Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Pośród ludzi dobrze wychowanych nie rozmawia się wcale o Jezusie. Jak wszystko co dotyczy rzeczy najbardziej skrytych, Jezus należy do tych tematów, które zmrażają wytworną konwersację. Przez zbyt wiele wieków trwały święte dziwactwa. Zbyt często ukazywano Nazarejczyka sentymentalnego i śmiesznego, z długimi włosami blond i niebieskimi oczyma. A jednak na przestrzeni dziejów ludzkich tylko Jemu, bez żadnego pośrednictwa, przypisywano imię samego Boga. I niewielu wie, że co do Jezusa wypowiedziano już wszystkie możliwe hipotezy, że zarzuty zostały obalone, potem na nowo powstawały, znów je odrzucano, i tak w nieskończoność”.
Po upływie kilkudziesięciu lat Vittorio Messori powraca do swojej książki, która stała się w międzyczasie klasykiem literatury religijnej, przetłumaczonym na kilkadziesiąt języków. Od pierwszego wydania książki w 1976 r. do dziś sprzedano na terenie Włoch ponad milion jej egzemplarzy. Ukazało się dwadzieścia przekładów na obce języki i jeden scenariusz filmowy.
Drugie wydanie jest spojrzeniem dojrzałego, również w wierze, człowieka, który nadal jest przekonany o wiarygodności Ewangelii, ale życiowe doświadczenie pozwoliło mu na głębszą refleksję...
Wnikliwe dziennikarskie śledztwo o pochodzeniu chrześcijaństwa. Jaka zagadka kryje się pod imieniem Jezus? Co możemy dziś o Nim usłyszeć? Czy naprawdę napisano o Nim w starożytnych pismach Żydów? Autor podszedł do swojego opracowania z pokorą i entuzjazmem, z rygorem historyka oraz pasją człowieka, który wie, że w grę wchodzi nie tylko wydanie dobrej książki, ale przede wszystkim poznanie prawdy o Tym, który odmienił oblicze świata. Nie wstydzi się też stawić czoła debacie publicznej pokazującej współczesną ignorancję na temat historii Jezusa i Kościoła.
Vittorio Messori jest prawdopodobnie najbardziej znanym pisarzem katolickim na świecie. Przeprowadził wywiad z dwoma papieżami. Wraz ze św. Janem Pawłem II napisał wspólnie „Przekroczyć próg nadziei”, a wraz z kardynałem Ratzingerem, dziś Benedyktem XVI, „Raport o wierze” w 1984 r. Jego bestsellerowa książka Opinie o Jezusie została sprzedana w nakładzie ponad miliona egzemplarzy na całym świecie i przetłumaczona na 22 języki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału:
Ipotesi su Gesu
Opracowanie redakcyjne na podstawie tłumaczenia ks. Tadeusza Janii SDB:
Katarzyna Wasiutyńska
Wydanie drugie uzupełnione
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo M Kraków 2020
© Copyright 2019 Edizioni Ares
Via Santa Croce, 20/2 - 20122 Milano
© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2019
ISBN 978-83-8043-652-7
Wydawnictwo M
31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11
tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwom.pl
Dział handlowy: tel. 12-431-25-78; fax 12-431-25-75
e-mail: [email protected]
Księgarnia wysyłkowa: tel. 12-259-00-03; 721-521-521
e-mail: [email protected]
www.klubpdp.pl
KonwersjaEpubeum
Kiedy piszę te słowa, upływają 43 lata od pierwszego ukazania się książki, którą w międzyczasie wielokrotnie wznawiano. Ta księgarska długowieczność ma, jak sądzę, swoje powody, jeśli weźmiemy pod uwagę, że podjęty tu temat (analiza historyczna korzeni chrześcijaństwa w celu zbadania ich trwałości) jest i będzie zawsze aktualny.
Człowiek zawsze będzie konfrontował się z Ewangelią, stawiając sobie przede wszystkim zasadnicze pytanie: „Prawda czy nieprawda? Mit czy historia?”. Sądzę, że stąd właśnie płynie „trwałość” tych stronic, niezależnie od ich wartości. Co więcej, o tym, jak niezmienne jest pragnienie – a może nawet potrzeba – takich badań, przekonałem się w ostatnich miesiącach.
Starając się wyjaśnić okoliczności i powody tej sytuacji, muszę w sposób nieunikniony sięgnąć daleko wstecz, do roku 1976. W owym roku książka ukazała się nakładem wydawnictwa Sei w Turynie, które jest dziedzicem drukarni salezjańskiej założonej przez św. Jana Bosco, aby dać pracę jego młodzieży i stawić czoła, za pomocą publikacji, panującej wówczas kulturze antyklerykalnej. W 1976 roku byłem zawodowym dziennikarzem w turyńskim dzienniku „La Stampa” i należałem do małej ekipy przygotowującej cotygodniowy dodatek „Tuttolibri”. Jak wskazuje już sam tytuł, zajmował się on wszystkimi książkami wydawanymi we Włoszech i cieszył się prestiżem gazety, która swoim nakładem ustępowała wówczas jedynie „Corriere della Sera”. Ze względu na tę pracę spotykałem się ze wszystkimi wydawcami, dużymi i małymi, którzy zabiegali o utrzymanie ze mną dobrych stosunków. Zależało im, co jest zrozumiałe, na recenzji ich książek w czasopiśmie o szerokim zasięgu. Opinie o Jezusie były moją pierwszą próbą literacką, jednak w tej obiektywnie uprzywilejowanej sytuacji, w której się znajdowałem, miałbym otwarte drzwi w całym środowisku wydawniczym, nawet w kręgach większych i bardziej świeckich, pomimo wyraźnie katolickiej zawartości moich stronic.
Wybrałem jednak Sei: przede wszystkim ze względu na osobiste nabożeństwo do św. Jana Bosco, a także na sympatię do tej oficyny, która była moim pierwszym miejscem pracy po skończeniu studiów i gdzie, zaczynając jako redaktor, szybko objąłem odpowiedzialność za biuro prasowe. Nie zawiodłem się: to historyczne wydawnictwo znane było przede wszystkim z podręczników szkolnych, ale miało także dużą sieć dystrybucji książek wszelkiego rodzaju.
I tak po kilkudziesięciu latach i zadziwiającej ilości sprzedanych egzemplarzy (oraz tłumaczeń zagranicznych) ostatnio zacząłem odbierać telefony i czytać e-maile od osób, które skarżyły się, że chciały kupić Opinie o Jezusie, ale nie mogły ich znaleźć. Najpierw pomyślałem o kolejnym dodruku, ale okazało się, że Seipodjęło decyzję, że zajmie się wyłącznie podręcznikami szkolnymi, łącząc się z innym wydawnictwem o długiej tradycji z tego sektora, La Scuola di Brescia. I tak dział varia, do którego należały również Opinie (wraz z innymi moimi czterema książkami), został zawieszony.
Kiedy środowisko wydawnicze dowiedziało się, że moje publikacje są wolne, pojawiły się propozycje ponownego ich wydania. Jednak również tym razem wolałem wydawnictwo średniej wielkości, uznane także w kręgach świeckich, choć samo w sobie wyraźnie i stanowczo katolickie. Założycielem i od kilkudziesięciu lat niestrudzonym dyrektorem wydawnictwa Ares – podobnie jak i uznanego miesięcznika „Studi Cattolici” – jest Cesare Cavalleri, który od zawsze jest także moim wiernym przyjacielem.
Wykorzystałem tę zmianę wydawnictwa, aby przeczytać na nowo moje Opinie, interweniując jedynie marginalnie i robiąc kosmetyczne zmiany, które pozostawiają zasadniczo pierwotny tekst. Ciągle się w nim odnajduję, bez żadnych wątpliwości czy rozczarowania: dzięki Bogu minione 43 lata nie naruszyły mojej ufności w wiarygodność Ewangelii. Co więcej, pogłębienie tematu utwierdziło mnie w prawdziwości namiętnego wołania, jakim Ryszard od świętego Wiktora, wielki teolog benedyktyński, zakończył swoją książkę. Wołanie to zdaje się zawierać w sobie wnioski płynące z moich badań nad tajemnicą Chrystusa: „Panie, jeśli nasze myślenie naznaczone jest błędem, to Ty nas weń wprowadziłeś!”.
W tym nowym wydaniu jest tylko jedna znacząca zmiana: usunięty został drugi rozdział (Bóg ukryty i niewygodny), jedyna część książki, w której dziś – po wielu innych lekturach i refleksjach – odnajduję się tylko częściowo. Zamiast wprowadzać poprawki, wolałem pominąć te strony, wplatając w inne miejsca to, co wydawało mi się jeszcze aktualne. Zrezygnowałem zatem z przedstawienia czytelnikom tez podtrzymywanych przez bliskiego mi Blaise’a Pascala, które odczytane na nowo, wydały mi się zbyt naznaczone gorliwością młodego konwertyty, jakim wciąż byłem, pisząc Opinie. Sam Pascal był świeżo nawrócony i oślepiony przez Chrystusa odkrytego na nowo, posunął się do stwierdzenia, że dla tego, kto posiada Ewangelię, „cała filozofia niewarta jest nawet godziny wysiłku”. A także: „Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba, nie filozofów i mędrców”. Skrajności te wówczas przekonały również mnie: potrzebowałem czasu, zanim odkryłem, że całe chrześcijaństwo, w swej wersji katolickiej (która jest moja, tak samo zresztą jak i genialnego Blaise’a), opiera się na et-et, na „to, ale również tamto”, często na jedności przeciwieństw, doprowadzonych do syntezy. Jak mi powiedział Jean Guitton (jeden z mistrzów, któremu wiele zawdzięczam, również jeśli chodzi o tę książkę): „Jestem katolikiem, ponieważ chcę wszystkiego, nie chcę zrezygnować z niczego”. A zatem potrzeba razem filozofów i teologów, mądrych i wierzących. Nie przypadkiem w programach dydaktycznych, przeznaczonych dla seminariów katolickich, studium filozofii poprzedza obowiązkowo teologię. Kto chciałby pogłębić ten ważny aspekt wiary (et-et, a nie aut-aut), może zaopatrzyć się w rodzaj małego katechizmu, na jaki sobie pozwoliłem, publikując Qualche ragione per credere [Kilka powodów, aby wierzyć](Ares 2008). W każdym razie usunięcie tego rozdziału nie wpływa na całość Opinii, które zasadniczo są pracą historyka. Kończąc to wprowadzenie – zanim wreszcie ustąpię miejsca Opiniom – dodam, że sądzę, iż przydatny może być tekst, w którym starałem się odpowiedzieć na pytania wielu czytelników pragnących dowiedzieć się więcej o autorze i okolicznościach powstania książki, która ich poruszyła. Wówczas, w 1992 roku, napisałem wstęp Skąd wzięła się ta książka, który postanowiłem zamieścić również w nowym wydaniu. Myślę, że może pomóc w lepszym zrozumieniu tej publikacji.
V. M.
on s’attendait de voir un auteur et on trouve un homme
Blaise Pascal
Do rąk czytelnika dociera kolejne wydanie książki, która już przeszła ciekawą drogę: dziesiątki przedruków w wydawnictwach „libreria” i „scuola”, kilka innych w „Club degli editori”, ponad dwadzieścia przekładów na obce języki, jeden scenariusz filmowy. Chociaż to jeszcze nie wszystko...
Cały ten bagaż ciąży na znękanym autorze, przerażonym zawartością kartki papieru, która nabrała ogromnej siły. Nie jest to, jak spróbuję pokazać, nieco hipokryzyjna kokieteria. W istocie rzeczy owa tak bardzo energiczna żywotność nie rodzi się z projektu wydawniczego, z jakiegoś wydumanego „kulturowego” planu. Wydobyła się z wstrząsającej przygody zapoczątkowanej w samotności wyludnionego Turynu, dawno już minionego, upalnego lata. Zdarzyło się to tego lata, kiedy na Krymie zmarł Palmiro Togliatti; podczas gdy w Piemoncie, ze względu na skwar i posuchę, dojrzało najlepsze w tym stuleciu wino Barolo.
Nie mogąc wydostać się z miasta, broniłem się przed upałem, który niemiłosiernie męczył ludzi przez parę miesięcy: w okresie tym prawdziwe życie prowadziłem tylko nocą. W wielkich salach turyńskiej centrali telefonicznej dokładnie o dziesiątej każdego wieczoru setki kobiet przekazywały słuchawki osobom zapewniającym nocny dyżur. W większości byli to studenci wyższych uczelni. Oni to przez dziewięć godzin, aż do siódmej rano następnego dnia, zbierali odgłosy miasta i utrzymywali je w łączności ze światem. Wśród tych nocnych pracowników znalazłem się także ja. I tak było przez cały czas moich studiów na wydziale prawa uniwersytetu, w czasie przygotowywania dyplomu z nauk politycznych.
„Rzecz” będąca przyczyną bólu, z którego wyrosły niniejsze stronice, przyszła niespodziewanie podczas trzeciego lata nocnych dyżurów telefonicznych, kiedy już przygotowywałem się do obrony pracy dyplomowej pod kierunkiem jednego z wielkich mistrzów kultury laickiej, wręcz „laicyzmu”. Była to także moja kultura. Jedyna, jaką znałem; jedyna, którą uważałem za godną i sensowną dla nowoczesnego młodzieńca, przygotowującego się do starcia ze światem będącym w procesie gwałtownych przemian.
Z ludzkiego punktu widzenia wszystko oddalało mnie od spojrzenia religijnego: tradycyjny antyklerykalizm prowincji Emilia Romania, w której przyszedłem na świat, oraz surowy racjonalizm epoki oświecenia, w jakim mnie wychowywano w szkołach państwowych Turynu, gdzie żyłem od dziecka, a którego patronami nie byli z pewnością święci Cottolengo czy Jan Bosco, ale Gramsci i Gobetti, a ich „teksty liturgiczne” drukowano w „klasztorze” Einaudiego przy via Biancamano1. W owych latach, które przygotowywały rok 1968, wszystko usiłowano rozsądzać przy pomocy politycznego klucza; a w wymiarze religijnym (zwłaszcza katolickim) widziano wyłącznie instrumentom regni,alienację, reakcję, a w najlepszym przypadku ludowy folklor... Wszystko to uczyniło z młodzieńca, jakim byłem, przykładny obraz post-chrześcijanina, obywatela „państwa świeckiego”, dla którego Biblia miała tylko znaczenie historyczne (ale nierzadko bulwersujące ze względu na nadużycia, jakich dokonali jej wyznawcy), może wartość literacką, poetycką (tak przypuszczałem, choć nigdy dotąd jej nie zgłębiłem). Z pewnością była pomocą dla tych, którzy chcieli ją wykorzystać do swoich konkretnych celów politycznych; ale – z taką samą pewnością – nie mogła już stanowić propozycji wiarygodnej, do przyjęcia w praktyce.
Christiana fides damnata quia ignorata,jak powiedział starożytny apologeta, Tertulian, za czasów którego słuchano nauki Jezusa Chrystusa i rozważano ją, zanim ewentualnie ją odrzucano. Cóż, to działo się dwadzieścia wieków temu, kiedy Dobra Nowina miała taki wpływ, ponieważ była nowością. Ale w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku, kiedy wydawała się kwestią już wiele razy wystawioną na próbę i ostatecznie odrzuconą?
A jednak tamtego lata wydarzyło się to, co niemożliwe, niespodziewane. Stało się to dzięki serii doświadczeń, którym nie był obcy ból wraz ze swoją zdolnością stawiania człowieka wobec pytań ostatecznych. Pytań tak często odrzucanych – czasem z ironią, jakby były naiwne, próżniackie – przez te kultury, które znają wiele odpowiedzi, ale wyłącznie w sprawach mniej istotnych.
Zdawało mi się, że w Ewangeliach odkrytych w tym niespodziewanym stanie ducha powtórzył się cud świeżości pierwszego odkrycia. Doznałem szoku zderzenia (bez jakiegokolwiek pośrednictwa kościelnego, które by złagodziło gwałtowność ataku) z tajemniczą postacią Tego, który siebie uważał i którego uważano za Syna Bożego, za samego Boga. Odczytywałem te dawne słowa i doznawałem zdumienia, radości, jakbym w nich odkrył klucz do rozwiązywania wątpliwości nie tylko wychodzących od człowieka (polityka, życie społeczne, gospodarka), ale na temat człowieka: sens życia i śmierci, znaczenie radości i cierpienia.
Wszystko to nie odbyło się bez kosztów: popadłem w istocie w stan jakby bolesnej schizofrenii. By powtórzyć za Pascalem, z jednej strony le coeur et ses raisons,które pozwalały mi zrozumieć, że w tych tekstach, do tej pory lekceważonych, może znajdować się szyfr do ujawnienia sensu zagadki. Z drugiej strony les raisons de la raison (ten ograniczony „rozum” z epoki oświecenia, który mnie uformował, czy raczej zdeformował, powodując, że nie dostrzegałem, a może nawet bagatelizowałem wszystkie inne sposoby poznania) skłaniały mnie do buntu, do obawy, by nie stać się ofiarą iluzji.
Od tamtego czasu, najpierw poważną część mojego życia, a później i całą resztę aż do dnia dzisiejszego, poświęciłem na wypełnienie rozziewu pomiędzy coeur a raison,między intuicją a poznaniem obiektywnym, między wiarą pierwotną a nowoczesnym rozumem. Powstała we mnie potrzeba (która mnie ponagla każdego dnia) tropienia śladów Boga, który – zgodnie z wiarą – przyjmując oblicze i ciało człowieka, pokazał się, a równocześnie schował. Chodzi o tego chrześcijańskiego Boga, którego sekretem wydaje się być ukrycie, półcień, jednakowa wartość śladów dla wiary i dla niewiary, żeby – celem ustrzeżenia wolności – przyjęcie Go stało się wyborem, a nie wyrokiem, gorącym porywem serca, a nie chłodnym wnioskiem niepodważalnego stwierdzenia.
Moje dociekania na temat samych korzeni wiary i początków chrześcijaństwa prowadziłem i przedstawiłem środkami i słowami dziennikarskimi, ale z zacięciem „naukowym”. I rzeczywiście, także specjaliści w tej materii – którzy zazwyczaj z powagą strzegą wyników swoich badań – przyjęli te „hipotezy o Jezusie” z sympatią (za co jestem im wdzięczny) i bez obiekcji natury „technicznej”. Powodem takiego przyjęcia – jeśli mogę tak powiedzieć – jest to, że nie żałowałem czasu i wysiłku; tak więc, począwszy od tamtego lata, rzuciłem na karty tej książki ponad dziesięć lat poszukiwań, refleksji i życia.
Jesienią 1976 roku pojawiły się 3 tysiące egzemplarzy, choć wydawca obawiał się, czy zdoła je rozprowadzić. Do jesieni 1992 roku, kiedy piszę te słowa, we Włoszech sprzedano już ponad milion egzemplarzy, natomiast nie mamy kompletnych danych z całego świata. Eksplozja o niepokojących wymiarach, której nie sposób wygasić!
Za tym pierwszym etapem poszukiwań przyszły kolejne. Powstały następne książki, które spotkały się z serdecznym przyjęciem licznych czytelników na pięciu kontynentach.
Teraz, gdy biorę do ręki niniejsze stronice, widzę jeszcze siebie w świetle tamtych nocy zagadkowych i barwnych, bolesnych i radosnych, przepełnionych pewnością i niepokojem: nocy młodego telefonisty, dla którego nagle świat odwrócił się pod uderzeniem greckich wersetów Ewangelii. Pod koniec nocy, przed świtem, kiedy w słuchawkach milkły głosy miasta, czułem potrzebę przyłączenia się do Szymona Piotra: Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego (J 6,68).
„Bóg jest albo Go nie ma”. Ale na którą stronę się przechylimy? Rozum nie może tu nic określić: nieskończony chaos oddziela nas. Na krańcu tego nieskończonego oddalenia rozgrywa się partia, w której wypadnie orzeł czy reszka. Na co stawiacie? Rozumem nie możecie ani na to, ani na to; rozumem nie możecie bronić żadnego z obu.
Blaise Pascal, przekład: Tadeusz Żeleński (Boy)
Pośród ludzi dobrze wychowanych nie rozmawia się wcale o Jezusie.
Podobnie jak seksualność, pieniądze czy śmierć, Jezus należy do tych tematów, które nie pasują do wytwornej konwersacji.
Przez zbyt wiele wieków trwały święte dziwactwa. Zbyt często ukazywano Nazarejczyka sentymentalnego i śmiesznego, z długimi włosami blond i niebieskimi oczyma: Pana Jezusa „dla niewiast”. Ileż razy z okazji pierwszej komunii jawił się „Jezusik, który przyjdzie do twojego serduszka...”.
Nie należy się wcale dziwić, że imię to liczne wybitne postaci napawa mdłością. Od razu rozumiane jest jako tabu.
Uzyskujemy dyplomy z historii, chociaż nie drasnęliśmy nawet sprawy istnienia tajemniczego żydowskiego cieśli, który rozdarł dzieje na dwie części: przed Jezusem Chrystusem i po Jezusie Chrystusie.
Otrzymujemy wszelakie dyplomy z literatury klasycznej, otrzaskani jesteśmy z całą grecko-rzymską mitologią opartą na tekstach źródłowych. Ale przy tym nie spotkaliśmy nigdy greckich zdań Nowego Testamentu.
Zadziwiające: odmierzanie czasu kończy się na Jezusie i od Niego zaczyna się na nowo. A On tymczasem jest jakby ukryty.
Lub też puszcza się Go w niepamięć albo uważa za temat oklepany.
Nawet księża, popi i pastorzy mówią o Nim mało. Owszem, dla uczciwości każdej niedzieli powołują się na Niego w milionach przemówień, homilii, kazań...
Jednakże zbyt często odnosimy wrażenie, że dla nich wiara w Jezusa nie stanowi żadnej trudności. Jest to raczej fakt oczywisty. Budujemy też uczone konstrukcje na temat Ewangelii; ilu jest jednak takich, co wraz ze swymi słuchaczami schodzą do suteren, by sprawdzić, czy naprawdę założono fundamenty? Niewielu także dziś stara się upewnić o sile kamienia węgielnego, na którym – jak twierdzą – opierają się zarówno ich wiara, jak i ich Kościoły. Na przestrzeni całych ludzkich dziejów tylko Jemu, bez żadnego pośrednictwa, przypisywano imię samego Boga. Jednak do tego niesłychanego skandalu sporo ludzi się po prostu przyzwyczaiło. To tak, jakby – mówiąc dosadnie – dymy kadzielniane ich zamroczyły.
Pewne tajemnicze powiedzenie, przypisywane Jezusowi przez ewangelię apokryficzną, stwierdza: Kto się zachwyci, będzie królował. Mnóstwo ludzi, jak się zdaje, utraciło dar zachwytu...
A tymczasem badanie opinii publicznej pokazało, że na sto osób (a jest to jeden z wielu przykładów) sześćdziesiąt cztery uważają Jezusa za „postać najbardziej interesującą w historii”. Na drugim i trzecim miejscu tej zadziwiającej klasyfikacji znaleźli się Garibaldi i Martin Luther King, oddaleni jednak bardzo wyraźnie. Po nich przychodzi Gandhi, wreszcie Marks2.
Pytani powiedzieli, że chcieliby na temat Jezusa wiedzieć coś więcej, zdobyć przede wszystkim dobrze uzasadnione i wiarygodne informacje. Niestety, nie wiedzą, gdzie ich szukać...
Gazety, kultura laicka zajmują się instytucjami (Watykanem, Kościołami...), jakie opierają się na wierze, ale o niej samej nie mają żadnego pojęcia. Kultura ludzi wierzących ze swej strony woli rozważania na temat ascetyki, kontemplacji Jezusa; jednak najczęściej, jak zauważyliśmy, wcale nie stawia czoła niezwykłym problemom natury historycznej.
Hans Küng pyta: „Czyżby naprawdę Chrystus, zarówno w ramach chrześcijaństwa, jak i poza nim, był tym wielkim nieznajomym, który również z samego chrześcijaństwa czyni sławnego nieznajomego?”.
To wcale nieprawda, że już nikt nie zajmuje się problemem Jezusa. Odnosząca się do Niego bibliografia to w istocie ogromny ocean ustawicznie nawiedzany przez burze.
Tylko w wieku XIX poświęcono Mu aż około sześćdziesięciu dwóch tysięcy tomów. W paryskiej Bibliotece Narodowej, która jest zwierciadłem zachodniej kultury, ilość fiszek z imieniem Jezus jest na drugim miejscu. Pierwsze zajmuje słowo Bóg.
W gruncie rzeczy od wielu wieków dyskusja o Jezusie to zastrzeżone, ściśle kontrolowane przez duchownych i świeckich nauczycieli łowy. To oni właśnie, jako specjaliści, stworzyli owe tysiące woluminów, powołując się jedni na drugich w niekończącej się „dyspucie doktorów”.
Ludziom prostym pozostawia się modlitewniki lub jakieś prace popularne, niejednokrotnie słabo udokumentowane i czysto propagandowe.
Wobec tego wielu nie wie, że co do Jezusa wypowiedziano już wszelkie możliwe hipotezy, że zarzuty zostały obalone, potem na nowo powstawały, znów je odrzucano, i tak w nieskończoność. Każde słowo Nowego Testamentu przepuszczano wiele tysięcy razy przez przeróżne sita. Pośród książek, po jakie możemy sięgnąć, od początku i we wszystkich krajach ta właśnie książka jest najczęściej badana, i to z niewiarygodną zaciętością.
Do ucha człowieka nieobznajomionego ze sprawą docierają zaledwie przytłumione echa dyskusji. Tak dzieje się od prawie dwu tysięcy lat, ale na przestrzeni ostatnich trzech wieków sito się zmieniło. Podczas gdy aż do wieku XVIII przedmiot „dysputy” mieścił się raczej wewnątrz chrześcijaństwa (chodziło albo o „prawowierność”, albo o „herezję”), od tamtego momentu zrodziła się krytyka „na zewnątrz”. Zaczęto atakować same Pisma, co do ich historyczności, na których opiera się wiara. Kwestionuje się to, co dotąd było faktem ustalonym nawet w najbardziej ostrej i agresywnej polemice: uznanie szczególnej więzi człowieka Jezusa z Bogiem, wiarę w Niego jako Chrystusa, Mesjasza, oczekiwanego przez Izrael.
Lecz owa „dysputa” – niezależnie od swego przedmiotu – dotyczyła zawsze tylko garstki uczonych. Oto co pisze Jean Guitton, któremu niniejsza książka wiele zawdzięcza: „Szeroka publiczność zachowała przekonanie, że jest to dla niej sprawa nie do rozwiązania, jakaś sprzeczka uczonych i teologów, która wykracza poza jej kompetencje. Skutkiem trudności osobistego zdobycia opinii jest fakt, że każdy odwraca swoją myśl: niewierzący, aby ustrzec swoją niepewność co do historyczności Jezusa ewangelicznego, wierzący, aby prowadzić życie wiary, i w ten sposób owo podstawowe pytanie zbywa się ponownie milczeniem”3.
Dalsze stronice przedstawia ktoś, kto nie zgodził się na owo milczenie i wtargnął jako kłusownik na teren polowania zarezerwowany dla specjalistów.
Autor to tylko „profan”, który na własne ryzyko zakradł się do Świętego Świętych, gdzie pisze się po niemiecku lub po łacinie, gdzie odbywają się dyskusje na temat hebrajskich słów, aramejskich stel, greckich manuskryptów. Nie jest ani pracownikiem naukowym, ani osobą duchowną. Ot, zwykły człowiek świecki.
Za niniejszą książką kryje się dziennikarskie przyzwyczajenie zdobywania wiadomości, najpierw dla siebie samego, by potem złożyć je w darze swoim czytelnikom. Znam lepiej pokoje redakcyjne dzienników i tygodników niż aule papieskich uniwersytetów. Nie przybywam z „seraju”; ten ostatni zbyt często jest tylko „gettem” – choćby tylko kulturalnym – chrześcijaństwa.
Mówić o sobie to rzecz ryzykowna i denerwująca.
Zapuściłem się jednak w to wszystko, bo chciałbym jasno czytelnikowi powiedzieć: zacząłem od wątpliwości, lub lepiej, od obojętności. Jak on, jak tylu innych dzisiaj. Daleki byłem od wiary. Do niniejszych studiów przystąpiłem po osiemnastu latach szkół publicznych. Musiałem się wszystkiego uczyć na nowo, startując od zera.
W szkole jedynymi kapłanami, jakich spotykałem, byli ci, co prowadzili lekcje „religii” przepisane urzędowym programem.
Potem nagle rozpoczęła się dla mnie coraz bardziej pasjonująca pogoń za skarbem Palestyny I wieku. Pierwsze ogniwo łańcucha stanowił egzemplarz Myśli Pascala, w który się zaopatrzyłem, aby poczynić pewne poszukiwania na marginesie moich studiów na wydziale nauk politycznych. I właśnie Pascalowi dedykowałem tę książkę: bez niego nigdy by ona nie powstała. Albo też byłaby zupełnie inna.
Jest ona także poświęcona nieprzebranej armii tych, którzy w ciągu wieków bezustannie szukali rozwiązania dla najbardziej fascynującej ze wszystkich powieści sensacyjnych: jakie były początki chrześcijaństwa.
Aby dać się wciągnąć w tę przygodę, wcale nie potrzeba mieć upodobania do „kryminałów”. Każdy z nas jest w nią wmieszany z urzędu poprzez sam fakt istnienia.
Znajdujecie się wśród zaciągniętych na statek, przypomina Pascal każdemu, kto chciałby się wymigać od problemu własnego przeznaczenia.
Czy tego chcemy, czy nie, czy to się komuś podoba, czy nie, od wielu wieków w Europie, w obu Amerykach, w Oceanii, w Afryce, w części Azji te dwie sylaby (Je-zus) wiążą się z samym sensem naszego istnienia.
To właśnie od początku rzymskiego cesarstwa aż do naszych czasów z uporem potwierdzają ci, którzy wierzą, że imię to stanowi ostateczną odpowiedź na wielkie pytania człowieka, którzy wiążą Go z niesłychaną koncepcją „Syna Bożego”, którzy twierdzą, że w Jego dzieje my wszyscy jesteśmy i na zawsze będziemy włączeni.
Na kartach tej książki podejmuję próbę zbadania racji tego niewiarygodnego uporu, by stale podsuwać ludziom, jako ich „Zbawiciela”, owego tajemniczego Palestyńczyka.
Nieco później postaram się wyjaśnić, dlaczego sądzę, iż w owym zamęcie religii świata właśnie Jemu warto poświęcić nieco czasu. Dlaczego Jezus, a nie na przykład Mahomet, Lao-cy czy Zaratustra?
Stworzyłem całą dokumentację złożoną z informacji odpowiadających na pytania, jakie sobie stawiałem; na niektóre z nich, z pewnością nie na wszystkie. Chodzi o pytania, jakie – taką mam przynajmniej nadzieję – stawiają sobie wszyscy, którzy myślą. Ci, dla których każdy mijający dzień stanowi problem, czasami tak dojmujący, że zupełnie nie starcza czasu na poszukiwanie rozwiązań dla „Problemu” ponad wszelkie problemy, dla problemu najgłębszej natury.
Problem ten zakłada takie pytania, które często wydają się śmieszne, godne umysłu dziecka, a nie człowieka dorosłego: kim jesteśmy?, skąd przychodzimy?, dokąd zdążamy?
Czy poza nieokreśloną linią horyzontu istnieje dla nas jakaś przyszłość? Albo w istocie jesteśmy tylko przesyłkami, próbkami bez wartości, które akuszer odsyła karawaniarzowi?
Przed akuszerem i za karawaniarzem życie otwiera się na dwie tajemnice. Przed narodzeniem i po śmierci oba końce naszego istnienia zanurzają się w niewiadomym. Z pewnością jednak wychodzi na wieczność. Wieczność czy nicość, skąd pochodzimy. Wieczność czy nicość, w które z pewnością się zagłębiamy.
Ktoś porównał nasze warunki do przygody człowieka, który budzi się w pociągu pędzącym w ciemności nocy. Skąd wyruszył ten pociąg, który wziął nas ze sobą, choć nie wiemy kiedy i dlaczego? Dokąd zmierza? I dlaczego akurat ten, a nie inny?
Są tacy, którzy zadowalają się poznaniem przedziału, sprawdzeniem rozmiarów siedzenia, zbadaniem jego wytrzymałości, po to by spokojnie położyć się spać: zapoznali się z otaczającym środowiskiem, to im wystarcza, reszta to już nie ich sprawa. Kiedy bowiem uścisk niepewności chwyci ich za gardło, oni zawsze znajdą sposób, by go przepędzić myślą o czym innym. Jak proponuje poeta: „O niezmierzonej tajemnicy wszechświata lepiej zapomnieć w działaniu, niż się o nią dopytywać”4.
Nie wiem, kto mnie wydał na świat, ani co jest świat, ani co ja sam... Widzę przerażające przestrzenie wszechświata, które mnie otaczają, czuję się przywiązany do kącika tej rozległej przestrzeni, nie wiedząc, czemu mnie pomieszczono raczej w tym miejscu niż innym, ani czemu tę odrobinę czasu, jaką mi dano do życia, wyznaczono w tym, a nie w innym miejscu całej wieczności, która mnie poprzedziła, i tej, która ma po mnie nastąpić. Widzę ze wszystkich stron same nieskończoności, które zamykają mnie niby atom i niby cień trwający niepowrotną chwilę. Wszystko, co wiem, to jeno to, iż mam niebawem umrzeć; ale co mi najbardziej nieznane, to sama śmierć, której niepodobna mi uniknąć.
„Subtelny szaleniec”, „chory i niezrównoważony”, „wieczne dziecko”, „pyszałek, który nie poddał się prawu zwątpienia”, „geniusz wykradziony nauce” – oto terminy, jakimi między innymi określano autora powyższych słów, owego Pascala, który istotnie zawinił, bo spędził trzydzieści dziewięć lat swego życia na poszukiwaniu, czy przypadkiem nie istnieje rozwiązanie dla tajemnicy ludzkiej kondycji.
Tym, którzy – nie bez pewnej kpiny – przybywali do jego wezgłowia, odpowiadał, z góry odrzucając ich śmieszne argumenty: „Ludzie, nie mogąc wyzwolić się od śmierci, od nędzy, od ignorancji, porozumieli się, że będą szczęśliwi, wcale o tamtym nie pamiętając”5.
Albo też gorzko rozmyślał: „wrażliwość człowieka na rzeczy drobne i niewrażliwość na rzeczy wielkie (staje się) znamieniem dziwacznego przewrotu”.
Pascal istotnie jednakowo lubił i cenił obie kategorie ludzi: „wierzących” i „niedowiarków”. Wobec tego każdy u stolika, przy którym rozgrywa się życie, wybierze jedno albo drugie: „Bóg jest albo Go nie ma. Ale na którą stronę się przechylimy? [...] Na krańcu tego nieskończonego oddalenia rozgrywa się partia, w której wypadnie orzeł lub reszka. Na co stawiacie?”.
Dlatego właśnie rozumiał postawę tego, który się nie chce wypowiedzieć: „Jest jak spadkobierca odnajdujący tytuł własności swego domu. Pewnie się zastanowi, czy nie jest on sfałszowany, i poszuka sposobności, aby to sprawdzić”. I na swój radykalny i namiętny sposób kończy: „Tak więc istnienie Boga potwierdza nie tylko żarliwość szukających, ale i zaślepienie tych, którzy Go nie szukają”.
Wróćmy do obrazu pociągu. Nawet najbardziej pewni siebie będą mogli udzielić jedynej odpowiedzi: że pojazd w końcu zanurzy się w ciemny tunel, ale nikt przedtem nie będzie mógł z niego wysiąść. Nie wiedzą natomiast nic na temat tego, czy istnieje coś poza owym tajemniczym tunelem.
Niektórzy twierdzą: „Nie ma nic, jest tylko ciemność”.
Opinia godna szacunku.
Ma ona wszakże jedną wadę: nie może niczego udowodnić. Nikt przecież nie powrócił, by zdać nam sprawę ze swej podróży po drugiej stronie Todeslinie,linii śmierci.
My natomiast należymy do tłumu naiwnych, zapóźnionych nastolatków, „obłąkańców”. Do tych, których przeraża – nie wstydźmy się do tego przyznać – „wieczne milczenie nieskończonych przestrzeni”, jakie nas otaczają. Zamiast siedzieć cicho na swoim miejscu, przyglądając się, jak na zewnątrz ciemna noc przesuwa się za oknami, wolimy przechodzić z jednego przedziału do drugiego. Po co? Może by znaleźć „rozkład jazdy”, który wskaże nam na powody i sposoby tej podróży, której wcale nie planowaliśmy.
Zamiast odpowiadać na te pytania, postanowiłem udzielić informacji. Zebrałem wiadomości, ażeby spróbować sporządzić „roboczą hipotezę”, rodzaj bardzo skromnego bilansu spraw dotyczących problemu Jezusa.
On właśnie jest jedynym człowiekiem w dziejach, o którym da się powiedzieć, że wyszedł żywy z owego tunelu śmierci.
A może to rzeczywiście prawda?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, dziesięć lat temu zostałem jakby powołany do „służby specjalnej”, a skończyło się na tym (czytelnik szybko to zauważy), że zostałem sam pochwycony: z pewnością i tym razem zwyciężył Chrystus Pascala: „Nie szukałbyś Mnie, gdybyś Mnie nie był znalazł”.
Ten skromny dorobek, jaki zdobyłem, przedstawiam wszakże tutaj z całą uczciwością: pracowałem najpierw przede wszystkim dla siebie. Wtedy starałem się nie oszukiwać samego siebie. Bóg, o ile istnieje, wcale nie potrzebuje kłamstwa. Postać historyczna, nosząca imię Jezus, i od dwudziestu wieków związana z pojęciem Boga, ma prawo do prawdy, a nie do apologetycznych kombinacji. My natomiast mamy prawo do wiadomości pewnych, a nie do plotek.
Tak więc postanowiłem trzymać się tego, na co ludzie mogą się zgodzić; tego, co, na ile to możliwe, nie podlega dyskusji.
Po tylu uczonych i cennych analizach ktoś musi zaryzykować stworzenie syntezy. Ta, jaką tutaj przedstawiamy (jak każda inna, a może jeszcze bardziej w związku z tematem), jest tylko syntezą prowizoryczną. To zwyczajna propozycja, którą należy sprawdzić i przedyskutować, przekraczać i formułować na nowo! Nawet, niestety, gdy mamy do czynienia z książką, która z natury swej pozostaje środkiem „władczym” lub, co gorsza, monologiem. Ewangelia natomiast jest ustawicznym dialogiem: A wy za kogo Mnie uważacie? – pytać będzie aż do końca czasów Ten, który jest jej tajemniczym bohaterem.
Mój dług wobec tych wszystkich, którzy się zajmowali tym problemem (zarówno przecząc mu, jak i starając się rozwiązać go pozytywnie), jest tak wielki, że bez zastrzeżeń spróbuję się podpisać pod słowami Pascala, który zauważył: „Ci autorzy, którzy opowiadając o swoich dziełach, twierdzą: «Moja książka, mój komentarz, moje dzieje, itd.», niech sobie uświadomią, że stale mają na swych ustach swoje mieszczaństwo mające okazały dom i stale ciepły kąt u siebie. Zrobiliby lepiej, gdyby mówili: «Nasza książka, nasz komentarz, nasze dzieje, itd.», bowiem w tej formie istnieje więcej dobra bliźnich niż ich własnego”.
Oczywiście mogłem opatrzyć każde zdanie przypisem odsyłającym do pracy kogoś innego. Wybrałem metodę odwrotną, nie stawiając uczonych odnośników, ograniczając się do przypomnienia źródła przytaczanych cytatów bez jakiejkolwiek przeróbki.
Przecież erudyci nie będą czytać tej książki, która, niezależnie od czegokolwiek, wszystko zawdzięcza ich cennym poszukiwaniom. Wielu nią pogardzi, jako próbą wtargnięcia amatora nie na swój teren, intruza usiłującego przenieść na plac publiczny zbyt trudną dla mas „dysputę”.
Zresztą wyspecjalizowanym czytelnikom (choć to mało prawdobodobne, że sięgną po tę książkę) zupełnie nie będą potrzebne przypisy: doskonale wiedzą, gdzie sprawdzić, jeśli tego zapragną, twierdzenia, na jakich się opieram. Innym (jak ja „profanom”) wystarczy wiedzieć, że wszystko, co cytuję, podaję dosłownie, bez jakichkolwiek świadomych zniekształceń. Chodzi o to, by dla danej informacji zawsze można było podsunąć odpowiednie źródła.
Pokazałem wszystko, co mogłem, przekraczając swoją odrazę do próby sporządzenia bilansu, bo rzecz to trudna dla każdego, kto nadal trwa w stanie poszukiwań. Paweł z Tarsu tak opisuje stan ducha, w jakim stawał przed mieszkańcami Koryntu: „słaby, przerażony i drżący”.Jeśli wolno mi się powoływać, przynajmniej co do „słabości”, na tego niezwykłego „agenta prasowego” rodzącego się chrześcijaństwa, to mogę powiedzieć, że mój stan ducha jest dokładnie taki sam...
Poczułem wszakże, że winienem odpowiedzieć na zaproszenie innego Żyda, Szymona zwanego Piotrem: „Bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest. Ale z łagodnością i bojaźnią Bożą”...
„Łagodność i bojaźń”.
By sprostać owemu problemowi Jezusa, jaki prześladuje człowieka, chociaż go jednocześnie przekracza, potrzebny jest rzeczywisty wysiłek wszystkich. Polemiki w tym przypadku są mniej niż niepotrzebne: są absurdalne.
Dużą sympatią darzę tak zwanych niedowiarków i czuję się z nimi całkowicie solidarny, gdy nie chcą słyszeć o chrześcijanach „łatwowiernych”, co oznacza przeciwieństwo „wierzących”. W zakresie problemu Jezusa bez „niedowiarków” bylibyśmy jeszcze na etapie apologetyki z czasów baroku.
Pisał Jean-Baptiste Lacordaire, wyznawca Woltera, który skończył jako dominikanin:
„Naprawdę zależy mi nie na tym, aby przekonać o błędzie tego, kto myśli inaczej niż ja. Chcę raczej złączyć się z nim w jeszcze głębszej prawdzie”.
Wydawało mi się, iż mimo wszystko pokazałem, że w sprawie Jezusa stale się jakoś dogadujemy, że skrajnym wysiłkiem naszego rozumu możemy dojść również do uznania, że stanowi On wymiar, który przekracza sam rozum. I że można rozsądnie stawiać na tę hipotezę.
Rzecz jasna cała tajemnica nadal trwa, może tylko oświetlona jakimś płomykiem; tyle bowiem spraw pozostaje bez odpowiedzi. Jeżeli naprawdę sam Stwórca wszechświata wkroczył w czas i w przestrzeń, to dlaczego zrobił to akurat na tym skrawku skały i metalu, który krąży wokół jednej spośród dwustu pięćdziesięciu miliardów gwiazd tylko w naszej galaktyce?
„Wierzyć nie znaczy rozumieć wszystko”, mówi Pierre Teilhard de Chardin. Ta tajemnica, te problemy wydają mi się jednak jeszcze większe, jeśli dąży się do rozwiązania przeciwnego wierze, jeśli stwierdza się, że chrześcijaństwo jest tylko największym nieporozumieniem, w jakie ludzie popadli.
Zresztą „kto potępi chrześcijan za to, że nie potrafią uzasadnić swojej wiary, skoro przyznają, głosząc ją światu, że ta wiara jest absurdalna, jest głupstwem?”. Głupstwo, stultitia, oto czym dla Pawła z Tarsu jest głoszenie, że w wędrownego żydowskiego nauczyciela wcielił się sam Bóg; że ten przegrany wizjoner zwyciężył śmierć, odrzucając kamień swego grobu. Głupstwo, dla mądrości „tego świata”:
Gdy usłyszeli o zmartwychwstaniu, jedni (pośród Ateńczyków) się wyśmiewali, a inni powiedzieli: „Posłuchamy cię o tym innym razem”. Tak Paweł ich opuścił (Dz 17,32–33).
A właśnie o poranku tego dnia zmartwychwstania, według relacji, jaką się przypisuje Łukaszowi, dwóch mężczyzn w lśniących szatach ukazało się niewiastom po ich przybyciu do grobu. Powiedzieli do nich:
„Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych?”, zapytali dwaj aniołowie (Łk 24,5).
W tym ewangelicznym pytaniu zawarty jest sens i kres wszelkiego poszukiwania, podobnie jak naszych dociekań na temat Jezusa historii, tego człowieka, od którego dzieli nas ponad trzydzieści pokoleń ludzkich egzystencji.
I zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego.
Łk 24,27
Przyjęli naukę z gorliwością i codziennie badali Pisma, czy istotnie tak jest.
Dz 17,11
Przede wszystkim, czy Jezus był „zapowiedziany”, czy Jego przyjście stanowiło przedmiot „przepowiedni”? Czy dziś możliwe jest „udowodnienie Jego Bóstwa za pośrednictwem proroctw Starego Testamentu?”.
Oto składniki problemu: w Pismach wspólnych dla żydów i dla chrześcijan istnieje ponad trzysta „fragmentów mesjanistycznych”. Jest w nich zapowiadane przyjście tajemniczej postaci, która ma wyjść z Izraela, ale po to, by rozciągnąć swoje panowanie na wszystkie narody. Proroctwa mówią poza tym o jego działaniu w świecie i określają znaczenie jego epifanii. Nawet (jak twierdzą niektórzy) podają datę jego przyjścia.
Oczekiwanie Mesjasza stało się podstawowym składnikiem świadomości żydowskiej. Drugi artykuł wyznania wiary, tak jak go utrwalił w średniowieczu Mojżesz Majmonides, brzmi: „Bóg pośle Mesjasza zapowiadanego przez proroków”.
Żydzi, którzy uznali Jezusa za Mesjasza, uwierzyli w Niego w przekonaniu, że w Nim spełniły się dawne proroctwa. Istotnie, pierwsi głosiciele chrześcijaństwa wobec tłumów żydowskich ustawicznie odwoływali się do argumentu prorockiego. Ewangelia, która zdaje się odbijać w sobie przepowiadanie wobec Hebrajczyków, czyli według świętego Mateusza, stale zestawia fakty i powiedzenia z życia Jezusa z zapowiedziami Pisma. Według Łukasza, sam Jezus wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego, aby przekonać uczniów w drodze do Emaus, że On jest naprawdę Chrystusem.
A dla nas dzisiaj?
1 Antonio Gramsci (1891–1937), przywódca i ideolog komunistyczny; Retro Gobetti (1901–1926), pisarz, polityk liberalno-radykalny; Giulio Einaudi (ur. 1912), założyciel lewicowej oficyny wydawniczej (przyp. tłum.).
2 Badania instytutu DOXA, wiosna 1974 roku.
3 Jean Guitton, Jezus, Pax, 1963.
4 G. Carducci. 16.
5 Dzisiaj bardziej chyba niż kiedykolwiek. „W naszych czasach śmierć jest tematem tabu, podobnie jak w czasach wiktoriańskich były sprawy płci” – zauważył Hans Küng.