Opowiadania kołymskie - Warłam Szałamow - ebook + książka

Opowiadania kołymskie ebook

Warłam Szałamow

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Literacka wersja słynnego Archipelagu Gułag.

To, co widziałem, tego człowiek nie powinien widzieć, nie powinien o tym wiedzieć.

"Rzeczywistości łagrów, przeżywanej przez miliony ludzi, nie można pojąć, a jeśli nie pojąć, to choć trochę zrozumieć, nie przeczytawszy "Opowiadań kołymskich" w całości. Słynny "Archipelag Gułag" wniósł wiele w poznanie świata łagrów, zwłaszcza w zakresie materiału faktograficznego. Natomiast w sferze przeżyć, emocji, uczuć, myśli i refleksji nad ludzką nędzą to Szałamow jest tym, który beznamiętnie prowadzi nas przez piekło zgotowane przez człowieka drugiemu człowiekowi w naszych czasach" - ze wstępu Juliusza Baczyńskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1047

Oceny
4,8 (11 ocen)
9
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jaj0229dbpw

Nie oderwiesz się od lektury

Obok "Archipelag Guag" jedna z lepszych w tym temacie.
00
janinamajewska

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała trudna prawdziwa najlepsza jeśli chodzi o Kołymę
00

Popularność




OD TŁU­MA­CZA

Opowia­da­nia kołym­skie – to książka spe­cjalna, wyjąt­kowa. I to nie tylko w odnie­sie­niu do gatunku lite­rac­kiego, lecz w ogóle, w skali świa­to­wej. Jest tak dla­tego, gdyż w jed­nej oso­bie autora zespo­liły się trzy fakty: jego indy­wi­du­al­ność jako pisa­rza, oso­bi­ste, realne prze­ży­cie opi­sy­wa­nych zda­rzeń i sytu­acji oraz zacho­wa­nie w owym strasz­nym cza­sie zdol­no­ści do filo­zo­ficz­nej reflek­sji, ratu­ją­cej go przed wymu­szo­nym przez głód, chłód i bicie upodle­niem.

Bio­gra­fia Sza­ła­mowa – stu­denta, pisa­rza – podobna jest do losów tysięcy, a wła­ści­wie, co bar­dziej pewne, do losów setek tysięcy przed­sta­wi­cieli rosyj­skiej i sowiec­kiej inte­li­gen­cji. Widać to w jego opo­wia­da­niach.

Podo­bień­stwo jest zna­mienne i tym bar­dziej czyni wia­ry­god­nym to, o czym pisze. I nie cho­dzi tu o mate­rialne fakty, ani nawet o ich bystrą obser­wa­cję, lecz o odczu­cie rze­czy­wi­sto­ści prze­ży­wa­nej przez te masy ludzi, któ­rym ani los, ani natura nie dały moż­li­wo­ści wypo­wie­dze­nia się. Można śmiało powie­dzieć, że dzieło Sza­ła­mowa sta­nowi w pew­nym stop­niu zadość­uczy­nie­nie nie­uświa­do­mio­nemu naj­pew­niej przez nich pra­gnie­niu wykrzy­cze­nia całej ludz­ko­ści nie­doli zgo­to­wa­nej jed­nym przez dru­gich. Z tym że tych pierw­szych było tak wielu, a tych dru­gich tak mało…

War­tość lite­ra­tury polega mię­dzy innymi na tym, że pozwala utrwa­lić uczu­cia i myśli w spo­sób nie­pod­da­jący się innym sztu­kom. Sza­ła­mow czyni to po mistrzow­sku.

Nie wydaje mi się sen­sowne, jako auto­rowi prze­kładu, oma­wia­nie war­to­ści lite­rac­kiej jego tek­stów. Docze­kają się one na pewno wielu kom­pe­tent­nych opra­co­wań. Pra­gnę jed­nak dobit­nie powie­dzieć, a los dał mi to prawo, że rze­czy­wi­sto­ści łagrów, prze­ży­wa­nej przez miliony ludzi, nie można pojąć, a jeśli nie pojąć, to choć tro­chę zro­zu­mieć, nie prze­czy­taw­szy Opo­wia­dań kołym­skich w cało­ści.

Słynny Archi­pe­lag Gułag wniósł wiele w pozna­nie świata łagrów, zwłasz­cza w zakre­sie mate­riału fak­to­gra­ficz­nego. Nato­miast w sfe­rze prze­żyć, emo­cji, uczuć, myśli i reflek­sji nad ludzką nędzą to Sza­ła­mow jest tym naj­więk­szym, który bez­na­mięt­nie pro­wa­dzi nas przez pie­kło zgo­to­wane przez czło­wieka dru­giemu czło­wie­kowi w naszych cza­sach.

Rze­czy­wi­stość łagrów jest skon­den­so­wa­nym obra­zem świata, w któ­rym wszel­kie zda­rze­nia, odczu­cia i emo­cje prze­bie­gają w spo­sób eks­tre­malny, bo odbywa się to w eks­tre­malnych warun­kach byto­wa­nia czło­wieka. Nie ma tam miej­sca na „cywi­li­zo­wane” skry­wa­nie odczuć. Głód jest gło­dem, nie­na­wiść – nie­na­wi­ścią, a umie­ra­nie nie jest boha­ter­stwem, lecz bru­talną, nie­este­tyczną codzien­no­ścią gło­do­wej bie­gunki. Czło­wiek zostaje wrzu­cony do kotłu­ją­cej się wstrzą­sami nędzy strasz­li­wej otchłani, któ­rej żadna wyobraź­nia nie potrafi stwo­rzyć. Sza­ła­mow zanu­rza nas w nią, wska­zu­jąc, jakimi możemy być i co możemy uczy­nić jeden dru­giemu.

Opo­wia­da­nia kołym­skie trzeba czy­tać w cało­ści, jako jedną książkę. Jedy­nie tak potrak­to­wana lek­tura jego prozy pozwoli na wzię­cie swo­istego udziału w losie tych milio­nów nie­ży­wych już, nie­szczę­snych i bez­bron­nych ludzi, któ­rym takie towa­rzy­sze­nie i, jak sądzę, nasze uczu­cia się należą.

TOM I

PIERW­SZA ŚMIERĆ

PRZEZ ŚNIEG

Jak przedep­tuje się drogę w śnież­nej caliź­nie?

Przo­dem idzie czło­wiek, pocąc się i prze­kli­na­jąc, prze­sta­wia­jąc z led­wo­ścią nogi, wię­znąc co minutę w syp­kim, głę­bo­kim śniegu. Czło­wiek odcho­dzi daleko, zna­cząc swą drogę nie­rów­nymi czar­nymi jamami. Męczy się, kła­dzie na śniegu, zapala papie­rosa i machor­kowy dym snuje się nie­bie­skim obłocz­kiem nad bia­łym, błysz­czą­cym śnie­giem. Czło­wiek już odszedł dalej, a tam, gdzie odpo­czy­wał, wciąż jesz­cze wisi obło­czek – powie­trze jest pra­wie nie­ru­chome. Drogi przedep­tuje się zawsze w cza­sie spo­koj­nych dni, żeby wia­try nie zamio­tły ludz­kiej pracy. Czło­wiek sam sobie wyzna­cza punkty orien­ta­cyjne w śnież­nym bez­kre­sie – skałę, wyso­kie drzewo; czło­wiek pro­wa­dzi swoje ciało po śniegu tak, jak ster­nik pro­wa­dzi łódkę po rzece od cypla do cypla.

Przedep­ta­nym i nie­rów­nym śla­dem poru­sza się pię­ciu do sze­ściu ludzi rzę­dem, ramię przy ramie­niu. Stą­pają obok śladu, nie w sam ślad. Doszedł­szy do wyzna­czo­nego wcze­śniej miej­sca, zawra­cają i ponow­nie idą tak, żeby roz­dep­tać śnieżną cali­znę, miej­sce, gdzie nie sta­wała ludzka stopa. Droga prze­bita. Mogą po niej iść ludzie, kara­wany sań, trak­tory. Jeżeli iść śla­dem pierw­szego, stą­pa­jąc ślad w ślad, pojawi się wąska, led­wie do przej­ścia ście­żynka, a nie droga; jamy, przez które prze­bi­jać się trud­niej niż przez cali­znę. Pierw­szemu jest cię­żej od wszyst­kich, kiedy więc opada z sił, do przodu wycho­dzi następny z tej czo­ło­wej piątki. Każdy z idą­cych w ślad, nawet naj­mniej­szy, nawet naj­słab­szy, powi­nien stą­pać na kawa­łe­czek śnież­nej cali­zny, a nie w cudzy ślad. A trak­to­rami i końmi jeż­dżą nie pisa­rze, lecz czy­tel­nicy.

POD KWIT

W karty grano u wozaka Naumowa. Peł­niący dyżur nad­zorcy ni­gdy nie zaglą­dali do baraku woza­ków, słusz­nie uwa­ża­jąc, że naj­waż­niej­sze w służ­bie to pil­no­wa­nie osą­dzo­nych na pod­sta­wie para­grafu pięć­dzie­sią­tego ósmego. Koni zaś, zgod­nie z zasadą, nie powie­rzano kontr­re­wo­lu­cjo­ni­stom. Wpraw­dzie naczel­nicy-prak­tycy zrzę­dzili po cichu – tra­cili naj­lep­szych, zapo­bie­gli­wych robot­ni­ków. Jed­nakże instruk­cja była w tym wzglę­dzie jasna i twarda. Tak więc naj­bez­piecz­niej było u woza­ków i każ­dej nocy błat­niacy zbie­rali się tam na swe kar­ciane poje­dynki.

W pra­wym kącie baraku, na dol­nej pry­czy, roz­ście­łano róż­no­ko­lo­rowe koł­dry. Do słupa w rogu przy­krę­cano za pomocą drutu palącą się kołymkę – wła­snej roboty lampkę pra­cu­jącą na parach ben­zyny. Do pokrywki puszki po kon­ser­wach przy­lu­to­wy­wało się trzy lub cztery otwarte rurki mie­dziane i oto całe urzą­dze­nie. W celu zapa­le­nia lampki kła­dło się na pokrywce gorący węgiel, ben­zyna pod­grze­wała się, w rur­kach uno­siła się para i ben­zy­nowy gaz pło­nął od zapałki.

Na koł­drach leżała brudna, puchowa poduszka, a po jej obu stro­nach sie­dzieli „part­ne­rzy”, pod­kur­czyw­szy po buriacku nogi w kla­sycz­nej pozie wię­zien­nej bitwy kar­cia­nej. Na poduszce leżała nowiutka talia kart. Nie były to zwy­kłe karty, była to wła­snej roboty wię­zienna talia wyko­nana przez mistrzów tej sztuki z nie­zwy­kłą szyb­ko­ścią. Potrzebny do tego jest papier (jaka­kol­wiek książka), kawa­łek chleba (aby go prze­żuć i prze­ci­snąć przez szmatkę w celu otrzy­ma­nia kroch­malu potrzeb­nego do skle­ja­nia kar­tek), ogry­zek che­micz­nego ołówka (zamiast farby poli­gra­ficz­nej) i nóż (do wyci­na­nia sza­blo­nów kolo­rów i samych kart).

Uży­wane dziś karty były dopiero co wycięte z tomiku Wik­tora Hugo – książki, którą ktoś wczo­raj zosta­wił w biu­rze. Papier był zwarty, gruby, kar­tek nie trzeba było skle­jać, jak to bywa zazwy­czaj, gdy papier jest cienki. Pod­czas wszyst­kich rewi­zji w łagrach nie­ubła­ga­nie odbie­rano ołówki che­miczne. Odbie­rano je rów­nież w trak­cie spraw­dza­nia przy­sła­nych paczek. Postę­po­wano tak nie tylko w celu „zapo­bie­że­nia” moż­li­wo­ści wyko­na­nia doku­men­tów i pie­czą­tek (dużo było i tego rodzaju arty­stów), lecz także, aby znisz­czyć wszystko, co może współ­za­wod­ni­czyć z pań­stwo­wym mono­po­lem kar­cia­nym. Z che­micznego ołówka robiono atra­ment i za pomocą sza­blonu nano­szono na karty wzory: damy, walety, dzie­siątki wszyst­kich kolo­rów… Kolo­rów nie odróż­niano według barw – odróż­nie­nie to nie było gra­czowi potrzebne. Na przy­kład wale­towi piko­wemu odpo­wia­dało wyobra­że­nie pika w prze­ciw­le­głych rogach karty. Roz­miesz­cze­nie i forma wzo­rów były jed­na­kowe w ciągu stu­leci – umie­jęt­ność wyko­na­nia wła­snymi rękami kart wcho­dzi do pro­gramu „rycer­skiego” wycho­wa­nia mło­dego błat­niaka.

Nowiutka talia kart leżała więc na poduszce, a jeden z gra­ją­cych pokle­py­wał ją brudną ręką z cien­kimi, bia­łymi, nie­ro­bo­ciar­skimi pal­cami. Pazno­kieć małego palca był nad­na­tu­ral­nej wiel­ko­ści – to także błat­niacki szyk, podob­nie jak „fiksy”-złote, to zna­czy koronki z brązu nakła­dane na zupeł­nie zdrowe zęby. Bywali nawet mistrzo­wie, zapa­mię­tali tech­nicy den­ty­styczni, któ­rzy nie­źle sobie dora­biali wyko­ny­wa­niem takich koro­nek, nie­zmien­nie cie­szą­cych się popy­tem. Co się zaś tyczy paznokci, to pole­ro­wa­nie ich na odpo­wiedni kolor na pewno weszłoby w oby­czaj „świata prze­stęp­czego”, jeśli tylko byłoby moż­liwe w warun­kach wię­zien­nych wpro­wa­dze­nie lakieru. Wypie­lę­gno­wany żółty pazno­kieć pobły­ski­wał jak dro­go­cenny kamień. Lewą ręką wła­ści­ciel paznok­cia prze­cze­sy­wał lep­kie i brudne jasne włosy. Ostrzy­żony był „pod boks”, nad wyraz sta­ran­nie. Niskie, bez żad­nej zmarszczki czoło, żółte pęczki brwi, usteczka jak kokardka – wszystko to nada­wało jego fizjo­no­mii ważną wła­ści­wość zewnętrz­nego wyglądu zło­dzieja: nie­zwra­ca­nie na sie­bie uwagi. Takiej twa­rzy nie można było zapa­mię­tać. Popa­trzyw­szy na nią, już się zapo­mi­nało, gubiło wszel­kie rysy, nie do roz­po­zna­nia przy ponow­nym spo­tka­niu. Był to Sie­woczka, zna­ko­mity znawca „tierca”, „stosa” i „bury” – trzech kla­sycz­nych gier kar­cia­nych, natchniony inter­pre­ta­tor tysiąca kar­cia­nych zasad, któ­rych prze­strze­ga­nie miało obo­wią­zy­wać w mają­cym się odbyć spo­tka­niu. O Sie­woczce mówiono, że wspa­niale „odgrywa”, to jest wyka­zuje umie­jęt­no­ści i zręcz­ność szu­lera. W isto­cie był on szu­le­rem; oczy­wi­ście uczciwa zło­dziej­ska gra to gra pole­ga­jąca na oszu­ki­wa­niu: śledź i dema­skuj part­nera, to twoje prawo; umiej sam oszu­ki­wać, umiej „wydy­sku­to­wać” wąt­pliwą wygraną.

Grano zawsze we dwójkę – jeden prze­ciw jed­nemu. Żaden z mistrzów nie poni­żał się do uczest­ni­cze­nia w grach gru­po­wych w rodzaju „oczka”. Nie bano się sia­dać z moc­nymi gra­czami, tak jak i w sza­chach, gdzie praw­dziwy wir­tuoz poszu­kuje sil­niej­szego prze­ciwnika.

Part­ne­rem Sie­woczki był sam Naumow, bry­ga­dzi­sta woza­ków. Star­szy od swo­jego rywala (nawia­sem mówiąc, ile lat miał Sie­woczka – dwa­dzie­ścia? trzy­dzie­ści? czter­dzie­ści?), czar­no­włosy chło­pak z takim męczeń­skim wyra­zem czar­nych, głę­boko osa­dzo­nych oczu, że nie wie­dząc, iż Naumow to kolejny zło­dziej z Kuba­nia, wzię­łoby się go za jakie­goś piel­grzyma – mni­cha albo członka zna­nej sekty „Bóg wie”, sekty, którą już od dzie­siąt­ków lat spo­tyka się w naszych łagrach. Wra­że­nie to potę­go­wało się na widok sznurka z cyno­wym krzy­ży­kiem zwi­sa­ją­cego z szyi Naumowa – koł­nie­rzyk jego koszulki był roz­pięty. Krzy­żyk ten wcale nie był bluź­nier­czym żar­tem, kapry­sem ani też impro­wi­za­cją. W owych cza­sach wszy­scy błat­niacy nosili na szy­jach alu­mi­niowe krzy­żyki; był to roz­po­znaw­czy znak zakonu, tak jak tatuaż.

W latach dwu­dzie­stych błat­niacy nosili czapki per­so­nelu tech­nicz­nego, wcze­śniej jesz­cze „kapi­tanki”. W czter­dzie­stych latach zimą cho­dzili w kuban­kach, pod­gi­nali cho­lewki walo­nek, a na szyi nosili krzyże.

Krzyż zazwy­czaj był gładki, lecz jeśli natra­fili na pla­sty­ków, zmu­szali ich do wyry­so­wa­nia igłą wzo­rów zwią­za­nych z ulu­bio­nymi moty­wami: ser­cem, kratą, krzy­żem, nagą kobietą.

Krzyż Naumowa był gładki. Dyn­dał na jego ciem­nej piersi, unie­moż­li­wia­jąc odczy­ta­nie wykłu­tego na nie­bie­sko tatu­ażu, cytatu z Jesie­nina – jedy­nego poety uzna­nego i kano­ni­zo­wa­nego przez „świat prze­stęp­czy”:

Jak mało prze­mie­rzo­nych dróg,

Jak dużo tam omy­łek.

– Co grasz? – wyce­dził przez zęby Sie­woczka z wyra­zem nie­zmier­nej wzgardy. To rów­nież uzna­wane było za dobry ton, obo­wią­zu­jący przy roz­po­czę­ciu gry.

– Ot, szmatki. Tę „lepio­chę”… – Naumow pokle­pał się po ramio­nach.

– Gram za pięć­set – oce­nił gar­ni­tur Sie­woczka.

W odpo­wie­dzi roz­le­gły się gło­śne, wie­lo­słowne prze­kleń­stwa, które powinny były prze­ko­nać prze­ciw­nika co do znacz­nie więk­szej war­to­ści rze­czy. Ota­cza­jący gra­czy widzo­wie cier­pli­wie cze­kali na zakoń­cze­nie tej tra­dy­cyj­nej uwer­tury. Sie­woczka nie pozo­sta­wał dłużny i wymy­ślał jesz­cze bar­dziej jado­wi­cie, zbi­ja­jąc cenę. W końcu gar­ni­tur wyce­niono na tysiąc. Sie­woczka ze swej strony „grał” kilka prze­no­szo­nych swe­trów. Gdy tylko swe­try zostały wyce­nione i rzu­cone na koł­drę, Sie­woczka prze­ta­so­wał karty.

Ja i Gar­ku­now, były inży­nier włó­kien­ni­czy, piło­wa­li­śmy drewno dla baraku Naumowa. Była to praca nocna. Po zakoń­cze­niu swego robo­czego dnia w wyro­bi­sku trzeba było napi­ło­wać i nału­pać drewna na całą dobę. Zała­zi­li­śmy do baraku woza­ków od razu po kola­cji; było tu cie­plej niż w naszym baraku. Sprzą­ta­jący Naumowa nale­wał po pracy do naszych kocioł­ków chłodną „juszkę” – resztki z jedy­nego i sta­łego dania, które według jadło­spisu sto­łówki nazy­wało się „klu­ski ukra­iń­skie”, i dawał nam po kawałku chleba. Sia­da­li­śmy gdzie­kol­wiek, w rogu, na pod­ło­dze, i pochła­nia­li­śmy zaro­bioną strawę. Jedli­śmy w zupeł­nej ciem­no­ści – bara­kowe „ben­zynki” oświe­tlały kar­ciane pole – lecz według dokład­nych spo­strze­żeń daw­nych miesz­kań­ców wię­zień: „łyżką nie tra­fisz poza usta”. A teraz obser­wo­wa­li­śmy Sie­woczkę i Naumowa.

Naumow prze­grał swoją „lepio­chę”. Spodnie i mary­narka leżały koło Sie­woczki na koł­drze. Grana była poduszka. Pazno­kieć Sie­woczki wyry­so­wy­wał w powie­trzu wymyślne wzory. Karty to zni­kały, to znów poja­wiały się w jego dłoni. Naumow był w pod­ko­szulku, saty­nowa rubaszka poszła w ślad za spodniami. Usłużne ręce narzu­ciły mu na ramiona tie­ło­griejkę, ale on zrzu­cił ją gwał­tow­nym ruchem na zie­mię. Nagle wszystko uci­chło. Sie­woczka leni­wie poskro­by­wał paznok­ciem po poduszce.

– Gram koł­drę – chry­pli­wie powie­dział Naumow.

– Dwie­ście – obo­jęt­nym gło­sem powie­dział Sie­woczka.

– Tysiąc, ty suko! – wrza­snął Naumow.

– Za co? To nie jest rzecz! To „łoksz”, lichota – wyma­wiał Sie­woczka. – Tylko dla cie­bie gram za trzy­sta.

Bój trwał dalej. Zgod­nie z zasa­dami, walka nie może być zakoń­czona, dopóki part­ner jest jesz­cze w sta­nie czym­kol­wiek „odpo­wia­dać”.

– Gram walonki!

– Walo­nek nie gram – twardo rzekł Sie­woczka. – Nie gram pań­stwo­wych łachów.

Prze­grany został jakiś ukra­iń­ski ręcz­nik z kogu­tami, war­to­ści kilku rubli, jakaś cygar­nica z wytło­czo­nym pro­fi­lem Gogola. Wszystko prze­cho­dziło do Sie­woczki. Na ciem­nej skó­rze policz­ków Naumowa wystą­pił gęsty rumie­niec.

– Pod kwit – powie­dział, przy­mi­la­jąc się.

– Wielka mi potrzeba – żywo odpo­wie­dział Sie­woczka i wycią­gnął do tyłu rękę. Natych­miast wło­żono mu w dłoń zapa­lo­nego papie­rosa z machorki. Sie­woczka zacią­gnął się i zakasz­lał. – Co mi po twoim kwi­cie? Nowych eta­pów nie ma, skąd weź­miesz? Może od kon­wo­jen­tów?

Zgoda na grę „pod kwit”, to jest na kre­dyt, była przy­sługą według „prawa” nie­obo­wią­zu­jącą, ale Sie­woczka nie chciał obra­żać Naumowa i pozba­wiać go ostat­niej szansy ode­gra­nia się.

– Na sto – powie­dział wolno. – Daję na to godzinę.

– Dawaj kartę! – Naumow popra­wił krzy­żyk i usiadł. Ode­grał koł­drę, poduszkę, spodnie i znowu wszystko prze­grał.

– Może by tak czy­firku nawa­rzyć? – powie­dział Sie­woczka, skła­da­jąc wygrane rze­czy do dużej walizki z dykty.

– Ja pocze­kam.

– Zago­tuj­cie, chłopcy – naka­zał Naumow.

Rzecz była o zadzi­wia­ją­cym napoju Pół­nocy, moc­nej her­ba­cie – gdy w nie­wiel­kiej fili­żance zapa­rza się pięć­dzie­siąt i wię­cej gra­mów czaju. Napój nie­zmier­nie gorzki, pije się go małymi łykami pod zaką­skę z solo­nej ryby. Usuwa on sen­ność, dla­tego cie­szy się uzna­niem u błat­nia­ków i pół­noc­nych kie­row­ców na dłu­gich tra­sach. Czy­fir powi­nien nisz­cząco oddzia­ły­wać na serce, jed­nakże zna­łem dłu­go­let­nich czy­fi­ry­stów, któ­rzy wchła­niali go zupeł­nie bez­kar­nie.

Sie­woczka upił jeden łyk z poda­nej fili­żanki. Cięż­kie, czarne spoj­rze­nie Naumowa obie­gało zebra­nych w krąg. Włosy splą­tały mu się na gło­wie. Wzrok dobiegł do mnie i zatrzy­mał się. Jakaś myśl bły­snęła w mózgu Naumowa.

– Ano, wyjdź. – Wysze­dłem do świa­tła. – Zdej­mij tie­ło­griejkę.

Było już jasne, o co cho­dzi, i wszy­scy z zacie­ka­wie­niem śle­dzili poczy­na­nia Naumowa. Pod tie­ło­griejką mia­łem tylko pań­stwową bie­li­znę – gim­na­stiorkę wydali dwa lata temu i dawno już zetlała. Ubra­łem się.

– Ty, wychodź – powie­dział Naumow, wska­zu­jąc pal­cem na Gar­ku­nowa.

Gar­ku­now zdjął tie­ło­griejkę. Twarz jego zbla­dła. Pod brudną koszulą miał weł­niany swe­ter. Była to ostat­nia prze­syłka od żony przed uda­niem się w daleką drogę. Ja wie­dzia­łem, jak Gar­ku­now go strzegł. Pio­rąc w łaźni, susząc na sobie, ani na minutę nie wypusz­czał z rąk; taką rzecz ukra­dliby od razu towa­rzy­sze.

– Ano, zdej­muj – powie­dział Naumow.

Sie­woczka apro­bu­jąco kiwał pal­cem, weł­niane rze­czy były w cenie. Jeśli oddać do pra­nia, a jesz­cze i wypa­rzyć wszy, można by samemu nosić, ładny wzór.

– Nie zdejmę – powie­dział chra­pli­wie Gar­ku­now. – Tylko razem ze skórą…

Rzu­cono się na niego i zbito z nóg.

– On kąsa! – krzyk­nął ktoś.

Gar­ku­now powoli dźwi­gnął się z pod­łogi, wycie­ra­jąc ręka­wem krew z twa­rzy. I od razu Saszka, sprzą­ta­jący Naumowa, ten sam Saszka, który przed godziną nale­wał nam „zupkę” za piło­wa­nie drewna, przy­siadł nieco i wyrwał coś zza cho­lewy walonka. Potem wycią­gnął rękę w kie­runku Gar­ku­nowa. Gar­ku­now zaszlo­chał i zaczął padać na bok.

– Czyż nie mogli­ście bez tego?! – wrza­snął Sie­woczka.

W miga­ją­cym świe­tle ben­zynki widać było, jak sza­rzeje twarz Gar­ku­nowa. Saszka roz­warł ręce zabi­tego, roze­rwał koszulę i ścią­gnął przez głowę swe­ter. Swe­ter był czer­wony i krew była na nim led­wie widoczna. Sie­woczka ostroż­nie, aby nie pobru­dzić pal­ców, zło­żył swe­ter do walizki z dykty. Gra była skoń­czona i mogłem iść do domu. Trzeba było teraz szu­kać nowego part­nera do piło­wa­nia drewna.

NOCĄ

Wiecze­rza skoń­czyła się. Gle­bow nie­spiesz­nie wyli­zał miskę, sta­ran­nie zgar­nął ze stołu okruszki chleba na lewą dłoń i unió­sł­szy ją ku ustom, ostroż­nie zli­zał je z dłoni. Nie łyka­jąc, wyczu­wał, jak ślina w ustach gęsto i z pożą­da­niem obleka malutką gru­deczkę chleba. Gle­bow nie mógłby powie­dzieć, czy było to smaczne. Smak to coś innego, zbyt ubo­giego w porów­na­niu z tym zapa­mię­ta­łym do utraty świa­do­mo­ści odczu­ciem, jakie dawało poży­wie­nie. Gle­bow nie spie­szył się z prze­ły­ka­niem, chleb sam tajał w ustach i tajał szybko.

Wpad­nięte, błysz­czące oczy Bagrie­cowa nie­prze­rwa­nie wpa­trzone były w usta Gle­bowa; w nikim nie było tak potęż­nej woli, która potra­fi­łaby odwieść oczy od pokarmu zni­ka­ją­cego w ustach innego czło­wieka. Gle­bow prze­łknął ślinę i Bagrie­cow natych­miast prze­niósł wzrok w kie­runku hory­zontu – na wielki, poma­rań­czowy księ­życ wypeł­za­jący na niebo.

– Pora – powie­dział Bagrie­cow.

Mil­cząc, poszli po ścieżce w kie­runku skały i wspięli się na nie­wielki występ ota­cza­jący stoż­ko­waty pagór; cho­ciaż słońce nie­dawno zaszło, kamie­nie, parzące w ciągu dnia pode­szwy stóp poprzez gumowe kalo­sze wdziane na bosą nogę, były już teraz chłodne. Gle­bow zapiął waciak. Chód nie roz­grze­wał go.

– Daleko jesz­cze? – spy­tał szep­tem.

– Daleko – odpo­wie­dział cicho Bagrie­cow.

Sie­dli, by odpo­cząć. Mówić nie było o czym, a i myśleć nie było o czym – wszystko było jasne i pro­ste. Na pła­skiej powierzchni, u końca skal­nego występu, leżały kupy roz­wa­lo­nych kamieni i zerwa­nego, zeschnię­tego mchu.

– Ja mógł­bym to i sam zro­bić – uśmiech­nął się Bagrie­cow – ale we dwójkę raź­niej. No i dla sta­rego przy­ja­ciela…

Przy­wieźli ich jed­nym stat­kiem zeszłego roku.

Bagrie­cow zatrzy­mał się: „Trzeba się poło­żyć – dostrzegą”. Poło­żyli się i zaczęli odrzu­cać kamienne bloki. Dużych kamieni – takich, żeby nie można było pod­nieść, prze­su­nąć wspól­nie – nie było, dla­tego że ludzie, któ­rzy narzu­cali je tutaj rano, nie byli sil­niejsi od Gle­bowa.

Bagrie­cow cicho zaklął. Zadra­pał palec, cie­kła krew. Przy­sy­pał ranę pia­skiem, wyrwał z waciaka kawa­łek waty, przy­ci­snął, ale krew cie­kła dalej.

– Zła krze­pli­wość – obo­jęt­nie powie­dział Gle­bow.

– Tyś lekarz czy co? – spy­tał Bagrie­cow, wysy­sa­jąc krew.

Gle­bow mil­czał. Czas, gdy był leka­rzem, wyda­wał się bar­dzo odle­gły. I czy w ogóle był taki czas? Zbyt czę­sto ten świat za górami, za rze­kami wyda­wał mu się snem jakimś, wymy­słem. Realna była minuta, godzina od pobudki do wie­czor­nego sygnału. Dalej nie się­gał myślą i nie znaj­do­wał w sobie sił, by się­gać. Jak wszy­scy.

Nie znał prze­szło­ści tych ludzi, któ­rzy go ota­czali, i nie inte­re­so­wał się tym. Zresztą, jeże­liby jutro Bagrie­cow oznaj­mił, że jest dok­to­rem filo­zo­fii lub mar­szał­kiem lot­nic­twa, Gle­bow uwie­rzyłby mu bez zastrze­żeń. Czy on sam kie­dy­kol­wiek był leka­rzem? Utra­cił nie tylko auto­ma­tyzm osą­dów, lecz także auto­ma­tyzm postrze­ga­nia. Gle­bow widział, jak Bagrie­cow wysy­sał krew z brud­nego palca, lecz nic nie powie­dział. To tylko prze­śli­znęło się w jego świa­do­mo­ści, lecz woli do odpo­wie­dzi zna­leźć w sobie nie mógł i nie szu­kał. Ta świa­do­mość, która mu jesz­cze pozo­sta­wała i która może nie była już ludzką świa­do­mo­ścią, miała zbyt mało ostrzy i nakie­ro­wana była teraz jedy­nie na to, by jak naj­szyb­ciej usu­nąć kamie­nie.

– Głę­boko pew­nie? – spy­tał Gle­bow, gdy poło­żyli się, aby odpo­cząć.

– Jak ona może być głę­boka? – powie­dział Bagrie­cow.

I Gle­bow pojął, że nie­do­rzecz­nie spy­tał i że jama rze­czy­wi­ście nie mogła być głę­boka.

– Jest – powie­dział Bagrie­cow. Dotknął ludz­kiego palca. Duży palec stopy wyglą­dał spod kamieni, w świe­tle księ­życa był dosko­nale widoczny. Palec ten nie był podobny do pal­ców Gle­bowa czy Bagrie­cowa, ale nie dla­tego, że był bez życia i zesztyw­niały. W tym była mała róż­nica. Na tym mar­twym palcu paznok­cie były obcięte, on sam zaś był krą­gły i bar­dziej miękki od palca Gle­bowa. Szybko odrzu­cili kamie­nie, któ­rymi było przy­wa­lone ciało.

– Zupeł­nie młody – powie­dział Bagrie­cow.

Wspól­nie z tru­dem wycią­gnęli trupa za nogi.

– Jaki duży – powie­dział Gle­bow, dysząc ciężko.

– Gdyby on nie był taki duży – powie­dział Bagrie­cow – to pocho­wano by go tak, jak nas cho­wają, i nie musie­li­by­śmy tu dzi­siaj iść.

Roz­gięli tru­powi palce i ścią­gnęli koszulę.

– A kale­sony zupeł­nie nowe – z zado­wo­le­niem stwier­dził Bagrie­cow.

Ścią­gnęli i pod­ko­szu­lek. Gle­bow scho­wał kłę­bek bie­li­zny pod waciak.

– Włóż lepiej na sie­bie – powie­dział Bagrie­cow.

– Nie, nie chcę – wymam­ro­tał Gle­bow.

Uło­żyli z powro­tem trupa w mogile i zarzu­cili kamie­niami. Nie­bie­skie świa­tło księ­życa, który wze­szedł, kła­dło się na kamie­nie, na rzadki las tajgi, uka­zu­jąc każdy występ, każde drzewo w nie­co­dzien­nej postaci. Wszystko wyda­wało się praw­dziwe, lecz nie tak jak za dnia. To było jakby dru­gie obli­cze świata.

Bie­li­zna trupa ogrzała się za pazu­chą Gle­bowa i już nie wyda­wała się cudza.

– Zapa­lić by – powie­dział Gle­bow w roz­ma­rze­niu.

– Jutro zapa­lisz.

Bagrie­cow uśmiech­nął się. Jutro sprze­da­dzą bie­li­znę, wymie­nią ją na chleb, a może nawet dostaną tro­chę tyto­niu…

CIE­ŚLE

Przez całe doby utrzy­my­wała się biała mgła, tak gęsta, że na dwa kroki nie widać było czło­wieka. Zresztą nikt poje­dyn­czo nie musiał ni­gdzie daleko cho­dzić. Nie­liczne kie­runki – sto­łówka, szpi­tal, strze­żona brama wyj­ściowa – odga­dy­wane były nie wia­domo jak przy­swo­jo­nym instynk­tem, pokrew­nym temu poczu­ciu kie­runku, który w pełni posia­dają zwie­rzęta; i który, w pew­nych, sprzy­ja­ją­cych temu warun­kach, budzi się rów­nież w czło­wieku. Ter­mo­me­tru robot­ni­kom nie poka­zy­wano, nie było zresztą takiej potrzeby – do pracy nale­żało wycho­dzić obo­jęt­nie przy ilu stop­niach. Sta­rzy miesz­kańcy łagru pra­wie dokład­nie okre­ślali, jak wielki jest mróz, bez uży­cia ter­mo­me­tru: jeśli utrzy­muje się mroźna mgła, zna­czy to, że na zewnątrz jest 40 stopni poni­żej zera; jeśli w trak­cie oddy­cha­nia powie­trze wydo­bywa się ze świ­stem, ale jesz­cze bez trudu – to jest 45 stopni; jeśli zaś poja­wia się przy tym zadyszka – to na pewno jest 50 stopni. Powy­żej 55 stopni ślina zama­rza w locie. Już od dwu tygo­dni tak zama­rzała.

Każ­dego dnia Potasz­ni­kow budził się z nadzieją – czy nie zelżał może mróz: z doświad­czeń minio­nej zimy wie­dział, że dla poczu­cia cie­pła, nie zwa­ża­jąc na to, jak niska jest tem­pe­ra­tura, istotna jest wyraźna jej zmiana, kon­trast. Jeśli mróz opad­nie nawet tylko do 40–45 stopni, to przez dwa dni będzie cie­pło, a dalej, ponad te dwa dni, nie ma sensu cze­go­kol­wiek pla­no­wać.

Mróz jed­nak nie opa­dał i Potasz­ni­kow rozu­miał, że dłu­żej już nie wytrzyma. Śnia­da­nia star­czało naj­wy­żej na jedną godzinę pracy, potem przy­cho­dziło zmę­cze­nie i mróz prze­ni­kał całe ciało „do kości” – to ludowe powie­dze­nie wcale nie było meta­forą. Jedno, co można było, to ruszać narzę­dziami i pod­ska­ki­wać z nogi na nogę, aby nie zamar­z­nąć do obiadu. Gorący obiad – cienka „zupka” i dwie łyżki kaszy – nie­wiele siły przy­wra­cał, ale jed­nak ogrze­wał. I znów star­czało tego na jedną godzinę, a potem Potasz­ni­kowa zaczy­nał prze­ni­kać chłód. Dzień jed­nak wresz­cie się koń­czył i po kola­cji, napiw­szy się gorą­cej wody z chle­bem, któ­rego żaden z więź­niów nie jadł razem z zupą w sto­łówce, lecz zabie­rał do baraku, Potasz­ni­kow natych­miast kładł się spać.

Spał oczy­wi­ście na gór­nych narach – w dole była lodo­wata piw­nica i ci, któ­rzy mieli tam miej­sca, przez pół nocy stali przy piecu, obej­mu­jąc go po kolei rękami – piec był ledwo cie­pły. Wiecz­nie brak było drzewa – trzeba było po nie cho­dzić po pracy, cztery kilo­me­try, i wszy­scy, jak mogli, uchy­lali się od tej powin­no­ści. U góry było cie­plej, wszy­scy jed­nak spali oczy­wi­ście w tym, w czym cho­dzili do pracy – w czap­kach, wacia­kach, buszła­tach, w wato­wa­nych spodniach. U góry było cie­plej, jed­nak i tam przez noc włosy przy­ma­rzały do poduszki.

Potasz­ni­kow czuł, że z każ­dym dniem coraz bar­dziej opada z sił. Trudno mu już było, przy trzy­dzie­stu latach, wleźć na górne nary, trudno było też zleźć. Wczo­raj umarł jego sąsiad i nikt się nie zain­te­re­so­wał, dla­czego to się stało, jak gdyby przy­czyna śmierci mogła być tylko jedna, dobrze wszyst­kim znana. Sprzą­ta­jący cie­szył się, że śmierć nie nastą­piła wie­czo­rem, lecz dopiero nad ranem – cało­do­bowe wyży­wie­nie zmar­łego przy­pa­dało sprzą­ta­ją­cemu. Wszy­scy rozu­mieli to dosko­nale i Potasz­ni­kow, zdo­byw­szy się na odwagę, pod­szedł do sprzą­ta­ją­cego. „Odłam skórkę” – ale ten obrzu­cił go takimi prze­kleń­stwami, jakich może użyć czło­wiek, który był słaby, a teraz stał się sil­nym i wie, że jego prze­kleń­stwa pozo­staną bez­karne. Słaby wymy­śla sil­niej­szemu jedy­nie w wyjąt­ko­wych warun­kach i jest to odwaga roz­pa­czy. Potasz­ni­kow zamilkł i odszedł.

Trzeba było na coś się zde­cy­do­wać, coś wymy­ślić osła­bio­nym mózgiem. Albo – umrzeć. Potasz­ni­kow nie bał się śmierci. Tkwiło w nim jed­nak jakieś uta­jone, namiętne pra­gnie­nie, ostat­nie, uparte – aby umrzeć gdzieś w szpi­talu, na łóżku, w pościeli, pod opieką innych ludzi, byle tylko nie na dwo­rze, na mro­zie, pod butami kon­wo­jen­tów ani też w baraku, pośród wza­jem­nych wymy­ślań, brudu i przy cał­ko­wi­tej obo­jęt­no­ści oto­cze­nia. Nie winił ludzi za ich obo­jęt­ność. Już dawno zro­zu­miał, skąd się bie­rze to duchowe otę­pie­nie, ten chłód w duszy. To mróz, ten sam mróz prze­mie­nia­jący w lód lecącą ślinę, dobie­rał się do ludz­kiej duszy. Jeśli mogły prze­mar­z­nąć na wskroś kości, to mógł prze­mar­z­nąć i otę­pieć mózg, mogła prze­mar­z­nąć na wskroś dusza. Na mro­zie nie dawało się o niczym myśleć. I dusza też – prze­mar­zła, skur­czyła się, być może już na zawsze. Potasz­ni­kowowi nie pozo­sta­wało nic innego, jak tylko pra­gnąć prze­trwa­nia, prze­cze­ka­nia tego mrozu i pozo­sta­nia przy życiu.

Prze­łknąw­szy miskę cie­płej zupy, prze­żu­wa­jąc resztkę chleba, Potasz­ni­kow dobrnął do miej­sca pracy. Bry­gada stała ufor­mo­wana przed roz­po­czę­ciem pracy, a wzdłuż jej sze­re­gów prze­cha­dzał się jakiś czer­wo­no­gęby gru­bas w reni­fe­ro­wej cza­pie, jakuc­kich futrza­nych butach i w bia­łym pół­ko­żuszku. Wpa­try­wał się w wynędz­niałe, brudne twa­rze. Bry­ga­dzi­sta pod­szedł, mówiąc coś z ozna­kami sza­cunku do czło­wieka w reni­fe­ro­wej cza­pie.

– Zapew­niam pana, Alek­san­drze Jew­gien­je­wi­czu, że nie mam takich ludzi. Trzeba by pójść do Sobo­lewa, do kry­mi­nal­nych, bo tutaj to prze­cież sama inte­li­gen­cja, Alek­san­drze Jew­gien­je­wi­czu, istna męczar­nia.

Czło­wiek w reni­fe­ro­wej cza­pie prze­stał przy­pa­try­wać się ludziom i obró­cił się do bry­ga­dzi­sty.

– Bry­ga­dzi­ści nie znają swych ludzi, nie chcą ich znać, nie chcą nam pomóc – powie­dział ochry­płym gło­sem.

– Jak pan chce, Alek­san­drze Jew­gien­je­wi­czu.

– Zaraz ci udo­wod­nię. Jak się nazy­wasz?

– Nazy­wam się Iwa­now.

– No, to popatrz! Hej, chłopcy, uwaga! – Czło­wiek w reni­fe­ro­wej cza­pie sta­nął przed bry­gadą. – Zarzą­dowi potrzebni są cie­śle – trzeba robić skrzy­nie do woże­nia ziemi.

Wszy­scy mil­czeli.

– No widzi pan, Alek­san­drze Jew­gien­je­wi­czu – szep­nął bry­ga­dzi­sta.

Potasz­ni­kow nagle usły­szał wła­sny głos.

– Jestem. Ja jestem cie­ślą – i zro­bił krok do przodu.

Z pra­wej strony sze­regu wystą­pił drugi czło­wiek. Potasz­ni­kow znał go – to był Gri­gor­jew.

– No i co – czło­wiek w reni­fe­ro­wej cza­pie obró­cił się do bry­ga­dzi­sty – zasrana ciapo? Chodź­cie ze mną, chłopcy.

Potasz­ni­kow i Gri­gor­jew powle­kli się za nim. Ale on się zatrzy­mał.

– Jeżeli tak będziemy iść – wychry­piał – to i do obiadu nie zaj­dziemy. Słu­chaj­cie, ja pójdę szyb­ciej, a wy idź­cie do warsz­tatu, do kie­row­nika robót Sier­gie­jewa. Wie­cie, gdzie jest warsz­tat sto­lar­ski?

– Wiemy, wiemy – zawo­łał Gri­gor­jew. – Pro­szę nas poczę­sto­wać papie­ro­sem.

– Zna­joma prośba – mruk­nął przez zęby czło­wiek w reni­fe­ro­wej cza­pie i nie wyj­mu­jąc z kie­szeni pudełka, wycią­gnął dwa papie­rosy.

Potasz­ni­kow szedł przo­dem i w napię­ciu myślał. Dzi­siaj w cie­ple warsz­tatu sto­lar­skiego będzie ostrzyć topór i robić sty­li­sko. Będzie także ostrzyć piłę. Nie trzeba się spie­szyć. Aż do obiadu będą „pobie­rać” narzę­dzia – szu­kać maga­zy­niera i wypi­sy­wać je. A pod wie­czór, kiedy okaże się, że sty­li­ska zro­bić nie potrafi, a piły roz­wieść nie umie, wygo­nią go i naza­jutrz powróci do bry­gady. Ale dziś będzie w cie­ple. A może też i jutro, i poju­trze, jeżeli Gri­gor­jew okaże się cie­ślą. Będzie pomoc­ni­kiem Gri­gor­jewa. Zima już się koń­czy. A lato, to krót­kie lato, już jakoś prze­żyje.

Potasz­ni­kow zatrzy­mał się, cze­ka­jąc na Gri­gor­jewa.

– Czy ty potra­fisz, no… czy znasz się na cie­sielce? – wykrztu­sił z nagłą nadzieją, która zapie­rała mu dech w pier­siach.

– Widzisz – wesoło powie­dział Gri­gor­jew – ja jestem aspi­ran­tem Moskiew­skiego Insty­tutu Filo­lo­gicz­nego i myślę, że każdy czło­wiek posia­da­jący wyż­sze wykształ­ce­nie, a tym bar­dziej huma­ni­styczne, powi­nien potra­fić wycio­sać sty­li­sko i roz­wieść piłę. Tym bar­dziej, jeżeli trzeba to robić obok gorą­cego pieca.

– To zna­czy, że i ty…

– To nic nie zna­czy. Nabie­rzemy ich na dwa dni, a potem – co ci do tego, co będzie potem.

– Nabie­rzemy ich tylko na jeden dzień i jutro cofną nas do bry­gady.

Led­wie we dwójkę otwo­rzyli przy­mar­z­nięte drzwi. Pośrodku sto­lar­skiego warsz­tatu pło­nął roz­pa­lony do czer­wo­no­ści pie­cyk i pię­ciu sto­la­rzy bez wacia­ków i cza­pek pra­co­wało przy swo­ich warsz­ta­tach. Przy­by­sze uklę­kli przed otwar­tymi drzwicz­kami pie­cyka jak przed bogiem ognia, jed­nym z pierw­szych bogów ludz­ko­ści. Zrzu­ciw­szy ręka­wice, wycią­gali ku cie­płu pozba­wione czu­cia ręce, ale nie od razu to cie­pło odczuli. Po upły­wie minuty Gri­gor­jew i Potasz­ni­kow zdjęli czapki i nie wsta­jąc z kolan, roz­pięli buszłaty.

– Po co tu przy­szli­ście? – spy­tał ich nie­przy­jaź­nie sto­larz.

– Jeste­śmy cie­śle. Będziemy tu pra­co­wać – powie­dział Gri­gor­jew.

– Tak zarzą­dził Alek­san­der Jew­gien­je­wicz – pospiesz­nie dodał Potasz­ni­kow.

– A więc to o was mówił kie­row­nik robót, ażeby wydać wam topory? – spy­tał Arnsz­trem, pode­szły wie­kiem wydawca narzę­dzi, stru­ga­jący w kącie trzonki do łopat.

– O nas, o nas…

– Bierz­cie – powie­dział Arnsz­trem, przy­glą­da­jąc się im nie­uf­nie. – Tu macie dwa topory, piłę i roz­wie­racz. Potem mi go odda­cie. Oto mój topór, wycio­saj­cie mi sty­li­sko. – Arnsz­trem uśmiech­nął się. – Dzienna norma dla mnie na sty­li­ska – trzy­dzie­ści sztuk.

Gri­gor­jew wziął z rąk Arnsz­trema klo­cek i zaczął go ocio­sy­wać. Zahu­czała syrena na obiad. Arnsz­trem, nie ubie­ra­jąc się, w mil­cze­niu przy­pa­try­wał się robo­cie Gri­gor­jewa.

– A teraz ty – powie­dział do Potasz­ni­kowa.

Potasz­ni­kow posta­wił klo­cek na pniu, wziął z rąk Gri­gor­jewa topór i zaczął cio­sać.

Sto­la­rze poszli już na obiad i w warsz­ta­cie, oprócz ich trzech, nie było nikogo.

– Weź­cie tu moje dwa sty­li­ska – Arnsz­trem podał dwa gotowe sty­li­ska Gri­gor­je­wowi – nasadź­cie na nie topory. Naostrz­cie piłę. Dziś i jutro grzej­cie się przy piecu. A poju­trze wra­caj­cie tam, skąd przy­szli­ście. Macie tu kawa­łek chleba do obiadu.

Dzi­siaj i jutro grzali się przy piecu, a poju­trze mróz spadł do 30 stopni – zima się już koń­czyła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Kolym­skie ras­skazy

Copy­ri­ght © by Ira­ida Paw­łowna Siro­tin­skaja

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2015, 2020

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Juliusz Baczyń­ski

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz foto­gra­fia na okładce: Zbi­gniew Miel­nik

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Opo­wia­da­nia kołym­skie, wyd. III popra­wione, dodruk, Poznań 2019)

ISBN 978-83-8188-711-3

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer