Opowieści Belzebuba dla wnuka. Obiektywnie bezstronna krytyka życia ludzi - Georgij Iwanowicz Gurdżijew - ebook

Opowieści Belzebuba dla wnuka. Obiektywnie bezstronna krytyka życia ludzi ebook

Georgij Iwanowicz Gurdżijew

0,0
69,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieści Belzebuba ukazały się po raz pierwszy w tłumaczeniu angielskim w 1950 roku, a oryginalny tekst rosyjski został opublikowany dopiero w 2000 roku. Niniejsze, drugie i poprawione polskie wydanie jest przekładem z języka rosyjskiego i zostało porównane z rękopisami, jak również edycją angielską i francuską.

G. I. Gurdżijew (ok. 1870–1949) jest twórcą jednej z najbardziej oryginalnych współczesnych koncepcji duchowych. Jego nazwisko otoczone jest fantastyczną legendą. Autor poświęcił wiele lat na poszukiwanie zapomnianej wiedzy, a następnie podjął wyzwanie przekazania jej innym. W swym nauczaniu stosował różne formy przekazu – wykłady, taniec, muzykę – jednak szczególną wagę przykładał do pisma. Opowieści Belzebuba dla wnuka, rozpoczynają pierwszy z trzech tomów dzieł zatytułowanych Wszystko i rzecz wszelka.

Gurdżijew przedstawia w nich swoje idee w formie opowieści mitycznej, obejmującej dzieje całego wszechświata, podejmuje refleksję nad podstawowym problemem – znaczeniem ludzkiego życia. Ta imponująca, alegoryczna przypowieść o powstaniu kosmosu i wszelkich form życia opisuje dzieje różnych cywilizacji. Zawiera wnikliwą krytykę ludzkiej kondycji łagodzoną pełnym empatii poczuciem humoru autora. Niezwykły język książki opiera się wszelkim próbom klasyfikacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1349

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WSZYSTKO I RZECZ WSZELKA

DZIEŁO W TRZECH CYKLACH

cykl pierw­szy:Opo­wie­ści Bel­ze­buba dla wnuka. Obiek­tyw­nie bez­stronna kry­tyka życia ludzi.

cykl drugi:Spo­tka­nia z wybit­nymi ludźmi.

cykl trzeci:Życie jest realne tylko wtedy, gdy „Ja jestem”.

Całość wyło­żona według zupeł­nie nowych zasad logicz­nego rozu­mo­wa­nia, ści­śle ukie­run­ko­wana na roz­wią­za­nie trzech kar­dy­nal­nych pro­ble­mów:

cyklpierw­szy: Bez­li­to­śnie i bez żad­nych kom­pro­mi­sów wytę­pić w myśle­niu i uczu­ciach czy­tel­nika zako­rze­nione w nim od wie­ków wie­rze­nia i poglądy na wszystko, co ist­nieje w świe­cie.

cykl drugi: Zazna­jo­mić czy­tel­nika z mate­ria­łem potrzeb­nym do nowej budowy i dowieść, że jest solidny oraz dobrej jako­ści.

cykl trzeci: Sprzy­jać poja­wie­niu się w myśle­niu i uczu­ciach czy­tel­nika praw­dzi­wego nie­fan­ta­zyj­nego wyobra­że­nia o świe­cie real­nym, a nie o tym ilu­zo­rycz­nym, który postrze­gają ludzie.

Życz­liwa rada autora dla czy­tel­nika

[Napi­sana na pocze­ka­niu przez autora w chwili dostar­cze­nia niniej­szej książki, już goto­wej do publi­ka­cji, dru­ka­rzowi.]

Zgod­nie z licz­nymi wywo­dami i wnio­skami wypro­wa­dzo­nymi przeze mnie w trak­cie eks­pe­ry­men­tal­nych badań nad korzy­ściami, jakie odno­szą ludzie współ­cze­śni z odbioru nowych wra­żeń pły­ną­cych z tego, co usły­szeli i prze­czy­tali, a także zgod­nie z sen­sem pew­nego porze­ka­dła zaczerp­nię­tego z mądro­ści ludo­wej i się­ga­ją­cego zamierz­chłych cza­sów, które wła­śnie sobie przy­po­mnia­łem, a które głosi:

„Każda modli­twa może być wysłu­chana przez Wyż­sze Moce i zostać odpo­wied­nio wyna­gro­dzona tylko wtedy, gdy się ją wypo­wie po trzy­kroć:

po raz pierw­szy – za zdro­wie lub spo­kój duszy rodzi­ców,

po raz drugi – za zdro­wie bliź­niego swego,

po raz trzeci – za wła­sną pomyśl­ność”,

czuję się zobo­wią­zany prze­ka­zać na pierw­szej stro­nie tej pierw­szej, w pełni goto­wej już do druku książki nastę­pu­jącą radę:

„Każde napi­sane przeze mnie dzieło prze­czy­taj trzy razy:

pierw­szy raz – cho­ciażby tak, jak się już przy­zwy­cza­iłeś czy­tać współ­cze­sne książki i gazety,

drugi raz – jak­byś czy­tał postron­nemu słu­cha­czowi,

i dopiero za trze­cim razem – pró­bu­jąc wnik­nąć w sedno tego, co napi­sa­łem”.

Jedy­nie wtedy będziesz w sta­nie wydać wła­sny i bez­stronny, tobie tylko wła­ściwy osąd o moich pismach. I tylko wtedy będzie mogła ziścić się moja nadzieja, że zgod­nie ze swoim rozu­mie­niem odnie­siesz ów okre­ślony poży­tek, który dla cie­bie prze­wi­dzia­łem i któ­rego życzę ci całym swoim jeste­stwem.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Roz­dział 1

Roz­bu­dze­nie myśli

Wśród róż­nych prze­ko­nań, które ukształ­to­wały się w mojej zbior­czej obec­no­ści w trak­cie mojego odpo­wie­dzial­nego, oso­bli­wie ukła­da­ją­cego się życia, znaj­duje się także jedno nie­wąt­pliwe prze­ko­na­nie, że zawsze i wszę­dzie na Ziemi, u wszyst­kich ludzi – bez względu na poziom roz­woju ich rozu­mie­nia i formę, w jakiej prze­ja­wiają się czyn­niki warun­ku­jące powsta­nie w ich indy­wi­du­al­no­ści wszel­kiego rodzaju ide­ałów – pano­wał zwy­czaj, że roz­po­czy­na­jąc jakieś nowe dzieło, należy koniecz­nie wypo­wie­dzieć gło­śno, a jeśli nie na głos, to przy­naj­mniej w myśli, usta­loną for­mułę, zro­zu­miałą dla każ­dej, nawet cał­kiem nie­wy­kształ­co­nej osoby, róż­nie brzmiącą w róż­nych epo­kach, a w naszych cza­sach wyra­żaną nastę­pu­ją­cymi sło­wami: „W imię Ojca i Syna i Ducha Świę­tego, Amen”.

Oto dla­czego, zabie­ra­jąc się teraz do tego cał­kiem nowego dla mnie przed­się­wzię­cia, mia­no­wi­cie pisar­stwa, ja także zaczy­nam od wypo­wie­dze­nia tej for­muły i nie tylko wyma­wiam ją na głos, ale robię to nawet bar­dzo dobit­nie i z całą, jak to okre­ślili sta­ro­żytni Tulu­zyci, „w pełni prze­ja­wioną into­na­cją”, oczy­wi­ście w owej pełni, która mogła powstać w mojej zbior­czej obec­no­ści jedy­nie dzięki ukształ­to­wa­nym już w celu takiego prze­jawu i grun­tow­nie zako­rze­nio­nym w niej danym – danym, nawia­sem mówiąc, które z reguły kształ­tują się w natu­rze czło­wieka w jego wieku przy­go­to­waw­czym i które póź­niej, w trak­cie jego odpo­wie­dzial­nego życia, decy­dują o cha­rak­te­rze i życio­daj­no­ści owej into­na­cji.

Po takim początku mogę teraz być już cał­kiem spo­kojny i zgod­nie z wyro­bio­nymi u ludzi poję­ciami moral­no­ści reli­gij­nej powi­nie­nem nawet być ponad wszelką wąt­pli­wość prze­ko­nany, iż w tym moim nowym przed­się­wzię­ciu wszystko odtąd, jak to się mówi, „pój­dzie jak po maśle”.

W każ­dym razie tak wła­śnie zaczą­łem, a co będzie dalej, w tej chwili można tylko powie­dzieć, jak to kie­dyś wyra­ził pewien śle­piec, „zoba­czymy”.

W pierw­szej kolej­no­ści położę swoją rękę, co wię­cej, rękę prawą – na razie wpraw­dzie nieco uszko­dzoną z powodu nie­szczę­ścia, które ostat­nio mi się przy­da­rzyło, ale bądź co bądź naprawdę moją i która ni­gdy mnie w życiu jesz­cze nie zawio­dła – na sercu, oczy­wi­ście także moim wła­snym (lecz o sta­ło­ści czy niesta­ło­ści tej czę­ści mnie całego nie widzę teraz potrzeby się roz­wo­dzić), i wyznam szcze­rze, że choć oso­bi­ście nie mam naj­mniej­szej ochoty zabie­rać się do pisa­nia, to zmu­siły mnie do tego cał­kiem nie­za­leżne ode mnie oko­licz­no­ści, które, sam jesz­cze nie wiem, czy powstały przy­pad­kowo, czy też celowo stwo­rzyły je zewnętrzne siły. Wiem tylko, że te oko­licz­no­ści wyma­gają, bym napi­sał nie jakieś „byle co”, w rodzaju na przy­kład lek­tury do poduszki, lecz waż­kie i opa­słe tomy.

Rad nie­rad zaczy­nam…

Ale od czego zacząć?

Do dia­bła! Czyż znowu pojawi się to samo nader nie­przy­jemne i bar­dzo oso­bliwe dozna­nie, jakiego mia­łem oka­zję doświad­czyć mniej wię­cej trzy tygo­dnie temu, kiedy ukła­da­łem w myślach ogólny zarys oraz kolej­ność idei, które posta­no­wi­łem opu­bli­ko­wać, i kiedy tak samo nie wie­dzia­łem, od czego zacząć?

To ówcze­sne dozna­nie mógł­bym teraz ująć tylko w takich sło­wach: „strach przed uto­nię­ciem w powo­dzi wła­snych myśli”.

Wtedy, aby pozbyć się takiego nie­po­żą­da­nego dozna­nia, mogłem jesz­cze odwo­łać się do tej zgub­nej wła­ści­wo­ści, którą dzielę ze wszyst­kimi współ­cze­snymi ludźmi – ponie­waż stała się nam przy­na­leżna – i która powo­duje, że odkła­damy wszystko „na poju­trze”, nie czu­jąc z tego powodu żad­nych wyrzu­tów sumie­nia.

Otóż mogłem to wów­czas bar­dzo łatwo zro­bić, ponie­waż do fak­tycz­nego roz­po­czę­cia pisa­nia wciąż jesz­cze mia­łem dużo czasu; teraz jed­nak nie mogę już tak postą­pić i, jak to się mówi, „choć­bym miał pęk­nąć”, muszę zacząć.

Ale tak naprawdę od czego zacząć…?

Hurra! Eureka!

Pra­wie wszyst­kie książki, które mia­łem oka­zję w życiu prze­czy­tać, zaczy­nały się od przed­mowy.

A więc ja też muszę zacząć od cze­goś w tym rodzaju.

Mówię „w tym rodzaju”, ponie­waż gene­ral­nie w trak­cie całego mojego życia, od chwili, gdy zaczą­łem odróż­niać chłopca od dziew­czynki, wszystko, abso­lut­nie wszystko, robi­łem nie tak, jak robią to inni podobni do mnie dwu­nożni nisz­czy­ciele dobra przy­rody. Dla­tego także teraz muszę – i być może jest to już nawet moim suro­wym obo­wiąz­kiem – zabrać się do pisar­stwa ina­czej, niż zro­biłby to każdy inny pisarz.

Tak czy owak, zamiast od tra­dy­cyj­nego wstępu zacznę cał­kiem po pro­stu od ostrze­że­nia.

Postą­pię bar­dzo roz­sąd­nie, zaczy­na­jąc od ostrze­że­nia, choćby dla­tego, że nie sprze­ciwi się to żad­nej z moich orga­nicz­nych, psy­chicz­nych czy nawet „sobie­pań­skich” skłon­no­ści oraz zasad, a jed­no­cze­śnie będzie cał­kiem uczciwe, oczy­wi­ście w obiek­tyw­nym sen­sie tego słowa, ponie­waż z nie­za­chwianą pew­no­ścią ocze­kuję, jak zresztą wszy­scy ci, któ­rzy dobrze mnie znają, iż dzięki moim pismom więk­szość czy­tel­ni­ków od razu – a nie stop­niowo, co z upły­wem czasu, prę­dzej czy póź­niej, spo­tka wszyst­kich ludzi – straci w zupeł­no­ści wszel­kie „bogac­twa”, czy to prze­ka­zane im dzie­dzicz­nie, czy zdo­byte wła­sną pracą, wystę­pu­jące w postaci „koją­cych pojęć”, które są jedy­nie źró­dłem upięk­szo­nych wyobra­żeń o ich obec­nym życiu lub naiw­nych mrzo­nek o tym, co czeka ich w przy­szło­ści.

Tego rodzaju wstępy zawo­dowi pisa­rze roz­po­czy­nają z reguły prze­mową do czy­tel­nika pełną prze­róż­nych napu­szo­nych i pom­pa­tycz­nych, można by rzec, „prze­sło­dzono-nadę­tych” zwro­tów.

Chyba tylko pod tym wzglę­dem pójdę za ich przy­kła­dem i ja rów­nież zacznę od takiej prze­mowy, ale posta­ram się jej nie „prze­do­brzyć”, co oni mają w zwy­czaju czy­nić, gdy tą swoją manierą szar­pią nerwy każ­dego mniej wię­cej nor­mal­nego czy­tel­nika.

A zatem…

Moi dro­dzy, wielce sza­nowni, rezo­lutni i oczy­wi­ście bar­dzo cier­pliwi Pano­wie oraz moje czci­godne, cza­ru­jące i bez­stronne Panie! Prze­pra­szam… pomi­ną­łem naj­waż­niej­sze: oraz moje zgoła nie­roz­hi­ste­ry­zo­wane Panie!

Mam zaszczyt poin­for­mo­wać Pań­stwa, że cho­ciaż w rezul­ta­cie pew­nych oko­licz­no­ści zaist­nia­łych na jed­nym z ostat­nich eta­pów pro­cesu mojego życia zabie­ram się teraz do pisa­nia ksią­żek, to w trak­cie całej mojej dotych­cza­so­wej egzy­sten­cji nie tylko nie napi­sa­łem jesz­cze żad­nej książki ani żad­nego „poucza­ją­cego arty­kułu”, lecz także nie dane mi było napi­sać ani jed­nego listu, w któ­rym był­bym zmu­szony bez­względ­nie prze­strze­gać tego, co zwie się „gra­ma­tycz­no­ścią”, i dla­tego, cho­ciaż zosta­łem teraz zawo­do­wym pisa­rzem, to nie mając żad­nej wprawy ani w sto­so­wa­niu wszyst­kich usta­lo­nych, pro­fe­sjo­nal­nych pisar­skich norm i metod, ani w zakre­sie „języka bon­to­nowo-lite­rac­kiego”, zmu­szony będę pisać zupeł­nie ina­czej niż zwy­kli „paten­to­wani pisa­rze”, do któ­rych stylu naj­praw­do­po­dob­niej już od dawna tak się przy­zwy­cza­ili­ście jak do wła­snego zapa­chu.

Moim zda­niem poczu­je­cie się tym ziry­to­wani przede wszyst­kim dla­tego, że jesz­cze w dzie­ciń­stwie wsz­cze­piono wam auto­ma­tyzm, który obec­nie już ide­al­nie zhar­mo­ni­zo­wał się z waszą zbior­czą psy­chiką i który zna­ko­mi­cie działa w momen­cie postrze­ga­nia wszel­kiego rodzaju nowych wra­żeń, powo­du­jąc, że dzięki takiemu „dobro­dziej­stwu” nie potrze­bu­je­cie już teraz, w waszym odpo­wie­dzial­nym życiu, podej­mo­wać żad­nych indy­wi­du­al­nych wysił­ków.

Szcze­rze mówiąc, uwa­żam, że środ­kiem cięż­ko­ści tego mojego wyzna­nia nie powi­nien być mój brak zna­jo­mo­ści wszel­kich zasad i metod pisar­skich, lecz nie­opa­no­wa­nie przeze mnie wspo­mnia­nego „języka bon­to­nowo-lite­rac­kiego”, któ­rego bez­względ­nie wymaga się w życiu współ­cze­snym, i to nie tylko od pisa­rzy, ale także od każ­dego zwy­kłego śmier­tel­nika.

Co się zaś tyczy pierw­szego punktu, czyli mojego braku zna­jo­mo­ści róż­nych pisar­skich zasad i metod, to on pra­wie w ogóle mnie nie mar­twi.

A nie mar­twi mnie, ponie­waż dzi­siaj wśród ludzi takie „dyle­tanc­two” jest już na porządku dzien­nym. To dobro­dziej­stwo poja­wiło się i pano­szy obec­nie po całej Ziemi dzięki tej nie­zwy­kłej nowej cho­ro­bie, na którą przez ostat­nie dwa­dzie­ścia–trzy­dzie­ści lat zapa­dają, z tego lub innego powodu, przede wszyst­kim te osoby wszyst­kich trzech płci, które śpią z na wpół otwar­tymi oczami i któ­rych twa­rze są pod każ­dym wzglę­dem żyzną glebą pod uprawę wszel­kiego rodzaju prysz­czy.

Ta dziwna cho­roba naj­czę­ściej obja­wia się w nastę­pu­jący spo­sób: jeśli pacjent jest choć tro­chę piśmienny i opłaca czynsz za trzy mie­siące z góry, to on (ona lub ono) nie­chyb­nie zaczyna pisać jakiś „poucza­jący arty­kuł” albo nawet całą książkę.

Zda­jąc sobie dobrze sprawę z ist­nie­nia tej nowej ludz­kiej cho­roby, a także z tego, że przy­brała ona na Ziemi roz­miary epi­de­mii, mam prawo – co zresztą powin­ni­ście zro­zu­mieć – przy­jąć, iż już się na nią, jak powie­dzie­liby uczeni „medycy”, uod­por­ni­li­ście, a zatem nie będzie­cie dotkli­wie obu­rzeni moim nie­okrze­sa­niem, jeśli cho­dzi o różne zasady i metody pisar­skie.

To wła­śnie uświa­do­mie­nie sobie tego faktu spo­wo­do­wało, że środ­kiem cięż­ko­ści mego ostrze­że­nia posta­no­wi­łem uczy­nić swoją nie­zna­jo­mość „języka bon­to­nowo-lite­rac­kiego”.

Gwoli samo­uspra­wie­dli­wie­nia, a być może także po to, by zła­go­dzić w waszej „świa­do­mo­ści na jawie” sto­pień potę­pie­nia mojej nie­wie­dzy w zakre­sie tego nie­zbęd­nego we współ­cze­snym życiu języka, uwa­żam za konieczne wyznać z pokor­nym ser­cem i z policz­kami pło­ną­cymi ze wstydu, że wpraw­dzie mnie rów­nież uczono takiego języka w dzie­ciń­stwie – to zna­czy w okre­sie, gdy nie­któ­rzy starsi, przy­go­to­wu­jący mnie do odpo­wie­dzial­nego życia, „nie szczę­dzili” żad­nych środ­ków zastra­sze­nia i cią­gle zmu­szali mnie do wku­wa­nia na pamięć peł­nej gamy róż­nych „niu­an­sów”, które w sumie skła­dają się na to współ­cze­sne „cudo” – ale nie­stety, na wasze nie­szczę­ście, nic z tego, co mi wtedy wbi­jano do głowy, nie przy­swo­iłem sobie i zupeł­nie nic z tego nie oca­lało na potrzeby mojej obec­nej dzia­łal­no­ści pisar­skiej.

A niczego nie zapa­mię­ta­łem nie z wła­snej winy ani nie z winy moich byłych, god­nych i niegod­nych sza­cunku nauczy­cieli, lecz ów ludzki trud poszedł na marne z powodu pew­nego nie­ocze­ki­wa­nego i zupeł­nie wyjąt­ko­wego zda­rze­nia, które roze­grało się w chwili mojego poja­wie­nia się na bożym świe­cie, a pole­ga­ją­cego – jak ostat­nio wyja­śniła mi, po bar­dzo dro­bia­zgo­wym „psy­cho-fizyczno-astro­lo­gicz­nym” bada­niu, pewna dobrze znana w Euro­pie okul­tystka – na tym, że dokład­nie w owej chwili wibra­cje dźwięku wydo­by­wa­ją­cego się w sąsied­nim domu z fono­grafu Edi­sona wkra­dły się do naszego miesz­ka­nia przez dziurę wybitą w oknie przez naszą stuk­niętą kulawą kozę i że odbie­ra­jąca mnie aku­szerka miała wła­śnie w ustach nasy­coną koka­iną pastylkę pro­duk­cji nie­miec­kiej – i to nie żaden erzac – którą ssała przy akom­pa­nia­men­cie wspo­mnia­nych dźwię­ków, nie dozna­jąc jed­nak nale­ży­tej roz­ko­szy.

Oprócz tego tak nie­po­wsze­dniego zda­rze­nia na moją obecną sytu­ację zło­żyło się – co, muszę wyznać, sam odga­dłem po dłu­gich roz­my­śla­niach według metody nie­miec­kiego pro­fe­sora Herr Stump­fsin­n­sch­mau­sena – także to, że póź­niej, zarówno w okre­sie przy­go­to­waw­czym, jak i w doro­słym już życiu, zawsze auto­ma­tycz­nie i instynk­tow­nie, a cza­sem nawet świa­do­mie, to zna­czy z zasady, uni­ka­łem w obco­wa­niu z innymi uży­wa­nia tego języka. I stro­ni­łem od tej baga­teli, a może wcale nie baga­teli, znowu z powodu trzech danych, które w wieku przy­go­to­waw­czym ukształ­to­wały się w mojej zbior­czej obec­no­ści i o któ­rych zamie­rzam poin­for­mo­wać was nieco dalej w tym pierw­szym roz­dziale moich pism.

W każ­dym razie jest fak­tem roz­świe­tlo­nym ze wszyst­kich stron jak ame­ry­kań­ska reklama, któ­rego nie są już w sta­nie zmie­nić, nawet korzy­sta­jąc z wie­dzy „eks­per­tów od mał­pich szwin­dli”, żadne siły, że ja, któ­rego ostat­nio bar­dzo wielu ludzi uważa za dosyć dobrego nauczy­ciela tań­ców świą­tyn­nych, choć sta­łem się od dzi­siaj zawo­do­wym pisa­rzem i oczy­wi­ście będę pisał dużo – gdyż od dzie­ciń­stwa cechuje mnie to, że kiedy coś robię, „to robię tego dużo” – nie dys­po­nu­jąc jed­nak, jak widzi­cie, potrzebną do tego auto­ma­tycz­nie nabytą i auto­ma­tycz­nie prze­ja­wia­jącą się wprawą, zmu­szony będę zapi­sy­wać wszyst­kie moje prze­my­śle­nia pro­stym, zwy­kłym i stwo­rzo­nym przez życie potocz­nym języ­kiem, bez żad­nych lite­rac­kich mani­pu­la­cji ani „gra­ma­tycz­nych wymą­drzań”.

Ale to jesz­cze nie wszystko!… Prze­cież nie zde­cy­do­wa­łem o rze­czy naj­waż­niej­szej: w jakim języku mam pisać?

Wpraw­dzie zaczą­łem już pisać po rosyj­sku, ale, jak powie­działby naj­mą­drzej­szy z mędr­ców, Mułła Nasr Eddin1, w tym języku „daleko nie zaj­dziesz”.

Język rosyj­ski jest nie­wąt­pli­wie bar­dzo dobry. Nawet sam go lubię, ale… tylko wtedy, gdy w grę wcho­dzi wymie­nia­nie się aneg­do­tami lub wychwa­la­nie czy­je­goś rodo­wodu.

Język rosyj­ski jest tro­chę podobny do języka angiel­skiego, który z kolei zna­ko­mi­cie nadaje się do tego, by można było, zasiadł­szy w palarni w jed­nym wygod­nym fotelu z nogami wycią­gnię­tymi na dru­gim, pro­wa­dzić dys­ku­sję o austra­lij­skim mro­żo­nym mię­sie lub cza­sem też o „kwe­stii afgań­skiej”.

Oba te języki przy­po­mi­nają danie zwane w Moskwie „solanką”, do któ­rego można wrzu­cić wszystko z wyjąt­kiem cie­bie i mnie, w tym nawet „poobied­nią czeszmę2” Sze­he­re­zady.

Powi­nie­nem jesz­cze dodać, że różne przy­pad­kowo – a może nieprzy­pad­kowo – stwo­rzone warunki, w któ­rych toczyła się moja mło­dość, spo­wo­do­wały, iż musia­łem bar­dzo sumien­nie uczyć się – sam oczy­wi­ście się do tego zmu­sza­jąc – mówić, czy­tać i pisać w wielu języ­kach, osią­ga­jąc w nich taki sto­pień bie­gło­ści, że gdy­bym posta­no­wił nie wyko­rzy­sty­wać do wyko­ny­wa­nia tego ex promptu wymu­szo­nego na mnie przez los zawodu „auto­ma­ty­zmu” naby­tego dzięki prak­tyce, to praw­do­po­dob­nie mógł­bym teraz pisać w dowol­nym z nich.

Jeśli jed­nak miał­bym postą­pić roz­sąd­nie i posłu­żyć się takim wszech­u­ła­twia­ją­cym auto­ma­ty­zmem, który gene­ral­nie zawdzię­cza się dłu­giej prak­tyce, to powi­nie­nem pisać albo po rosyj­sku, albo po ormiań­sku, ponie­waż w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu lub trzy­dzie­stu lat oko­licz­no­ści mojego życia zmu­siły mnie do uży­wa­nia w obco­wa­niu z innymi tylko tych dwóch języ­ków, w rezul­ta­cie czego osią­gną­łem w nich taką wprawę, że posłu­guję się nimi już cał­kiem auto­ma­tycz­nie.

A kysz, ty rogate licho!… Nawet i w tym wypadku od razu zaczął drę­czyć mnie całego jeden z aspek­tów mojej oso­bli­wej psy­chiki, nie­ty­powy dla nor­mal­nego czło­wieka.

Główną przy­czyną tego „nie­szczę­ścia”, które spa­dło na mnie w pode­szłym już bez mała wieku, jest to, że od samego dzie­ciń­stwa, wraz z wszel­kim innym – rów­nie nie­po­trzeb­nym we współ­cze­snym życiu – chła­mem, zako­rze­niła się w mojej oso­bli­wej psy­chice wła­ści­wość, która auto­ma­tycz­nie całemu mnie naka­zuje zawsze i we wszyst­kim kie­ro­wać się wyłącz­nie mądro­ścią ludową.

W danym wypadku, jak zwy­kle w podob­nych nie­wy­raź­nych jesz­cze sytu­acjach życio­wych, natych­miast poja­wiło się i teraz, że tak powiem, „roi się” w moim mózgu – skon­stru­owa­nym tak nie­udacz­nie, że mogę skwi­to­wać go tylko szy­der­stwem – to mądre porze­ka­dło ludowe, które znali już ludzie w odle­głej prze­szło­ści, a które dotarło do nas w nastę­pu­ją­cej for­mie: „Każdy kij ma dwa końce”.

Moim zda­niem w świa­do­mo­ści wszyst­kich mniej wię­cej zdrowo myślą­cych ludzi, któ­rzy pra­gną zro­zu­mieć zarówno pod­sta­wową myśl ukrytą w takim dziw­nym sfor­mu­ło­wa­niu, jak i jego rze­czy­wi­sty sens, musi przede wszyst­kim zro­dzić się przy­pusz­cze­nie, iż wszyst­kie idee, na któ­rych opiera się i z któ­rych powinno wypły­wać domyślne zna­cze­nie tego powie­dze­nia, odwo­łują się do tej zna­nej ludziom od wie­ków prawdy, która głosi, że każde zja­wi­sko wystę­pu­jące w życiu czło­wieka jest wyni­kiem dwóch cał­kiem prze­ciw­staw­nych przy­czyn oraz two­rzy dwa rezul­taty, tak samo dia­me­tral­nie różne, które z kolei są przy­czyną innych nowych zja­wisk – „nowych” oczy­wi­ście tylko z pozoru. Na przy­kład jeżeli „coś”, co jest wyni­kiem dwóch róż­nych przy­czyn, wywo­łuje świa­tło, to to samo „coś” musi nie­chyb­nie wywo­łać także zja­wi­sko prze­ciwne, czyli ciem­ność; albo też, jeśli w orga­ni­zmie dowol­nej żywej istoty jakiś czyn­nik warun­kuje powsta­nie impulsu nama­cal­nego zado­wo­le­nia, to nie­uchron­nie musi on wywo­ły­wać rów­nież nie­za­do­wo­le­nie, oczy­wi­ście tak samo nama­calne – i tak dalej, zawsze i we wszyst­kim.

Gdy­bym w danej sytu­acji, sto­su­jąc się do tej mądro­ści ludo­wej – ukształ­to­wa­nej przez wieki i wyra­żo­nej za pomocą kija, który, jak powie­dziano, fak­tycz­nie ma dwa końce: jeden uzna­wany za dobry, a drugi za zły – sko­rzy­stał ze wspo­mnia­nego auto­ma­ty­zmu, który wyro­bi­łem w sobie tylko dzięki dłu­giej prak­tyce, to oczy­wi­ście oka­za­łoby się to dla mnie dobre, ale, zgod­nie z tym porze­ka­dłem, dla czy­tel­nika musia­łoby to mieć sku­tek wręcz odwrotny – a na czym polega odwrot­ność tego, co dobre, bar­dzo łatwo potrafi zro­zu­mieć nawet ten, kto nie jest posia­da­czem hemo­ro­idów.

Krótko mówiąc, jeżeli wyko­rzy­stam swoją prze­wagę i chwycę za dobry koniec kija, to zły koniec nie­chyb­nie spad­nie na głowę czy­tel­nika.

I coś takiego rze­czy­wi­ście może się wyda­rzyć, ponie­waż język rosyj­ski zupeł­nie nie nadaje się do wyra­ża­nia wszel­kich „sub­tel­no­ści” licz­nych kwe­stii filo­zo­ficz­nych, które zamie­rzam dość obszer­nie poru­szyć w moich pismach, nato­miast język ormiań­ski, choć na to pozwala, to na nie­szczę­ście wszyst­kich współ­cze­snych Ormian stał się zupeł­nie nie­przy­datny do roz­pa­try­wa­nia pojęć współ­cze­snych.

Wyłącz­nie po to, żeby zła­go­dzić gorycz wewnętrz­nej krzywdy, którą wła­śnie sobie wyrzą­dzi­łem, powiem tylko, że we wcze­snej mło­do­ści, gdy zain­te­re­so­wały mnie i pochło­nęły kwe­stie filo­zo­ficzne, język ormiań­ski przed­kła­da­łem nad wszyst­kie inne języki, któ­rymi wów­czas wła­da­łem, włą­cza­jąc w to nawet mój język ojczy­sty.

Bar­dzo go lubi­łem głów­nie z powodu jego swo­istego cha­rak­teru i dla­tego, że w niczym nie przy­po­mi­nał sąsied­nich czy spo­krew­nio­nych z nim języ­ków.

Wszyst­kie jego, jak to mówią uczeni filo­lo­go­wie, „tonal­no­ści” były wła­ściwe tylko jemu i, co zro­zu­mia­łem już nawet wtedy, dosko­nale odpo­wia­dał on psy­chice ludzi tej naro­do­wo­ści.

Jed­nakże w ciągu ostat­nich trzy­dzie­stu lub czter­dzie­stu lat ten język tak się na moich oczach zmie­nił, że cho­ciaż nie stra­cił jesz­cze do końca owej samo­dziel­no­ści i spe­cy­fiki, które cha­rak­te­ry­zo­wały go od zamierz­chłej prze­szło­ści, to stał się dziś czymś, co można by nazwać „bła­zeń­skim potpo­urri języ­ków”, i wszyst­kie jego współ­brz­mie­nia, wpa­da­jąc do ucha mniej wię­cej pojęt­nego oraz świa­do­mego słu­cha­cza, przy­po­mi­nają mie­sza­ninę turec­kich, per­skich, fran­cu­skich, kur­dyj­skich i rosyj­skich słów, a także jesz­cze innych cał­kiem „nie­straw­nych” arty­ku­ło­wa­nych dźwię­ków.

Pra­wie to samo można powie­dzieć o moim ojczy­stym języku, grec­kim, któ­rego uży­wa­łem w dzie­ciń­stwie i któ­rego „auto­ma­tyczna moc sko­ja­rze­niowa” wciąż zacho­wała dla mnie swój smak. Podej­rze­wam, że potra­fił­bym teraz wyra­zić w nim wszystko, co zechcę, ale nie mogę się nim w tym wypadku posłu­żyć z tego pro­stego i raczej śmiesz­nego powodu, że ktoś musi prze­pi­sy­wać i tłu­ma­czyć moje tek­sty na inne języki. A któż potrafi to zro­bić?

Z peł­nym prze­ko­na­niem można stwier­dzić, że nawet naj­lep­szy eks­pert od nowo­cze­snej greki nie byłby w sta­nie zro­zu­mieć abso­lut­nie nic z tego, co napi­sał­bym w języku, który przy­swo­iłem sobie w dzie­ciń­stwie, ponie­waż w ciągu tych trzy­dzie­stu lub czter­dzie­stu lat moi dro­dzy „współ­ple­mieńcy”, dając się uwieść przed­sta­wi­cie­lom współ­cze­snej cywi­li­za­cji i pra­gnąc za wszelką cenę upodob­nić się do nich nawet pod wzglę­dem języka, potrak­to­wali mój drogi język ojczy­sty dokład­nie tak samo, jak zro­bili to ze swoim języ­kiem Ormia­nie chcący dorów­nać rosyj­skiej inte­li­gen­cji.

Ów grecki język, któ­rego ducha i esen­cję prze­ka­zano mi dzie­dzicz­nie, jest tak podobny do języka, któ­rym mówią dziś współ­cze­śni Grecy, jak, zgod­nie z wyra­że­niem Mułły Nasr Eddina, „gwóźdź jest podobny do mszy pogrze­bo­wej”.

Co tu teraz z tym fan­tem zro­bić?

E…e…ech! Nie warto się przej­mo­wać, sza­cowny nabywco moich wymą­drzań. Jeśli nie zabrak­nie fran­cu­skiego arma­niaku i „cha­zar­skiej basturmy”, to znajdę wyj­ście nawet z tej cięż­kiej sytu­acji. To prze­cież nie pierw­szy i nie ostatni raz!

Tak czę­sto w życiu pako­wa­łem się w różne tara­paty i jakoś z nich wycho­dzi­łem, że nie­mal weszło mi to już w nawyk.

Na razie będę więc pisał czę­ściowo po rosyj­sku, czę­ściowo po ormiań­sku, tym bar­dziej że pośród ludzi krę­cą­cych się zawsze koło mnie, jest parę takich osób, które z mniej­szą lub więk­szą łatwo­ścią „głów­kują” w obu tych języ­kach, i cią­gle jesz­cze żywię nadzieję, iż będą potra­fiły cał­kiem nie­źle z nich prze­pi­sy­wać, a także tłu­ma­czyć dla mnie.

Na wszelki wypa­dek powta­rzam raz jesz­cze – aby­ście zapa­mię­tali to dobrze, a nie tak, jak macie w zwy­czaju o wszyst­kim pamię­tać i póź­niej, w opar­ciu o to wasze „pamię­ta­nie”, dotrzy­my­wać słowa, które dali­ście sobie i innym – że bez względu na to, jakiego języka użyję, zawsze i we wszyst­kim będę uni­kał tego, co nazwa­łem „języ­kiem bon­to­nowo-lite­rac­kim”.

Jest tutaj rze­czą nad­zwy­czaj cie­kawą i w naj­wyż­szym stop­niu, może nawet wyż­szym, niż wam się wydaje, godną waszego zain­te­re­so­wa­nia, to, że od naj­wcze­śniej­szego dzie­ciń­stwa, mia­no­wi­cie od chwili, gdy zro­dziła się we mnie potrzeba nisz­cze­nia pta­sich gniazd i doku­cza­nia sio­strom moich rówie­śni­ków, poja­wiło się w moim, jak je nazy­wali sta­ro­żytni teo­zo­fo­wie, „ciele pla­ne­tar­nym”, i to nie wia­domo dla­czego głów­nie w jego pra­wej połówce, mimo­wolne instynk­towne dozna­nie, które stop­niowo, aż do okresu mojego życia, gdy zosta­łem „nauczy­cie­lem tań­ców”, prze­kształ­cało się w wyraźne odczu­cie, i które póź­niej – kiedy dzięki wyko­ny­wa­niu tego zawodu pozna­łem ludzi repre­zen­tu­ją­cych wiele róż­nych „typów” – zamie­niło się w świa­dome prze­ko­na­nie, iż podobne języki, czy raczej ich „gra­ma­tyki”, ukła­dają ludzie przy­po­mi­na­jący pod wzglę­dem zna­jo­mo­ści danego języka dokład­nie te dwu­nożne typy, które sza­cowny Mułła Nasr Eddin scha­rak­te­ry­zo­wał nastę­pu­jąco: „Bez nich nasze świ­nie ni­gdy nie pozna­łyby się na jako­ści poma­rań­czy”.

Tego rodzaju ludzie, osią­gnąw­szy odpo­wie­dzialny wiek w pro­ce­sie naszego nie­nor­mal­nego życia i zamie­niw­szy się wsku­tek spa­czo­nej dzie­dzicz­no­ści oraz przy­pra­wia­ją­cego o mdło­ści wycho­wa­nia w „mole-poże­ra­cze” owego dobra, które przy­go­to­wali i pozo­sta­wili nam nasi przod­ko­wie, a które prze­ka­zał nam czas, po pierw­sze, nie mają naj­mniej­szego poję­cia i praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie sły­szeli o takim rażą­cym fak­cie, że w funk­cjo­no­wa­niu mózgo­wym każ­dego stwo­rze­nia – a więc także czło­wieka – kształ­tuje się w wieku przy­go­to­waw­czym dokład­nie okre­ślona wła­ści­wość, któ­rej auto­ma­tyczne prze­jawy pod­le­gają pew­nemu prawu, nazwa­nemu przez sta­ro­żyt­nych Kor­ko­lan „pra­wem sko­ja­rzeń”, a po dru­gie, nie wie­dzą o tym, że pro­ces myśle­nia każ­dej żywej istoty, zwłasz­cza czło­wieka, prze­biega wyłącz­nie w zgo­dzie z tym pra­wem.

Skoro tak się zło­żyło, że poru­szy­łem tu temat, który ostat­nio stał się jed­nym z moich koni­ków, mia­no­wi­cie kwe­stię ludz­kiego myśle­nia, uwa­żam, że mogę już teraz – nie cze­ka­jąc na odpo­wiedni roz­dział, który prze­zna­czy­łem na jej wyja­śnie­nie – zasy­gna­li­zo­wać pewną nie­pod­wa­żalną, przy­pad­kowo zdo­bytą przeze mnie infor­ma­cję o tym, że w prze­szło­ści we wszyst­kich stu­le­ciach prze­strze­gano na Ziemi zasady, zgod­nie z którą każdy śmia­łek chcący nabyć prawo do tego, by inni, a także on sam, uwa­żali go za czło­wieka „myślą­cego świa­do­mie”, już w począt­ko­wych latach swego odpo­wie­dzial­nego życia dowia­dy­wał się o tym, że czło­wiek dys­po­nuje dwoma rodza­jami myśle­nia: po pierw­sze, myśle­niem za pomocą myśli wyra­ża­nych sło­wami, któ­rych sens jest zawsze względny; po dru­gie, myśle­niem wła­ści­wym zarówno czło­wiekowi, jak i wszyst­kim zwie­rzę­tom, które nazwał­bym „myśle­niem za pomocą form”.

Ten drugi rodzaj myśle­nia, „myśle­nie za pomocą form”, które powinno słu­żyć zarówno do uchwy­ce­nia dokład­nego sensu wszel­kich pism, jak i – po zro­bie­niu świa­do­mego zesta­wie­nia z uprzed­nio zebra­nymi infor­ma­cjami – do przy­swo­je­nia go sobie, kształ­tuje się w ludziach w zależ­no­ści od warun­ków geo­gra­ficz­nych, miej­sca zamiesz­ka­nia, kli­matu oraz epoki, i w ogóle od całego śro­do­wi­ska, w jakim dany czło­wiek przy­szedł na świat i w jakim toczy się jego egzy­sten­cja aż do osią­gnię­cia peł­no­let­no­ści.

To dla­tego w mózgach ludzi nale­żą­cych do odmien­nych ras, żyją­cych w róż­nych warun­kach i na róż­nych obsza­rach, wykształ­cają się w odnie­sie­niu do tej samej rze­czy czy idei, a nawet całego sys­temu pojęć, pewne cał­kiem nie­za­leżne formy, które powo­dują, że w trak­cie prze­pływu sko­ja­rzeń poja­wia się w ich byciu takie lub inne dozna­nie wywo­łu­jące okre­ślone wyobra­że­nie i to wyobra­że­nie zostaje następ­nie prze­ło­żone na jakieś słowa, które służą jedy­nie do nada­nia mu zewnętrz­nego, subiek­tyw­nego wyrazu.

W ten spo­sób dane słowo, odno­szące się do tej samej rze­czy lub idei, nabiera dla ludzi żyją­cych w róż­nych miej­scach i nale­żą­cych do róż­nych ras bar­dzo okre­ślo­nej i cał­kiem odmien­nej „wewnętrz­nej tre­ści”.

Ina­czej mówiąc, jeśli w zbior­czej obec­no­ści danego czło­wieka, uro­dzo­nego i wyro­słego w tym czy innym miej­scu, utwo­rzyła się w rezul­ta­cie spe­cy­ficz­nych lokal­nych wpły­wów oraz wra­żeń pewna „forma”, która poprzez sko­ja­rze­nia wywo­łuje w nim dozna­nie okre­ślo­nej „wewnętrz­nej tre­ści” i tym samym poja­wie­nie się okre­ślo­nego obrazu czy poję­cia wyra­ża­nego przez niego jakimś sło­wem, któ­rego uży­cie zamie­nia się w nawyk i które, jak już powie­dzia­łem, jest subiek­tywne, to ktoś sły­szący to słowo – w któ­rego byciu z powodu odmien­nych warun­ków, w jakich przy­szedł na świat i dora­stał, ukształ­to­wała się w odnie­sie­niu do tego słowa forma o innej „wewnętrz­nej tre­ści” – będzie zawsze odbie­rał je i oczy­wi­ście nie­uchron­nie rozu­miał zupeł­nie ina­czej.

Nawia­sem mówiąc, można to bar­dzo wyraź­nie stwier­dzić, jeśli uważ­nie i bez­stron­nie obser­wuje się wymianę opi­nii mię­dzy oso­bami, które należą do róż­nych ras lub które dora­stały i kształ­to­wały się w róż­nych kra­jach.

A zatem, pełen werwy i bra­wury kan­dy­da­cie na nabywcę moich wymą­drzań, ostrze­gł­szy cię, że mam zamiar pisać nie tak, jak zwy­kle piszą „zawo­dowi pisa­rze”, lecz cał­kiem ina­czej, radzę ci, byś poważ­nie się zasta­no­wił, zanim zabie­rzesz się do czy­ta­nia moich dal­szych wywo­dów. W prze­ciw­nym razie oba­wiam się o twój słuch i inne organy postrze­ga­nia, a także o narządy tra­wienne, które pew­nie już tak się do cna zauto­ma­ty­zo­wały i prze­stro­iły na roz­po­wszech­niony obec­nie na Ziemi „język inte­li­gencko-lite­racki”, że czy­ta­nie moich pism może wpły­nąć na cie­bie bar­dzo, ale to bar­dzo kako­fo­nicz­nie, powo­du­jąc, że stra­cisz swój… wiesz co?… ape­tyt na ulu­bione danie i na to szcze­gól­nie łech­czące twe „wnę­trze” uczu­cie, które poja­wia się w tobie, gdy widzisz swoją sąsiadkę bru­netkę.

O tym, że mój język lub, ści­ślej mówiąc, forma mojego myśle­nia może mieć tego rodzaju sku­tek, jestem – dzięki wie­lo­krot­nie powta­rza­ją­cym się w prze­szło­ści zda­rze­niom – tak prze­ko­nany całym swoim byciem, jak „rasowy osioł” prze­ko­nany jest o słusz­no­ści i zasad­no­ści swego uporu.

Dopiero teraz, gdy ostrze­głem cię przed tym, co naj­waż­niej­sze, z abso­lut­nym spo­ko­jem patrzę w przy­szłość, albo­wiem jeśli z powodu moich pism sta­niesz się ofiarą jakie­goś nie­po­ro­zu­mie­nia, to winien będziesz tylko ty sam, moje sumie­nie zaś pozo­sta­nie czy­ste, jak na przy­kład… sumie­nie byłego cesa­rza Wil­helma.

Na pewno myślisz w tej chwili, że jestem, jak nie­któ­rzy to okre­ślają, mło­dym czło­wie­kiem „o miłej apa­ry­cji i podej­rza­nym wnę­trzu” i że jako racz­ku­jący pisarz naj­wy­raź­niej umyśl­nie zacho­wuję się eks­cen­trycz­nie, w nadziei, iż pomoże mi to stać się sław­nym i przez to boga­tym.

Jeśli rze­czy­wi­ście tak myślisz, to nawet nie wiesz, jak bar­dzo się mylisz.

Po pierw­sze, nie jestem młody; żyję już tak długo, że, jak to się mówi, „jadłem chleb nie tylko z nie­jed­nego pieca, ale z wielu pie­karni”; a po dru­gie, wcale nie piszę z zamia­rem zro­bie­nia kariery ani też nie liczę na to, że „stanę na wła­snych nogach” dzięki owemu zawo­dowi, który moim zda­niem stwa­rza od razu wiel­kie szanse na zdo­by­cie miana kan­dy­data do Pie­kła, oczy­wi­ście zakła­da­jąc, że tacy ludzie potra­fią choćby do tego stop­nia udo­sko­na­lić wła­sne bycie, a to dla­tego, że sami nic nie wie­dząc, wypi­sują wszel­kiego rodzaju bred­nie i, auto­ma­tycz­nie zysku­jąc w ten spo­sób auto­ry­tet, są winni poja­wie­nia się jed­nego z głów­nych czyn­ni­ków ogółu przy­czyn, które z roku na rok pro­wa­dzą do coraz więk­szego „roz­drob­nie­nia” już i tak nad­mier­nie pokru­szo­nej ludz­kiej psy­chiki.

Co się zaś tyczy mojej oso­bi­stej kariery, to dzięki wszyst­kim siłom wyso­kim i niskim, a jeśli chcesz, nawet pra­wym i lewym, zro­bi­łem ją dawno temu i już od dłuż­szego czasu „stoję na wła­snych nogach”, i to nie­wąt­pli­wie bar­dzo moc­nych nogach, a co wię­cej, jestem pewien, że na złość wszyst­kim moim byłym, obec­nym i przy­szłym wro­gom wystar­czy im krzepy jesz­cze na wiele lat.

Tak… nie zaszko­dzi, jeśli zdra­dzę ci rów­nież pomysł, który wła­śnie zro­dził się w moim obłą­ka­nym mózgu, a mia­no­wi­cie, że chcę spe­cjal­nie popro­sić dru­ka­rza, któ­remu oddam tę książkę, żeby wydru­ko­wał niniej­szy pierw­szy roz­dział moich pism w taki spo­sób, by każdy mógł go prze­czy­tać, nie roz­ci­na­jąc kar­tek książki, dzięki czemu, dowie­dziaw­szy się, że nie jest ona napi­sana w spo­sób zwy­kły – to zna­czy jako pomoc do łatwego i gład­kiego two­rze­nia w myślach czy­tel­nika pod­nie­ca­ją­cych obra­zów i usy­pia­ją­cych marzeń – mógł on, jeśli zechce, zwró­cić ją i, nie tra­cąc czasu na dys­ku­sje ze sprze­dawcą, odzy­skać swoje być może zaro­bione w pocie czoła pie­nią­dze.

A muszę tak postą­pić, ponie­waż wła­śnie znowu przy­po­mnia­łem sobie histo­rię usły­szaną we wcze­snej mło­do­ści, która przy­tra­fiła się pew­nemu zakau­ka­skiemu Kur­dowi i która w póź­niej­szych latach, ile­kroć w podob­nych sytu­acjach wra­ca­łem do niej myślą, budziła we mnie „długo nie­ga­snący” impuls czu­ło­ści. Sądzę więc, że okaże się to bar­dzo poży­teczne zarówno dla mnie, jak i dla cie­bie, jeśli szcze­gó­łowo ci ją teraz zre­la­cjo­nuję.

Okaże się to poży­teczne głów­nie dla­tego, że „sól” tej histo­rii – lub, jak wyra­zi­liby się czy­stej krwi współ­cze­śni żydow­scy biz­nes­meni, jej „cymes” – posta­no­wi­łem przy­jąć za jedną z pod­sta­wo­wych zasad tej nowej formy lite­rac­kiej, jaką zamie­rzam zasto­so­wać, by osią­gnąć cel, któ­rego chcę dopiąć za pomocą mojej nowej pro­fe­sji.

Pew­nego razu ów zakau­ka­ski Kurd wyru­szył w jakimś inte­re­sie ze swej wsi do mia­sta i po przyj­ściu na targ zoba­czył tam budkę z róż­nymi ślicz­nie wysta­wio­nymi owo­cami.

Wśród nich jego uwagę zwró­cił jeden szcze­gól­nie piękny zarówno pod wzglę­dem koloru, jak i kształtu „owoc”, któ­rego wygląd tak przy­padł mu do gustu i któ­rego tak bar­dzo zapra­gnął skosz­to­wać, że mimo pra­wie zupeł­nego braku pie­nię­dzy natych­miast posta­no­wił zaku­pić przy­naj­mniej jeden z tych darów Wiel­kiej Przy­rody.

Następ­nie, cały pod­eks­cy­to­wany i z nie­zwy­kłą jak na sie­bie odwagą, wszedł do środka i wska­zu­jąc swym zro­go­wa­cia­łym pal­cem na „owoc”, który wpadł mu w oko, zapy­tał wła­ści­ciela sklepu o cenę. Wła­ści­ciel odparł, że funt tych „owo­ców” kosz­tuje sześć gro­szy.

Uznaw­szy, iż nie jest to wcale wygó­ro­wana cena za tak, jego zda­niem, piękny owoc, nasz Kurd posta­no­wił kupić cały funt.

Po zała­twie­niu wszyst­kich spraw w mie­ście jesz­cze tego samego dnia ruszył pie­chotą w drogę powrotną do domu.

Idąc tak o zacho­dzie słońca przez góry i doliny, bez­wied­nie postrze­ga­jąc zewnętrzny aspekt tych cza­ru­ją­cych frag­men­tów łona Wspól­nej Matki, Wiel­kiej Przy­rody, i mimo­wol­nie wdy­cha­jąc czy­ste powie­trze, nie­za­nie­czysz­czone cha­rak­te­ry­stycz­nymi wyzie­wami miast prze­my­sło­wych, nasz Kurd cał­kiem natu­ral­nie poczuł nagle chęć dogo­dze­nia sobie także jakimś zwy­czaj­nym pokar­mem; usiadł więc na skraju drogi, wyjął z torby z pro­wian­tem kawa­łek chleba oraz te zaku­pione „owoce”, które tak cie­szyły jego oczy, i powoli zabrał się do jedze­nia.

Lecz – o zgrozo! – bar­dzo szybko poczuł, że wszystko zaczyna w nim pło­nąć.

Nie bacząc na to, nasz Kurd kon­ty­nu­ował posi­łek.

To nie­szczę­sne dwu­nożne stwo­rze­nie jadło dalej tylko z powodu owej szcze­gól­nej przy­na­leż­nej ludziom cechy, na którą pierw­szy zwró­ci­łem uwagę i któ­rej zasadę, przy­jąw­szy ją za pod­stawę stwo­rzo­nej przeze mnie nowej formy lite­rac­kiej, zamie­rzam uczy­nić jed­nym z czyn­ni­ków mają­cych jak „gwiazda prze­wod­nia” popro­wa­dzić mnie do wytknię­tego sobie celu, a któ­rej sens oraz wagę, jestem pewien, sam wkrótce uchwy­cisz – oczy­wi­ście zgod­nie ze stop­niem two­jego rozu­mie­nia – jeśli prze­czy­tasz któ­ryś z kolej­nych roz­dzia­łów moich dzieł, natu­ral­nie pod warun­kiem że podej­miesz ryzyko kon­ty­nu­owa­nia tej lek­tury lub być może sam „wywę­szysz” już coś pod koniec tego pierw­szego roz­działu.

Tak więc wła­śnie w momen­cie, gdy naszego Kurda ogar­nęły wszyst­kie nie­zwy­kłe dozna­nia, jakie wywo­łał w nim ten oso­bliwy posi­łek na łonie przy­rody, tą samą drogą nad­szedł chłop z jego wio­ski, znany wśród swo­ich z rozumu i obe­zna­nia, który widząc, że cała twarz współ­ziomka gorzeje, łzy leją mu się z oczu, a on mimo to – jakby cho­dziło o speł­nie­nie naj­wyż­szego obo­wiązku – dalej je praw­dziwe „strąki papryki”, rzekł do niego:

– Co robisz, ty trąbo jery­choń­ska?! Prze­cież spa­lisz się żyw­cem! Prze­stań jeść ten nie­ty­powy pro­dukt, tak obcy two­jej natu­rze.

Nasz Kurd odparł na to:

– Nie, za nic na świe­cie nie prze­stanę! Prze­cież dałem za niego moje ostat­nie sześć gro­szy! Choć­bym miał wyzio­nąć ducha, zjem wszystko do końca!

Po czym nasz rezo­lutny Kurd – należy oczy­wi­ście przy­jąć, iż takim był – wcale nie prze­stał, tylko na­dal jadł strąki papryki.

Mam nadzieję, że po tym, co wła­śnie prze­czy­ta­łeś, w two­ich myślach powstaje już odpo­wied­nie sko­ja­rze­nie, które powinno przy­wieść cię, jak to się cza­sem zda­rza nie­któ­rym współ­cze­snym ludziom, do tego, co gene­ral­nie nazy­wasz rozu­mie­niem, i że w danym wypadku poj­miesz, dla­czego ja – który tak dobrze znam tę przy­na­leżną ludziom cechę i który wie­lo­krot­nie czu­łem litość w obli­czu jej nie­uchron­nego prze­jawu pole­ga­ją­cego na tym, że jeśli ktoś za coś zapłaci, to musi zużyć to do końca – oży­wi­łem się w całej swej zbior­czej obec­no­ści z powodu pomy­słu, który przy­szedł mi do głowy, a mia­no­wi­cie, by przed­się­wziąć wszel­kie moż­liwe kroki, żebyś ty, jak to się mówi, „mój brat w ape­ty­cie i duchu”, w razie gdyby się oka­zało, że wpraw­dzie przy­zwy­cza­iłeś się do czy­ta­nia naj­róż­niej­szych ksią­żek, jed­nak tylko tych, które są w cało­ści napi­sane we wspo­mnia­nym „inte­li­genc­kim języku”, dowie­dziaw­szy się dopiero po zapła­ce­niu za moje pisma, iż nie są one napi­sane zwy­kłym, przy­stęp­nym i łatwym języ­kiem, nie był zmu­szony na sku­tek wspo­mnia­nej ludz­kiej cechy do czy­ta­nia ich za wszelką cenę do samego końca, tak jak nasz biedny zakau­ka­ski Kurd, który musiał zjeść wszyst­kie strąki owej szla­chet­nej, tylko z wyglądu przy­pa­dłej mu do gustu czer­wo­nej papryki, z którą „lepiej nie żar­to­wać”.

Aby unik­nąć wszel­kich nie­po­ro­zu­mień – wyni­ka­ją­cych z tej ludz­kiej wła­ści­wo­ści, na którą skła­dają się dane naj­wy­raź­niej gro­ma­dzące się w zbior­czej obec­no­ści współ­cze­snego czło­wieka wsku­tek tego, że czę­sto cho­dzi do kina i ni­gdy nie prze­gapi oka­zji spoj­rze­nia w lewe oko prze­ciw­nej płci – chcę, by to moje wpro­wa­dze­nie wydru­ko­wano we wska­zany powy­żej spo­sób, to zna­czy tak, aby każdy mógł je prze­czy­tać, nie roz­ci­na­jąc pozo­sta­łych kar­tek książki.

W prze­ciw­nym razie księ­garz zacznie, jak to się mówi, „cze­piać się” i nie­wąt­pli­wie postąpi zgod­nie z pod­sta­wową zasadą wszyst­kich księ­garzy, wyra­żaną przez nich sło­wami: „Zacho­wasz się jak wielki głu­piec, a nie rybak, jeśli pozwo­lisz ujść rybie, która połknęła już haczyk”, i odmówi przy­ję­cia książki z roz­cię­tymi stro­ni­cami.

Nie mam co do tego cie­nia wąt­pli­wo­ści. W pełni ocze­kuję, że okaże taki brak sumie­nia.

Czyn­niki, które utwier­dziły mnie w prze­ko­na­niu o takiej nie­uczci­wo­ści księ­ga­rzy, osta­tecz­nie ukształ­to­wały się we mnie, kiedy, będąc zawo­do­wym „indyj­skim faki­rem”, musia­łem, dla peł­nego wyja­śnie­nia pew­nej „ultra­fi­lo­zo­ficz­nej” kwe­stii, zapo­znać się mię­dzy innymi z pro­ce­sem sko­ja­rze­nio­wym, który rzą­dzi prze­ja­wami auto­ma­tycz­nie zbu­do­wa­nej psy­chiki współ­cze­snych księ­ga­rzy i księ­gar­nia­nych sprze­daw­ców w chwili, gdy wtry­niają kupu­ją­cym książki.

Wie­dząc o tym wszyst­kim i staw­szy się, od czasu nie­szczę­ścia, jakie na mnie spa­dło, do gra­nic spra­wie­dliwy i skru­pu­latny, nie mogę nie powtó­rzyć mojego ostrze­że­nia i wręcz bła­gal­nie nale­gam, abyś jesz­cze zanim zaczniesz roz­ci­nać stro­nice tej mojej pierw­szej książki, bar­dzo uważ­nie, i to nie raz, prze­czy­tał niniej­szy pierw­szy roz­dział moich pism.

Gdy­byś jed­nak pomimo tego ostrze­że­nia chciał się zapo­znać z dal­szą tre­ścią tych wywo­dów, to nie pozo­staje mi już nic innego, jak tylko z całej mojej „auten­tycz­nej duszy” życzyć ci prze­smacz­nego, a także byś to wszystko, co prze­czy­tasz, „stra­wił” nie tylko dla wła­snego zdro­wia, ale rów­nież dla zdro­wia wszyst­kich two­ich bli­skich.

Powie­dzia­łem „z mojej auten­tycz­nej duszy”, ponie­waż miesz­ka­jąc ostat­nio w Euro­pie i czę­sto mając do czy­nie­nia z ludźmi, któ­rzy przy każ­dej odpo­wied­niej i nieodpo­wied­niej oka­zji lubią wyma­wiać na próżno jakieś święte imię, prze­zna­czone wyłącz­nie do życia wewnętrz­nego czło­wieka, to zna­czy z ludźmi, któ­rzy przy­się­gają bez potrzeby, ja, będąc, jak już wyzna­łem, wiel­bi­cie­lem nie tylko w teo­rii – jak czy­nią to ludzie współ­cze­śni – ale także w prak­tyce utrwa­lo­nych przez wieki powie­dzeń zaczerp­nię­tych z mądro­ści ludo­wej, w tym rów­nież wysoce sto­sow­nej w tym miej­scu mak­symy wyra­żo­nej sło­wami: „Kiedy wej­dziesz mię­dzy wrony, musisz kra­kać jak i one”, posta­no­wi­łem – by nie naru­szyć przy­ję­tego tu, w Euro­pie, zwy­czaju przy­się­ga­nia w zwy­kłej roz­mo­wie, a zara­zem postą­pić zgod­nie z przy­ka­za­niem wypo­wie­dzia­nym ustami Świę­tego Moj­że­sza: „Nie będziesz brał świę­tych imion nada­remno” – zro­bić uży­tek z jed­nego z tych „świeżo upie­czo­nych”, mod­nych współ­cze­snych języ­ków, mia­no­wi­cie angiel­skiego, i odtąd w wyma­ga­ją­cych tego sytu­acjach przy­się­gać na moją „angiel­ską duszę”.

Cho­dzi o to, że w tym mod­nym języku słowa „dusza” i „pode­szwa” nie tylko wyma­wia się, ale i pisze pra­wie tak samo.

Nie wiem, co sądzisz o tym ty, który jesteś już w poło­wie kan­dy­da­tem na nabywcę moich pism, ale mój spe­cy­ficzny cha­rak­ter nie pozwala mi, jak bar­dzo umy­słem bym tego nie pra­gnął, powstrzy­mać się od obu­rze­nia w obli­czu takiego prze­jawu przed­sta­wi­cieli współ­cze­snej cywi­li­za­cji. Doprawdy, jak można to, co w czło­wieku naj­wyż­sze i szcze­gól­nie umi­ło­wane przez naszego wspól­nego ojca stwórcę, nazy­wać tym samym sło­wem i czę­sto, nie zda­jąc sobie z tego sprawy, brać za to, co w nim naj­niż­sze i naj­brud­niej­sze?

Ale dość już „filo­lo­gi­zo­wa­nia”! Powróćmy do pod­sta­wo­wego zada­nia tego pierw­szego roz­działu, czyli do „tar­mo­sze­nia” myśli, które zle­żały się zarówno we mnie, jak i w czy­tel­ni­kach, a także do dania tym ostat­nim pew­nego ostrze­że­nia.

Otóż uło­ży­łem już w gło­wie plan oraz usta­li­łem kolej­ność tego, co zamie­rzam wyło­żyć, ale szcze­rze mówiąc, nie dotarło jesz­cze do mojej świa­do­mo­ści, jaką formę przyj­mie to na papie­rze; tak czy owak, wszyst­kie rezul­taty funk­cjo­no­wa­nia mojego instynktu wzbu­dzają już we mnie wyraźne prze­czu­cie, że w cało­ści przy­bie­rze to formę „cze­goś”, co będzie nie­sły­cha­nie „ostre” i co podziała na zbior­czą obec­ność każ­dego czy­tel­nika mniej wię­cej tak, jak „strąki papryki” podzia­łały na nie­szczę­snego zakau­ka­skiego Kurda.

Teraz więc, gdy pozna­łeś już histo­rię naszego współ­ziomka, zakau­ka­skiego Kurda, uwa­żam za swój obo­wią­zek uczy­nić pewne wyzna­nie i dla­tego, zanim przejdę do dal­szej czę­ści tego pierw­szego roz­działu, słu­żą­cego za wstęp do wszyst­kiego, co posta­no­wi­łem napi­sać w przy­szło­ści, chcę poin­for­mo­wać twoją „czy­stą”, czyli dzia­ła­jącą na jawie świa­do­mość, że we wszyst­kim, co od tego momentu napi­szę, będę celowo wykła­dał swe myśli w takiej kolej­no­ści i robił takie „logiczne zesta­wie­nia”, by sedno pew­nych real­nych pojęć mogło auto­ma­tycz­nie, samo z sie­bie prze­do­stać się z tej „świa­do­mo­ści na jawie”, którą więk­szość współ­cze­snych ludzi uważa za świa­do­mość praw­dziwą, lecz która, jak twier­dzę i doświad­czal­nie udo­wad­niam, sta­nowi fik­cję, do tego, co nazy­wasz „podświa­do­mo­ścią” – a co moim zda­niem zasłu­guje na miano „praw­dzi­wej” ludz­kiej świa­do­mo­ści – i tam, mecha­nicz­nie ule­ga­jąc takiej prze­mia­nie, jaka gene­ral­nie powinna zacho­dzić w zbior­czej obec­no­ści czło­wieka, przy­nieść mu, dzięki jego wła­snemu „aktyw­nemu myśle­niu”, wyma­gane rezul­taty przy­na­leżne czło­wie­kowi, a nie tylko te wła­ściwe jed­no­mó­zgo­wym lub dwu­mó­zgo­wym zwie­rzę­tom.

Posta­no­wi­łem postą­pić w ten spo­sób, aby ten oto roz­dział wstępny, który ma za zada­nie, jak już powie­dzia­łem, roz­bu­dzić twoją świa­do­mość, w pełni osią­gnął swój cel i docie­ra­jąc nie tylko do two­jej, według mnie, na razie wyłącz­nie fik­cyj­nej świa­do­mo­ści, ale też do świa­do­mo­ści praw­dzi­wej – którą nazy­wasz podświa­do­mo­ścią – zmu­sił cię, być może po raz pierw­szy, do aktyw­nego myśle­nia.

Przy oka­zji muszę powie­dzieć, że w zbior­czej obec­no­ści każ­dego czło­wieka, nie­za­leż­nie od jego cech dzie­dzicz­nych i od wycho­wa­nia, kształ­tują się dwie samo­dzielne świa­do­mo­ści, któ­rych funk­cjo­no­wa­nie oraz prze­jawy nie mają ze sobą pra­wie nic wspól­nego.

Pierw­sza z nich jest rezul­ta­tem postrze­ga­nia wszel­kiego rodzaju zupeł­nie przy­pad­ko­wych albo zamie­rze­nie wywo­ła­nych przez innych mecha­nicz­nych wra­żeń, do któ­rych należy zali­czyć także współ­brz­mie­nia róż­nych auten­tycz­nie „pustych słów”; nato­miast druga świa­do­mość kształ­tuje się albo z „uprzed­nio zebra­nych mate­rial­nych rezul­ta­tów”, które zostały prze­ka­zane czło­wie­kowi dzie­dzicz­nie i które sca­liły się z odpo­wied­nią czę­ścią jego zbior­czej obec­no­ści, albo z umyśl­nie spo­rzą­dzo­nych przez niego sko­ja­rze­nio­wych zesta­wień takich ist­nie­ją­cych już w nim „zma­te­ria­li­zo­wa­nych danych”.

Według mojej opi­nii, będą­cej wyni­kiem wielu lat doświad­czal­nych badań pro­wa­dzo­nych w wyjąt­kowo sprzy­ja­ją­cych warun­kach, to wła­śnie ta druga świa­do­mość – która sama w sobie i w swo­ich prze­ja­wach nie jest niczym innym, jak tym, co nazy­wasz „pod­świa­do­mo­ścią”, i która kształ­tuje się ze „zma­te­ria­li­zo­wa­nych rezul­ta­tów” dzie­dzicz­no­ści oraz z celowo zro­bio­nych zesta­wień – powinna domi­no­wać w zbior­czej obec­no­ści czło­wieka.

Wycho­dząc od tego – jak dotąd tylko mojego – prze­ko­na­nia, które nie­wąt­pli­wie wydaje ci się owo­cem fan­ta­zji cho­rego umy­słu, teraz już nie mogę, jak sam widzisz, zlek­ce­wa­żyć tej dru­giej świa­do­mo­ści i wręcz powi­nie­nem uznać za swój obo­wią­zek zre­da­go­wa­nie niniej­szego pierw­szego roz­działu moich pism, który ma być wpro­wa­dze­niem do wszyst­kiego, co napi­szę w przy­szło­ści, w taki spo­sób, by prze­nik­nął on i wystar­cza­jąco dla mojego celu „potar­mo­sił” wszel­kie per­cep­cje, które nagro­ma­dziły się w tych obu two­ich świa­do­mo­ściach.

Kie­ro­wany tą ideą, chcę w pierw­szej kolej­no­ści poin­for­mo­wać twoją fik­cyjną świa­do­mość, że dzięki trzem bar­dzo spe­cy­ficz­nym danym, które skry­sta­li­zo­wały się w mojej zbior­czej obec­no­ści w róż­nych okre­sach mojego wieku przy­go­to­waw­czego, mam naprawdę wyjąt­kowy dar, by tak rzec, „gma­twa­nia i mące­nia” u ludzi, z któ­rymi się spo­ty­kam, wszyst­kich pojęć oraz prze­ko­nań, jakoby mocno zasa­dzo­nych w ich zbior­czej obec­no­ści.

Pro­szę, pro­szę!… już czuję, jak w two­jej fał­szy­wej, a według cie­bie „praw­dzi­wej” świa­do­mo­ści zaczy­nają kłę­bić się jak „ślepe muchy” wszyst­kie dane, prze­ka­zane ci dzie­dzicz­nie od „wujka i mamusi”, które w sumie budzą w tobie wpraw­dzie tylko jeden, ale za to ze wzru­sza­jącą siłą prze­bi­ja­jący się zawsze i we wszyst­kim impuls cie­ka­wo­ści – czyli kon­kret­nie w tym wypadku potrzebę jak naj­szyb­szego dowie­dze­nia się, dla­czego ja, począt­ku­jący pisarz, któ­rego nazwi­ska jesz­cze ani razu nie wymie­niono w gaze­tach, sta­łem się nagle takim uni­ka­tem.

Mniej­sza z tym… Oso­bi­ście bar­dzo cie­szy mnie poja­wie­nie się takiego zacie­ka­wie­nia, choćby tylko w two­jej fał­szy­wej świa­do­mo­ści, ponie­waż wiem z doświad­cze­nia, że ten nie­godny czło­wieka impuls może cza­sem u nie­któ­rych osób zmie­nić cha­rak­ter i prze­obra­zić się w szla­chetny impuls pra­gnie­nia wie­dzy, co zazwy­czaj sprzyja potem lep­szej per­cep­cji i dokład­niej­szemu zro­zu­mie­niu istoty dowol­nego przed­miotu, na któ­rym zda­rza się współ­cze­snemu czło­wie­kowi sku­pić uwagę; dla­tego też nawet z przy­jem­no­ścią jestem gotowy zado­wo­lić tę cie­ka­wość, która w tej chwili się w tobie roz­bu­dziła.

A więc zamień się teraz w słuch i posta­raj się nie spra­wić mi zawodu, lecz speł­nić moje ocze­ki­wa­nia.

Ta moja ory­gi­nalna oso­bo­wość, „zwą­chana” już przez nie­które Indy­wi­dua z obu chó­rów try­bu­nału na wyso­ko­ści, który wymie­rza obiek­tywną Spra­wie­dli­wość, a także przez pewną, na razie bar­dzo ogra­ni­czoną liczbę osób tu, na Ziemi, opiera się, jak już powie­dzia­łem, na trzech spe­cy­ficz­nych danych, które ukształ­to­wały się we mnie jesz­cze w okre­sie mojego wieku przy­go­to­waw­czego.

Pierw­sze z tych danych już od samego początku ich powsta­nia przy­brały postać naczel­nej i prze­wod­niej dźwi­gni mojej zupeł­nej cało­ści, a każde z dwóch pozo­sta­łych cze­goś w rodzaju „życio­daj­nych źró­deł”, słu­żą­cych do pie­lę­gno­wa­nia i dosko­na­le­nia tych pierw­szych, które poja­wiły się we mnie, kiedy byłem zale­d­wie, jak to się mówi, „puco­ło­wa­tym brzdą­cem”.

Moja droga babka nie­boszczka wów­czas jesz­cze żyła i miała ponad sto lat.

W chwili, gdy umie­rała – niech zazna spo­koju w Kró­le­stwie Nie­bie­skim! – moja matka, jak było wtedy w zwy­czaju, zapro­wa­dziła mnie do jej łoża, gdzie moja droga babka, kiedy cało­wa­łem jej prawą rękę, poło­żyła mi na gło­wie swą umie­ra­jącą lewą rękę i szep­tem, ale bar­dzo dobit­nie powie­działa:

– Mój naj­star­szy wnuku! Słu­chaj i zawsze pamię­taj o moim suro­wym naka­zie: Ni­gdy w życiu nie rób niczego tak, jak robią inni!

Powie­dziaw­szy to, wpa­trzyła się w grzbiet mojego nosa i, widząc chyba moje zakło­po­ta­nie oraz mętne zro­zu­mie­nie tego, co powie­działa, dodała nieco gniew­nie i auto­ry­ta­tyw­nie:

– Albo nic nie rób i chodź tylko do szkoły, albo rób coś, czego nikt inny nie robi.

Po czym bez­zwłocz­nie i z dają­cym się zauwa­żyć odru­chem pogardy dla całego oto­cze­nia, a także z chwa­lebną samo­świa­do­mo­ścią, oddała swoją duszę bez­po­śred­nio w ręce Samej Jego Wier­no­ści Archa­nioła Gabriela.

Myślę, że zacie­kawi cię, a nawet okaże się poucza­jąca infor­ma­cja, iż wszystko to wywarło wtedy na mnie tak silne wra­że­nie, że rap­tem nie mogłem ścier­pieć wokół sie­bie obec­no­ści innych ludzi i dla­tego, jak tylko opu­ści­li­śmy pokój, gdzie leżało śmier­telne „ciało pla­ne­tarne” przy­czyny przy­czyny mojego powsta­nia, po cichutku, sta­ra­jąc się nie zwra­cać na sie­bie uwagi, wkra­dłem się do nory, gdzie pod­czas Wiel­kiego Postu prze­cho­wy­wano otręby i obierki ziem­nia­czane dla naszych „higie­ni­stek”, czyli świń, a potem bez jedze­nia i picia leża­łem tam w burzy wiru­ją­cych i nie­skład­nych myśli – któ­rych, szczę­śli­wie dla mnie, mia­łem wtedy w moim dzie­cię­cym mózgu jesz­cze bar­dzo mało – aż do chwili, gdy z cmen­ta­rza wró­ciła matka, któ­rej płacz, po stwier­dze­niu mojej nieobec­no­ści oraz bez­sku­tecz­nych poszu­ki­wa­niach, „zła­mał” mnie tak, że momen­tal­nie wysze­dłem z nory i zatrzy­maw­szy się wpierw na progu z wycią­gnię­tymi z jakie­goś powodu rękami, pod­bie­głem do niej, a następ­nie mocno ucze­pi­łem się jej spód­nicy i tupiąc mimo­wol­nie nogami, nie wia­domo z jakiej przy­czyny zaczą­łem naśla­do­wać ryk osła nale­żą­cego do naszego sąsiada, ofi­cera śled­czego.

Dla­czego to wszystko wywarło na mnie wtedy tak silne wra­że­nie? Dla­czego nie­mal auto­ma­tycz­nie tak dziw­nie zare­ago­wa­łem? Dużo się nad tym zasta­na­wia­łem w ostat­nich latach, szcze­gól­nie w cza­sie zapu­stów, ale do tej pory nie udało mi się tego zro­zu­mieć.

Jak dotąd wysnu­łem tylko jedno logiczne przy­pusz­cze­nie, iż być może postą­pi­łem tak, ponie­waż pokój, w któ­rym roze­grała się ta święta scena, mająca nabrać ogrom­nego zna­cze­nia dla całego mojego przy­szłego życia, wypeł­niał na wskroś zapach kadzi­dła przy­wie­zio­nego spe­cjal­nie z klasz­toru na górze Athos, bar­dzo popu­lar­nego wśród wyznaw­ców wszyst­kich odmian reli­gii chrze­ści­jań­skiej.

Cokol­wiek to mogło być, ów fakt pozo­staje do dzi­siaj gołym fak­tem.

W dniach, które nastały po tym wyda­rze­niu, mój stan ogólny w żaden szcze­gólny spo­sób się nie zmie­nił, jeśli nie liczyć tego, że czę­ściej niż zwy­kle cho­dzi­łem wtedy ze sto­pami w powie­trzu, to zna­czy na rękach.

Pierw­szego czynu będą­cego w rażą­cej sprzecz­no­ści z zacho­wa­niem innych ludzi doko­na­łem – co prawda bez udziału zarówno mojej świa­do­mo­ści, jak i podświa­do­mo­ści – dokład­nie czter­dzie­stego dnia po śmierci babki, gdy cała nasza rodzina, dalecy i bli­scy krewni, a także ci, któ­rzy darzyli sza­cun­kiem moją drogą, powszech­nie kochaną babu­nię, zgro­ma­dzili się na cmen­ta­rzu, by zgod­nie ze zwy­cza­jem odpra­wić nad jej spo­czy­wa­ją­cymi w gro­bie śmier­tel­nymi szcząt­kami cere­mo­nię zwaną pani­chidą. Nagle ni stąd, ni zowąd – zamiast pod­dać się kon­wen­cji, która obo­wią­zuje wśród wszyst­kich ludzi bez względu na poziom ich postrze­gal­nej lub niepostrze­gal­nej moral­no­ści oraz sytu­ację mate­rialną, a która polega na tym, że należy stać spo­koj­nie jak przy­bity, z gro­bową miną i, jeśli to moż­liwe, nawet ze łzami w oczach – zaczą­łem pod­ska­ki­wać tanecz­nie wokół mogiły, śpie­wa­jąc:

„Niech ze świę­tymi zazna spo­koju,

Bo był to czło­wiek innego pokroju”.

…itd.

Mam wra­że­nie, że jeśli cho­dzi o wszel­kiego rodzaju „mał­po­wa­nie” – czyli naśla­do­wa­nie zwy­kłych zauto­ma­ty­zo­wa­nych prze­ja­wów oto­cze­nia – to wła­śnie w tam­tej chwili poja­wiło się w mojej zbior­czej obec­no­ści to „coś”, co zawsze i w sto­sunku do wszyst­kiego budzi w niej, jak to teraz nazy­wam, „nie­od­partą potrzebę” robie­nia rze­czy ina­czej niż inni.

W tam­tym okre­sie zacho­wy­wa­łem się na przy­kład w nastę­pu­jący spo­sób:

Jeśli mój brat, sio­stry oraz dzieci sąsia­dów – które przy­cho­dziły bawić się z nami – chcieli nauczyć się łapać piłkę jedną, oczy­wi­ście prawą ręką, to rzu­cali ją w powie­trze, nato­miast ja w tym samym celu naj­pierw, cho­ciaż także prawą ręką, ude­rza­łem piłką mocno o zie­mię i dopiero gdy się odbiła, robi­łem koziołka, a potem łapa­łem ją, i to wyłącz­nie kciu­kiem oraz środ­ko­wym pal­cem lewej ręki; lub jeśli wszyst­kie inne dzieci zjeż­dżały na san­kach ze wzgó­rza zwró­cone twa­rzą do przodu, ja pró­bo­wa­łem to robić, i to za każ­dym razem coraz lepiej, jak mówiły wtedy dzieci, „na wstecz­nym biegu”; albo też kiedy roz­da­wano nam róż­no­kształtne „pier­niczki apa­rań­skie”, wszyst­kie dzieci obli­zy­wały je przed wło­że­niem do ust, naj­wy­raź­niej po to, by ich posma­ko­wać i wydłu­żyć sobie czas dozna­wa­nej przy­jem­no­ści, pod­czas gdy ja… naj­pierw obwą­chi­wa­łem jeden ze wszyst­kich stron, może nawet przy­kła­da­łem go do ucha, bacz­nie się wsłu­chu­jąc, potem zaś pra­wie nie­świa­do­mie, ale bar­dzo poważ­nie mam­ro­ta­łem do sie­bie: „I tak, i tak, i tak trzeba, nie jedz, czego nie trzeba”, a następ­nie, wyda­jąc odpo­wied­nie ryt­miczne dźwięki, bra­łem tylko jeden kęs, po czym, w ogóle się nim nie delek­tu­jąc, od razu go poły­ka­łem – itd., itp.

Pierw­sze zda­rze­nie, w trak­cie któ­rego poja­wiły się we mnie jedne z dwóch wspo­mnia­nych danych repre­zen­tu­ją­cych „życio­dajne źró­dła”, pozwa­la­jące mi kul­ty­wo­wać i dosko­na­lić nakaz mojej zmar­łej babki, roze­grało się w cza­sie, gdy zmie­ni­łem się już z puco­ło­wa­tego brzdąca w mło­dego łobuza i sta­łem się, jak to się nie­kiedy okre­śla, „kan­dy­da­tem na mło­dego czło­wieka o miłej apa­ry­cji i podej­rza­nym wnę­trzu”.

A doszło do niego przy­pad­kiem, lub może nawet spe­cjal­nym zrzą­dze­niem losu, w nastę­pu­ją­cych oko­licz­no­ściach:

Pew­nego razu z kil­koma takimi samymi jak ja mło­dymi łobu­zami zasta­wia­łem na dachu domu sąsiada sidła na gołę­bie, gdy nagle jeden z chłop­ców, który stał nade mną i uważ­nie mnie obser­wo­wał, rzekł:

– Według mnie pętlę z koń­skiego wło­sia powin­ni­śmy zarzu­cić w taki spo­sób, aby przy­pad­kiem nie wpadł w nią środ­kowy, naj­dłuż­szy palec gołę­bia, ponie­waż – jak ostat­nio wyja­śnił nam nasz nauczy­ciel zoo­lo­gii – kiedy gołąb jest w ruchu, wła­śnie w tym palcu sku­pia się cały jego zapas sił i oczy­wi­ście, jeśli pętla zaci­śnie się na tym palcu, gołąb będzie mógł ją wtedy łatwo zerwać.

Inny chło­piec, który stał pochy­lony tuż na wprost mnie i który w dodatku, kiedy mówił, pry­skał obfi­cie śliną, wark­nął po tej uwa­dze pierw­szego chłopca i, plu­jąc na wszyst­kie strony, wypo­wie­dział nastę­pu­jące słowa:

– Zamknij jadaczkę, ty bez­na­dziejny, skun­dlony pomio­cie Hoten­to­tów! Co z cie­bie za kaleka życiowa, taka sama zresztą jak twój nauczy­ciel! Jeśli zało­żyć, że fak­tycz­nie w tym środ­ko­wym palcu sku­pia się naj­więk­sza siła fizyczna gołę­bia, to tym bar­dziej wła­śnie ten palec powin­ni­śmy zła­pać w sidła. Dopiero wtedy okaże się zna­cząca dla naszego celu – czyli schwy­ta­nia tych nie­szczę­snych gołębi – pewna oso­bli­wość, cha­rak­te­ry­zu­jąca wszyst­kich posia­da­czy owego mięk­kiego i śli­skiego „cze­goś”, zwa­nego „mózgiem”, a pole­ga­jąca na tym, że gdy w wyniku innych oddzia­ły­wań, od któ­rych zależy jego zni­koma moc prze­ja­wia­nia się, docho­dzi do zgod­nego z pra­wem i okre­sowo nie­zbęd­nego, by tak rzec, „prze­ta­so­wa­nia obec­no­ści”, wtedy wywo­łane przez nie drobne „zamie­sza­nie”, któ­rego zada­niem jest wznie­ce­nie innych prze­ja­wów ogól­nego funk­cjo­no­wa­nia, pro­wa­dzi natych­miast do chwi­lo­wego prze­su­nię­cia się środka cięż­ko­ści całego orga­ni­zmu – w któ­rym to śli­skie „coś” odgrywa bar­dzo małą rolę – a to z kolei czę­sto daje w tym ogól­nym funk­cjo­no­wa­niu nie­ocze­ki­wane i gra­ni­czące z absur­dem, nie­lo­giczne rezul­taty.

Ostat­nie słowa wygło­sił, tak pry­ska­jąc śliną, że mia­łem wra­że­nie, iż moja twarz została wysta­wiona na dzia­ła­nie roz­py­la­cza do far­bo­wa­nia tka­nin barw­ni­kami ani­li­no­wymi, zapro­jek­to­wa­nego i zbu­do­wa­nego przez Niem­ców.

Tego było już za wiele. Nie wsta­jąc z kucek, rzu­ci­łem się na niego i całą siłą ude­rzy­łem go głową w dołek, skut­kiem czego padł jak długi i z miej­sca stra­cił to, co zwie się „przy­tom­no­ścią”.

Nie wiem i nie chcę wie­dzieć, jakie rezul­taty poja­wią się w two­ich myślach, gdy prze­każę ci infor­ma­cję o pew­nym, moim zda­niem nie­zwy­kłym, zbiegu oko­licz­no­ści życio­wych, ale jeśli cho­dzi o mnie, to ów splot wyda­rzeń pozwo­lił mi jesz­cze moc­niej utwier­dzić się w prze­ko­na­niu, że wszyst­kie opi­sy­wane przez mnie zda­rze­nia, które zaszły w mojej mło­do­ści, nie były kwe­stią zwy­kłego przy­padku, lecz zostały celowo stwo­rzone przez jakieś obce siły.

Rzecz w tym, że takiej zwin­no­ści nauczył mnie zale­d­wie kilka dni przed tym wyda­rze­niem pewien grecki ksiądz z Tur­cji, który, będąc prze­śla­do­wany przez Tur­ków za swe prze­ko­na­nia poli­tyczne, musiał stam­tąd uciec i kiedy przy­był do naszego mia­sta, rodzice zatrud­nili go jako mojego nauczy­ciela nowo­cze­snej greki.

Nie wiem, na czym opie­rały się poli­tyczne idee i prze­ko­na­nia tego grec­kiego księ­dza, ale bar­dzo dobrze pamię­tam, że ze wszyst­kiego, co mi mówił – nawet wtedy, gdy wyja­śniał róż­nicę mię­dzy zda­niami wykrzyk­ni­ko­wymi w sta­ro­żyt­nej i nowo­cze­snej grece – wyraź­nie prze­bi­jało marze­nie o tym, żeby jak naj­szyb­ciej dostać się na Kretę i poka­zać się tam, jak przy­stało na praw­dzi­wego patriotę.

Muszę przy oka­zji wyznać, że sam bar­dzo wystra­szy­łem się na widok rezul­tatu mojej zręcz­no­ści, ponie­waż nie wie­dząc jesz­cze, że ude­rze­nie w to miej­sce może wywo­łać taki sku­tek, pomy­śla­łem, że tego chłopca zabi­łem.

W chwili, gdy doświad­cza­łem takiego lęku, inny chło­piec, kuzyn pierw­szej ofiary mojej „sztuki samo­obrony”, naj­wy­raź­niej w przy­pły­wie uczu­cia „pokre­wień­stwa”, bez zasta­no­wie­nia sko­czył na mnie i z peł­nym roz­ma­chem wal­nął mnie pię­ścią w twarz.

Od tego ude­rze­nia, jak to się mówi, „zoba­czy­łem wszyst­kie gwiazdy” i jed­no­cze­śnie moje usta tak nabrzmiały, jakby napchano do nich papki w ilo­ści wystar­cza­ją­cej do sztucz­nego utu­cze­nia tysiąca kur­cza­ków.

Po krót­kiej chwili, gdy te dwa dziwne dozna­nia już tro­chę się uspo­ko­iły, fak­tycz­nie odkry­łem, że mam w ustach jakieś obce ciało, a gdy wyją­łem je pal­cami, oka­zało się, że był to ni mniej, ni wię­cej, tylko ząb o wiel­kich roz­mia­rach i dziw­nym kształ­cie.

Widząc, jak gapię się na ten nie­zwy­kły ząb, wszy­scy chłopcy stło­czyli się wokół mnie i w oso­bli­wym mil­cze­niu także zaczęli mu się przy­glą­dać z wiel­kim zacie­ka­wie­niem.

Do tego czasu chło­pak, który wcze­śniej padł bez czu­cia, doszedł już do sie­bie i sta­nąw­szy na nogi jakby ni­gdy nic, zaczął razem z innymi patrzeć w osłu­pie­niu na mój ząb.

Ten dziwny ząb miał sie­dem odga­łę­zień i na końcu każ­dego z nich wyraź­nie ryso­wała się kro­pla krwi, a oprócz tego każdą poje­dyn­czą kro­plę jasno prze­świe­tlał jeden z sied­miu aspek­tów prze­jawu bia­łego pro­mie­nia.

Po takim nie­ty­po­wym dla nas, mło­dych łobu­zów, krót­kim mil­cze­niu ponow­nie wybuchł nor­malny har­mi­der i wśród tej wrzawy posta­no­wi­li­śmy pójść zaraz do cyru­lika, spe­cja­li­sty od wyry­wa­nia zębów, aby zapy­tać go, dla­czego ten ząb wygląda wła­śnie tak.

Zeszli­śmy więc wszy­scy z dachu i ruszy­li­śmy w kie­runku cyru­lika, a ja, jako „boha­ter dnia”, kro­czy­łem na czele całej grupy.

Cyru­lik, rzu­ciw­szy prze­lotne spoj­rze­nie, powie­dział, że jest to po pro­stu „ząb mądro­ści” i że jeden taki ząb mają wszy­scy osob­nicy płci męskiej, któ­rzy do chwili, gdy po raz pierw­szy wypo­wie­dzieli słowa „tata” i „mama”, kar­mieni byli wyłącz­nie mle­kiem matki, a także któ­rzy potra­fią na pierw­szy rzut oka roz­po­znać wśród wielu twa­rzy twarz wła­snego ojca.

To zda­rze­nie, któ­rego „pełną ofiarą” padł mój biedny ząb mądro­ści, spo­wo­do­wało w sumie, że po pierw­sze, moja świa­do­mość zaczęła odtąd zawsze i w sto­sunku do wszyst­kiego wchła­niać w sie­bie samo sedno istoty nakazu mojej zmar­łej babci – nie­chaj zazna ona pokoju w Kró­le­stwie Nie­bie­skim! – a po dru­gie, dla­tego że nie posze­dłem do żad­nego „dyplo­mo­wa­nego den­ty­sty”, aby wyle­czyć dziurę po tym zębie, czego zresztą nie mogłem zro­bić, ponie­waż nasz dom poło­żony był zbyt daleko od jakie­go­kol­wiek współ­cze­snego ośrodka kul­tury, zaczęło chro­nicz­nie sączyć się z niej „coś”, co – jak dopiero nie­dawno wyja­śnił mi słynny mete­oro­log, który stał się moim „przy­ja­cie­lem od serca” dzięki naszym czę­stym spo­tka­niom w noc­nych restau­ra­cjach na pary­skim Mont­mar­trze – ma taką wła­ści­wość, że roz­bu­dza we mnie potrzebę pozna­nia oraz usta­le­nia przy­czyn poja­wia­nia się każ­dego podej­rza­nego „real­nego faktu”, i ta nie­dzie­dziczna wła­ści­wość mojej zbior­czej obec­no­ści stop­niowo samo­rzut­nie dopro­wa­dziła do tego, że sta­łem się spe­cja­li­stą od bada­nia wszel­kich podej­rza­nych zja­wisk, na które tylko mia­łem oka­zję się natknąć.

Póź­niej, kiedy zamie­ni­łem się – oczy­wi­ście przy współ­pracy naszego Powszech­nego Władcy, Bez­li­to­snego Hero­pasa, to zna­czy „upływu czasu” – w opi­sa­nego już przeze mnie mło­dego czło­wieka, ta świeżo ufor­mo­wana we mnie po tym wyda­rze­niu wła­ści­wość stała się nie­ga­sną­cym ogni­skiem, które cią­gle roz­grze­wało moją świa­do­mość.

Dru­gim ze wspo­mnia­nych życio­daj­nych czyn­ni­ków, który umoż­li­wił osta­teczne sca­le­nie się nakazu mojej dro­giej babki ze wszyst­kimi danymi two­rzą­cymi moją zbior­czą indy­wi­du­al­ność, był ogół wra­żeń wywo­ła­nych przez przy­pad­kowo zdo­byte przeze mnie infor­ma­cje doty­czące histo­rii, która wyda­rzyła się tutaj, na Ziemi, i która była przy­czyną powsta­nia pew­nej „zasady”, przy­ję­tej następ­nie – jak dowiódł tego pan Alan Kar­dec pod­czas „abso­lut­nie taj­nego” seansu spi­ry­ty­stycz­nego – za jedną z pod­sta­wo­wych „zasad życio­wych” wśród wszyst­kich podob­nych do nas istot, które poja­wiają się i egzy­stują na innych pla­ne­tach naszego Wiel­kiego Wszech­świata.

Tę nową „ogól­now­szech­świa­tową zasadę życiową” można sfor­mu­ło­wać w nastę­pu­jący spo­sób:

„Jak sza­leć, to sza­leć razem z prze­syłką”.

Ponie­waż ta zasada, uznana już teraz za uni­wer­salną, powstała na tej samej pla­ne­cie, na któ­rej i ty powsta­łeś – i gdzie na doda­tek pra­wie zawsze masz życie usłane różami oraz czę­sto tań­czysz foks­trota – uwa­żam więc, że nie mam prawa ukry­wać przed tobą zna­nych mi infor­ma­cji, które rzucą świa­tło na pewne szcze­góły zaist­nie­nia takiego uni­wer­sal­nego faktu.

W trak­cie mojej pierw­szej wizyty w sercu Rosji, w Moskwie, wkrótce po tym, jak już na zawsze wsz­cze­piła się w moją naturę rze­czona wła­ści­wość – to jest bez­wiedne dąże­nie do wyja­śnia­nia przy­czyn powsta­nia wszel­kiego rodzaju „real­nych fak­tów” – nie znaj­du­jąc niczego innego, co mogłoby zaspo­koić taką moją psy­chiczną potrzebę, zają­łem się bada­niem roz­ma­itych rosyj­skich legend oraz porze­ka­deł. I wła­śnie wtedy – nie wiem, czy przez przy­pa­dek, czy też zgod­nie z obiek­tyw­nym i pra­wi­dło­wym porząd­kiem rze­czy – dowie­dzia­łem się mię­dzy innymi, co nastę­puje:

Pewien Rosja­nin, w oczach oto­cze­nia spra­wia­jący wra­że­nie zwy­kłego kupca, musiał udać się w jakichś inte­re­sach ze swego pro­win­cjo­nal­nego mia­sta do tej dru­giej sto­licy Rosji, Moskwy, i jego ulu­biony – ponie­waż podobny tylko do matki – syn, korzy­sta­jąc z oka­zji, popro­sił go o przy­wie­zie­nie mu pew­nej książki.

Po przy­by­ciu do Moskwy ów wielki autor „ogól­now­szech­świa­to­wej zasady życio­wej”, zgod­nie z panu­ją­cym tam do dzi­siaj zwy­cza­jem, razem ze swym przy­ja­cie­lem upił się w sztok ory­gi­nalną rosyj­ską wódką.

I kiedy ci dwaj człon­ko­wie tej wiel­kiej współ­cze­snej zbio­ro­wo­ści dwu­noż­nych oddy­cha­ją­cych stwo­rzeń, wychy­liw­szy odpo­wied­nią liczbę kie­lisz­ków owego „rosyj­skiego dobro­dziej­stwa”, przy­stą­pili do dys­ku­sji o „powszech­nej oświa­cie” – ponie­waż wła­śnie od tego tematu już od dawna zwy­kło się tam roz­po­czy­nać każdą roz­mowę – nasz kupiec nagle, przez sko­ja­rze­nie, przy­po­mniał sobie prośbę swego syna i bez­zwłocz­nie posta­no­wił udać się wraz z przy­ja­cie­lem do księ­garni, aby zaku­pić zamó­wioną książkę.

W skle­pie, przej­rzaw­szy książkę, którą wrę­czył mu sprze­dawca, kupiec zapy­tał o jej cenę.

Sprze­dawca odpo­wie­dział, że książka kosz­tuje sześć­dzie­siąt kopie­jek.

Zauwa­żyw­szy jed­nak, że cena podana na okładce wynosi tylko czter­dzie­ści pięć kopie­jek, kupiec zaczął naj­pierw ważyć myśli w szcze­gólny, nie­ty­powy dla Rosjan spo­sób, a następ­nie, wyko­nu­jąc dziwny ruch ple­cami, wypro­sto­wał się nie­mal jak słup i wypi­na­jąc pierś do przodu jak ofi­cer gwar­dii, zamarł w bez­ru­chu, a po krót­kiej pau­zie bar­dzo spo­koj­nie, lecz gło­sem, któ­remu nadał ton wiel­kiej sta­now­czo­ści, powie­dział:

– Ale tutaj jest napi­sane czter­dzie­ści pięć kopie­jek. Dla­czego prosi pan o sześć­dzie­siąt?

Na to skle­pi­karz, robiąc wła­ściwą wszyst­kim sprze­daw­com „ole­istą minę”, odparł, że książka fak­tycz­nie kosz­tuje tylko czter­dzie­ści pięć kopie­jek, ale że musi być sprze­dana za sześć­dzie­siąt, bo pięt­na­ście kopie­jek wyniósł sam koszt prze­syłki.

Po usły­sze­niu tej odpo­wie­dzi w naszym rosyj­skim kupcu wpro­wa­dzo­nym w zakło­po­ta­nie takimi dwoma sprzecz­nymi, lecz ewi­dent­nie dają­cymi się pogo­dzić fak­tami wyraź­nie coś zaczęło się dziać. Wpa­tru­jąc się w sufit, ponow­nie oddał się roz­my­śla­niom – tym razem jed­nak już jak angiel­ski pro­fe­sor, wyna­lazca kap­su­łek z ole­jem rycy­no­wym – a następ­nie skie­ro­wał się nagle w stronę przy­ja­ciela i po raz pierw­szy na świe­cie wypo­wie­dział słowa wyra­ża­jące w swej isto­cie nie­wąt­pliwą obiek­tywną prawdę, która od tam­tej pory przy­brała cha­rak­ter porze­ka­dła.

Zwra­ca­jąc się do przy­ja­ciela, rzekł wtedy:

– Mniej­sza z tym, mój drogi! Bie­rzemy tę książkę. Tak czy owak, mamy dzi­siaj zasza­leć, a „jak sza­leć, to sza­leć razem z prze­syłką”!

Jeśli cho­dzi o mnie, nie­szczę­śliwca ska­za­nego jesz­cze za życia na doświad­cza­nie roz­ko­szy Pie­kła, to przez dość długi czas po tym odkry­ciu działo się ze mną coś bar­dzo dziw­nego, czego ani przed­tem, ani potem już nie doświad­czy­łem. Otóż mia­łem wtedy wra­że­nie, że wszyst­kie nor­mal­nie wystę­pu­jące we mnie wie­lo­źró­dłowe prze­ży­cia i sko­ja­rze­nia „zaczęły się ści­gać”, jakby roz­gry­wały derby podobne do tego, które do dzi­siaj orga­ni­zują u sie­bie miesz­kańcy Chiwy.

Jed­no­cze­śnie wzdłuż całego mojego krę­go­słupa wystą­piło silne, pra­wie nie do wytrzy­ma­nia swę­dze­nie, a w samym środku mojego ple­xus sola­ris poja­wiły się rów­nie nie­zno­śne kolki; i wszystko to, czyli te dwa dziwne, wza­jem­nie sty­mu­lu­jące się dozna­nia, po jakimś cza­sie nie­spo­dzie­wa­nie zastą­pił stan takiego wewnętrz­nego spo­koju, jakiego póź­niej doświad­czy­łem w życiu tylko raz, gdy odpra­wiano nade mną cere­mo­nię wiel­kiego wta­jem­ni­cze­nia do brac­twa „wytwór­ców masła z powie­trza”. A potem, kiedy „Ja”, czyli to moje „nie­znane coś”, co w zamierz­chłych cza­sach jeden dzi­wak – zwany przez swoje oto­cze­nie, podob­nie jak my dzi­siaj nazy­wamy takie osoby, „uczo­nym” – okre­ślił jako „pewne względne, prze­lotne zja­wi­sko, uza­leż­nione od jako­ści funk­cjo­no­wa­nia myśli, czu­cia i orga­nicz­nego auto­ma­ty­zmu”, a jesz­cze inny słynny sta­ro­żytny uczony, Arab Mal-el-Lel, zde­fi­nio­wał jako „łączny rezul­tat świa­do­mo­ści, podświa­do­mo­ści oraz instynktu” – defi­ni­cję, którą, nawia­sem mówiąc, zapo­ży­czył potem i powtó­rzył w inny spo­sób nie mniej znany grecki uczony Kse­no­font – tak więc gdy w tym sta­nie to moje „Ja” zwró­ciło swoją ogłu­piałą uwagę do środka, wów­czas stwier­dziło bar­dzo jasno, że po pierw­sze, wszystko, co pozwo­liło mi pojąć sens, aż po poje­dyn­cze słowa, tego porze­ka­dła, które stało się „ogól­now­szech­świa­tową zasadą życiową”, prze­kształ­ciło się we mnie w pewną szcze­gólną sub­stan­cję kosmiczną, a następ­nie, połą­czyw­szy się z danymi, które już od dawna skry­sta­li­zo­wały się we mnie dzięki naka­zowi mojej zmar­łej babki, zmie­niło te dane w „coś” i to „coś”, roz­cho­dząc się po całej mojej zbior­czej obec­no­ści, osia­dło na zawsze w każ­dym ato­mie, który się na nią składa; a po dru­gie, wła­śnie wtedy to moje pechowe „Ja” wyraź­nie odczuło i z impul­sem ule­gło­ści uświa­do­miło sobie ów godny poża­ło­wa­nia dla mnie fakt, że, chcąc nie chcąc, od tego momentu będę musiał zawsze i we wszyst­kim bez wyjątku mani­fe­sto­wać się zgod­nie z tą nie­od­łączną cechą, która ukształ­to­wała się we mnie, nie będąc podyk­to­wana pra­wami dzie­dzicz­no­ści, ani też nie pod wpły­wem róż­nych ota­cza­ją­cych warun­ków, lecz która powstała w mojej zbior­czej obec­no­ści w wyniku dzia­ła­nia trzech nie­ma­ją­cych ze sobą nic wspól­nego, przy­pad­ko­wych przy­czyn zewnętrz­nych, a mia­no­wi­cie: po pierw­sze, dzięki naka­zowi osoby, która bez naj­mniej­szego pra­gnie­nia z mojej strony stała się bierną przy­czyną przy­czyny mojego powsta­nia; po dru­gie, z powodu mojego zęba, któ­rego wybił jakiś „młody łobuz”, głów­nie dla­tego, że ktoś inny „się pośli­nił”; a po trze­cie, dzięki sfor­mu­ło­wa­niu, które w sta­nie upo­je­nia wypo­wie­działa osoba cał­kiem mi obca, to zna­czy jakiś „rosyj­ski kupiec”.

Jeśli jesz­cze zanim pozna­łem tę „ogól­now­szech­świa­tową zasadę życiową”, mani­fe­sto­wa­łem się już ina­czej niż pozo­stałe powsta­jące i wege­tu­jące ze mną na tej samej pla­ne­cie, podobne do mnie dwu­nożne zwie­rzęta, czy­ni­łem to auto­ma­tycz­nie i naj­wy­żej pół­świa­do­mie, ale po tym wyda­rze­niu zaczą­łem już robić to świa­do­mie i z instynk­tow­nym dozna­niem dwóch połą­czo­nych ze sobą impul­sów: samo­za­do­wo­le­nia oraz samo­świa­do­mo­ści pra­wi­dło­wego i uczci­wego wypła­ce­nia się z wła­snego długu wobec Wiel­kiej Przy­rody.

Należy także pod­kre­ślić, że nawet jeżeli przed tym wyda­rze­niem robi­łem już wszystko nie tak jak inni, to moje mani­fe­sta­cje pra­wie w ogóle nie rzu­cały się w oczy ota­cza­ją­cym mnie współ­ziom­kom, jed­nakże odkąd sedno tej zasady życio­wej stało się inte­gralną czę­ścią mojej natury, odtąd, z jed­nej strony, wszyst­kie moje prze­jawy, zarówno te zamie­rzone w jakimś celu, jak i te „poja­wia­jące się z czy­stego nie­rób­stwa”, nabrały życio­daj­no­ści i zaczęły sprzy­jać for­mo­wa­niu się „odci­sków” na orga­nach per­cep­cji każ­dego bez wyjątku podob­nego do mnie stwo­rze­nia, które bez­po­śred­nio lub pośred­nio zwró­ciło uwagę na moje zacho­wa­nie, a z dru­giej strony, te wszyst­kie moje pomy­sły zaczą­łem reali­zo­wać w zgo­dzie z naka­zem zmar­łej babki, dopro­wa­dza­jąc je do gra­nic moż­li­wo­ści; jed­no­cze­śnie też samo z sie­bie zro­dziło się we mnie przy­zwy­cza­je­nie, by zaczy­na­jąc coś nowego, a także przy każ­dej, oczy­wi­ście na dużą skalę, zmia­nie zawsze wypo­wia­dać w myśli lub na głos: „Jak sza­leć, to sza­leć razem z prze­syłką”.

A więc na przy­kład rów­nież w danym wypadku, skoro z powo­dów ode mnie nie­za­leż­nych, lecz wypły­wa­ją­cych z dziw­nych i przy­pad­ko­wych oko­licz­no­ści towa­rzy­szą­cych mojemu życiu przy­szło mi pisać książki, to powi­nie­nem robić to, kie­ru­jąc się tą samą zasadą, która dzięki róż­nym nad­zwy­czaj­nym i stwo­rzo­nym przez samo życie splo­tom wyda­rzeń stop­niowo wykształ­ciła się i sca­liła z każ­dym ato­mem mojej zbior­czej obec­no­ści.

Tę moją psy­cho­or­ga­niczną zasadę zasto­suję tym razem w spo­sób nastę­pu­jący: zamiast postę­po­wać zgod­nie z ist­nie­ją­cym od naj­daw­niej­szych cza­sów zwy­cza­jem wszyst­kich pisa­rzy, który polega na obie­ra­niu za temat róż­nych utwo­rów takich zda­rzeń, które ponoć roze­grały się lub roz­gry­wają na Ziemi, ja opi­szę wyda­rze­nia na skalę całego Wszech­świata. A zatem także w obec­nym wypadku: „Jak brać, to brać!”, czyli „Jak sza­leć, to sza­leć razem z prze­syłką”.

Na skalę Ziemi może pisać byle jaki pisarz, ale ja nie jestem byle jakim pisa­rzem!

Czyż mógł­bym ogra­ni­czyć się tylko do tej naszej, w obiek­tyw­nym sen­sie, „mizer­nej Ziemi”?!

Nie, tego zro­bić nie mogę; nie wolno mi prze­cież uczy­nić tema­tem moich pism tych samych kwe­stii, które z reguły poru­szają inni pisa­rze, a to choćby tylko dla­tego, że mogłoby się nagle oka­zać, iż mają rację nasi uczeni spi­ry­ty­ści i że dowie się o tym moja bab­cia. A czy potra­fi­cie sobie wyobra­zić, czym gro­zi­łoby to mojej dro­giej, kocha­nej babce?!

Prze­cież prze­wró­ci­łaby się w gro­bie, i to nie raz, jak się zazwy­czaj mówi, lecz – na ile potra­fię ją zro­zu­mieć, zwłasz­cza teraz, gdy zosta­łem już „spe­cem” od wcho­dze­nia w poło­że­nie innych ludzi – tak wiele razy, że mogłaby się zamie­nić w „irlandzki kurek na dachu”.

Czy­tel­niku, pro­szę, nie martw się… Jak naj­bar­dziej, będę rów­nież pisał o Ziemi, ale przyj­mu­jąc tak bez­stronną pozy­cję, że ta względ­nie mała pla­neta, wraz ze wszyst­kim, co się na niej znaj­duje, zaj­mie takie miej­sce, jakie w isto­cie jej się należy i jakie nawet zgod­nie z twoją zdrową logiką – którą zawdzię­czasz oczy­wi­ście mojemu prze­wod­nic­twu – przy­słu­guje jej w naszym Wiel­kim Wszech­świe­cie.

Natu­ral­nie muszę też dopil­no­wać tego, żeby róż­nymi „boha­te­rami” moich pism nie zostały takie typy, jak te opi­sane w unie­sie­niu przez ziem­skich pisa­rzy wszel­kiej rangi i wszyst­kich epok, czyli boha­te­ro­wie w rodzaju jakie­goś Jana Kowal­skiego czy Pio­tra Wiśniew­skiego, któ­rzy uro­dzili się wsku­tek nie­po­ro­zu­mie­nia i przy­go­to­wu­jąc się do „odpo­wie­dzial­nego życia”, nie zdo­łali osią­gnąć niczego, co stwo­rze­niu na podo­bień­stwo Boga, to zna­czy czło­wie­kowi, przy­stoi mieć, a tylko stop­niowo, do ostat­niego tchnie­nia roz­wi­jają w sobie tego rodzaju roz­ma­ite uroki, jak na przy­kład: „lubież­ność”, „ckli­wość”, „kochli­wość”, „zja­dli­wość”, „zaję­cze serce”, „zawiść” i inne nie­godne czło­wieka przy­wary.

Ja w swo­ich dzie­łach zamie­rzam przed­sta­wić takich boha­te­rów, któ­rych każdy, jak to się mówi, „rad nie­rad” będzie zmu­szony całym swoim jeste­stwem uznać za praw­dzi­wych i o któ­rych nie­uchron­nie skry­sta­li­zują się we wszyst­kich czy­tel­ni­kach dane budu­jące opi­nię, iż taki boha­ter to naprawdę „ktoś”, a nie zale­d­wie „byle kto”.

W ciągu ostat­nich tygo­dni, gdy leża­łem w łóżku z bar­dzo jesz­cze obo­la­łym cia­łem i kre­śli­łem w gło­wie zarys moich przy­szłych pism, obmy­śla­jąc formę oraz kolej­ność ich przed­sta­wie­nia, posta­no­wi­łem, że głów­nym boha­te­rem pierw­szej serii uczy­nię… wiesz kogo?… Wiel­kiego Bel­ze­buba we wła­snej oso­bie, i to nie bacząc na to, że mój wybór już od samego początku może wywo­łać w myślach więk­szo­ści czy­tel­ni­ków sko­ja­rze­nia, które nie­chyb­nie wzbu­dzą w nich wszel­kiego rodzaju auto­ma­tyczne impulsy sprze­ciwu będące wyni­kiem dzia­ła­nia ogółu danych, które obo­wiąz­kowo poja­wiają się w psy­chice ludzi na sku­tek prze­róż­nych nie­nor­mal­nie usta­lo­nych warun­ków ich zewnętrz­nego życia i które kry­sta­li­zują się w nich głów­nie w wyniku owej sła­wet­nej, zako­rze­nio­nej w ich życiu „moral­no­ści reli­gij­nej” – co w sumie będzie musiało dopro­wa­dzić do nagro­ma­dze­nia się w nich czyn­ni­ków budzą­cych nie­wy­tłu­ma­czalną wro­gość wobec mojej osoby.

Ale wiesz co, czy­tel­niku?

Na wypa­dek, gdy­byś mimo mojego ostrze­że­nia pod­jął ryzyko zapo­zna­nia się z dal­szym cią­giem moich pism i pró­bo­wał zawsze asy­mi­lo­wać je z impul­sem bez­stron­no­ści oraz pra­gnie­niem zro­zu­mie­nia samej istoty róż­nych kwe­stii, które posta­no­wi­łem w nich wyło­żyć, chcę teraz – mając na wzglę­dzie tę przy­na­leżną psy­chice czło­wieka oso­bli­wość, powo­du­jącą, że jedy­nie po „zacie­śnie­niu wię­zów wza­jem­nej szcze­ro­ści i zaufa­nia” przy­swa­ja­nie sobie dobra nie wywo­łuje w nim sprze­ciwu – otwar­cie ci się przy­znać do sko­ja­rzeń, które powstały w moich myślach i dopro­wa­dziły do tego, że w odpo­wied­niej sfe­rze mojej świa­do­mo­ści osa­dziły się dane pod­po­wia­da­jące całej mojej indy­wi­du­al­no­ści, żeby wybrać na głów­nego boha­tera moich pism wła­śnie takie Indy­wi­duum jak to, za które ucho­dzi w two­ich oczach Pan Bel­ze­bub.

Zro­bi­łem to nie bez pod­stępu.

Moja chy­trość spro­wa­dza się po pro­stu do tego, że opar­łem się na logicz­nym przy­pusz­cze­niu, iż jeśli okażę Bel­ze­bu­bowi taką uwagę, to On z pew­no­ścią – w co jak dotąd nie wąt­pię – będzie chciał się odwdzię­czyć, poma­ga­jąc mi w tym, co zamie­rzam napi­sać, wszel­kimi dostęp­nymi Mu spo­so­bami.

Cho­ciaż Pan Bel­ze­bub ule­piony jest, jak to się mówi, „z innej gliny”, jed­na­ko­woż On także potrafi myśleć i, co naj­waż­niej­sze, ma – jak dawno temu dowie­dzia­łem się z trak­tatu słyn­nego kato­lic­kiego mni­cha, brata Fulona – kędzie­rzawy ogon; a ponie­waż, nauczony doświad­cze­niem, nabra­łem głę­bo­kiego prze­ko­na­nia, że kędzie­rza­wość ni­gdy nie jest czymś natu­ral­nym, lecz można ją osią­gnąć tylko dzięki róż­nym zamie­rzo­nym mani­pu­la­cjom, wnio­skuję więc – zgod­nie ze „zdrową logiką”, która ufor­mo­wała się w mojej świa­do­mo­ści na sku­tek czy­ta­nia ksią­żek poświę­co­nych hie­ro­man­cji – że rów­nież Pan Bel­ze­bub musi mieć sporą dozę próż­no­ści i dla­tego uzna, iż zde­cy­do­wa­nie nie wypada Mu nie udzie­lić pomocy komuś, kto będzie robił reklamę Jego imie­niu.

Nie na darmo nasz nie­zrów­nany wspólny nauczy­ciel, Mułła Nasr Eddin, czę­sto powta­rza:

„Jak nie posma­ru­jesz, to nie tylko ni­gdzie zno­śnie nie poży­jesz, ale nawet nie pood­dy­chasz”.

A inny ziem­ski mędrzec, Koźma Prut­kow, który rów­nież zawdzię­czał swą mądrość bez­den­nej głu­po­cie ludzi, wyra­ził to samo sło­wami:

„Kto nie sma­ruje, ten nie jedzie”.

Zna­jąc te, a także jesz­cze wiele innych tego rodzaju powie­dzeń zaczerp­nię­tych z mądro­ści ludo­wej i utrwa­lo­nych na prze­strzeni wie­ków w życiu zbio­ro­wym ludzi, posta­no­wi­łem „posma­ro­wać łapę” Pana Bel­ze­buba, który, jak każdy się domy­śla, ma moż­li­wo­ści oraz wie­dzy w nad­mia­rze.

Dość tego, mój stary! Żarty, nawet te filo­zo­ficzne, na bok, wygląda na to, że z powodu tych wszyst­kich dygre­sji zła­ma­łeś już jedną z głów­nych zasad, które sam wypra­co­wa­łeś i poło­ży­łeś u pod­staw sys­temu mają­cego umoż­li­wić ci, za pomocą tej nowej pro­fe­sji, speł­nie­nie marzeń, a mia­no­wi­cie zasadę, która głosi, że zawsze trzeba mieć w pamięci oraz brać pod uwagę fakt osła­bie­nia funk­cji myślo­wej współ­cze­snego czy­tel­nika i w związku z tym nie zamę­czać go, zmu­sza­jąc do przy­swa­ja­nia mnó­stwa idei w krót­kim cza­sie.

Co wię­cej, kiedy popro­si­łem jed­nego z ludzi, któ­rzy kręcą się zawsze wokół mnie, bo chcą „zasłu­żyć sobie na wej­ście do raju w butach”, o gło­śne prze­czy­ta­nie po kolei wszyst­kiego, co napi­sa­łem w tym pierw­szym roz­dziale, wtedy to, co nazywa się moje „Ja” – oczy­wi­ście z udzia­łem wszyst­kich spe­cy­ficz­nych danych, które utrwa­liły się w mojej ory­gi­nal­nej psy­chice w ciągu dotych­cza­so­wego życia i które pozwa­lają mi na przy­kład zro­zu­mieć psy­chikę innych podob­nych do mnie, ale róż­nią­cych się typem stwo­rzeń – ponad wszelką wąt­pli­wość stwier­dziło i uświa­do­miło sobie, że już ten pierw­szy roz­dział nie­chyb­nie spo­wo­duje, iż w zbior­czej obec­no­ści wszyst­kich bez wyjątku czy­tel­ni­ków pojawi się „coś”, co auto­ma­tycz­nie wywoła w sto­sunku do mojej osoby jawną wro­gość.

Prawdę mówiąc, nie to mnie teraz naj­bar­dziej mar­twi, ale fakt, że pod koniec tej lek­tury skon­sta­to­wa­łem, iż we wszyst­kim, co zostało wyło­żone w niniej­szym roz­dziale, cała moja zbior­cza obec­ność – w któ­rej wyżej wspo­mniane „Ja” odgrywa bar­dzo małą rolę – prze­ja­wiła się zde­cy­do­wa­nie wbrew przy­ka­za­niu ogól­now­szech­świa­to­wego i szcze­gól­nie cenio­nego przeze mnie nauczy­ciela, Mułły Nasr Eddina, które brzmi: „Ni­gdy nie wsa­dzaj kija w mro­wi­sko”.

Ale nie­po­kój, jaki ogar­nął cały sys­tem zawia­du­jący moimi odczu­ciami, kiedy uświa­do­mi­łem sobie, że czy­tel­nik nie­uchron­nie będzie musiał zacząć żywić do mnie ani­mo­zję, od razu przy­gasł, gdy przy­po­mnia­łem sobie stare rosyj­skie przy­sło­wie: „Nie ma takiej krzywdy, która z cza­sem nie pój­dzie na prze­miał, jak zboże na mąkę”.

Od tam­tej pory nie tylko zupeł­nie prze­stał mi doku­czać ów nie­po­kój, który ogar­nął mój sys­tem w chwili, gdy uprzy­tom­ni­łem sobie, że zła­ma­łem przy­ka­za­nie Mułły Nasr Eddina, lecz także, zaraz po tym, jak zda­łem sobie z tego sprawę, w obu moich dopiero nie­dawno zyska­nych duszach zaczął się bar­dzo dziwny pro­ces przy­bie­ra­jący postać nie­zwy­kłego swę­dze­nia, które, stop­niowo nara­sta­jąc, wywo­łuje obec­nie pra­wie nie­zno­śny ból w oko­licy nieco poni­żej pra­wej połowy mojego już i tak nad­wy­rę­żo­nego ple­xus sola­ris.

Chwila moment!… Ten pro­ces także zdaje się usta­wać i w każ­dym zaka­marku mojej świa­do­mo­ści – powiedzmy, na razie, mojej „podświa­do­mo­ści” – zaczyna wyła­niać się już to wszystko, co jest potrzebne do uzy­ska­nia cał­ko­wi­tej pew­no­ści, iż ów pro­ces usta­nie zupeł­nie, ponie­waż wła­śnie przy­po­mnia­łem sobie inną mądrość życiową, któ­rej sens zro­dził w moich myślach reflek­sję, że nawet jeśli rze­czy­wi­ście postą­pi­łem wbrew radzie czci­god­nego Mułły Nasr Eddina, to jed­no­cze­śnie, bez pre­me­dy­ta­cji, dzia­ła­łem wedle zasady kogoś nad­zwy­czaj sym­pa­tycz­nego, któ­rego sława nie sięga daleko, ale o kim ni­gdy nie zapo­mną ci wszy­scy, co choć raz mieli oka­zję go spo­tkać – mam na myśli ów samo­rodny talent, kocha­nego Kara­peta z Tyflisu.

Nie ma rady… ten mój roz­dział wpro­wa­dza­jący zro­bił się już tak długi, że nic się teraz nie sta­nie, jeśli prze­dłużę go jesz­cze tro­chę i opo­wiem o tym arcy­sym­pa­tycz­nym tyfli­skim Kara­pe­cie.

Przede wszyst­kim musi­cie wie­dzieć, że dwa­dzie­ścia lub dwa­dzie­ścia pięć lat temu sta­cja kole­jowa w Tyfli­sie była wypo­sa­żona w „gwiz­dek parowy”.

Jego dźwięk budził każ­dego ranka kole­ja­rzy i pra­cow­ni­ków sta­cji, a ponie­waż tyfli­ski dwo­rzec poło­żony był na wzgó­rzu, to gwiz­dek ten można było usły­szeć pra­wie w całym mie­ście, gdzie wyry­wał on ze snu nie tylko kole­ja­rzy, lecz także innych jego miesz­kań­ców.

Jeśli dobrze pamię­tam, lokalne wła­dze Tyflisu nawią­zały nawet kore­spon­den­cję z zarzą­dem kolei w spra­wie zakłó­ca­nia poran­nego snu spo­koj­nym oby­wa­te­lom.

Obo­wią­zek pusz­cze­nia pary w gwiz­dek spa­dał wła­śnie na Kara­peta, który był zatrud­niony na tej sta­cji.

Rano, kiedy przy­cho­dził do pracy i pod­cho­dził do liny, za pomocą któ­rej napusz­czał pary do gwizdka, jesz­cze zanim ją zła­pał i za nią pocią­gnął, machał rękami we wszyst­kie strony i z wielką powagą, jak muzuł­mań­ski mułła z mina­retu, gło­śno krzy­czał:

– Twoja matka to…! Twój ojciec to…! Twój dzia­dek to naj­więk­szy…! Oby twoje oczy, uszy, nos, śle­dziona, wątroba, nagniotki…” itd. Sło­wem wygła­szał w róż­nej kolej­no­ści wszyst­kie prze­kleń­stwa, jakie znał, i dopiero potem pocią­gał za linę.

Kiedy dowie­dzia­łem się o Kara­pe­cie oraz o tym prak­ty­ko­wa­nym przez niego oby­czaju, któ­re­goś wie­czoru, gdy wró­cił już z pracy do domu, poja­wi­łem się u niego z małym bukła­kiem kache­tyj­skiego wina i po obo­wiąz­ko­wym odpra­wie­niu uro­czy­stego lokal­nego rytu­ału „wzno­sze­nia toa­stów” zapy­ta­łem go – także oczy­wi­ście w odpo­wied­niej for­mie, sto­su­jąc się do miej­sco­wego „kodeksu grzecz­no­ścio­wego”, który regu­lo­wał tam sto­sunki wza­jemne – dla­czego to robi.

Opróż­niw­szy jed­nym hau­stem szklankę i, jak naka­zuje gru­ziń­ski zwy­czaj, odśpie­waw­szy raz pieśń bie­siadną „Jesz­cze­śmy się nie nażarli”, Kara­pet zaczął powoli mówić:

– Ponie­waż pijesz wino nie po dzi­siej­szemu, to zna­czy nie tylko dla pozo­rów, ale w samej rze­czy uczci­wie, już to poka­zuje mi, że chcesz dowie­dzieć się o tym moim zwy­czaju nie z czy­stej cie­ka­wo­ści, jak nasi inży­nie­ro­wie i tech­nicy, lecz istot­nie kie­ro­wany pra­gnie­niem wie­dzy; dla­tego chcę, a nawet uwa­żam za swoją powin­ność, szcze­rze wyznać ci, co dokład­nie było przy­czyną moich wewnętrz­nych, że tak powiem, „pedan­tycz­nych roz­wa­żań”, które mnie do tego dopro­wa­dziły i stop­niowo wpo­iły we mnie ów zwy­czaj.

Dalej opo­wie­dział, co nastę­puje:

– Daw­niej pra­co­wa­łem na sta­cji na nocną zmianę jako nie­wy­kwa­li­fi­ko­wany robot­nik do czysz­cze­nia boj­le­rów paro­wych, ale gdy spro­wa­dzono rze­czony gwiz­dek, kie­row­nik sta­cji, naj­wi­docz­niej bio­rąc pod uwagę mój wiek oraz fakt, że nie nadaję się już do wyko­ny­wa­nia cięż­kiej pracy, kazał mi tylko przy­cho­dzić rano i wie­czo­rem o okre­ślo­nej porze, aby pusz­czać parę do gwizdka.

Już w pierw­szym tygo­dniu tej nowej służby zauwa­ży­łem, że przez godzinę lub dwie po speł­nie­niu mojego poran­nego obo­wiązku czu­łem się jakoś nie­wy­raź­nie.

A odkąd to wzma­ga­jące się z dnia na dzień dziwne uczu­cie prze­ro­dziło się w wyraźny instynk­towny nie­po­kój, który ode­brał mi nawet ape­tyt na postny żurek, odtąd już nie­mal bez prze­rwy zaczą­łem łamać sobie głowę, pró­bu­jąc odna­leźć jego przy­czynę.

Z jakie­goś powodu szcze­gól­nie inten­syw­nie zasta­na­wia­łem się nad tym, idąc do pracy i wra­ca­jąc z niej. Ale jak­kol­wiek się sta­ra­łem, nie potra­fi­łem, nawet w przy­bli­że­niu, niczego sobie wyja­śnić.

Trwało to przez pra­wie sześć mie­sięcy i odci­ski na moich pal­cach zro­biły się już cał­kiem twarde od pocią­ga­nia za sznur gwizdka paro­wego, gdy nagle zupeł­nie przy­pad­kowo poją­łem, dla­czego coś takiego się we mnie dzieje.

Wstrząsu, który zaini­cjo­wał moje poprawne rozu­mo­wa­nie, pro­wa­dzące w rezul­ta­cie do nie­za­chwia­nego prze­ko­na­nia, dozna­łem dzięki okrzy­kowi usły­sza­nemu przy­pad­kowo w nastę­pu­ją­cych, dość nie­zwy­kłych oko­licz­no­ściach:

Pew­nego poranka, gdy po nie­prze­spa­nej nocy – spę­dzo­nej w poło­wie na chrzci­nach dzie­wią­tej córki mojego sąsiada, a w poło­wie na czy­ta­niu bar­dzo inte­re­su­ją­cej i rzad­kiej książki pod tytu­łem „Senne widzia­dła i czary”, która przy­pad­kowo wpa­dła mi w ręce – śpie­szy­łem się, żeby puścić parę, zoba­czy­łem nie­spo­dzie­wa­nie na rogu ulicy zna­jo­mego fel­czera, zatrud­nio­nego przez wła­dze miej­skie, który ski­nął na mnie, bym się zatrzy­mał.

Do obo­wiąz­ków tego zaprzy­jaź­nio­nego fel­czera nale­żało przej­ście o okre­ślo­nej porze uli­cami mia­sta w towa­rzy­stwie asy­stenta pcha­ją­cego spe­cjal­nie skon­stru­owany wózek i wyła­pa­nie wszyst­kich wałę­sa­ją­cych się psów, które nie miały na obro­żach bla­szek wyda­wa­nych przez lokalne wła­dze po wnie­sie­niu odpo­wied­niej opłaty, a następ­nie dostar­cze­nie tych psów do miej­skiej rzeźni, gdzie trzy­mano je przez dwa tygo­dnie na koszt mia­sta, żywiąc odpad­kami. Jeśli po wyga­śnię­ciu tego ter­minu wła­ści­ciele psów nie zgło­sili się i nie uiścili należ­no­ści, wów­czas cere­mo­nial­nie zaga­niano psy do pew­nego przej­ścia, które pro­wa­dziło pro­sto do spe­cjal­nie zbu­do­wa­nego pieca.