna­lazł w niej niczego szcze­gól­nie sen­sa­cyj­nego — może poza lokalną wia­do­mo­ścią o psie zamknię­tym na noc w piw­nicy, który jakimś spo­so­bem otwo­rzył zamra­żarkę, wycią­gnął z niej mięso i zacze­kał, aby się roz­mro­ziło. Gdy go zna­le­ziono, był obżarty po dziurki w nosie i nie posia­dał się ze szczę­ścia. Poza tym na całym świe­cie toczyły się różne walki i strajki, w Rzy­mie odbyła się komu­ni­styczna demon­stra­cja, czworo ludzi zgi­nęło w wypadku samo­cho­do­wym — słowa wyglą­dały, jakby prasy dru­kar­skie wyci­snęły z nich każdą, naj­mniej­szą nawet kro­plę krwi.

Corinth prze­mie­rzał trzy prze­cznice Man­hat­tanu dzie­lące go od Insty­tutu Ros­smana. Nie­znacz­nie uty­kał — w wypadku, w któ­rym zła­mał sobie nos, doznał kon­tu­zji pra­wego kolana. Uchro­niło go to wpraw­dzie przed służbą woj­skową, ale pro­sto z col­lege’u prze­nie­siono go do pracy przy Pro­jek­cie Man­hat­tan.

Skrzy­wił się na to wspo­mnie­nie. Hiro­szima i Naga­saki wciąż leżały cię­ża­rem na jego sumie­niu. Odszedł zaraz po woj­nie. Nie cho­dziło tylko o dokoń­cze­nie stu­diów ani o ucieczkę od taj­nych pro­jek­tów i małost­ko­wych intryg w ośrodku badań rzą­do­wych. Rej­te­rada do źle opła­ca­nego, ale zdro­wego życia aka­de­mic­kiego była ucieczką przed poczu­ciem winy. Stąd, jak przy­pusz­czał, wzięły się jego póź­niej­sze zaję­cia — Ato­mic Scien­ti­sts3, Uni­ted World Fede­ra­li­sts4, Pro­gres­sive Party5. Kiedy myślał, jak bar­dzo owe orga­ni­za­cje pod­upa­dły, gdy przy­wo­ły­wał szumne dekla­ra­cje z począt­ków dzia­łal­no­ści, że będą tar­czą bro­niącą świata przed sowiec­kim zagro­że­niem, zasta­na­wiał się, czy mimo wszystko naukowcy byli wtedy przy zdro­wych zmy­słach.

Czę­sto zada­wał sobie pyta­nie, czy wyco­fa­nie się w czy­stą naukę i pasyw­ność poli­tyczną — gło­so­wa­nie na pozba­wio­nych ener­gii demo­kra­tów i nic poza tym — miało wię­cej sensu. Nathan Lewis, otwar­cie okre­śla­jący się jako reak­cjo­ni­sta, był człon­kiem lokal­nego komi­tetu repu­bli­ka­nów, a jako rado­sny pesy­mi­sta wciąż pró­bo­wał coś napra­wiać; albo Feliks Man­del­baum, rów­nie reali­styczny jak Lewis, jego part­ner do sza­chów i dys­ku­sji, cze­ka­jący na osta­teczne utwo­rze­nie praw­dzi­wej Ame­ry­kań­skiej Par­tii Pracy, miał mnó­stwo nadziei i ener­gii. Przy nich Corinth czuł się dosyć blado.

A jestem młod­szy od nich obu!

Wes­tchnął. Co się z nim działo? Zapo­mniane sprawy i nie­zbyt przy­jemne myśli kłę­biły mu się w gło­wie, łączyły się w nowe łań­cu­chy brzę­czące upo­rczy­wie pod czaszką. I to wła­śnie wtedy, gdy udało mu się zna­leźć roz­wią­za­nie wła­snego pro­blemu.

Ta reflek­sja wysu­nęła się na pierw­szy plan. To także było nie­zwy­kłe — nor­mal­nie dość opor­nie zmie­niał tor myśle­nia. Szedł przed sie­bie z nową werwą.

Insty­tut Ros­smana był zlep­kiem kamieni i szkła, zaj­mo­wał pół kwar­tału i pośród swo­ich star­szych sąsia­dów nie­mal lśnił nowo­ścią. Znany był jako raj naukow­ców. Gro­ma­dzili się tutaj ludzie zewsząd, naukowcy o naj­róż­niej­szych spe­cja­li­za­cjach, przy­cią­gani nie tyle dobrą pen­sją, ile moż­li­wo­ścią swo­bod­nego pro­wa­dze­nia badań nad dowol­nie wybra­nymi zagad­nie­niami. Mieli tu do dys­po­zy­cji naj­lep­sze wypo­sa­że­nie i nie napo­ty­kali żad­nych prze­szkód ze strony ludzi, któ­rzy chcieli wyko­rzy­stać naukę w celach poli­tycz­nych bądź prze­my­sło­wych. Nie oby­wało się bez poli­ty­ko­wa­nia i kopa­nia doł­ków, ale było tego mniej niż na prze­cięt­nej uczelni; to był Insty­tut Badań Zaawan­so­wa­nych — może mniej zawi­łych a bar­dziej dyna­micz­nych, ale z pew­no­ścią było w nim wię­cej miej­sca. Lewis kie­dyś zacy­to­wał to Man­del­bau­mowi jako dowód kul­tu­ro­wej koniecz­no­ści ist­nie­nia klasy uprzy­wi­le­jo­wa­nej.

— Myślisz, że jaki­kol­wiek rząd sfi­nan­so­wałby coś takiego, a potem zosta­wił to na pastwę losu?

— W Bro­okha­ven6 robią to mniej wię­cej tak samo — odparł Man­del­baum, ale jak na jego moż­li­wo­ści nie był to zbyt prze­ko­nu­jący argu­ment.

Corinth ski­nął głową dziew­czy­nie ze sto­iska z gaze­tami w holu, poma­chał kilku zna­jo­mym i wes­tchnął ziry­to­wany powol­no­ścią windy.

— Szó­ste — powie­dział auto­ma­tycz­nie, gdy wresz­cie przy­je­chała.

— Wiem, panie Corinth — z uśmie­chem ode­zwał się win­dziarz. — Pra­cuje pan tutaj, zaraz… pra­wie sześć lat, zga­dza się?

Fizyk zamru­gał. Win­dziarz zawsze sta­no­wił dla niego część mecha­ni­zmu; wymie­niali zwy­cza­jowe uprzej­mo­ści, ale nie miało to żad­nego zna­cze­nia. Nagle Corinth dostrzegł w nim istotę ludzką, żyjący i jedyny w swoim rodzaju orga­nizm, część ogrom­nej bez­oso­bo­wej sieci, która osta­tecz­nie stała się całym wszech­świa­tem, do któ­rego sam nale­żał. Ale dla­czego w ogóle o tym myślę? — zdu­miony zapy­tał sam sie­bie.

— Widzi pan — powie­dział win­dziarz — zasta­na­wia­łem się nad czymś. Obu­dzi­łem się dzi­siaj i zaczą­łem się zasta­na­wiać, po co to robię, a jeśli chcę cze­goś wię­cej niż praca, pen­sja i… — Umilkł zakło­po­tany, gdy zatrzy­mali się na dru­gim pię­trze, aby wypu­ścić jed­nego z pasa­że­rów. — Zazdrosz­czę panu. Pan dokądś zmie­rza.

Winda dotarła na szó­ste pię­tro.

— Mógłby pan, no… zacząć uczęsz­czać na kursy wie­czo­rowe — pora­dził win­dzia­rzowi Corinth.

— Myślę, że tak zro­bię, sir. Gdyby był pan tak uprzejmy i coś mi pole­cił… Cóż, może póź­niej. Muszę już jechać.

Drzwi zasu­nęły się gładko, a Corinth ruszył mar­mu­ro­wym kory­ta­rzem do swo­jego labo­ra­to­rium.

Miał dwóch sta­łych współ­pra­cow­ni­ków, Johans­sona i Gru­ne­walda, poważ­nych mło­dych ludzi, któ­rzy pew­nie marzyli, że któ­re­goś dnia będą mieć wła­sne labo­ra­to­ria. Kiedy wszedł i zdjął płaszcz, oby­dwaj byli już na miej­scu.

— Dzień dobry.

— Pete, myśla­łem o czymś — gdy szef pod­szedł do swo­jego biurka, znie­nacka ode­zwał się Gru­ne­wald. — Mam pomysł na obwód, który może zadzia­łać.

— Et tu, Brute — wymam­ro­tał Corinth. Usiadł na stołku, pod­wi­ja­jąc pod sie­bie dłu­gie nogi. — Posłu­chajmy.

Roz­wią­za­nie Gru­ne­walda było bar­dzo zbli­żone do tego, co sam wymy­ślił. Johans­son, zazwy­czaj mil­czący, kom­pe­tentny i nic poza tym, przy­tak­nął ocho­czo, kiedy dotarły do niego wstępne zało­że­nia pomy­słu. Corinth prze­jął kon­trolę nad dys­ku­sją i przez pół godziny zapi­sy­wali kartki papieru enig­ma­tycz­nymi sym­bo­lami z dzie­dziny elek­tro­niki.

Ros­sman może nie­spe­cjal­nie inte­re­so­wał się powo­ła­nym przez sie­bie insty­tu­tem, ale czło­wiek z jego kon­tem ban­ko­wym mógł sobie pozwo­lić na altru­izm. Takie bada­nia poma­gały prze­my­słowi. Zbił for­tunę na meta­lach lek­kich, od suro­wej rudy począw­szy, na goto­wych pro­duk­tach skoń­czyw­szy. Przy oka­zji zaj­mo­wał się tuzi­nem innych inte­re­sów i cho­ciaż ofi­cjal­nie był już pra­wie na eme­ry­tu­rze, wciąż trzy­mał swoją wypie­lę­gno­waną rękę na pul­sie. Nawet bak­te­rio­lo­gia mogła się oka­zać uży­teczna — nie tak dawno temu za pomocą bak­te­rii udało się wyeks­tra­ho­wać ropę naf­tową z łup­ków ila­stych — a bada­nia Corin­tha nad struk­tu­rami kry­sta­licz­nymi mogły ozna­czać zysk dla meta­lur­gii. Gru­ne­wald roz­ko­szo­wał się wizją tego, co taki suk­ces ozna­czałby dla ich repu­ta­cji zawo­do­wej. Część obli­czeń, którą w wyzna­czo­nym dla ich zespołu cza­sie zamie­rzali wpu­ścić do kom­pu­tera, była gotowa już przed połu­dniem. Ryso­wali jesz­cze ele­menty potrzeb­nego obwodu.

Zadzwo­nił Lewis z pro­po­zy­cją wspól­nego lun­chu.

— Wcią­gnął mnie dziś wir pracy — powie­dział Corinth. — Chyba po pro­stu zamó­wię na górę kilka kana­pek.

— Cóż, mnie też dopa­dło. Jak­bym był na gór­skim spły­wie bez wio­sła — powie­dział Lewis. — Mia­łem nadzieję, że roz­mowa z tobą pomoże mi się upo­rać z pew­nym pro­ble­mem.

— Och, w porządku. Spo­tkamy się w sto­łówce?

— Jeśli chcesz po pro­stu zapeł­nić żołą­dek, to pew­nie tak.

Lewis sły­nął z trzy­go­dzin­nych lun­chów z winem i muzyką skrzyp­cową. Nabrał takich przy­zwy­cza­jeń, miesz­ka­jąc w Wied­niu, jesz­cze przed Anschlus­sem.

— Może być pierw­sza? Do tego czasu pospól­stwo już się nasyci.

— Okay.

Corinth odło­żył słu­chawkę i znów się pogrą­żył w chłod­nej eks­ta­zie swo­jej pracy. O pierw­szej trzy­dzie­ści uświa­do­mił sobie, że jest spóź­niony, i prze­kli­na­jąc, pognał do sto­łówki.

Kiedy Corinth napeł­nił swoją tacę, Lewis wła­śnie sado­wił się przy sto­liku.

— Wie­dzia­łem, że się spóź­nisz — wyja­śnił. — Co wzią­łeś? Pew­nie typowe sto­łów­kowe żar­cie: pies mie­lony z budą, filet z jeżowca, pie­czoną spe­cjal­ność szefa kuchni, pie­czo­nego szefa kuchni… zresztą nie­ważne. — Pocią­gnął łyk kawy i zamru­gał.

Nie wyglą­dał na deli­kat­nego: niski, kwa­dra­towy czter­dzie­sto­ośmio­la­tek o wyra­zi­stych oczach za gru­bymi szkłami bez opra­wek, łysy i zaczy­na­jący tyć. Był duszą każ­dego spo­tka­nia. Jed­nak osiem lat pobytu w Euro­pie zmie­niło jego zapa­try­wa­nia i utrzy­my­wał, że jego powo­jenne wizyty na Sta­rym Kon­ty­nen­cie miały cha­rak­ter wyłącz­nie gastro­no­miczny.

— Trzeba ci żony — powie­dział Corinth z zapa­łem neo­fity.

— Też tak sądzi­łem, bo moje liber­tyń­skie czasy zaczy­nają odcho­dzić w nie­pa­mięć. Ale nie­ważne. Już i tak za późno.

Lewis zaata­ko­wał krwi­sty stek.

— W tej chwili bar­dziej mnie inte­re­sują histo­lo­giczne aspekty bio­lo­gii — wymam­ro­tał z peł­nymi ustami.

— Mówi­łeś, że masz jakiś pro­blem.

— W dużej mie­rze cho­dzi o moich asy­sten­tów. Wszy­scy są dziś pode­ner­wo­wani, a młody Roberts ma jesz­cze bar­dziej wariac­kie pomy­sły niż zazwy­czaj. Ale taka jest moja praca. Mówi­łem ci o tym, prawda? Badam neu­rony. Pró­buję utrzy­mać je przy życiu w róż­nych sztucz­nych śro­do­wi­skach i obser­wuję, jak ich wła­ści­wo­ści elek­tryczne zmie­niają się w zależ­no­ści od warun­ków. Mam różne wycinki z róż­nych tka­nek — taka zmo­dy­fi­ko­wana metoda Lind­ber­gha-Car­rela7. Szło nam cał­kiem nie­źle, a dzi­siaj, przy ruty­no­wej kon­troli, wyniki oka­zały się zupeł­nie inne. Więc spraw­dzi­łem wszyst­kie jesz­cze raz — każda próbka się zmie­niła!

— Hm? — Corinth uniósł brwi i przez chwilę żuł bez słowa. — Coś nie tak ze sprzę­tem?

— Nic nie zna­la­złem. Żad­nej róż­nicy — poza samymi komór­kami. Mała, ale zna­cząca zmiana. — Lewis zaczął mówić szyb­ciej, coraz bar­dziej pod­eks­cy­to­wany. — Wiesz, jak dzia­łają neu­rony? Jak kom­pu­ter cyfrowy. Neu­ron jest sty­mu­lo­wany przez… no, przez sty­mu­lant, wysyła sygnał, a potem przez krótki czas jest nie­ak­tywny. Następny neu­ron w ner­wie odbiera sygnał i potem też jest na krótko dez­ak­ty­wo­wany. No i dziś się oka­zało, że wszystko się plą­cze. Czas nie­ak­tyw­no­ści jest o dobrych kilka mikro­se­kund krót­szy… powiedzmy, że cały układ reaguje wyraź­nie szyb­ciej niż nor­mal­nie. A same sygnały też są moc­niej­sze.

Corinth przez chwilę tra­wił infor­ma­cję, a potem ode­zwał się ostroż­nie:

— Wygląda na to, że tra­fi­łeś na coś dużego.

— Więc co jest przy­czyną? Pożywka i apa­ra­tura są takie same jak wczo­raj, mówię ci. Dostaję fioła, pró­bu­jąc usta­lić, czy to poten­cjalna Nagroda Nobla, czy tylko kiep­ska tech­nika!

Bar­dzo powoli, jakby umysł wzdra­gał się przed przy­ję­ciem nie­ja­snej hipo­tezy, Corinth nabrał tchu.

— Dziwne, że stało się to aku­rat dzi­siaj.

— Hm?

Lewis pode­rwał głowę, a Corinth wyłusz­czył mu swoje spo­strze­że­nia.

— Bar­dzo dziwne — zgo­dził się bio­log. — A ostat­nio nie było żad­nych wiel­kich burz — ozon sty­mu­luje mózg — jed­nak moje kul­tury i tak są izo­lo­wane w szkle… — Jego oczy bły­snęły.

Corinth rozej­rzał się.

— Halo, tam jest Helga — powie­dział. — Cie­kawe, dla­czego tak późno? Hej, tutaj!

Wstał, macha­jąc ener­gicz­nie, a Helga Arnul­fsen wzięła tacę i przy­sia­dła się do ich sto­lika.

Była wysoka, smu­kła i przy­stojna, dłu­gie blond włosy przy­le­gały do kształt­nej głowy, jed­nak coś w jej spo­so­bie bycia — bez­oso­bowa ener­gia, powścią­gli­wość, a może jedy­nie nie­ko­bieca szorst­kość mowy i ubioru — spra­wiało, że była mniej atrak­cyjna, niż mogłaby być. Zmie­niła się od sta­rych cza­sów, od wojny, pomy­ślał Corinth. Robił dok­to­rat w Min­ne­so­cie, a Helga stu­dio­wała tam dzien­ni­kar­stwo. Dobrze się razem bawili, jed­nak był zbyt mocno i zbyt bez­na­dziej­nie zako­chany w swo­jej pracy i innej dziew­czy­nie, aby myśleć o niej poważ­nie. Póź­niej kore­spon­do­wali ze sobą, a dwa lata temu zała­twił jej pracę w sekre­ta­ria­cie insty­tutu. Była teraz asy­stentką dyrek­tora admi­ni­stra­cyj­nego i dosko­nale sobie radziła.

— Rany, co za dzień! — Mocną, szczu­płą dło­nią przy­gła­dziła włosy i uśmiech­nęła się do nich ze znu­że­niem. — Wszy­scy mają kło­poty i wszy­scy zwa­lają je na mnie. Ger­tie się wście­kła…

— Hm? — Corinth spoj­rzał na nią tro­chę zanie­po­ko­jony. Liczył na to, że ta wielka maszyna licząca roz­wiąże dziś jego rów­na­nia. — Co się dzieje?

— To wie­dzą tylko Bóg i Ger­tie, ale żadne z nich nie ma nic do powie­dze­nia. Allan­bee dziś rano wyko­nał ruty­nowy test i wynik oka­zał się błędny. Błąd jest nie­wielki, ale to wystar­czy, żeby odbiło wszyst­kim, któ­rzy potrze­bują pre­cy­zyj­nych odpo­wie­dzi. Od tego czasu pró­buje dociec, w czym rzecz, ale na razie bez powo­dze­nia. I musia­łam uło­żyć nowy gra­fik!

— Bar­dzo dziwne — mruk­nął Lewis.

— Potem różne przy­rządy, zwłasz­cza w sek­cjach fizyki i che­mii, lekko powa­rio­wały. Pola­ry­metr Mur­chin­sona wyka­zał błąd rzędu… och, coś strasz­nego, jakaś jedna dzie­siąta pro­centa czy coś takiego, nie wiem.

— Naprawdę? — Lewis pochy­lił się, wysu­wa­jąc szczękę. — Więc może to nie moje neu­rony, tylko instru­menty szwan­kują… nie, nie­moż­liwe. Nie w takim stop­niu. To musi być coś w samych komór­kach. Ale jak mam to zmie­rzyć, jeśli wszyst­kie narzę­dzia wysia­dają? — Z pło­ną­cym wzro­kiem rzu­cił jakieś siar­czy­ste nie­miec­kie prze­kleń­stwo.

— Wielu chłop­ców przy­szło ze śmia­łymi nowymi pro­jek­tami, wszy­scy naraz — dodała Helga. — Natych­miast chcą dostępu do takich rze­czy jak ta wielka wirówka i dostają szału, kiedy im mówię, że muszą zacze­kać na swoją kolej.

— Wszy­scy aku­rat dzi­siaj, hm? — Corinth ode­pchnął deser i wycią­gnął papie­rosa. — „Zdziw­niej i zdziw­niej, powie­działa Ali­cja”8. — Oczy mu się roz­sze­rzyły i gwał­tow­nie mach­nął ręką. — Nat, zasta­na­wiam się…

— O czym wy mówi­cie? — zapy­tała Helga.

— A, o takich tam — odparł Corinth.

Koń­czyła lunch, a on mówił. Lewis wydmu­chi­wał kłęby dymu, sie­dział i się nie odzy­wał, zamknięty w sobie.

— Hm. — Helga postu­kała w blat dłu­gim, nie­po­ma­lo­wa­nym paznok­ciem. — Brzmi inte­re­su­jąco. Wszyst­kie komórki ner­wowe, łącz­nie z tymi, które mamy w gło­wach, nagle przy­spie­szyły?

— To jesz­cze bar­dziej oczy­wi­ste — powie­dział Corinth. — To może być, bo ja wiem, feno­men elek­tro­che­miczny? Skąd mam wie­dzieć? Nie szu­kajmy za daleko, dopóki tego nie spraw­dzimy.

— Tak. Zosta­wię to wam. — Helga zapa­liła papie­rosa i zacią­gnęła się głę­boko. — Przy­cho­dzi mi na myśl kilka oczy­wi­stych rze­czy do spraw­dze­nia — ale to wasza działka.

Odwró­ciła się i posłała Corin­thowi łagodny uśmiech zare­zer­wo­wany tylko dla kilku ludzi.

— À pro­pos, co u She­ili?

— Dobrze, dobrze. A co u cie­bie?

— W porządku. — W jej odpo­wie­dzi pobrzmie­wał smu­tek.

— Musisz do nas kie­dyś wpaść na kola­cję. — Pro­wa­dze­nie zdaw­ko­wej kon­wer­sa­cji, pod­czas gdy umysł był zajęty nowym pro­ble­mem, nie sta­no­wiło wysiłku. — Nie widzie­li­śmy się od dość dawna. Jeśli chcesz, przy­pro­wadź swo­jego nowego chło­paka, kim­kol­wiek on jest.

— Jima? A, jego. Rzu­ci­łam go w zeszłym tygo­dniu. Ale przyjdę, jasne. — Pod­nio­sła się. — Wra­cam do kie­ratu, kole­dzy. Do zoba­cze­nia.

Corinth zer­k­nął za nią, gdy szła w stronę kasy.

— Cie­kawe, dla­czego nie może się z nikim zwią­zać. Jest ładna i inte­li­gentna — wymam­ro­tał nie­mal wbrew sobie. Jego myśli pędziły dziś we wszyst­kich kie­run­kach.

— Nie chce — odparł krótko Lewis.

— Nie, pew­nie nie. Odkąd pozna­li­śmy się w Min­ne­apo­lis, zmie­niła się, zro­biła się jakaś zimna. Dla­czego?

Lewis wzru­szył ramio­nami.

— Myślę, że wiesz — powie­dział Corinth. — Zawsze lepiej niż kto­kol­wiek inny rozu­mia­łeś kobiety. A ona chyba cię lubi.

— Rozu­miemy się — stwier­dził Lewis. — I oboje umiemy trzy­mać język za zębami.

— Dobrze, dobrze — zaśmiał się Corinth. Wstał. — Wra­cam do labo­ra­to­rium. Nie zno­szę grze­ba­niny przy ana­li­za­to­rze fazo­wym, ale cała ta sprawa… — Zamilkł na chwilę. — Wiesz co, poga­dajmy z innymi i podzielmy prace, co? Każdy spraw­dzi coś innego. W takiej sytu­acji nie potrwa to długo.

Lewis kiw­nął głową i wyszedł za nim.

Do wie­czora wyniki były gotowe. Gdy Corinth na nie popa­trzył, ogar­nął go chłód. Nagle poczuł się mały i bez­radny.

Zja­wi­ska elek­tro­ma­gne­tyczne ule­gły zmia­nie.

Zmiana nie była wielka. Wielki był sam fakt, że to, co powinno sta­no­wić wieczne i nie­zmienne obli­cze natury, zmie­niło się na tyle, że setki sys­te­mów filo­zo­ficz­nych runęły w gruzy. W sub­tel­no­ści pro­blemu było coś ele­men­tar­nego. Jak doko­nać ponow­nego pomiaru pod­sta­wo­wych czyn­ni­ków, skoro zmie­niły się same czyn­niki?

Były pewne spo­soby. We wszech­świe­cie nie ma sta­łych abso­lut­nych, wszystko wokół ist­nieje w zależ­no­ści od cze­goś. Pewne dane zmie­niły się jed­nak zna­cząco w sto­sunku do innych.

Corinth pra­co­wał nad usta­le­niem sta­łych elek­trycz­nych. Dla metali były takie same albo nie­mal takie same jak przed­tem. Wyraź­nie zmie­niły się jed­nak rezy­styw­ność i prze­ni­kal­ność izo­la­to­rów — stały się nieco lep­szymi prze­wod­ni­kami.

Z wyjąt­kiem urzą­dzeń pre­cy­zyj­nych, jak kom­pu­ter Ger­tie, zmiana cha­rak­te­ry­styk elek­tro­ma­gne­tycz­nych nie była zna­cząca. Za to zło­żony i sub­tel­nie zrów­no­wa­żony mecha­nizm znany czło­wie­kowi jako żywa komórka zmie­nił się bar­dzo wyraź­nie. Naj­bar­dziej zaś zmie­nił się neu­ron, naj­bar­dziej roz­wi­nięta i wyspe­cja­li­zo­wana ze wszyst­kich komó­rek — a zwłasz­cza róż­no­rodne neu­rony w ludz­kiej korze mózgo­wej. I tutaj zmiana była odczu­walna. Drobne impulsy elek­tryczne, dzięki któ­rym funk­cjo­nuje sieć neu­ronowa, prze­pły­wały gwał­tow­niej, bar­dziej inten­syw­nie.

Być może był to dopiero począ­tek zmian.

Helga zadrżała.

— Potrze­buję drinka — oznaj­miła. — I to bar­dzo.

— Znam pewien bar — powie­dział Lewis. — Wpadnę na jed­nego i dotrzy­mam ci towa­rzy­stwa, potem wrócę jesz­cze popra­co­wać. A co z tobą, Pete?

— Jadę do domu — odparł fizyk. — Baw­cie się dobrze. — W jego sło­wach nie było entu­zja­zmu.

Wyszedł, led­wie świa­dom, że jest ciemno i bar­dzo późno. To, co się dziś zda­rzyło, dla nie­któ­rych jego kole­gów było zapewne czymś nowym, cudow­nym i eks­cy­tu­ją­cym; Corinth jed­nak nie mógł się powstrzy­mać od myśli, że może wszech­świat zamie­rza jed­nym bez­tro­skim ruchem pozbyć się całego ludz­kiego gatunku. A jaki będzie efekt w odnie­sie­niu do ludz­kiego ciała…?

Chyba zro­bili wszystko, co było moż­liwe w tej chwili. Spraw­dzili tyle, ile się dało. Helga powia­do­miła Biuro Norm w Waszyng­to­nie. Dowie­działa się tam, że kilka innych labo­ra­to­riów z róż­nych punk­tów kraju także donio­sło o wystą­pie­niu ano­ma­lii. Dopiero jutro, pomy­ślał Corinth, zacznie się o tym mówić.

Na zewnątrz — w Nowym Jorku nocą — pra­wie nic się nie zmie­niło, może tylko było odro­binę ciszej niż zazwy­czaj. Kupił gazetę na rogu i zaczął ją prze­glą­dać. Mylił się, czy rze­czy­wi­ście dostrze­gał tam sub­telną róż­nicę — zda­nia miały w sobie coś oso­bi­stego, były bar­dziej lite­rac­kie. Prze­szły przez zaporę korek­tor­ską, ponie­waż sam korek­tor się zmie­nił i nie zda­wał sobie z tego sprawy? Nie zna­lazł tam wzmianki o wiel­kiej przy­czy­nie, odkry­cie było zbyt duże i zbyt świeże, w prze­ci­wień­stwie do sta­rych spraw — wojen, zamie­szek, podej­rzeń, stra­chu, nie­na­wi­ści i chci­wo­ści w roz­pa­da­ją­cym się, cho­rym świe­cie.

Nagle do niego dotarło, że gęsto zadru­ko­waną tytu­łową stronę „Timesa” prze­czy­tał w jakieś dzie­sięć minut. Wepchnął gazetę do kie­szeni i poszedł do metra.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

hubris (gr.) — aro­gancka duma. [wróć]

Ate — w mito­lo­gii grec­kiej córka Zeusa i bogini nie­zgody Eris; uoso­bie­nie zaśle­pie­nia pro­wa­dzą­cego do zbrodni i kary za złe czyny. [wróć]

Emer­gency Com­mit­tee of Ato­mic Scien­ti­sts (ECAS), zało­żony w 1946 r. przez Alberta Ein­ste­ina i Leó Szilárda, miał za zada­nie uświa­da­miać opi­nię publiczną o zagro­że­niach zwią­za­nych z roz­wo­jem broni nukle­ar­nej i pro­pa­go­wać jej poko­jowe użyt­ko­wa­nie. [wróć]

Uni­ted World Fede­ra­li­sts — powstała w 1947 r. ogól­no­ame­ry­kań­ska orga­ni­za­cja nale­żąca do świa­to­wego ruchu fede­ra­li­stycz­nego. [wróć]

(Uni­ted Sta­tes) Pro­gres­sive Party — efe­me­ryczna par­tia zało­żona przed wybo­rami pre­zy­denc­kimi 1948 r. przez lewi­cową frak­cję Par­tii Demo­kra­tycz­nej w celu utrą­ce­nia kan­dy­da­tury Harry’ego Tru­mana i zła­go­dze­nia poli­tyki wobec ZSRR. Roz­wią­zana w 1955 r. [wróć]

Bro­okha­ven Natio­nal Labo­ra­tory — mul­ti­dy­scy­pli­narne labo­ra­to­rium naukowe w USA (stan Nowy Jork, hrab­stwo Suf­folk), w cen­tral­nej czę­ści wyspy Long Island. Zało­żone po dru­giej woj­nie świa­to­wej na miej­scu wcze­śniej­szej bazy woj­sko­wej Camp Upton miało za zada­nie pro­wa­dzić bada­nia nad poko­jo­wym wyko­rzy­sta­niem ener­gii jądro­wej. [wróć]

W 1912 r. Ale­xis Car­rel, fran­cu­ski chi­rurg i lau­reat Nagrody Nobla, zaczął hodo­wać komórki z serc zarod­ków kurzych i przez ponad 20 lat utrzy­my­wał tę hodowlę w swoim labo­ra­to­rium w Roc­ke­fel­ler Insti­tute for Medi­cal Rese­arch w Nowym Jorku. Eks­pe­ry­ment ten wzbu­dził powszechne zain­te­re­so­wa­nie moż­li­wo­ścią wyko­rzy­sta­nia nauki do prze­dłu­ża­nia ludz­kiego życia. Car­rel wspól­nie z lot­ni­kiem Char­le­sem Lind­ber­ghiem roz­po­czął prace nad pro­to­ty­pem płu­co­serca, apa­ratu zastę­pu­ją­cego pracę serca, na przy­kład w cza­sie ope­ra­cji. [wróć]

Lewis Car­roll, Ali­cja w Kra­inie Cza­rów, w prze­kła­dzie Macieja Słom­czyń­skiego. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Brain Wave

Copy­ri­ght © Tri­go­nier Trust 1954

All rights rese­rved

The right of Poul Ander­son to be iden­ti­fed as the author of this work has been asser­ted by him in accor­dance with the Copy­ri­ght, Desi­gns and Patents Act 1988.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor tego wyda­nia: Grze­gorz Dziam­ski

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Olśnie­nie, wyd. II popra­wione, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-755-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer