Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druss, ostatni człowiek w Linvenogre, próbuje rozwikłać zagadkę śmierci swojego brata, nie narażając się przy tym Radzie starszyzny, która z okrutną bezwzględnością rządzi miastem i uważnie obserwuje poczynania człowieka. Zdaje sobie sprawę, że czeka go bardzo trudne zdanie, ale w żaden sposób nie jest przygotowany na to, co się stanie, gdy w trakcie poszukiwań zejdzie z utartych ścieżek, zacznie odkrywać prawdziwą naturę Linvenogre i grunt dosłownie usunie mu się spod stóp.
Być może ma to jakiś związek z lękami podkradającymi się w chłodnym mroku piwnicy, z niepokojącym ruchem żywego chłodu pełzającego tuż pod naskórkiem rzeczy, ze słynnym iluzjonistą i mordercą znanym jako Wielki Vessero, z człowiekiem, który wszedł w lustro, z podróżnikiem, który zobaczył w Afryce coś, czego zobaczyć nie powinien, i z wieloma innymi ludźmi, którzy doświadczyli czegoś, co zmieniło ich postrzeganie rzeczywistości.
„Być może”, ponieważ „Onikromos” to zagadka. Powieść upleciona z wielu mikroopowieści, łaczących się w nieoczywisty sposób w jedną wielką historię. Każdy szczegół jest tu istotny, każde zdanie może być kluczem do zrozumienia świata, w którym surrealistyczna fantastyka miesza się z grozą, alternatywnymi rzeczywistościami i mroczną fantasy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 944
Copyright © 2016 by Paweł Matuszek Copyright © 2016 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Ilustracje wewnętrzne oraz na okładce: Irek Konior Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt obwoluty i ilustracja na obwolucie: Dark Crayon
Warszawa 2016 Wydanie II
ISBN 978-83-7480-723-4
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel. 22 813 47 43, fax 22 813 47 60 e-mail [email protected]
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
Być może życie wymaga rozszyfrowania jak kryptogram.
André Breton
Wszystkie słowa są święte, wszyscy prorocy prawdziwi, zważ tylko, iż oni niewiele rozumieją; rozwiąż pierwszą połowę równania, drugą pozostaw nienaruszoną. Masz to wszystko wjasnym świetle, aniektórzy, choć nie wszyscy, wmroku.
Aleister Crowley
Później, wParyżu, już nigdy nie mówił opewnych rzeczach itylko niektórzy jego żołnierze wspominali gulgoty dolatujące zposzycia, świsty zatrutych, niezawodnie celnych strzał, świetliste mary nocne, ale zwłaszcza te drobne przesunięcia wświecie, kiedy na okamgnienie przeskakiwał wnierzeczywistość. Wtedy drzewa ileniwe rzeczne wiry pozornie wciąż były sobą, ajednak czuło się, że to coś nieznanego tylko je udaje.
Daniel Kehlmann
Wszechświat to nie ciasna kieszeń, apanujący wnim porządek nie jest splątany żadnym ograniczeniem uźródeł powstania, żeby wjednej części musiało się powtarzać to, co istnieje wdrugiej. Nawet na tym świecie więcej rzeczy istnieje poza naszą świadomością niźli wjej obrębie, aporządek, który widzimy wdziele stworzenia, to porządek, któryśmy sami mu nadali, jak sznurek rozpięty wlabiryncie, by nie zgubić drogi. Istnienie ma własny porządek, którego nie ogarnie żaden ludzki umysł, bo sam umysł to tylko jedna zwielu okoliczności.
Zimno gromadziło się w zakamarkach miski olejowej. Koła zębate zastukały jak przewracające się kostki domina i znieruchomiały w oczekiwaniu. Olej spływał po ośkach i z każdym skapnięciem ostrzegał:
– Jest. Tu. Jest. Tu. Jest. Tu. Jest. Tu...
Potem umilkł.
Koło zamachowe emanowało chłodem, który przepełznął po wale korbowym i wspiął się na tłoki, by kondensować się w cylindrach. Gęstniało ciśnienie mrozu. Świece zapłonowe zapominały, jak krzesze się iskry. Bielmo amnezji ogarniało ich ceramiczne powłoki. Zawory opadły z sił. Nie potrafiły już przezwyciężyć oporu sprężyn. Wałek rozrządu trzymał się kurczowo paska zębatego, ale nic nie mógł zrobić. Ciszę odmierzały gęste krople skapującego oleju. Nagle rozdarł ją metaliczny charkot rozrusznika. Ucichł i spróbował ponownie. Kilka razy. Bezskutecznie. Wszystkie ruchome elementy silnika zamarły w bezruchu. Czarne zimno zagnieździło się w żeliwie.
* * *
– I co?
– Nie wiadomo.
– Jak to? Tydzień temu oddałeś go do warsztatu.
– Tak, ale facet rozłożył ręce. Powiedział, że nigdy nie widział czegoś takiego.
– Przecież naprawia samochody!
– Chodziło raczej o rodzaj usterki.
– Nie znam się na tym. Na piątek się wyrobi? Pamiętasz, że musimy jechać do rodziców?
– Nie wiem.
– Czego nie wiesz?
– Czy da radę.
– Ale rodzice mają rocznicę. Będzie uroczysty obiad. Planują to od roku!
– Nic nie poradzę. Ostatecznie jest jeszcze pociąg.
– Zwariowałeś?! Z czterema walizkami to byłby koszmar!
– Cztery walizki na dwa dni?
– Nie zaczynaj.
Za kuchennym oknem słońce ugrzęzło w pierzastych liściach akacji.
– Twierdzi, że to jest jak choroba, i nie ma pojęcia, jak to powstrzymać.
– O czym ty mówisz?
– Cały czas o samochodzie.
– Przejmujesz się gadaniem jakiegoś półgłówka? Naprawi i po krzyku.
– Jeśli naprawi.
– A czemu nie? Coś wymieni, coś zreperuje i będzie dobrze. Masło kupiłeś?
– Zapomniałem.
– Mówiłam ci przecież...
– Dobrze już, dobrze. Zejdę do sklepu. Przy okazji wyrzucę śmieci.
– Kup jeszcze mleko.
– Jasne.
– I pośpiesz się. Zupa stygnie.
Ale nie wyszedł.
Stanął przed drzwiami i spojrzał na klamkę. Promieniowała odpychającym chłodem.
* * *
Głuche podwodne dźwięki ugrzęzły w plastikowej studni pod nieruchomym meniskiem błyszczącym jak metaliczne zwierciadło. Wątłe szare światło przenikało go na wskroś, ale traciło przy tym tyle energii, że nie mogło już dotrzeć do mrocznego dna, gdzie wokół spiralnej grzałki kłębiły się kruche płatki kamiennego osadu. Z wnętrza plastikowej ścianki wydobywało się nerwowe terkotanie prądu elektrycznego, który nie dochodził do grzałki. Coś w jego rytmie przechwytywało odgłosy z zewnątrz i zmieniało ich środek ciężkości. Dlatego nie mogły uciec, nawet przy uniesionej pokrywie.
Czajnik zmienił swoją funkcję i teraz, niczym soczewka, skupia w sobie rozproszone dźwięki, zbyt słabe, by mogło je wychwycić ludzkie ucho. Nadaje im sonicznego ciężaru, dzięki któremu wprawiają w drżenie szkło zamknięte w kuchennych szafkach i cichutko rozpełzają się po całym mieszkaniu.
* * *
– Mamo, to tylko stary czajnik elektryczny.
– Wiem, co słyszałam.
– Ale ty masz prawie osiemdziesiąt lat! Nie zdziwiłabym się, gdybyś słyszała trzepot anielskich skrzydeł.
– Nie pozwalaj sobie, moja droga! Słuch mam dobry, piątej klepki też mi nie brakuje!
– Przecież żartowałam... Mam go znowu zanieść do pana Zenka?
– On go nie naprawi.
– Naprawi, tylko że to stary grat, i za chwilę znowu się zepsuje. Nie lepiej kupić nowy?
– Nie naprawi, bo nie jest zepsuty.
– Cztery razy go zanosiłam. Czemu pan Zenek miałby udawać, że go naprawia?
– Bo nie ma zbyt wielu klientów?
– Mamo, ty wszędzie wietrzysz podstępy!
– To nie jest teoria, tylko fakt.
– Ale skąd, po prostu rupieć chce iść na emeryturę.
– Nieprawda, on tylko nie chce gotować wody.
– Znaczy, nie działa.
– Znaczy, robi coś innego.
– Co innego może robić czajnik?
– Nie mam pojęcia, ale słychać to w nocy, kiedy jest bardzo cicho. Wędrujące dźwięki, od których drżą szklanki i ruszają się lampy.
– Jakie znowu dźwięki, mamo?
– Czuć je w kościach.
– To pewnie odgłosy imprez, które dochodzą z niższych pięter.
– Gdy czajnik jest w naprawie, to nic nie słychać.
– Mamo, mam tego dość, zabieram go i jutro przywiozę ci nowy!
– Ani się waż! Przywieź nowy, ale ten mi zostaw.
– Dlaczego?
– Odkąd to słyszę, dobrze śpię. Jak nigdy wcześniej. I lubię to powtarzające się słowo.
– Słowo? Zlituj się mamo, zaczynam się martwić.
– Coś jakby Thrakorne...
* * *
Nie woda.
Nie wilgoć.
Lecz zimne tchnienie z głębi ziemi, bez trudu przenikające przez skały, żwir i gliniaste warstwy gleby. Płynny chłód, który wężowym ruchem cieknie pod prąd grawitacji. Wspina się między żelbetowymi płytami, po ciasno zamurowanych cegłach, wzdłuż rur i przewodów, tuż pod tynkiem i cienką warstwą farby. Zmierza w stronę mrowiącej się elektryczności wypełniającej cienki metal. Dociera do niej, zatrzymuje się i cierpliwie nawarstwia swoją obecność. Czeka, aż wyłoni się czarna iskra. Potem rusza dalej.
Za każdym razem, gdy przeskakuje oleisty błysk, lampa nad umywalką mruga i gaśnie.
* * *
– Co jest z tą lampą?!
– Kochanie? Co się stało?
– Chodź, zobacz. W łazience znowu przepaliła się żarówka. Nie mogę się umalować.
– Cholera, rzeczywiście.
– Cholera tego nie naprawi.
– A cholerny elektryk?
– Miesiąc temu wymienił stare kable i oprawki. Mówił, że teraz powinno być dobrze. Co za partacz!
– Może problem nie tkwił w kablach?
– Kochanie, jesteś geniuszem! Przesuń się, idę się umalować przy oknie. A ty wkręć nową żarówkę.
– Nie wiem, czy mamy...
– To sprawdź! Śpisz jeszcze?
– Jezu, co cię ugryzło?!
– Brak światła. Śpieszę się, zejdź mi z drogi!
– Wydamy majątek na te żarówki.
– Też mi nowość.
Ostrożnie chwycił przepaloną żarówkę. Była zaskakująco zimna. Jej chłód wniknął w opuszki palców i wydobył wspomnienia, do których nie lubił wracać. Gdy miał dziesięć lat, jego rodzice uznali, że jest już na tyle dojrzały, że powinien się wreszcie nauczyć przezwyciężać swoje lęki. Czyli od tej pory musi schodzić do piwnicy sam. Nie chciał o tym słyszeć. Protestował, próbował wzbudzić w nich litość, płakał, krzyczał, histeryzował, ale byli nieustępliwi. Twierdzili, że każdy kiedyś musi się zmierzyć ze swoim strachem i nie da się tego uniknąć, więc im szybciej się to zrobi, tym lepiej. Dlatego, mimo że zdawali sobie sprawę, że nie ma dla niego bardziej przerażającego miejsca niż piwnica, z pełną premedytacją posyłali go do niej co najmniej raz w tygodniu. Nie miał wyboru. Na miękkich nogach schodził po stromych schodach. Prowadziły do długiego korytarza, którego koniec ginął w ciemności. Z jakiegoś powodu żółtawe światło nielicznych lamp nie potrafiło jej rozświetlić. Kiedy stawał naprzeciwko niej, natychmiast mroziło go paraliżujące wrażenie, że gdy przestanie na nią patrzeć, gdy tylko się odwróci, coś z niej wyjdzie. Trząsł się ze strachu, ale przecież musiał się odwrócić, żeby otworzyć kłódkę zamykającą drzwi do ich części piwnicy i znaleźć w niej to, o co prosili rodzice. Przez chwilę zmagał się ze sobą, kurczył się pod wiotkim parasolem rozsądnych myśli, a potem, gdy udawało mu się wywalczyć odrobinę przestrzeni wolnej od strachu, robił to, co musiał, i szybko wracał na górę. Przez jakiś czas miał spokój. Aż znowu musiał zejść i wszystko zaczynało się od nowa.
Mimo że teraz już się nie boi schodzić do piwnicy, czuje, jak ogarnia go fala irracjonalnego przerażenia. Wzbiera w nim pewność, że wcale mu się nie wydawało, że za każdym razem, gdy odwracał głowę, z ciemnego końca korytarza naprawdę coś wychodziło.
Za każdym razem.
Puścił żarówkę, w której roiła się lodowata ciemność, usiadł na krawędzi wanny i schował twarz w dłoniach. Pod powiekami przemykały mu obrazy. Stary samochód spowity zimną ciszą podziemnego garażu, brudne okno zamazujące widok, plastikowy czajnik elektryczny, wokół którego okruszki chleba układają się w koncentryczne kręgi, gołe końcówki kabli elektrycznych, poczerniałe od tego, co czasem nimi wędruje. Zobaczył też puste pomieszczenia, hale, magazyny i ich wilgotne, betonowe posadzki. Usłyszał, jak płoży się po nich cichy, wijący się dźwięk. Odkrył, że go zna, że może go powtórzyć.
– Thrakorne – wyszeptał, otwierając oczy.
Stała w drzwiach. Była blada.
– Co?!
– Nic. O co ci chodzi?
– Wystraszyłeś mnie, wołałam, ale nie odpowiadałeś. Źle się czujesz? Zasłabłeś?
– Nie. Chyba. Sam nie wiem.
– Powiedziałeś coś, jakieś dziwne słowo...
Mężczyzna zmarszczył czoło.
– Nie pamiętam...
Nie było charakterystycznego łaskotania za oczami i nad Linvenogre nie wypiętrzyła się nawet jedna dziwna chmura. Nie było żadnych wyczuwalnych ruchów żywego chłodu podnoszącego się z głębi ziemi, chociaż właśnie to poprzedza większość manifestacji xulo. Nie było wędrujących słupów mgły i wielkich kanciastych cieni, które czasem kładą się na całych dzielnicach, mimo że niebo jest zupełnie czyste. Nie było dudniącego hałasu przetaczającego się przez miasto. Nie było żadnego ostrzeżenia. Był zmierzch. Zachodzące słońce płonęło oślepiającą czerwienią. Jego blask wlewał się przez szerokie okno gabinetu i wydawało się, że spowalnia opadające drobiny kurzu. Jakby zagęszczał powietrze. Druss siedział za swoim potężnym biurkiem rozparty w wygodnym fotelu. Był zmęczony. Patrzył na kubek, w którym parzyły się liście alamy. Ten orzeźwiający wywar miał go postawić na nogi po całym dniu pracy w terenie. Delikatna wstążka pary falowała nad kubkiem. Nagle, na moment, zastygła w bezruchu, mignęła i znowu zaczęła falować, ale w trochę innej pozycji, jakby w drobnym interwale czasu przestała istnieć.
Wtedy to poczuł.
Błysk i wyładowanie przeskakujące z kamienia na kamień. Szczelinami w bruku. Po żelaznych kratach kutych w ostre kwiaty. Fasadami przysadzistych kamienic. Pod cienką warstwą farby między zgrubieniami szorstkiego tynku. Wiotkimi korzeniami roślin, które zarastają rynny, i wzdłuż krawędzi ceramicznych dachówek. Przez obrośnięte grubym mchem kominodomy perusów i ich wilgotne ogrody. Między sztywnymi włoskami porastającymi grzybniowe komory mieszkalne i niżej, kanałami wodnymi, zygzakując po menisku napięcia powierzchniowego i przeskakując na kijanki zaminów – jak rozpalona iskra skacząca między rdzeniem kręgowym, nerką, płucem, po skórze do stopy i z powrotem, przez kości, do czaszki, w której na moment, tuż przed zgaśnięciem, przybiera ulotny, filigranowy kształt, po czym znika.
Druss pierwszy raz w życiu odebrał tak potężny impuls. Zazwyczaj są dużo słabsze i związane z jedną emanacją manifestującą się w konkretnym punkcie miasta, ale ten przeniknął przez całą metropolię. Przez całe Linvenogre. I zachłannie dotykał wszystkiego na swojej drodze, jakby czegoś szukał, dążył do jakiegoś celu.
Głowiąc się nad znaczeniem impulsu, Druss utrzymywał w pamięci kształt, jaki błysk przyjął tuż przed wygaśnięciem. Musiał go utrwalić. Otworzył tablotesor – mentalne akcesorium, dzięki któremu mógł kontrolować zasoby pamięci, funkcje swojego umysłu i ciała, a także tworzyć psychoinstrumenty. Tuż przed nim zmaterializowała się prostokątna, półprzezroczysta tablica kontrolna wypełniona wskaźnikami, pokrętłami, suwakami i przełącznikami otwierającymi przegródki i zakładki odsyłające do głębszych poziomów tablicy. Druss nigdy nie był mistrzem w posługiwaniu się tablotesorem, ale udało mu się wbudować w to akcesorium kilka unikatowych funkcji zgodnych z jego talentem do wyczuwania i analizowania manifestacji xulo. Dzięki temu wzmocnił swoje umiejętności, zwiększył ich skuteczność, i już jako nastolatek udowodnił, że jest najlepszym tropicielem xulo w Linvenogre, który zdolnościami i wrażliwością przewyższa swojego słynnego ojca. Nawet perusi, istni wirtuozi tablotesorów, nie mogli się z nim równać. Jego talent budził wśród nich nieco wymuszony szacunek, który jednak bardzo ułatwiał mu życie – zwłaszcza że był on tylko jednym z dwóch ludzi mieszkających w metropolii zaminów i perusów.
Druss pogmerał przy tablotesorze, otworzył przejście i zszedł do krypty. Nie pociągały go duchowe poszukiwania, więc w tej przegródce urządził coś w rodzaju archiwum. Przechowywał tu utrwalone w pamięci przebłyski xulo. Wnętrze przypominało mroczną, labiryntową bibliotekę, w której półki uginały się nie od książek, lecz od setek filigranowych, świetlistych rzeźb. W tym miejscu niepodzielnie rządził archiwista Lestych. Wyglądał jak mały, dystyngowany staruszek, lecz jego ruchy i sposób mówienia niepokojąco kojarzyły się Drussowi ze zmarłym ojcem.
– Kolejny eksponat? – zapytał Lestych.
Druss przywołał kształt błysku, który w tej samej chwili zmaterializował się rękach archiwisty. Był duży i spleciony z kilkunastu rdzeni wirującej energii.
– Mamy coś podobnego?
– Nie. Pierwszy raz widzę aż tak rozbudowany. To na pewno xulo?
– Nie wiem. Zbadaj to. Porównaj z innymi. Może na coś wpadniesz.
Druss opuścił archiwum i zamknął tablotesor. Trapiło go nieokreślone, trudne do uchwycenia przeczucie. Otępiające zmęczenie ulotniło się bez śladu. Nagle usłyszał głośny trzask zamykanych drzwi. Wyszedł z gabinetu. Szerokim korytarzem dotarł do największego pokoju w mieszkaniu. Tu przyjmował gości, bo tylko to pomieszczenie nie było przystosowane do jego rozmiarów.
Na środku stał jedynie duży, okrągły stół, a obok niego trzy szerokie i twarde leżanki. Nad jedną z nich pochylali się pomocnicy Drussa – Hemel i Tenan. Pierwszy był zaminem – gorylowatym olbrzymem, który miał gładką czarno-żółtą salamandrową skórę i stożkowatą żabią głowę, a drugi perusem – włochatą kulą wspartą na trzech długich patykowatych nogach. Z górnej części kulistego tułowia każdego perusa wyrasta coś w rodzaju ektoplazmatycznej narośli, która może zmieniać kształt i jest ich głównym sensorium. To właśnie ona odwróciła się w stronę Drussa, gdy stał na progu pokoju i zaniepokojony widokiem swoich pomocników nie mógł się zmusić, żeby do nich podejść.
– Co się stało? – zapytał niepewnie.
– Nie wiemy – odparł Tenan, wydłużając narośl i nadając jej kształt zwiniętej tuby. – Segregowaliśmy znaleziska z ogrodu mistrza Akama i nagle Basal upadł. Natychmiast przynieśliśmy go na górę, ale chyba nic się nie da zrobić. Nie oddycha.
Człowiek na sztywnych nogach podszedł do leżanki, na której spoczywał jego młodszy brat. Był skurczony, zgięty wpół, wyglądał, jakby poraził go piorun. Druss dotknął jego czoła i sprawdził puls. Nie było wątpliwości. Słońce już zaszło i ciało Basala zaczynało obrastać ciemniejącą szarością. Druss czuł w sobie zimny spokój. Śmierć brata jeszcze nie znalazła do niego dostępu i jego umysł wciąż pracował z niezmąconą precyzją.
– Gdy to się stało, dotykał któregoś artefaktu?
– Tak. Potem go upuścił. Słyszałem, jak toczy się po podłodze – odparł Tenan.
– Co to było?
– Nie zwróciłem uwagi, wszystko stało się tak szybko...
Druss spojrzał pytająco na Hemela.
– Ja też nie – mruknął zamin przepraszająco.
– Ale niczego nie ruszaliście? Niczego poza ciałem?
– Nie było na to czasu... – potwierdził Tenan.
– Dobrze. Chodź, Tenan, znajdziemy to. A ty, Hemel, zostań, proszę. Na chwilę. Zaraz wrócimy.
– Oczywiście, poczekam tu... z nim.
Druss i Tenan w pośpiechu opuścili mieszkanie, weszli do windy i zjechali siedemdziesiąt pięter w dół. Przeszli przez ogromny łukowo sklepiony hall i minęli posterunek zaminów przy głównym wejściu.
– Wszystko w porządku, panie Druss? Co się stało panu Basalowi? – zapytał jeden ze strażników.
Druss i Tenan minęli ich bez słowa. Wyszli na pasaż rozmigotany podświetlonymi witrynami sklepów. Dzień i noc panował tu nieustanny ruch. Blask, który wylewał się zza grubych tafli falowanego luvialnego szkła igrał między przechodniami, prześlizgiwał się po ich ciałach. Zawieszone nad pasażem żarolatarnie dopiero zaczynały dymić mętnym światłem. Druss sprawnie wyminął kilku perusów i zaminów, zanurkował pod przelatującym nisko tulpa i znalazł się przed drzwiami swojego biura. Kiedy Tenan stanął za jego plecami, Druss westchnął ciężko i wszedł do środka.
Przekręcił włącznik i żarniki opromieniły wnętrze wątłym blaskiem, z wolna przybierającym na sile. Przedmioty wykopane w ogrodzie mistrza Akama wciąż leżały na długim stole. Na pierwszy rzut oka niczego nie brakowało, ale Druss nie pamiętał dokładnie ile ich było, więc mógł się mylić. Nie, na pewno się mylił.
– Gdzie stał? – zapytał Druss.
– Po drugiej stronie, przy pierwszej półce – odparł Tenan.
Druss przyklęknął i spojrzał wzdłuż podłogi, między półkami, na których piętrzyły się zagadkowe przedmioty. Wszystkie zmaterializowały się wraz z impulsami xulo. Były tam prostokątne metalowe tablice zapisane dziwnymi znakami, takimi jak WM 43079 lub SL 72103, przezroczyste sześciany, wewnątrz których migotały obłoczki plazmy, i kule zawierające miniaturowe budowle otoczone wirującymi płatkami przypominającymi śnieg, a także wyschnięte truchła wielosegmentowych stworzeń wyglądających jak owady ze zbyt dużą liczbą odnóży, metaliczne grudy parujące nikłym światłem i wygięte pod niemożliwymi kątami figurki oraz wiele, wiele innych.
Jednakże przedmiot, który interesował Drussa, nie leżał na półce, lecz na podłodze. Chował się za stołową nogą. Pękaty, zwinięty w sobie kształt. Druss patrzył na niego z niedowierzaniem. To był tylko zwykły drobo – przez niektórych tropicieli xulo nazywany również krzemiennym płodem – jeden z najczęściej pojawiających się artefaktów. Nie mógł być groźny. Rozbrojony drobo nie zawiera żywego chłodu, więc nie może już przewodzić impulsów xulo i samodzielnie również nie potrafiłby wygenerować ładunku, który mógłby kogoś zabić. Druss podniósł go z podłogi i ścisnął w dłoni.
– To nie może być to – powiedział cicho.
– Nic innego tu nie ma – mruknął Tenan. Jego narośl wydłużyła się i zanurkowała pod stołem. – Może gdzieś dalej...
Nagle drzwi z hukiem rozpadły się na kawałki i do środka weszło trzech potężnych zaminów. Druss rozpoznał największego z nich – Rakama – olbrzyma nawet wśród swoich pobratymców i przywódcę miejskiej gwardii. Patrzył na niego bez strachu, owinięty bezpiecznym kokonem emocjonalnego chłodu, jakby od śmierci Basala przestał brać czynny udział w swoim własnym życiu.
– Idziesz z nami, Druss – warknął Rakam.
– Po co? – zapytał Druss, nie spuszczając wzroku z nieprzeniknionych czarnych oczu zamina.
– Nie wiesz?! Ty?! Kvall zaatakowało Linvenogre. Nie wiemy jeszcze, ilu mieszkańców zginęło. Panika idzie przez miasto jak pożar. Przenosimy ocalałych tropicieli do kopuły. Rada już się zbiera. Szybko, nie ma czasu do stracenia.
Nie zrobiło to na Drussie wrażenia.
– Nigdzie się nie wybieram – powiedział twardo. – Zostawcie mnie w spokoju.
Rakam błyskawicznie doskoczył do Drussa i ryknął mu w twarz, zdmuchując jego zdystansowane poczucie bezpieczeństwa jak zwykłą świeczkę. Przerażony człowiek szarpnął się w tył, zahaczył o stół i runął na plecy, pociągając za sobą artefakty wykopane w ogrodzie mistrza Akama. Zamin stanął nad nim jak drapieżnik przymierzający się do zadania ostatecznego ciosu.
– Idziesz czy mam ci odgryźć łeb? – mruknął cicho.
– Zabij mnie, zabij – jęknął płaczliwie Druss. Pozbawiony iluzorycznego kokonu, który oddzielał go od emocji, wił się smagany rozżarzonym bólem bezsilności, poczucia straty i osamotnienia. Jego cierpienie emanowało z ciała martwego brata.
– Rozumiem – stwierdził chłodno Rakam i skinął na swoją obstawę. – Zabrać go do Apolabium. Perus zostaje.
– To on? Wielki Vessero?
– Jego ciało.
– Znaczy, on.
– Raczej to, co z niego zostało.
– Masz wrażenie, że czegoś mu brakuje?
– Coś w tym stylu.
– To prawda, że strzelił sobie w łeb, zanim dopadliście go w piwnicy pod garderobą?
– Nie.
– To który go dorwał?
– Żaden. To plotka. Kiedy zeszliśmy na dół, leżał zamknięty w hermetycznym sarkofagu. Koroner twierdzi, że nie żyje od wielu miesięcy.
– Co ty mówisz?! Niemożliwe! Wielki Vessero to jeden z najsłynniejszych iluzjonistów w mieście. Jego piątkowe pokazy od lat ściągają tłumy widzów. Gdyby nagle przestał występować, napisałyby o tym wszystkie gazety!
– Tak, ale nie przestał.
– Nie rozumiem...
– Ja też nie, ale wiem, że czterech ludzi zginęło, gdy wyciągali go z tego sarkofagu. Wrzeszczeli, jakby ktoś palił ich żywym ogniem. Piąty przeżył, ale trudno powiedzieć, czy kiedykolwiek dojdzie do siebie. Dlatego pod żadnym pozorem nie dotykaj jego ciała! Rozumiesz? Pod żadnym pozorem! Teraz przebierzesz się w cywilne ciuchy, dostaniesz dokumenty i z błogosławieństwem komisarza Berga wywieziesz Vessero z miasta. Za chwilę nasi chłopcy zapakują ciało do ołowianej trumny i załadują do samochodu.
– Ale dlaczego ja? To chyba zbyt odpowiedzialne zadanie. Nie wiem, czy podołam. Nie jestem dobrym kierowcą i mogą być kłopoty, jeśli ktoś się zorientuje, że wiozę tego kanibala.
– Spokojnie. Zrobimy to dyskretnie. Nie będzie żadnego konwoju i nikt nie zwróci uwagi na cywilny samochód prowadzony przez zwykłego obywatela. Poza tym będziesz pod stałą obserwacją. Gdyby coś się działo, natychmiast wkroczymy. Wszystko jasne?
– Raczej tak. No to dokąd mam go zawieźć?
* * *
– Pojechał?
– Tak.
– Dobrze. Odwołaj ludzi i powiedz, żeby zaczęli zbierać klamoty. Ten teatrzyk mnie denerwuje. Nawet po śmierci Vessero zmusza nas do grania we własnym przedstawieniu.
– Nie za wcześnie?
– Myślisz, że może wrócić?
– Chyba nie, ale musimy być przygotowani na każdą ewentualność.
– W takim razie niech wszyscy zostaną na stanowiskach. Mam nadzieję, że dyrekcja szpitala nie będzie robić kłopotów. Policyjne dekoracje mogą się jeszcze przydać.
– Poproszę o dwie godziny. Powinno wystarczyć.
– Niech tylko dotrze na poligon. Zwiniemy interes, kiedy będziemy pewni, że jest po sprawie.
– Tak jest, panie komisarzu, choć wciąż mam wątpliwości.
– Przecież to twój pomysł.
– No właśnie. Mogę się mylić.
– Trudno. Niezwykłe sytuacje wymagają niezwykłych rozwiązań. Mamy łączność z poligonem?
– I z ludźmi, którzy śledzą naszego człowieka.
– Świetnie. Gdzie on teraz jest?
* * *
Zdezelowana furgonetka gładko sunie po mokrym asfalcie. Zapadła ciemność i siąpi drobny, natarczywy deszcz. Kierowca uśmiecha się pod nosem. Nie przeszkadza mu już świdrujący ból głowy, który męczył go od tak dawna, że nie może sobie przypomnieć, jak to jest, gdy go nie ma. Ma też wrażenie, że zaraz coś się wydarzy. Nie wie co. Bo co może się wydarzyć, gdy żyje się u boku tak nudnej żony? Ale przecież nie jest żonaty. A może jest? To takie samo uczucie, jakby mieszkał z matką. Żona mu matkuje? Nie, na pewno nigdy nie miał żony. Rodzice? Nie pamięta ich. Jacyś na pewno byli. Kiedyś. Wiwatujące tłumy? Mijają go światła, które jeszcze niedawno były oślepiające, ale teraz może na nie patrzeć bez mrużenia oczu. Czarna plama oczu. Ani zarysu znajomej twarzy. Żaden problem. Coś się zbliża. Krok za krokiem, krok za krokiem. Nie. To wycieraczki wymazują mokry rytm na szybie samochodu. Chciałby uciec, zaszyć się w ciemnym kącie i jednocześnie wyjść, zaatakować, zaspokoić głód. Tak mocno ściska kierownicę, że bieleją mu kłykcie i drżą barki. Wreszcie widzi na poboczu drogowskaz, zwalnia i skręca w polną drogę. Dojeżdża do strzeżonej bramy. Uzbrojeni żołnierze sprawdzają dokumenty i puszczają go dalej. Wjeżdża w las. Samochód brodzi w błotnistych koleinach. W oddali dostrzega blask mocnych halogenowych reflektorów. Podjeżdża do nich i zatrzymuje furgonetkę. Proszą, żeby wysiadł. Nie opiera się. Wykonuje polecenia, ale w ich głosach wyczuwa napięcie. Otaczają go ze wszystkich stron. Popychają stalowymi prętami. Ich dotyk pali nawet przez ubranie. Nagle wpada do głębokiego błotnistego dołu. Unosi głowę, by zobaczyć, jak otwiera się gardziel miotacza ognia. Syczy para wodna i coś, co wije się w dole galaretowatymi splotami.
* * *
– Jak się domyśliłeś?
– Tylko on przeżył spotkanie z Vessero i przez cały czas widział jego ciało, mimo że tuż po otwarciu sarkofagu rozpłynęło się w powietrzu.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
W książce wykorzystano fragment powieści „Pod wulkanem” Malcolma Lowry’ego w tłumaczeniu Krystyny Tarnowskiej (Rebis 2001) oraz fragmenty „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carolla w tłumaczeniu Bogumiły Kaniewskiej (Vesper 2010).