Operacja Midway - F.L. Justin - ebook + audiobook + książka

Operacja Midway ebook

F.L. Justin

4,3
10,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka poświęcona bitwie lotniczo-morskiej, stoczonej w dniach 4–7 czerwca 1942 roku pomiędzy siłami japońskimi a amerykańskimi, w pobliżu atolu Midway na Oceanie Spokojnym. Bitwa była rezultatem japońskiego zamiaru wywabienia i zniszczenia amerykańskich lotniskowców. Zakończyła się jednak zatopieniem czterech japońskich lotniskowców, przy stracie jednego amerykańskiego okrętu tej klasy. Starcie to spowodowało względne wyrównanie sił, co pozwoliło Amerykanom na przeprowadzenie pierwszej większej lądowo-morskiej operacji zaczepnej, jaką było lądowanie na Guadalcanalu.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 87

Oceny
4,3 (16 ocen)
7
7
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kar_pul

Nie oderwiesz się od lektury

spoko
00

Popularność




Tego nie było w programie

Gdyby jesz­cze mie­sięc temu porucz­nik Harvey dowie­dział się nagle, że weź­mie udział w tajem­ni­czej ope­ra­cji, praw­do­po­dob­nie roze­śmiałby się na całe gar­dło, trak­tu­jąc tę wia­do­mość jako nie­zły dow­cip.

Harvey, w jego wła­snym mnie­ma­niu, jak naj­mniej nada­wał się do takiej roboty. Ow­szem, lubił roz­wią­zy­wać tajem­nice, ale jako widz w kinie, śle­dząc pery­pe­tie bandy gang­ste­rów tro­pio­nej przez mniej lub wię­cej roz­gar­nię­tych poli­cjan­tów. Za kil­ka­dzie­sięt cen­tów mógł przez dwie godziny prze­ży­wać emo­cje wie­dząc o tym, że i tak po zakoń­cze­niu filmu wyj­dzie na jasno oświe­tloną ulicę i że w swoim pokoju nie zasta­nie zama­sko­wa­nego czło­wieka z wyce­lo­wa­nym w sie­bie brow­nin­giem. Był za małą figurą i miał za chudy port­fel, aby być przed­mio­tem zain­te­re­so­wa­nia opryszka nawet pośled­niej­szego gatunku.

Co innego jed­nak anga­żo­wać się w fil­mowe emo­cje, ryzy­ku­jąc jed­nego dolara za bilet wstępu, co innego zaś zostać wcią­gnię­tym samemu w wir tajem­ni­czych wyda­rzeń poważ­nego kali­bru, brać w nich czynny udział i ryzy­ko­wać wła­snym życiem.

A wszystko wska­zy­wało na to, że ope­ra­cja, w jakiej miał wziąć udział, była nie­prze­cięt­nej miary. Bla­dły wobec niej nawet naj­bar­dziej sen­sa­cyjne filmy, jakie w ciągu ostat­niego mie­sięca zda­rzyło mu się oglą­dać.

Myśl o niej psuła mu humor. Chwi­lami nawet żało­wał, że wstą­pił do woj­ska. Wkła­da­jąc mun­dur był prze­ko­nany, że zanim przej­dzie prze­szko­le­nie, flota ame­ry­kań­ska położy kres woj­nie na Dale­kim Wscho­dzie i pomoc jego, Harvey’a, okaże się zbędna. Tym­cza­sem dzia­ła­nia wojenne cią­gnęły się już rok cały, a co gor­sza Japoń­czycy poczy­nili dal­sze postępy.

Harvey nie był tchó­rzem. Za namową kolegi, Cro­oksa, zgo­dził się na wzię­cie udziału w tej ope­ra­cji. Lubił jed­nak otwartą grę. Gdyby znaj­du­jąc się w jakiej­kol­wiek bazie Pacy­fiku otrzy­mał roz­kaz zbom­bar­do­wa­nia kon­kret­nego obiektu, jego obawy o swoje życie z całą pew­no­ścią nie byłyby więk­sze od obaw każ­dego prze­cięt­nego czło­wieka, który się zna­lazł w podob­nej sytu­acji. Draż­niła go i dener­wo­wała tajem­ni­czość ocze­ku­ją­cej go ope­ra­cji. Czuł, że uspo­koi się dopiero wów­czas, gdy jej cha­rak­ter i cel zostaną choćby tro­chę wyja­śnione.

Jak dotych­czas jed­nak wszystko było osło­nięte tajem­nicą. W końcu stycz­nia 1942 roku skie­ro­wano go do bazy lot­ni­czej Eglin Field na Flo­ry­dzie. Zastał tu grupę rów­nie zdzi­wio­nych jak on sam lot­ni­ków. Powie­dziano im jedy­nie, że wezmą udział w spe­cjal­nej ope­ra­cji, do któ­rej tu wła­śnie muszą się przy­go­to­wać.

Na pozór wszystko przy­po­mi­nało zwy­kłe szko­le­nie. Roz­po­zna­wa­nie celów według zdjęć lot­ni­czych, loty nad cel, bom­bar­do­wa­nie, powrót na lot­ni­sko. Dziwne były tylko dwie sprawy. Naj­now­szego typu celow­niki Nor­dena zostały wymon­to­wane, a ich miej­sce zajęły urzą­dze­nia prze­sta­rzałe.

Samuel Cro­oks zro­bił w związku z tym uwagę, z którą zresztą James cał­ko­wi­cie się zgo­dził.

– Widzisz, Jam – powie­dział – liczą się widać poważ­nie z tym, że możemy razem z naszymi gru­cho­tami dostać się w ręce żół­tych. O nas im nie cho­dzi. Myślą tylko, żeby tajem­nica celow­ni­ków nie została przed­wcze­śnie odkryta. A nas… mogą brać dia­bli!

Drugą intry­gu­jącą sprawą było to, że szcze­gólną uwagę zwra­cano na jak naj­wcze­śniej­sze pod­ry­wa­nie maszyn przy star­cie i skra­ca­nie tym samym ich roz­biegu do mini­mum. Na poszcze­gól­nych pasach star­to­wych malo­wano białe znaki, któ­rych nie wolno było prze­kro­czyć. Współ­za­wod­ni­czono nawet w tym, kto na ile metrów przed tym dia­bel­skim zna­kiem zdoła pode­rwać samo­lot w powie­trze.

Te dwa intry­gu­jące fakty kłó­ciły się ze sobą. Wyda­wało się to tym dziw­niej­sze, że prze­cież każda trudna ope­ra­cja, a na taką zapo­wia­dało się z całą pew­no­ścią, wyma­gała uży­cia jak naj­no­wo­cze­śniej­szego i naj­lep­szego sprzętu. Tu zaś zacho­dziło coś wręcz prze­ciw­nego.

W pierw­szych dniach marca cała grupa zna­la­zła się w San Fran­ci­sco. Z tą chwilą jedną sprawę można było uznać za cał­ko­wi­cie wyja­śnioną: szy­ko­wano ich w isto­cie do ope­ra­cji prze­ciwko Japoń­czy­kom. Kiedy zaś na pokład lot­ni­skowca „Hor­net” zała­do­wano szes­na­ście bom­bow­ców B-25, Harvey odgadł natych­miast przy­czyny szko­le­nia w krót­kim star­cie. Pokład „Hor­net” miał dłu­gość około 250 metrów, pod­czas gdy bom­bowce tego typu w nor­mal­nych warun­kach wyma­gały roz­biegu co naj­mniej 300 metrów. A więc sprawa była zupeł­nie jasna. Jedyną zagadkę sta­no­wił na­dal cel nalotu.

To jed­nak inte­re­so­wało przede wszyst­kim puł­kow­nika Doolit­tle’a, dowódcę jed­nostki lot­ni­czej, która na pokła­dzie lot­ni­skowca wyru­szyła wła­śnie na Pacy­fik.

Pierw­sze dni podróży nie wzbu­dzały w nikim spe­cjal­nych obaw. Było raczej wąt­pliwe, aby samo­loty japoń­skie mogły się uka­zać w rejo­nach tak odle­głych od swo­ich baz. „Gdyby było ina­czej… – puł­kow­nik Doolit­tle z grozą myślał o takiej ewen­tu­al­no­ści – »Hor­net« w sytu­acji, w jakiej się znaj­do­wał, mógł być jedy­nie bierną, bez­bronną ofiarą”. Jego 8 dział 127 mm i 16 dział 28 mm w grun­cie rze­czy nie­wiele mogłyby zdzia­łać w walce z sil­niej­szym ugru­po­wa­niem lot­ni­czym. Na osłonę lot­ni­czą zaś lot­ni­sko­wiec nie mógł liczyć. Znaj­du­ją­cych się na jego pokła­dzie 25 bom­bow­ców i 85 samo­lo­tów myśliw­skich w isto­cie rze­czy nie można było w tym wypadku brać pod uwagę. Trudno byłoby bowiem liczyć na pomoc cięż­kich B-25, z któ­rych praw­do­po­dob­nie zale­d­wie kilka zdo­ła­łoby na czas wystar­to­wać, a jesz­cze mniej na samo­loty myśliw­skie uwię­zione w han­ga­rach pod pokła­dem zaję­tym przez bom­bowce. To zakra­wało na iro­nię losu: okręt naszpi­ko­wany samo­lo­tami nie mógł w razie nagłego ataku Japoń­czy­ków użyć ich dla wła­snej obrony.

W tej sytu­acji całą siłę lot­ni­czą repre­zen­to­wały wod­no­sa­mo­loty kata­pul­to­wane z krą­żow­ni­ków towa­rzy­szą­cych lot­ni­skow­cowi. Pomoc ich oczy­wi­ście była wysoce pro­ble­ma­tyczna, zwłasz­cza w obli­czu zma­so­wa­nego nalotu.

Z każ­dym dniem rejsu nie­bez­pie­czeń­stwo rosło.

W siód­mym dniu podróży dowódca lot­ni­skowca koman­dor Mit­scher popro­sił nagle puł­kow­nika Doolit­tle’a do sie­bie.

– Zdaje mi się, że pan może być spo­kojny o swoje baranki – powie­dział wrę­cza­jąc mu otrzy­maną przed chwilą depe­szę.

Puł­kow­nik prze­rzu­cił wzro­kiem tekst. Koman­dor miał rację. Sytu­acja rze­czy­wi­ście zmie­niała się na korzyść. Depe­sza pocho­dziła od admi­rała Hal­sey’a z zespołu lot­ni­skowca „Enter­prise” i dono­siła o mają­cym wkrótce nastą­pić połą­cze­niu sił ame­ry­kań­skich na pół­noc od wyspy Midway. Idący w tym kie­runku „Enter­prise” mógł im zagwa­ran­to­wać dobrą osłonę lot­ni­czą.

Tego jesz­cze dnia puł­kow­nik Doolit­tle zarzą­dził odprawę załóg B-25. Była to pierw­sza odprawa bojowa od wyru­sze­nia w morze. Porucz­nik Harvey ocze­ki­wał jej z nie­cier­pli­wo­ścią.

– Osiem­na­stego kwiet­nia – zaczął puł­kow­nik – w godzi­nach popo­łu­dnio­wych, kiedy znaj­dziemy się w odle­gło­ści 500 mil od Japo­nii, prze­pro­wa­dzimy pierw­szy w tej woj­nie nalot na Tokio, Nagoja, Osaka, Kobe, Joko­hama oraz stocz­nie w Yoko­suka. Nie potrze­buję doda­wać jak wiel­kie zna­cze­nie psy­cho­lo­giczne i moralne może mieć pomyślne wyko­na­nie zada­nia… Losy nas wszyst­kich mogą uło­żyć się róż­nie. Musimy jed­nak pamię­tać o jed­nym. Nalot, w któ­rym wszy­scy weź­miemy udział, ma prze­ko­nać Japoń­czy­ków, iż star­to­wa­li­śmy z baz lądo­wych, a nie z okrę­tów. Dla­tego wszel­kie doku­menty, które wska­zy­wa­łyby na to, że byli­ście zaokrę­to­wani na lot­ni­skowcu „Hor­net”, muszą być znisz­czone.

Godzina startu nie została ści­śle okre­ślona. Plan ope­ra­cji prze­wi­dy­wał, że nalot zosta­nie prze­pro­wa­dzony w nocy, by maszyny bio­rące w nim udział mogły o świ­cie lądo­wać na lot­ni­skach chiń­skich.

Mówiąc o zało­że­niach ope­ra­cji puł­kow­nik Doolit­tle nie przy­pusz­czał jed­nak, że w naj­bliż­szych dniach zajdą oko­licz­no­ści, które zmu­szą go do zmiany opra­co­wa­nego planu.

16 kwiet­nia ocean roz­ko­ły­sał się sztor­mem. Pogoda wyraź­nie nie sprzy­jała akcji lot­ni­czej, lecz nie to było naj­gor­szą oko­licz­no­ścią.

Naza­jutrz w godzi­nach przed­wie­czor­nych eska­dra ame­ry­kań­skich okrę­tów znaj­do­wała się w odle­gło­ści 850 mil od Tokio. Tuż po zacho­dzie słońca obsługa radaru zamel­do­wała o wykry­ciu podej­rza­nego echa. To mogło być coś znacz­nie gor­szego niż sztorm.

– Tego w pro­gra­mie nie było – Doolit­tle uśmiech­nął się gorzko. – Jak pan myśli, koman­do­rze, czy to Japoń­czyk?

Mit­scher zro­bił nie­wy­raźną minę.

– Naszych okrę­tów w tym rejo­nie na pewno nie ma, a więc…

Znaj­do­wali się na pomo­ście bojo­wym, skąd roz­ta­czał się ory­gi­nalny widok. Silne pan­cerne nad­bu­dówki two­rzyły urwi­stą pio­nową ścianę stali, spa­da­jącą z jed­nej strony wprost w zie­lo­no­bure fale oce­anu, z dru­giej zaś na gładki pokład zapeł­niony samo­lo­tami. Zewsząd ota­czał ich ocean zamknięty koli­stą linią hory­zontu.

Wkrótce obser­wa­cja wzro­kowa potwier­dziła słusz­ność mel­dunku obsługi radaru. W isto­cie daleko przed nimi wid­niały wyraźne zarysy nie­zna­nej jed­nostki.

– Hal­sey już działa… – koman­dor Mit­scher wska­zał puł­kow­ni­kowi syl­wetkę towa­rzy­szą­cego im krą­żow­nika, który opu­ściw­szy szyk wysu­nął się do przodu znacz­nie zwięk­sza­jąc szyb­kość. – Tak, to „Nashville” – dodał po chwili obser­wa­cji.

Doolit­tle zasę­pił się.

– Jeśli tamci nas zauwa­żyli, gotowi drogą radiową powia­do­mić wła­sne bazy, czego rów­nież nie było w pro­gra­mie.

Mit­scher nie odry­wał oczu od lor­netki.

– To jakaś kano­nierka – obja­śniał z waha­niem. – „Nashville” powi­nien już otwo­rzyć ogień. To prze­cież nie jest prze­ciw­nik dla niego…

Dowódca krą­żow­nika jak gdyby usły­szał Mit­schera, gdyż w tejże chwili okręt roz­bły­snął ogniem i oto­czył się kłę­bami dymu. Koman­dor patrzył w stronę odda­lo­nej, ciem­nie­ją­cej kre­ski kano­nierki. Huk wystrza­łów prze­le­ciał nad oce­anem i uto­nął w nim słab­ną­cym echem. Ku zdzi­wie­niu koman­dora kano­nierka odpo­wie­działa ogniem. Było w tym coś tak nie­ocze­ki­wa­nego, wprost humo­ry­stycz­nego, że koman­dor mimo woli się uśmiech­nął. Wątły, nikły okrę­cik nie miał abso­lut­nie żad­nych szans i jego próba oporu w tej sytu­acji wyglą­dała zde­cy­do­wa­nie nie­po­waż­nie.

– Drugą salwą powi­nien go nakryć – zde­cy­do­wał Mit­scher z nie słab­ną­cym zain­te­re­so­wa­niem obser­wu­jąc prze­bieg… egze­ku­cji. To bowiem, co się działo na jego oczach, trudno byłoby nazwać walką.

Druga salwa, która w minutę póź­niej zanie­po­ko­iła ocean, rów­nież nie była celna. Doolit­tle zaczy­nał się nie­cier­pli­wić. Mit­scher odczu­wał coś w rodzaju wstydu za nie­po­wo­dze­nia swych kole­gów z „Nashville’a”.

Na krą­żow­niku naj­wi­docz­niej dener­wo­wano się nie mniej, gdyż działa jego huczały teraz nie koń­czą­cym się grzmo­tem.

Egze­ku­cja, jak to w myśli nazwał koman­dor, cią­gnęła się przez dzie­sięć minut. Poci­ski kano­nierki nawet nie dosię­gały krą­żow­nika i dzie­się­cio­mi­nu­towe ostrze­li­wa­nie przy­pi­sać nale­żało wyjąt­ko­wej nie­zdar­no­ści arty­le­rzy­stów z „Nashville’a”.

Krą­żow­nik wra­cał do szyku w aure­oli wąt­pli­wej sławy. Admi­rał Hal­sey wezwał natych­miast do sie­bie jego dowódcę. Należy przy­pusz­czać, że nie uczy­nił tego po to, by zło­żyć mu gra­tu­la­cje…

Doolit­tle i Mit­scher spoj­rzeli na sie­bie. Obaj myśleli o tym samym i obaj docho­dzili do tych samych wnio­sków: Gdyby zamiast kano­nierki spo­tkali pierw­szy lep­szy pan­cer­nik?

– Znę­cał się nad nim… – puł­kow­nik nie mógł daro­wać sobie zło­śli­wej uwagi. – Żeby­śmy przy­naj­mniej wie­dzieli, że tam­ten nie zdą­żył powia­do­mić.

Mit­scher nie odpo­wie­dział nic. Obaj myśleli o ope­ra­cji, ale w dwu róż­nych aspek­tach. Puł­kow­nik mar­twił się, że cały dro­bia­zgowo opra­co­wany plan po pro­stu weź­mie w łeb. Aby zasko­czyć japoń­ską obronę prze­ciw­lot­ni­czą, 25 bom­bow­ców powinno już teraz star­to­wać nad wyspy japoń­skie. Nie­stety, zasięg samo­lo­tów był zbyt mały i nawet po osię­gnię­ciu celów ni­gdy by nie dotarły do bez­piecz­nego lądo­wi­ska. Dal­sza zwłoka wzma­gała zaś nie­bez­pie­czeń­stwo. Trzeba było obie te sprzecz­no­ści jakoś pogo­dzić. Kom­pro­mis mógł być tylko jeden: przy­spie­szyć start i doko­nać go w momen­cie, gdy tylko odle­głość do wysp japoń­skich zmniej­szy się do tego stop­nia, że zasięg B-25 okaże się wystar­cza­jący. Przy roz­wi­ja­nej obec­nie pręd­ko­ści eska­dry moment taki mógł nastą­pić naza­jutrz, 18 kwiet­nia, w godzi­nach przed­po­łu­dnio­wych.

Chyba, że zaszłyby nie­ocze­ki­wane oko­licz­no­ści…

Koman­dor Mit­scher miał zmar­twie­nie nieco innego cha­rak­teru. Jego rów­nież dener­wo­wało nie­ocze­ki­wane spo­tka­nie z kano­nierką, nad którą przez 10 minut pastwił się nie­for­tunny krą­żow­nik. On także brał pod uwagę moż­li­wo­ści nada­nia depe­szy przez kano­nierkę i w związku z tym roz­wa­żał sprawę nie­bez­pie­czeń­stwa wzma­ga­ją­cego się z godziny na godzinę. O ile jed­nak Doolit­tle pra­gnąłby zna­leźć się moż­li­wie bli­sko wysp japoń­skich, o tyle Mit­scher wolałby, aby start odbył się moż­li­wie daleko od nich. Nie zna­czy to by­naj­mniej, że koman­dor źle życzył lot­ni­kom. Tak dalece anta­go­nizm lot­ni­czo-mor­ski nie się­gał. Mit­scher po pro­stu zda­wał sobie sprawę, że im wcze­śniej B-25 wzlecą w powie­trze, tym prę­dzej będzie mógł się skie­ro­wać na bez­piecz­niej­sze wody i wydo­być na pokład drze­miące w han­ga­rach myśliwce, gwa­ran­tu­jące nale­żytą osłonę lot­ni­czą.

Obli­cza­jąc w myśli, kiedy może nastą­pić ów zbaw­czy moment, doszedł do tego samego wnio­sku co puł­kow­nik Doolit­tle: jutro w godzi­nach przed­po­łu­dnio­wych.

Chyba, że zajdą nie­prze­wi­dziane oko­licz­no­ści…

„Nie­prze­wi­dziane oko­licz­no­ści” rze­czy­wi­ście zaszły naza­jutrz o godzi­nie 06.27 i przy­brały postać skrom­nego rybac­kiego statku o egzo­tycz­nej nazwie „Nitto Maru”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki