10,40 zł
Książka poświęcona bitwie lotniczo-morskiej, stoczonej w dniach 4–7 czerwca 1942 roku pomiędzy siłami japońskimi a amerykańskimi, w pobliżu atolu Midway na Oceanie Spokojnym. Bitwa była rezultatem japońskiego zamiaru wywabienia i zniszczenia amerykańskich lotniskowców. Zakończyła się jednak zatopieniem czterech japońskich lotniskowców, przy stracie jednego amerykańskiego okrętu tej klasy. Starcie to spowodowało względne wyrównanie sił, co pozwoliło Amerykanom na przeprowadzenie pierwszej większej lądowo-morskiej operacji zaczepnej, jaką było lądowanie na Guadalcanalu.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 87
Gdyby jeszcze miesięc temu porucznik Harvey dowiedział się nagle, że weźmie udział w tajemniczej operacji, prawdopodobnie roześmiałby się na całe gardło, traktując tę wiadomość jako niezły dowcip.
Harvey, w jego własnym mniemaniu, jak najmniej nadawał się do takiej roboty. Owszem, lubił rozwiązywać tajemnice, ale jako widz w kinie, śledząc perypetie bandy gangsterów tropionej przez mniej lub więcej rozgarniętych policjantów. Za kilkadziesięt centów mógł przez dwie godziny przeżywać emocje wiedząc o tym, że i tak po zakończeniu filmu wyjdzie na jasno oświetloną ulicę i że w swoim pokoju nie zastanie zamaskowanego człowieka z wycelowanym w siebie browningiem. Był za małą figurą i miał za chudy portfel, aby być przedmiotem zainteresowania opryszka nawet pośledniejszego gatunku.
Co innego jednak angażować się w filmowe emocje, ryzykując jednego dolara za bilet wstępu, co innego zaś zostać wciągniętym samemu w wir tajemniczych wydarzeń poważnego kalibru, brać w nich czynny udział i ryzykować własnym życiem.
A wszystko wskazywało na to, że operacja, w jakiej miał wziąć udział, była nieprzeciętnej miary. Bladły wobec niej nawet najbardziej sensacyjne filmy, jakie w ciągu ostatniego miesięca zdarzyło mu się oglądać.
Myśl o niej psuła mu humor. Chwilami nawet żałował, że wstąpił do wojska. Wkładając mundur był przekonany, że zanim przejdzie przeszkolenie, flota amerykańska położy kres wojnie na Dalekim Wschodzie i pomoc jego, Harvey’a, okaże się zbędna. Tymczasem działania wojenne ciągnęły się już rok cały, a co gorsza Japończycy poczynili dalsze postępy.
Harvey nie był tchórzem. Za namową kolegi, Crooksa, zgodził się na wzięcie udziału w tej operacji. Lubił jednak otwartą grę. Gdyby znajdując się w jakiejkolwiek bazie Pacyfiku otrzymał rozkaz zbombardowania konkretnego obiektu, jego obawy o swoje życie z całą pewnością nie byłyby większe od obaw każdego przeciętnego człowieka, który się znalazł w podobnej sytuacji. Drażniła go i denerwowała tajemniczość oczekującej go operacji. Czuł, że uspokoi się dopiero wówczas, gdy jej charakter i cel zostaną choćby trochę wyjaśnione.
Jak dotychczas jednak wszystko było osłonięte tajemnicą. W końcu stycznia 1942 roku skierowano go do bazy lotniczej Eglin Field na Florydzie. Zastał tu grupę równie zdziwionych jak on sam lotników. Powiedziano im jedynie, że wezmą udział w specjalnej operacji, do której tu właśnie muszą się przygotować.
Na pozór wszystko przypominało zwykłe szkolenie. Rozpoznawanie celów według zdjęć lotniczych, loty nad cel, bombardowanie, powrót na lotnisko. Dziwne były tylko dwie sprawy. Najnowszego typu celowniki Nordena zostały wymontowane, a ich miejsce zajęły urządzenia przestarzałe.
Samuel Crooks zrobił w związku z tym uwagę, z którą zresztą James całkowicie się zgodził.
– Widzisz, Jam – powiedział – liczą się widać poważnie z tym, że możemy razem z naszymi gruchotami dostać się w ręce żółtych. O nas im nie chodzi. Myślą tylko, żeby tajemnica celowników nie została przedwcześnie odkryta. A nas… mogą brać diabli!
Drugą intrygującą sprawą było to, że szczególną uwagę zwracano na jak najwcześniejsze podrywanie maszyn przy starcie i skracanie tym samym ich rozbiegu do minimum. Na poszczególnych pasach startowych malowano białe znaki, których nie wolno było przekroczyć. Współzawodniczono nawet w tym, kto na ile metrów przed tym diabelskim znakiem zdoła poderwać samolot w powietrze.
Te dwa intrygujące fakty kłóciły się ze sobą. Wydawało się to tym dziwniejsze, że przecież każda trudna operacja, a na taką zapowiadało się z całą pewnością, wymagała użycia jak najnowocześniejszego i najlepszego sprzętu. Tu zaś zachodziło coś wręcz przeciwnego.
W pierwszych dniach marca cała grupa znalazła się w San Francisco. Z tą chwilą jedną sprawę można było uznać za całkowicie wyjaśnioną: szykowano ich w istocie do operacji przeciwko Japończykom. Kiedy zaś na pokład lotniskowca „Hornet” załadowano szesnaście bombowców B-25, Harvey odgadł natychmiast przyczyny szkolenia w krótkim starcie. Pokład „Hornet” miał długość około 250 metrów, podczas gdy bombowce tego typu w normalnych warunkach wymagały rozbiegu co najmniej 300 metrów. A więc sprawa była zupełnie jasna. Jedyną zagadkę stanowił nadal cel nalotu.
To jednak interesowało przede wszystkim pułkownika Doolittle’a, dowódcę jednostki lotniczej, która na pokładzie lotniskowca wyruszyła właśnie na Pacyfik.
Pierwsze dni podróży nie wzbudzały w nikim specjalnych obaw. Było raczej wątpliwe, aby samoloty japońskie mogły się ukazać w rejonach tak odległych od swoich baz. „Gdyby było inaczej… – pułkownik Doolittle z grozą myślał o takiej ewentualności – »Hornet« w sytuacji, w jakiej się znajdował, mógł być jedynie bierną, bezbronną ofiarą”. Jego 8 dział 127 mm i 16 dział 28 mm w gruncie rzeczy niewiele mogłyby zdziałać w walce z silniejszym ugrupowaniem lotniczym. Na osłonę lotniczą zaś lotniskowiec nie mógł liczyć. Znajdujących się na jego pokładzie 25 bombowców i 85 samolotów myśliwskich w istocie rzeczy nie można było w tym wypadku brać pod uwagę. Trudno byłoby bowiem liczyć na pomoc ciężkich B-25, z których prawdopodobnie zaledwie kilka zdołałoby na czas wystartować, a jeszcze mniej na samoloty myśliwskie uwięzione w hangarach pod pokładem zajętym przez bombowce. To zakrawało na ironię losu: okręt naszpikowany samolotami nie mógł w razie nagłego ataku Japończyków użyć ich dla własnej obrony.
W tej sytuacji całą siłę lotniczą reprezentowały wodnosamoloty katapultowane z krążowników towarzyszących lotniskowcowi. Pomoc ich oczywiście była wysoce problematyczna, zwłaszcza w obliczu zmasowanego nalotu.
Z każdym dniem rejsu niebezpieczeństwo rosło.
W siódmym dniu podróży dowódca lotniskowca komandor Mitscher poprosił nagle pułkownika Doolittle’a do siebie.
– Zdaje mi się, że pan może być spokojny o swoje baranki – powiedział wręczając mu otrzymaną przed chwilą depeszę.
Pułkownik przerzucił wzrokiem tekst. Komandor miał rację. Sytuacja rzeczywiście zmieniała się na korzyść. Depesza pochodziła od admirała Halsey’a z zespołu lotniskowca „Enterprise” i donosiła o mającym wkrótce nastąpić połączeniu sił amerykańskich na północ od wyspy Midway. Idący w tym kierunku „Enterprise” mógł im zagwarantować dobrą osłonę lotniczą.
Tego jeszcze dnia pułkownik Doolittle zarządził odprawę załóg B-25. Była to pierwsza odprawa bojowa od wyruszenia w morze. Porucznik Harvey oczekiwał jej z niecierpliwością.
– Osiemnastego kwietnia – zaczął pułkownik – w godzinach popołudniowych, kiedy znajdziemy się w odległości 500 mil od Japonii, przeprowadzimy pierwszy w tej wojnie nalot na Tokio, Nagoja, Osaka, Kobe, Jokohama oraz stocznie w Yokosuka. Nie potrzebuję dodawać jak wielkie znaczenie psychologiczne i moralne może mieć pomyślne wykonanie zadania… Losy nas wszystkich mogą ułożyć się różnie. Musimy jednak pamiętać o jednym. Nalot, w którym wszyscy weźmiemy udział, ma przekonać Japończyków, iż startowaliśmy z baz lądowych, a nie z okrętów. Dlatego wszelkie dokumenty, które wskazywałyby na to, że byliście zaokrętowani na lotniskowcu „Hornet”, muszą być zniszczone.
Godzina startu nie została ściśle określona. Plan operacji przewidywał, że nalot zostanie przeprowadzony w nocy, by maszyny biorące w nim udział mogły o świcie lądować na lotniskach chińskich.
Mówiąc o założeniach operacji pułkownik Doolittle nie przypuszczał jednak, że w najbliższych dniach zajdą okoliczności, które zmuszą go do zmiany opracowanego planu.
16 kwietnia ocean rozkołysał się sztormem. Pogoda wyraźnie nie sprzyjała akcji lotniczej, lecz nie to było najgorszą okolicznością.
Nazajutrz w godzinach przedwieczornych eskadra amerykańskich okrętów znajdowała się w odległości 850 mil od Tokio. Tuż po zachodzie słońca obsługa radaru zameldowała o wykryciu podejrzanego echa. To mogło być coś znacznie gorszego niż sztorm.
– Tego w programie nie było – Doolittle uśmiechnął się gorzko. – Jak pan myśli, komandorze, czy to Japończyk?
Mitscher zrobił niewyraźną minę.
– Naszych okrętów w tym rejonie na pewno nie ma, a więc…
Znajdowali się na pomoście bojowym, skąd roztaczał się oryginalny widok. Silne pancerne nadbudówki tworzyły urwistą pionową ścianę stali, spadającą z jednej strony wprost w zielonobure fale oceanu, z drugiej zaś na gładki pokład zapełniony samolotami. Zewsząd otaczał ich ocean zamknięty kolistą linią horyzontu.
Wkrótce obserwacja wzrokowa potwierdziła słuszność meldunku obsługi radaru. W istocie daleko przed nimi widniały wyraźne zarysy nieznanej jednostki.
– Halsey już działa… – komandor Mitscher wskazał pułkownikowi sylwetkę towarzyszącego im krążownika, który opuściwszy szyk wysunął się do przodu znacznie zwiększając szybkość. – Tak, to „Nashville” – dodał po chwili obserwacji.
Doolittle zasępił się.
– Jeśli tamci nas zauważyli, gotowi drogą radiową powiadomić własne bazy, czego również nie było w programie.
Mitscher nie odrywał oczu od lornetki.
– To jakaś kanonierka – objaśniał z wahaniem. – „Nashville” powinien już otworzyć ogień. To przecież nie jest przeciwnik dla niego…
Dowódca krążownika jak gdyby usłyszał Mitschera, gdyż w tejże chwili okręt rozbłysnął ogniem i otoczył się kłębami dymu. Komandor patrzył w stronę oddalonej, ciemniejącej kreski kanonierki. Huk wystrzałów przeleciał nad oceanem i utonął w nim słabnącym echem. Ku zdziwieniu komandora kanonierka odpowiedziała ogniem. Było w tym coś tak nieoczekiwanego, wprost humorystycznego, że komandor mimo woli się uśmiechnął. Wątły, nikły okręcik nie miał absolutnie żadnych szans i jego próba oporu w tej sytuacji wyglądała zdecydowanie niepoważnie.
– Drugą salwą powinien go nakryć – zdecydował Mitscher z nie słabnącym zainteresowaniem obserwując przebieg… egzekucji. To bowiem, co się działo na jego oczach, trudno byłoby nazwać walką.
Druga salwa, która w minutę później zaniepokoiła ocean, również nie była celna. Doolittle zaczynał się niecierpliwić. Mitscher odczuwał coś w rodzaju wstydu za niepowodzenia swych kolegów z „Nashville’a”.
Na krążowniku najwidoczniej denerwowano się nie mniej, gdyż działa jego huczały teraz nie kończącym się grzmotem.
Egzekucja, jak to w myśli nazwał komandor, ciągnęła się przez dziesięć minut. Pociski kanonierki nawet nie dosięgały krążownika i dziesięciominutowe ostrzeliwanie przypisać należało wyjątkowej niezdarności artylerzystów z „Nashville’a”.
Krążownik wracał do szyku w aureoli wątpliwej sławy. Admirał Halsey wezwał natychmiast do siebie jego dowódcę. Należy przypuszczać, że nie uczynił tego po to, by złożyć mu gratulacje…
Doolittle i Mitscher spojrzeli na siebie. Obaj myśleli o tym samym i obaj dochodzili do tych samych wniosków: Gdyby zamiast kanonierki spotkali pierwszy lepszy pancernik?
– Znęcał się nad nim… – pułkownik nie mógł darować sobie złośliwej uwagi. – Żebyśmy przynajmniej wiedzieli, że tamten nie zdążył powiadomić.
Mitscher nie odpowiedział nic. Obaj myśleli o operacji, ale w dwu różnych aspektach. Pułkownik martwił się, że cały drobiazgowo opracowany plan po prostu weźmie w łeb. Aby zaskoczyć japońską obronę przeciwlotniczą, 25 bombowców powinno już teraz startować nad wyspy japońskie. Niestety, zasięg samolotów był zbyt mały i nawet po osięgnięciu celów nigdy by nie dotarły do bezpiecznego lądowiska. Dalsza zwłoka wzmagała zaś niebezpieczeństwo. Trzeba było obie te sprzeczności jakoś pogodzić. Kompromis mógł być tylko jeden: przyspieszyć start i dokonać go w momencie, gdy tylko odległość do wysp japońskich zmniejszy się do tego stopnia, że zasięg B-25 okaże się wystarczający. Przy rozwijanej obecnie prędkości eskadry moment taki mógł nastąpić nazajutrz, 18 kwietnia, w godzinach przedpołudniowych.
Chyba, że zaszłyby nieoczekiwane okoliczności…
Komandor Mitscher miał zmartwienie nieco innego charakteru. Jego również denerwowało nieoczekiwane spotkanie z kanonierką, nad którą przez 10 minut pastwił się niefortunny krążownik. On także brał pod uwagę możliwości nadania depeszy przez kanonierkę i w związku z tym rozważał sprawę niebezpieczeństwa wzmagającego się z godziny na godzinę. O ile jednak Doolittle pragnąłby znaleźć się możliwie blisko wysp japońskich, o tyle Mitscher wolałby, aby start odbył się możliwie daleko od nich. Nie znaczy to bynajmniej, że komandor źle życzył lotnikom. Tak dalece antagonizm lotniczo-morski nie sięgał. Mitscher po prostu zdawał sobie sprawę, że im wcześniej B-25 wzlecą w powietrze, tym prędzej będzie mógł się skierować na bezpieczniejsze wody i wydobyć na pokład drzemiące w hangarach myśliwce, gwarantujące należytą osłonę lotniczą.
Obliczając w myśli, kiedy może nastąpić ów zbawczy moment, doszedł do tego samego wniosku co pułkownik Doolittle: jutro w godzinach przedpołudniowych.
Chyba, że zajdą nieprzewidziane okoliczności…
„Nieprzewidziane okoliczności” rzeczywiście zaszły nazajutrz o godzinie 06.27 i przybrały postać skromnego rybackiego statku o egzotycznej nazwie „Nitto Maru”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki