69,99 zł
Opowieści Belzebuba ukazały się po raz pierwszy w tłumaczeniu angielskim w 1950 roku, a oryginalny tekst rosyjski został opublikowany dopiero w 2000 roku. Niniejsze, drugie i poprawione polskie wydanie jest przekładem z języka rosyjskiego i zostało porównane z rękopisami, jak również edycją angielską i francuską.
G. I. Gurdżijew (ok. 1870–1949) jest twórcą jednej z najbardziej oryginalnych współczesnych koncepcji duchowych. Jego nazwisko otoczone jest fantastyczną legendą. Autor poświęcił wiele lat na poszukiwanie zapomnianej wiedzy, a następnie podjął wyzwanie przekazania jej innym. W swym nauczaniu stosował różne formy przekazu – wykłady, taniec, muzykę – jednak szczególną wagę przykładał do pisma. Opowieści Belzebuba dla wnuka, rozpoczynają pierwszy z trzech tomów dzieł zatytułowanych Wszystko i rzecz wszelka.
Gurdżijew przedstawia w nich swoje idee w formie opowieści mitycznej, obejmującej dzieje całego wszechświata, podejmuje refleksję nad podstawowym problemem – znaczeniem ludzkiego życia. Ta imponująca, alegoryczna przypowieść o powstaniu kosmosu i wszelkich form życia opisuje dzieje różnych cywilizacji. Zawiera wnikliwą krytykę ludzkiej kondycji łagodzoną pełnym empatii poczuciem humoru autora. Niezwykły język książki opiera się wszelkim próbom klasyfikacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1349
DZIEŁO W TRZECH CYKLACH
cykl pierwszy:Opowieści Belzebuba dla wnuka. Obiektywnie bezstronna krytyka życia ludzi.
cykl drugi:Spotkania z wybitnymi ludźmi.
cykl trzeci:Życie jest realne tylko wtedy, gdy „Ja jestem”.
Całość wyłożona według zupełnie nowych zasad logicznego rozumowania, ściśle ukierunkowana na rozwiązanie trzech kardynalnych problemów:
cyklpierwszy: Bezlitośnie i bez żadnych kompromisów wytępić w myśleniu i uczuciach czytelnika zakorzenione w nim od wieków wierzenia i poglądy na wszystko, co istnieje w świecie.
cykl drugi: Zaznajomić czytelnika z materiałem potrzebnym do nowej budowy i dowieść, że jest solidny oraz dobrej jakości.
cykl trzeci: Sprzyjać pojawieniu się w myśleniu i uczuciach czytelnika prawdziwego niefantazyjnego wyobrażenia o świecie realnym, a nie o tym iluzorycznym, który postrzegają ludzie.
[Napisana na poczekaniu przez autora w chwili dostarczenia niniejszej książki, już gotowej do publikacji, drukarzowi.]
Zgodnie z licznymi wywodami i wnioskami wyprowadzonymi przeze mnie w trakcie eksperymentalnych badań nad korzyściami, jakie odnoszą ludzie współcześni z odbioru nowych wrażeń płynących z tego, co usłyszeli i przeczytali, a także zgodnie z sensem pewnego porzekadła zaczerpniętego z mądrości ludowej i sięgającego zamierzchłych czasów, które właśnie sobie przypomniałem, a które głosi:
„Każda modlitwa może być wysłuchana przez Wyższe Moce i zostać odpowiednio wynagrodzona tylko wtedy, gdy się ją wypowie po trzykroć:
po raz pierwszy – za zdrowie lub spokój duszy rodziców,
po raz drugi – za zdrowie bliźniego swego,
po raz trzeci – za własną pomyślność”,
czuję się zobowiązany przekazać na pierwszej stronie tej pierwszej, w pełni gotowej już do druku książki następującą radę:
„Każde napisane przeze mnie dzieło przeczytaj trzy razy:
pierwszy raz – chociażby tak, jak się już przyzwyczaiłeś czytać współczesne książki i gazety,
drugi raz – jakbyś czytał postronnemu słuchaczowi,
i dopiero za trzecim razem – próbując wniknąć w sedno tego, co napisałem”.
Jedynie wtedy będziesz w stanie wydać własny i bezstronny, tobie tylko właściwy osąd o moich pismach. I tylko wtedy będzie mogła ziścić się moja nadzieja, że zgodnie ze swoim rozumieniem odniesiesz ów określony pożytek, który dla ciebie przewidziałem i którego życzę ci całym swoim jestestwem.
Rozdział 1
Wśród różnych przekonań, które ukształtowały się w mojej zbiorczej obecności w trakcie mojego odpowiedzialnego, osobliwie układającego się życia, znajduje się także jedno niewątpliwe przekonanie, że zawsze i wszędzie na Ziemi, u wszystkich ludzi – bez względu na poziom rozwoju ich rozumienia i formę, w jakiej przejawiają się czynniki warunkujące powstanie w ich indywidualności wszelkiego rodzaju ideałów – panował zwyczaj, że rozpoczynając jakieś nowe dzieło, należy koniecznie wypowiedzieć głośno, a jeśli nie na głos, to przynajmniej w myśli, ustaloną formułę, zrozumiałą dla każdej, nawet całkiem niewykształconej osoby, różnie brzmiącą w różnych epokach, a w naszych czasach wyrażaną następującymi słowami: „W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, Amen”.
Oto dlaczego, zabierając się teraz do tego całkiem nowego dla mnie przedsięwzięcia, mianowicie pisarstwa, ja także zaczynam od wypowiedzenia tej formuły i nie tylko wymawiam ją na głos, ale robię to nawet bardzo dobitnie i z całą, jak to określili starożytni Tuluzyci, „w pełni przejawioną intonacją”, oczywiście w owej pełni, która mogła powstać w mojej zbiorczej obecności jedynie dzięki ukształtowanym już w celu takiego przejawu i gruntownie zakorzenionym w niej danym – danym, nawiasem mówiąc, które z reguły kształtują się w naturze człowieka w jego wieku przygotowawczym i które później, w trakcie jego odpowiedzialnego życia, decydują o charakterze i życiodajności owej intonacji.
Po takim początku mogę teraz być już całkiem spokojny i zgodnie z wyrobionymi u ludzi pojęciami moralności religijnej powinienem nawet być ponad wszelką wątpliwość przekonany, iż w tym moim nowym przedsięwzięciu wszystko odtąd, jak to się mówi, „pójdzie jak po maśle”.
W każdym razie tak właśnie zacząłem, a co będzie dalej, w tej chwili można tylko powiedzieć, jak to kiedyś wyraził pewien ślepiec, „zobaczymy”.
W pierwszej kolejności położę swoją rękę, co więcej, rękę prawą – na razie wprawdzie nieco uszkodzoną z powodu nieszczęścia, które ostatnio mi się przydarzyło, ale bądź co bądź naprawdę moją i która nigdy mnie w życiu jeszcze nie zawiodła – na sercu, oczywiście także moim własnym (lecz o stałości czy niestałości tej części mnie całego nie widzę teraz potrzeby się rozwodzić), i wyznam szczerze, że choć osobiście nie mam najmniejszej ochoty zabierać się do pisania, to zmusiły mnie do tego całkiem niezależne ode mnie okoliczności, które, sam jeszcze nie wiem, czy powstały przypadkowo, czy też celowo stworzyły je zewnętrzne siły. Wiem tylko, że te okoliczności wymagają, bym napisał nie jakieś „byle co”, w rodzaju na przykład lektury do poduszki, lecz ważkie i opasłe tomy.
Rad nierad zaczynam…
Ale od czego zacząć?
Do diabła! Czyż znowu pojawi się to samo nader nieprzyjemne i bardzo osobliwe doznanie, jakiego miałem okazję doświadczyć mniej więcej trzy tygodnie temu, kiedy układałem w myślach ogólny zarys oraz kolejność idei, które postanowiłem opublikować, i kiedy tak samo nie wiedziałem, od czego zacząć?
To ówczesne doznanie mógłbym teraz ująć tylko w takich słowach: „strach przed utonięciem w powodzi własnych myśli”.
Wtedy, aby pozbyć się takiego niepożądanego doznania, mogłem jeszcze odwołać się do tej zgubnej właściwości, którą dzielę ze wszystkimi współczesnymi ludźmi – ponieważ stała się nam przynależna – i która powoduje, że odkładamy wszystko „na pojutrze”, nie czując z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.
Otóż mogłem to wówczas bardzo łatwo zrobić, ponieważ do faktycznego rozpoczęcia pisania wciąż jeszcze miałem dużo czasu; teraz jednak nie mogę już tak postąpić i, jak to się mówi, „choćbym miał pęknąć”, muszę zacząć.
Ale tak naprawdę od czego zacząć…?
Hurra! Eureka!
Prawie wszystkie książki, które miałem okazję w życiu przeczytać, zaczynały się od przedmowy.
A więc ja też muszę zacząć od czegoś w tym rodzaju.
Mówię „w tym rodzaju”, ponieważ generalnie w trakcie całego mojego życia, od chwili, gdy zacząłem odróżniać chłopca od dziewczynki, wszystko, absolutnie wszystko, robiłem nie tak, jak robią to inni podobni do mnie dwunożni niszczyciele dobra przyrody. Dlatego także teraz muszę – i być może jest to już nawet moim surowym obowiązkiem – zabrać się do pisarstwa inaczej, niż zrobiłby to każdy inny pisarz.
Tak czy owak, zamiast od tradycyjnego wstępu zacznę całkiem po prostu od ostrzeżenia.
Postąpię bardzo rozsądnie, zaczynając od ostrzeżenia, choćby dlatego, że nie sprzeciwi się to żadnej z moich organicznych, psychicznych czy nawet „sobiepańskich” skłonności oraz zasad, a jednocześnie będzie całkiem uczciwe, oczywiście w obiektywnym sensie tego słowa, ponieważ z niezachwianą pewnością oczekuję, jak zresztą wszyscy ci, którzy dobrze mnie znają, iż dzięki moim pismom większość czytelników od razu – a nie stopniowo, co z upływem czasu, prędzej czy później, spotka wszystkich ludzi – straci w zupełności wszelkie „bogactwa”, czy to przekazane im dziedzicznie, czy zdobyte własną pracą, występujące w postaci „kojących pojęć”, które są jedynie źródłem upiększonych wyobrażeń o ich obecnym życiu lub naiwnych mrzonek o tym, co czeka ich w przyszłości.
Tego rodzaju wstępy zawodowi pisarze rozpoczynają z reguły przemową do czytelnika pełną przeróżnych napuszonych i pompatycznych, można by rzec, „przesłodzono-nadętych” zwrotów.
Chyba tylko pod tym względem pójdę za ich przykładem i ja również zacznę od takiej przemowy, ale postaram się jej nie „przedobrzyć”, co oni mają w zwyczaju czynić, gdy tą swoją manierą szarpią nerwy każdego mniej więcej normalnego czytelnika.
A zatem…
Moi drodzy, wielce szanowni, rezolutni i oczywiście bardzo cierpliwi Panowie oraz moje czcigodne, czarujące i bezstronne Panie! Przepraszam… pominąłem najważniejsze: oraz moje zgoła nierozhisteryzowane Panie!
Mam zaszczyt poinformować Państwa, że chociaż w rezultacie pewnych okoliczności zaistniałych na jednym z ostatnich etapów procesu mojego życia zabieram się teraz do pisania książek, to w trakcie całej mojej dotychczasowej egzystencji nie tylko nie napisałem jeszcze żadnej książki ani żadnego „pouczającego artykułu”, lecz także nie dane mi było napisać ani jednego listu, w którym byłbym zmuszony bezwzględnie przestrzegać tego, co zwie się „gramatycznością”, i dlatego, chociaż zostałem teraz zawodowym pisarzem, to nie mając żadnej wprawy ani w stosowaniu wszystkich ustalonych, profesjonalnych pisarskich norm i metod, ani w zakresie „języka bontonowo-literackiego”, zmuszony będę pisać zupełnie inaczej niż zwykli „patentowani pisarze”, do których stylu najprawdopodobniej już od dawna tak się przyzwyczailiście jak do własnego zapachu.
Moim zdaniem poczujecie się tym zirytowani przede wszystkim dlatego, że jeszcze w dzieciństwie wszczepiono wam automatyzm, który obecnie już idealnie zharmonizował się z waszą zbiorczą psychiką i który znakomicie działa w momencie postrzegania wszelkiego rodzaju nowych wrażeń, powodując, że dzięki takiemu „dobrodziejstwu” nie potrzebujecie już teraz, w waszym odpowiedzialnym życiu, podejmować żadnych indywidualnych wysiłków.
Szczerze mówiąc, uważam, że środkiem ciężkości tego mojego wyznania nie powinien być mój brak znajomości wszelkich zasad i metod pisarskich, lecz nieopanowanie przeze mnie wspomnianego „języka bontonowo-literackiego”, którego bezwzględnie wymaga się w życiu współczesnym, i to nie tylko od pisarzy, ale także od każdego zwykłego śmiertelnika.
Co się zaś tyczy pierwszego punktu, czyli mojego braku znajomości różnych pisarskich zasad i metod, to on prawie w ogóle mnie nie martwi.
A nie martwi mnie, ponieważ dzisiaj wśród ludzi takie „dyletanctwo” jest już na porządku dziennym. To dobrodziejstwo pojawiło się i panoszy obecnie po całej Ziemi dzięki tej niezwykłej nowej chorobie, na którą przez ostatnie dwadzieścia–trzydzieści lat zapadają, z tego lub innego powodu, przede wszystkim te osoby wszystkich trzech płci, które śpią z na wpół otwartymi oczami i których twarze są pod każdym względem żyzną glebą pod uprawę wszelkiego rodzaju pryszczy.
Ta dziwna choroba najczęściej objawia się w następujący sposób: jeśli pacjent jest choć trochę piśmienny i opłaca czynsz za trzy miesiące z góry, to on (ona lub ono) niechybnie zaczyna pisać jakiś „pouczający artykuł” albo nawet całą książkę.
Zdając sobie dobrze sprawę z istnienia tej nowej ludzkiej choroby, a także z tego, że przybrała ona na Ziemi rozmiary epidemii, mam prawo – co zresztą powinniście zrozumieć – przyjąć, iż już się na nią, jak powiedzieliby uczeni „medycy”, uodporniliście, a zatem nie będziecie dotkliwie oburzeni moim nieokrzesaniem, jeśli chodzi o różne zasady i metody pisarskie.
To właśnie uświadomienie sobie tego faktu spowodowało, że środkiem ciężkości mego ostrzeżenia postanowiłem uczynić swoją nieznajomość „języka bontonowo-literackiego”.
Gwoli samousprawiedliwienia, a być może także po to, by złagodzić w waszej „świadomości na jawie” stopień potępienia mojej niewiedzy w zakresie tego niezbędnego we współczesnym życiu języka, uważam za konieczne wyznać z pokornym sercem i z policzkami płonącymi ze wstydu, że wprawdzie mnie również uczono takiego języka w dzieciństwie – to znaczy w okresie, gdy niektórzy starsi, przygotowujący mnie do odpowiedzialnego życia, „nie szczędzili” żadnych środków zastraszenia i ciągle zmuszali mnie do wkuwania na pamięć pełnej gamy różnych „niuansów”, które w sumie składają się na to współczesne „cudo” – ale niestety, na wasze nieszczęście, nic z tego, co mi wtedy wbijano do głowy, nie przyswoiłem sobie i zupełnie nic z tego nie ocalało na potrzeby mojej obecnej działalności pisarskiej.
A niczego nie zapamiętałem nie z własnej winy ani nie z winy moich byłych, godnych i niegodnych szacunku nauczycieli, lecz ów ludzki trud poszedł na marne z powodu pewnego nieoczekiwanego i zupełnie wyjątkowego zdarzenia, które rozegrało się w chwili mojego pojawienia się na bożym świecie, a polegającego – jak ostatnio wyjaśniła mi, po bardzo drobiazgowym „psycho-fizyczno-astrologicznym” badaniu, pewna dobrze znana w Europie okultystka – na tym, że dokładnie w owej chwili wibracje dźwięku wydobywającego się w sąsiednim domu z fonografu Edisona wkradły się do naszego mieszkania przez dziurę wybitą w oknie przez naszą stukniętą kulawą kozę i że odbierająca mnie akuszerka miała właśnie w ustach nasyconą kokainą pastylkę produkcji niemieckiej – i to nie żaden erzac – którą ssała przy akompaniamencie wspomnianych dźwięków, nie doznając jednak należytej rozkoszy.
Oprócz tego tak niepowszedniego zdarzenia na moją obecną sytuację złożyło się – co, muszę wyznać, sam odgadłem po długich rozmyślaniach według metody niemieckiego profesora Herr Stumpfsinnschmausena – także to, że później, zarówno w okresie przygotowawczym, jak i w dorosłym już życiu, zawsze automatycznie i instynktownie, a czasem nawet świadomie, to znaczy z zasady, unikałem w obcowaniu z innymi używania tego języka. I stroniłem od tej bagateli, a może wcale nie bagateli, znowu z powodu trzech danych, które w wieku przygotowawczym ukształtowały się w mojej zbiorczej obecności i o których zamierzam poinformować was nieco dalej w tym pierwszym rozdziale moich pism.
W każdym razie jest faktem rozświetlonym ze wszystkich stron jak amerykańska reklama, którego nie są już w stanie zmienić, nawet korzystając z wiedzy „ekspertów od małpich szwindli”, żadne siły, że ja, którego ostatnio bardzo wielu ludzi uważa za dosyć dobrego nauczyciela tańców świątynnych, choć stałem się od dzisiaj zawodowym pisarzem i oczywiście będę pisał dużo – gdyż od dzieciństwa cechuje mnie to, że kiedy coś robię, „to robię tego dużo” – nie dysponując jednak, jak widzicie, potrzebną do tego automatycznie nabytą i automatycznie przejawiającą się wprawą, zmuszony będę zapisywać wszystkie moje przemyślenia prostym, zwykłym i stworzonym przez życie potocznym językiem, bez żadnych literackich manipulacji ani „gramatycznych wymądrzań”.
Ale to jeszcze nie wszystko!… Przecież nie zdecydowałem o rzeczy najważniejszej: w jakim języku mam pisać?
Wprawdzie zacząłem już pisać po rosyjsku, ale, jak powiedziałby najmądrzejszy z mędrców, Mułła Nasr Eddin1, w tym języku „daleko nie zajdziesz”.
Język rosyjski jest niewątpliwie bardzo dobry. Nawet sam go lubię, ale… tylko wtedy, gdy w grę wchodzi wymienianie się anegdotami lub wychwalanie czyjegoś rodowodu.
Język rosyjski jest trochę podobny do języka angielskiego, który z kolei znakomicie nadaje się do tego, by można było, zasiadłszy w palarni w jednym wygodnym fotelu z nogami wyciągniętymi na drugim, prowadzić dyskusję o australijskim mrożonym mięsie lub czasem też o „kwestii afgańskiej”.
Oba te języki przypominają danie zwane w Moskwie „solanką”, do którego można wrzucić wszystko z wyjątkiem ciebie i mnie, w tym nawet „poobiednią czeszmę2” Szeherezady.
Powinienem jeszcze dodać, że różne przypadkowo – a może nieprzypadkowo – stworzone warunki, w których toczyła się moja młodość, spowodowały, iż musiałem bardzo sumiennie uczyć się – sam oczywiście się do tego zmuszając – mówić, czytać i pisać w wielu językach, osiągając w nich taki stopień biegłości, że gdybym postanowił nie wykorzystywać do wykonywania tego ex promptu wymuszonego na mnie przez los zawodu „automatyzmu” nabytego dzięki praktyce, to prawdopodobnie mógłbym teraz pisać w dowolnym z nich.
Jeśli jednak miałbym postąpić rozsądnie i posłużyć się takim wszechułatwiającym automatyzmem, który generalnie zawdzięcza się długiej praktyce, to powinienem pisać albo po rosyjsku, albo po ormiańsku, ponieważ w ciągu ostatnich dwudziestu lub trzydziestu lat okoliczności mojego życia zmusiły mnie do używania w obcowaniu z innymi tylko tych dwóch języków, w rezultacie czego osiągnąłem w nich taką wprawę, że posługuję się nimi już całkiem automatycznie.
A kysz, ty rogate licho!… Nawet i w tym wypadku od razu zaczął dręczyć mnie całego jeden z aspektów mojej osobliwej psychiki, nietypowy dla normalnego człowieka.
Główną przyczyną tego „nieszczęścia”, które spadło na mnie w podeszłym już bez mała wieku, jest to, że od samego dzieciństwa, wraz z wszelkim innym – równie niepotrzebnym we współczesnym życiu – chłamem, zakorzeniła się w mojej osobliwej psychice właściwość, która automatycznie całemu mnie nakazuje zawsze i we wszystkim kierować się wyłącznie mądrością ludową.
W danym wypadku, jak zwykle w podobnych niewyraźnych jeszcze sytuacjach życiowych, natychmiast pojawiło się i teraz, że tak powiem, „roi się” w moim mózgu – skonstruowanym tak nieudacznie, że mogę skwitować go tylko szyderstwem – to mądre porzekadło ludowe, które znali już ludzie w odległej przeszłości, a które dotarło do nas w następującej formie: „Każdy kij ma dwa końce”.
Moim zdaniem w świadomości wszystkich mniej więcej zdrowo myślących ludzi, którzy pragną zrozumieć zarówno podstawową myśl ukrytą w takim dziwnym sformułowaniu, jak i jego rzeczywisty sens, musi przede wszystkim zrodzić się przypuszczenie, iż wszystkie idee, na których opiera się i z których powinno wypływać domyślne znaczenie tego powiedzenia, odwołują się do tej znanej ludziom od wieków prawdy, która głosi, że każde zjawisko występujące w życiu człowieka jest wynikiem dwóch całkiem przeciwstawnych przyczyn oraz tworzy dwa rezultaty, tak samo diametralnie różne, które z kolei są przyczyną innych nowych zjawisk – „nowych” oczywiście tylko z pozoru. Na przykład jeżeli „coś”, co jest wynikiem dwóch różnych przyczyn, wywołuje światło, to to samo „coś” musi niechybnie wywołać także zjawisko przeciwne, czyli ciemność; albo też, jeśli w organizmie dowolnej żywej istoty jakiś czynnik warunkuje powstanie impulsu namacalnego zadowolenia, to nieuchronnie musi on wywoływać również niezadowolenie, oczywiście tak samo namacalne – i tak dalej, zawsze i we wszystkim.
Gdybym w danej sytuacji, stosując się do tej mądrości ludowej – ukształtowanej przez wieki i wyrażonej za pomocą kija, który, jak powiedziano, faktycznie ma dwa końce: jeden uznawany za dobry, a drugi za zły – skorzystał ze wspomnianego automatyzmu, który wyrobiłem w sobie tylko dzięki długiej praktyce, to oczywiście okazałoby się to dla mnie dobre, ale, zgodnie z tym porzekadłem, dla czytelnika musiałoby to mieć skutek wręcz odwrotny – a na czym polega odwrotność tego, co dobre, bardzo łatwo potrafi zrozumieć nawet ten, kto nie jest posiadaczem hemoroidów.
Krótko mówiąc, jeżeli wykorzystam swoją przewagę i chwycę za dobry koniec kija, to zły koniec niechybnie spadnie na głowę czytelnika.
I coś takiego rzeczywiście może się wydarzyć, ponieważ język rosyjski zupełnie nie nadaje się do wyrażania wszelkich „subtelności” licznych kwestii filozoficznych, które zamierzam dość obszernie poruszyć w moich pismach, natomiast język ormiański, choć na to pozwala, to na nieszczęście wszystkich współczesnych Ormian stał się zupełnie nieprzydatny do rozpatrywania pojęć współczesnych.
Wyłącznie po to, żeby złagodzić gorycz wewnętrznej krzywdy, którą właśnie sobie wyrządziłem, powiem tylko, że we wczesnej młodości, gdy zainteresowały mnie i pochłonęły kwestie filozoficzne, język ormiański przedkładałem nad wszystkie inne języki, którymi wówczas władałem, włączając w to nawet mój język ojczysty.
Bardzo go lubiłem głównie z powodu jego swoistego charakteru i dlatego, że w niczym nie przypominał sąsiednich czy spokrewnionych z nim języków.
Wszystkie jego, jak to mówią uczeni filologowie, „tonalności” były właściwe tylko jemu i, co zrozumiałem już nawet wtedy, doskonale odpowiadał on psychice ludzi tej narodowości.
Jednakże w ciągu ostatnich trzydziestu lub czterdziestu lat ten język tak się na moich oczach zmienił, że chociaż nie stracił jeszcze do końca owej samodzielności i specyfiki, które charakteryzowały go od zamierzchłej przeszłości, to stał się dziś czymś, co można by nazwać „błazeńskim potpourri języków”, i wszystkie jego współbrzmienia, wpadając do ucha mniej więcej pojętnego oraz świadomego słuchacza, przypominają mieszaninę tureckich, perskich, francuskich, kurdyjskich i rosyjskich słów, a także jeszcze innych całkiem „niestrawnych” artykułowanych dźwięków.
Prawie to samo można powiedzieć o moim ojczystym języku, greckim, którego używałem w dzieciństwie i którego „automatyczna moc skojarzeniowa” wciąż zachowała dla mnie swój smak. Podejrzewam, że potrafiłbym teraz wyrazić w nim wszystko, co zechcę, ale nie mogę się nim w tym wypadku posłużyć z tego prostego i raczej śmiesznego powodu, że ktoś musi przepisywać i tłumaczyć moje teksty na inne języki. A któż potrafi to zrobić?
Z pełnym przekonaniem można stwierdzić, że nawet najlepszy ekspert od nowoczesnej greki nie byłby w stanie zrozumieć absolutnie nic z tego, co napisałbym w języku, który przyswoiłem sobie w dzieciństwie, ponieważ w ciągu tych trzydziestu lub czterdziestu lat moi drodzy „współplemieńcy”, dając się uwieść przedstawicielom współczesnej cywilizacji i pragnąc za wszelką cenę upodobnić się do nich nawet pod względem języka, potraktowali mój drogi język ojczysty dokładnie tak samo, jak zrobili to ze swoim językiem Ormianie chcący dorównać rosyjskiej inteligencji.
Ów grecki język, którego ducha i esencję przekazano mi dziedzicznie, jest tak podobny do języka, którym mówią dziś współcześni Grecy, jak, zgodnie z wyrażeniem Mułły Nasr Eddina, „gwóźdź jest podobny do mszy pogrzebowej”.
Co tu teraz z tym fantem zrobić?
E…e…ech! Nie warto się przejmować, szacowny nabywco moich wymądrzań. Jeśli nie zabraknie francuskiego armaniaku i „chazarskiej basturmy”, to znajdę wyjście nawet z tej ciężkiej sytuacji. To przecież nie pierwszy i nie ostatni raz!
Tak często w życiu pakowałem się w różne tarapaty i jakoś z nich wychodziłem, że niemal weszło mi to już w nawyk.
Na razie będę więc pisał częściowo po rosyjsku, częściowo po ormiańsku, tym bardziej że pośród ludzi kręcących się zawsze koło mnie, jest parę takich osób, które z mniejszą lub większą łatwością „główkują” w obu tych językach, i ciągle jeszcze żywię nadzieję, iż będą potrafiły całkiem nieźle z nich przepisywać, a także tłumaczyć dla mnie.
Na wszelki wypadek powtarzam raz jeszcze – abyście zapamiętali to dobrze, a nie tak, jak macie w zwyczaju o wszystkim pamiętać i później, w oparciu o to wasze „pamiętanie”, dotrzymywać słowa, które daliście sobie i innym – że bez względu na to, jakiego języka użyję, zawsze i we wszystkim będę unikał tego, co nazwałem „językiem bontonowo-literackim”.
Jest tutaj rzeczą nadzwyczaj ciekawą i w najwyższym stopniu, może nawet wyższym, niż wam się wydaje, godną waszego zainteresowania, to, że od najwcześniejszego dzieciństwa, mianowicie od chwili, gdy zrodziła się we mnie potrzeba niszczenia ptasich gniazd i dokuczania siostrom moich rówieśników, pojawiło się w moim, jak je nazywali starożytni teozofowie, „ciele planetarnym”, i to nie wiadomo dlaczego głównie w jego prawej połówce, mimowolne instynktowne doznanie, które stopniowo, aż do okresu mojego życia, gdy zostałem „nauczycielem tańców”, przekształcało się w wyraźne odczucie, i które później – kiedy dzięki wykonywaniu tego zawodu poznałem ludzi reprezentujących wiele różnych „typów” – zamieniło się w świadome przekonanie, iż podobne języki, czy raczej ich „gramatyki”, układają ludzie przypominający pod względem znajomości danego języka dokładnie te dwunożne typy, które szacowny Mułła Nasr Eddin scharakteryzował następująco: „Bez nich nasze świnie nigdy nie poznałyby się na jakości pomarańczy”.
Tego rodzaju ludzie, osiągnąwszy odpowiedzialny wiek w procesie naszego nienormalnego życia i zamieniwszy się wskutek spaczonej dziedziczności oraz przyprawiającego o mdłości wychowania w „mole-pożeracze” owego dobra, które przygotowali i pozostawili nam nasi przodkowie, a które przekazał nam czas, po pierwsze, nie mają najmniejszego pojęcia i prawdopodobnie nigdy nie słyszeli o takim rażącym fakcie, że w funkcjonowaniu mózgowym każdego stworzenia – a więc także człowieka – kształtuje się w wieku przygotowawczym dokładnie określona właściwość, której automatyczne przejawy podlegają pewnemu prawu, nazwanemu przez starożytnych Korkolan „prawem skojarzeń”, a po drugie, nie wiedzą o tym, że proces myślenia każdej żywej istoty, zwłaszcza człowieka, przebiega wyłącznie w zgodzie z tym prawem.
Skoro tak się złożyło, że poruszyłem tu temat, który ostatnio stał się jednym z moich koników, mianowicie kwestię ludzkiego myślenia, uważam, że mogę już teraz – nie czekając na odpowiedni rozdział, który przeznaczyłem na jej wyjaśnienie – zasygnalizować pewną niepodważalną, przypadkowo zdobytą przeze mnie informację o tym, że w przeszłości we wszystkich stuleciach przestrzegano na Ziemi zasady, zgodnie z którą każdy śmiałek chcący nabyć prawo do tego, by inni, a także on sam, uważali go za człowieka „myślącego świadomie”, już w początkowych latach swego odpowiedzialnego życia dowiadywał się o tym, że człowiek dysponuje dwoma rodzajami myślenia: po pierwsze, myśleniem za pomocą myśli wyrażanych słowami, których sens jest zawsze względny; po drugie, myśleniem właściwym zarówno człowiekowi, jak i wszystkim zwierzętom, które nazwałbym „myśleniem za pomocą form”.
Ten drugi rodzaj myślenia, „myślenie za pomocą form”, które powinno służyć zarówno do uchwycenia dokładnego sensu wszelkich pism, jak i – po zrobieniu świadomego zestawienia z uprzednio zebranymi informacjami – do przyswojenia go sobie, kształtuje się w ludziach w zależności od warunków geograficznych, miejsca zamieszkania, klimatu oraz epoki, i w ogóle od całego środowiska, w jakim dany człowiek przyszedł na świat i w jakim toczy się jego egzystencja aż do osiągnięcia pełnoletności.
To dlatego w mózgach ludzi należących do odmiennych ras, żyjących w różnych warunkach i na różnych obszarach, wykształcają się w odniesieniu do tej samej rzeczy czy idei, a nawet całego systemu pojęć, pewne całkiem niezależne formy, które powodują, że w trakcie przepływu skojarzeń pojawia się w ich byciu takie lub inne doznanie wywołujące określone wyobrażenie i to wyobrażenie zostaje następnie przełożone na jakieś słowa, które służą jedynie do nadania mu zewnętrznego, subiektywnego wyrazu.
W ten sposób dane słowo, odnoszące się do tej samej rzeczy lub idei, nabiera dla ludzi żyjących w różnych miejscach i należących do różnych ras bardzo określonej i całkiem odmiennej „wewnętrznej treści”.
Inaczej mówiąc, jeśli w zbiorczej obecności danego człowieka, urodzonego i wyrosłego w tym czy innym miejscu, utworzyła się w rezultacie specyficznych lokalnych wpływów oraz wrażeń pewna „forma”, która poprzez skojarzenia wywołuje w nim doznanie określonej „wewnętrznej treści” i tym samym pojawienie się określonego obrazu czy pojęcia wyrażanego przez niego jakimś słowem, którego użycie zamienia się w nawyk i które, jak już powiedziałem, jest subiektywne, to ktoś słyszący to słowo – w którego byciu z powodu odmiennych warunków, w jakich przyszedł na świat i dorastał, ukształtowała się w odniesieniu do tego słowa forma o innej „wewnętrznej treści” – będzie zawsze odbierał je i oczywiście nieuchronnie rozumiał zupełnie inaczej.
Nawiasem mówiąc, można to bardzo wyraźnie stwierdzić, jeśli uważnie i bezstronnie obserwuje się wymianę opinii między osobami, które należą do różnych ras lub które dorastały i kształtowały się w różnych krajach.
A zatem, pełen werwy i brawury kandydacie na nabywcę moich wymądrzań, ostrzegłszy cię, że mam zamiar pisać nie tak, jak zwykle piszą „zawodowi pisarze”, lecz całkiem inaczej, radzę ci, byś poważnie się zastanowił, zanim zabierzesz się do czytania moich dalszych wywodów. W przeciwnym razie obawiam się o twój słuch i inne organy postrzegania, a także o narządy trawienne, które pewnie już tak się do cna zautomatyzowały i przestroiły na rozpowszechniony obecnie na Ziemi „język inteligencko-literacki”, że czytanie moich pism może wpłynąć na ciebie bardzo, ale to bardzo kakofonicznie, powodując, że stracisz swój… wiesz co?… apetyt na ulubione danie i na to szczególnie łechczące twe „wnętrze” uczucie, które pojawia się w tobie, gdy widzisz swoją sąsiadkę brunetkę.
O tym, że mój język lub, ściślej mówiąc, forma mojego myślenia może mieć tego rodzaju skutek, jestem – dzięki wielokrotnie powtarzającym się w przeszłości zdarzeniom – tak przekonany całym swoim byciem, jak „rasowy osioł” przekonany jest o słuszności i zasadności swego uporu.
Dopiero teraz, gdy ostrzegłem cię przed tym, co najważniejsze, z absolutnym spokojem patrzę w przyszłość, albowiem jeśli z powodu moich pism staniesz się ofiarą jakiegoś nieporozumienia, to winien będziesz tylko ty sam, moje sumienie zaś pozostanie czyste, jak na przykład… sumienie byłego cesarza Wilhelma.
Na pewno myślisz w tej chwili, że jestem, jak niektórzy to określają, młodym człowiekiem „o miłej aparycji i podejrzanym wnętrzu” i że jako raczkujący pisarz najwyraźniej umyślnie zachowuję się ekscentrycznie, w nadziei, iż pomoże mi to stać się sławnym i przez to bogatym.
Jeśli rzeczywiście tak myślisz, to nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz.
Po pierwsze, nie jestem młody; żyję już tak długo, że, jak to się mówi, „jadłem chleb nie tylko z niejednego pieca, ale z wielu piekarni”; a po drugie, wcale nie piszę z zamiarem zrobienia kariery ani też nie liczę na to, że „stanę na własnych nogach” dzięki owemu zawodowi, który moim zdaniem stwarza od razu wielkie szanse na zdobycie miana kandydata do Piekła, oczywiście zakładając, że tacy ludzie potrafią choćby do tego stopnia udoskonalić własne bycie, a to dlatego, że sami nic nie wiedząc, wypisują wszelkiego rodzaju brednie i, automatycznie zyskując w ten sposób autorytet, są winni pojawienia się jednego z głównych czynników ogółu przyczyn, które z roku na rok prowadzą do coraz większego „rozdrobnienia” już i tak nadmiernie pokruszonej ludzkiej psychiki.
Co się zaś tyczy mojej osobistej kariery, to dzięki wszystkim siłom wysokim i niskim, a jeśli chcesz, nawet prawym i lewym, zrobiłem ją dawno temu i już od dłuższego czasu „stoję na własnych nogach”, i to niewątpliwie bardzo mocnych nogach, a co więcej, jestem pewien, że na złość wszystkim moim byłym, obecnym i przyszłym wrogom wystarczy im krzepy jeszcze na wiele lat.
Tak… nie zaszkodzi, jeśli zdradzę ci również pomysł, który właśnie zrodził się w moim obłąkanym mózgu, a mianowicie, że chcę specjalnie poprosić drukarza, któremu oddam tę książkę, żeby wydrukował niniejszy pierwszy rozdział moich pism w taki sposób, by każdy mógł go przeczytać, nie rozcinając kartek książki, dzięki czemu, dowiedziawszy się, że nie jest ona napisana w sposób zwykły – to znaczy jako pomoc do łatwego i gładkiego tworzenia w myślach czytelnika podniecających obrazów i usypiających marzeń – mógł on, jeśli zechce, zwrócić ją i, nie tracąc czasu na dyskusje ze sprzedawcą, odzyskać swoje być może zarobione w pocie czoła pieniądze.
A muszę tak postąpić, ponieważ właśnie znowu przypomniałem sobie historię usłyszaną we wczesnej młodości, która przytrafiła się pewnemu zakaukaskiemu Kurdowi i która w późniejszych latach, ilekroć w podobnych sytuacjach wracałem do niej myślą, budziła we mnie „długo niegasnący” impuls czułości. Sądzę więc, że okaże się to bardzo pożyteczne zarówno dla mnie, jak i dla ciebie, jeśli szczegółowo ci ją teraz zrelacjonuję.
Okaże się to pożyteczne głównie dlatego, że „sól” tej historii – lub, jak wyraziliby się czystej krwi współcześni żydowscy biznesmeni, jej „cymes” – postanowiłem przyjąć za jedną z podstawowych zasad tej nowej formy literackiej, jaką zamierzam zastosować, by osiągnąć cel, którego chcę dopiąć za pomocą mojej nowej profesji.
Pewnego razu ów zakaukaski Kurd wyruszył w jakimś interesie ze swej wsi do miasta i po przyjściu na targ zobaczył tam budkę z różnymi ślicznie wystawionymi owocami.
Wśród nich jego uwagę zwrócił jeden szczególnie piękny zarówno pod względem koloru, jak i kształtu „owoc”, którego wygląd tak przypadł mu do gustu i którego tak bardzo zapragnął skosztować, że mimo prawie zupełnego braku pieniędzy natychmiast postanowił zakupić przynajmniej jeden z tych darów Wielkiej Przyrody.
Następnie, cały podekscytowany i z niezwykłą jak na siebie odwagą, wszedł do środka i wskazując swym zrogowaciałym palcem na „owoc”, który wpadł mu w oko, zapytał właściciela sklepu o cenę. Właściciel odparł, że funt tych „owoców” kosztuje sześć groszy.
Uznawszy, iż nie jest to wcale wygórowana cena za tak, jego zdaniem, piękny owoc, nasz Kurd postanowił kupić cały funt.
Po załatwieniu wszystkich spraw w mieście jeszcze tego samego dnia ruszył piechotą w drogę powrotną do domu.
Idąc tak o zachodzie słońca przez góry i doliny, bezwiednie postrzegając zewnętrzny aspekt tych czarujących fragmentów łona Wspólnej Matki, Wielkiej Przyrody, i mimowolnie wdychając czyste powietrze, niezanieczyszczone charakterystycznymi wyziewami miast przemysłowych, nasz Kurd całkiem naturalnie poczuł nagle chęć dogodzenia sobie także jakimś zwyczajnym pokarmem; usiadł więc na skraju drogi, wyjął z torby z prowiantem kawałek chleba oraz te zakupione „owoce”, które tak cieszyły jego oczy, i powoli zabrał się do jedzenia.
Lecz – o zgrozo! – bardzo szybko poczuł, że wszystko zaczyna w nim płonąć.
Nie bacząc na to, nasz Kurd kontynuował posiłek.
To nieszczęsne dwunożne stworzenie jadło dalej tylko z powodu owej szczególnej przynależnej ludziom cechy, na którą pierwszy zwróciłem uwagę i której zasadę, przyjąwszy ją za podstawę stworzonej przeze mnie nowej formy literackiej, zamierzam uczynić jednym z czynników mających jak „gwiazda przewodnia” poprowadzić mnie do wytkniętego sobie celu, a której sens oraz wagę, jestem pewien, sam wkrótce uchwycisz – oczywiście zgodnie ze stopniem twojego rozumienia – jeśli przeczytasz któryś z kolejnych rozdziałów moich dzieł, naturalnie pod warunkiem że podejmiesz ryzyko kontynuowania tej lektury lub być może sam „wywęszysz” już coś pod koniec tego pierwszego rozdziału.
Tak więc właśnie w momencie, gdy naszego Kurda ogarnęły wszystkie niezwykłe doznania, jakie wywołał w nim ten osobliwy posiłek na łonie przyrody, tą samą drogą nadszedł chłop z jego wioski, znany wśród swoich z rozumu i obeznania, który widząc, że cała twarz współziomka gorzeje, łzy leją mu się z oczu, a on mimo to – jakby chodziło o spełnienie najwyższego obowiązku – dalej je prawdziwe „strąki papryki”, rzekł do niego:
– Co robisz, ty trąbo jerychońska?! Przecież spalisz się żywcem! Przestań jeść ten nietypowy produkt, tak obcy twojej naturze.
Nasz Kurd odparł na to:
– Nie, za nic na świecie nie przestanę! Przecież dałem za niego moje ostatnie sześć groszy! Choćbym miał wyzionąć ducha, zjem wszystko do końca!
Po czym nasz rezolutny Kurd – należy oczywiście przyjąć, iż takim był – wcale nie przestał, tylko nadal jadł strąki papryki.
Mam nadzieję, że po tym, co właśnie przeczytałeś, w twoich myślach powstaje już odpowiednie skojarzenie, które powinno przywieść cię, jak to się czasem zdarza niektórym współczesnym ludziom, do tego, co generalnie nazywasz rozumieniem, i że w danym wypadku pojmiesz, dlaczego ja – który tak dobrze znam tę przynależną ludziom cechę i który wielokrotnie czułem litość w obliczu jej nieuchronnego przejawu polegającego na tym, że jeśli ktoś za coś zapłaci, to musi zużyć to do końca – ożywiłem się w całej swej zbiorczej obecności z powodu pomysłu, który przyszedł mi do głowy, a mianowicie, by przedsięwziąć wszelkie możliwe kroki, żebyś ty, jak to się mówi, „mój brat w apetycie i duchu”, w razie gdyby się okazało, że wprawdzie przyzwyczaiłeś się do czytania najróżniejszych książek, jednak tylko tych, które są w całości napisane we wspomnianym „inteligenckim języku”, dowiedziawszy się dopiero po zapłaceniu za moje pisma, iż nie są one napisane zwykłym, przystępnym i łatwym językiem, nie był zmuszony na skutek wspomnianej ludzkiej cechy do czytania ich za wszelką cenę do samego końca, tak jak nasz biedny zakaukaski Kurd, który musiał zjeść wszystkie strąki owej szlachetnej, tylko z wyglądu przypadłej mu do gustu czerwonej papryki, z którą „lepiej nie żartować”.
Aby uniknąć wszelkich nieporozumień – wynikających z tej ludzkiej właściwości, na którą składają się dane najwyraźniej gromadzące się w zbiorczej obecności współczesnego człowieka wskutek tego, że często chodzi do kina i nigdy nie przegapi okazji spojrzenia w lewe oko przeciwnej płci – chcę, by to moje wprowadzenie wydrukowano we wskazany powyżej sposób, to znaczy tak, aby każdy mógł je przeczytać, nie rozcinając pozostałych kartek książki.
W przeciwnym razie księgarz zacznie, jak to się mówi, „czepiać się” i niewątpliwie postąpi zgodnie z podstawową zasadą wszystkich księgarzy, wyrażaną przez nich słowami: „Zachowasz się jak wielki głupiec, a nie rybak, jeśli pozwolisz ujść rybie, która połknęła już haczyk”, i odmówi przyjęcia książki z rozciętymi stronicami.
Nie mam co do tego cienia wątpliwości. W pełni oczekuję, że okaże taki brak sumienia.
Czynniki, które utwierdziły mnie w przekonaniu o takiej nieuczciwości księgarzy, ostatecznie ukształtowały się we mnie, kiedy, będąc zawodowym „indyjskim fakirem”, musiałem, dla pełnego wyjaśnienia pewnej „ultrafilozoficznej” kwestii, zapoznać się między innymi z procesem skojarzeniowym, który rządzi przejawami automatycznie zbudowanej psychiki współczesnych księgarzy i księgarnianych sprzedawców w chwili, gdy wtryniają kupującym książki.
Wiedząc o tym wszystkim i stawszy się, od czasu nieszczęścia, jakie na mnie spadło, do granic sprawiedliwy i skrupulatny, nie mogę nie powtórzyć mojego ostrzeżenia i wręcz błagalnie nalegam, abyś jeszcze zanim zaczniesz rozcinać stronice tej mojej pierwszej książki, bardzo uważnie, i to nie raz, przeczytał niniejszy pierwszy rozdział moich pism.
Gdybyś jednak pomimo tego ostrzeżenia chciał się zapoznać z dalszą treścią tych wywodów, to nie pozostaje mi już nic innego, jak tylko z całej mojej „autentycznej duszy” życzyć ci przesmacznego, a także byś to wszystko, co przeczytasz, „strawił” nie tylko dla własnego zdrowia, ale również dla zdrowia wszystkich twoich bliskich.
Powiedziałem „z mojej autentycznej duszy”, ponieważ mieszkając ostatnio w Europie i często mając do czynienia z ludźmi, którzy przy każdej odpowiedniej i nieodpowiedniej okazji lubią wymawiać na próżno jakieś święte imię, przeznaczone wyłącznie do życia wewnętrznego człowieka, to znaczy z ludźmi, którzy przysięgają bez potrzeby, ja, będąc, jak już wyznałem, wielbicielem nie tylko w teorii – jak czynią to ludzie współcześni – ale także w praktyce utrwalonych przez wieki powiedzeń zaczerpniętych z mądrości ludowej, w tym również wysoce stosownej w tym miejscu maksymy wyrażonej słowami: „Kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one”, postanowiłem – by nie naruszyć przyjętego tu, w Europie, zwyczaju przysięgania w zwykłej rozmowie, a zarazem postąpić zgodnie z przykazaniem wypowiedzianym ustami Świętego Mojżesza: „Nie będziesz brał świętych imion nadaremno” – zrobić użytek z jednego z tych „świeżo upieczonych”, modnych współczesnych języków, mianowicie angielskiego, i odtąd w wymagających tego sytuacjach przysięgać na moją „angielską duszę”.
Chodzi o to, że w tym modnym języku słowa „dusza” i „podeszwa” nie tylko wymawia się, ale i pisze prawie tak samo.
Nie wiem, co sądzisz o tym ty, który jesteś już w połowie kandydatem na nabywcę moich pism, ale mój specyficzny charakter nie pozwala mi, jak bardzo umysłem bym tego nie pragnął, powstrzymać się od oburzenia w obliczu takiego przejawu przedstawicieli współczesnej cywilizacji. Doprawdy, jak można to, co w człowieku najwyższe i szczególnie umiłowane przez naszego wspólnego ojca stwórcę, nazywać tym samym słowem i często, nie zdając sobie z tego sprawy, brać za to, co w nim najniższe i najbrudniejsze?
Ale dość już „filologizowania”! Powróćmy do podstawowego zadania tego pierwszego rozdziału, czyli do „tarmoszenia” myśli, które zleżały się zarówno we mnie, jak i w czytelnikach, a także do dania tym ostatnim pewnego ostrzeżenia.
Otóż ułożyłem już w głowie plan oraz ustaliłem kolejność tego, co zamierzam wyłożyć, ale szczerze mówiąc, nie dotarło jeszcze do mojej świadomości, jaką formę przyjmie to na papierze; tak czy owak, wszystkie rezultaty funkcjonowania mojego instynktu wzbudzają już we mnie wyraźne przeczucie, że w całości przybierze to formę „czegoś”, co będzie niesłychanie „ostre” i co podziała na zbiorczą obecność każdego czytelnika mniej więcej tak, jak „strąki papryki” podziałały na nieszczęsnego zakaukaskiego Kurda.
Teraz więc, gdy poznałeś już historię naszego współziomka, zakaukaskiego Kurda, uważam za swój obowiązek uczynić pewne wyznanie i dlatego, zanim przejdę do dalszej części tego pierwszego rozdziału, służącego za wstęp do wszystkiego, co postanowiłem napisać w przyszłości, chcę poinformować twoją „czystą”, czyli działającą na jawie świadomość, że we wszystkim, co od tego momentu napiszę, będę celowo wykładał swe myśli w takiej kolejności i robił takie „logiczne zestawienia”, by sedno pewnych realnych pojęć mogło automatycznie, samo z siebie przedostać się z tej „świadomości na jawie”, którą większość współczesnych ludzi uważa za świadomość prawdziwą, lecz która, jak twierdzę i doświadczalnie udowadniam, stanowi fikcję, do tego, co nazywasz „podświadomością” – a co moim zdaniem zasługuje na miano „prawdziwej” ludzkiej świadomości – i tam, mechanicznie ulegając takiej przemianie, jaka generalnie powinna zachodzić w zbiorczej obecności człowieka, przynieść mu, dzięki jego własnemu „aktywnemu myśleniu”, wymagane rezultaty przynależne człowiekowi, a nie tylko te właściwe jednomózgowym lub dwumózgowym zwierzętom.
Postanowiłem postąpić w ten sposób, aby ten oto rozdział wstępny, który ma za zadanie, jak już powiedziałem, rozbudzić twoją świadomość, w pełni osiągnął swój cel i docierając nie tylko do twojej, według mnie, na razie wyłącznie fikcyjnej świadomości, ale też do świadomości prawdziwej – którą nazywasz podświadomością – zmusił cię, być może po raz pierwszy, do aktywnego myślenia.
Przy okazji muszę powiedzieć, że w zbiorczej obecności każdego człowieka, niezależnie od jego cech dziedzicznych i od wychowania, kształtują się dwie samodzielne świadomości, których funkcjonowanie oraz przejawy nie mają ze sobą prawie nic wspólnego.
Pierwsza z nich jest rezultatem postrzegania wszelkiego rodzaju zupełnie przypadkowych albo zamierzenie wywołanych przez innych mechanicznych wrażeń, do których należy zaliczyć także współbrzmienia różnych autentycznie „pustych słów”; natomiast druga świadomość kształtuje się albo z „uprzednio zebranych materialnych rezultatów”, które zostały przekazane człowiekowi dziedzicznie i które scaliły się z odpowiednią częścią jego zbiorczej obecności, albo z umyślnie sporządzonych przez niego skojarzeniowych zestawień takich istniejących już w nim „zmaterializowanych danych”.
Według mojej opinii, będącej wynikiem wielu lat doświadczalnych badań prowadzonych w wyjątkowo sprzyjających warunkach, to właśnie ta druga świadomość – która sama w sobie i w swoich przejawach nie jest niczym innym, jak tym, co nazywasz „podświadomością”, i która kształtuje się ze „zmaterializowanych rezultatów” dziedziczności oraz z celowo zrobionych zestawień – powinna dominować w zbiorczej obecności człowieka.
Wychodząc od tego – jak dotąd tylko mojego – przekonania, które niewątpliwie wydaje ci się owocem fantazji chorego umysłu, teraz już nie mogę, jak sam widzisz, zlekceważyć tej drugiej świadomości i wręcz powinienem uznać za swój obowiązek zredagowanie niniejszego pierwszego rozdziału moich pism, który ma być wprowadzeniem do wszystkiego, co napiszę w przyszłości, w taki sposób, by przeniknął on i wystarczająco dla mojego celu „potarmosił” wszelkie percepcje, które nagromadziły się w tych obu twoich świadomościach.
Kierowany tą ideą, chcę w pierwszej kolejności poinformować twoją fikcyjną świadomość, że dzięki trzem bardzo specyficznym danym, które skrystalizowały się w mojej zbiorczej obecności w różnych okresach mojego wieku przygotowawczego, mam naprawdę wyjątkowy dar, by tak rzec, „gmatwania i mącenia” u ludzi, z którymi się spotykam, wszystkich pojęć oraz przekonań, jakoby mocno zasadzonych w ich zbiorczej obecności.
Proszę, proszę!… już czuję, jak w twojej fałszywej, a według ciebie „prawdziwej” świadomości zaczynają kłębić się jak „ślepe muchy” wszystkie dane, przekazane ci dziedzicznie od „wujka i mamusi”, które w sumie budzą w tobie wprawdzie tylko jeden, ale za to ze wzruszającą siłą przebijający się zawsze i we wszystkim impuls ciekawości – czyli konkretnie w tym wypadku potrzebę jak najszybszego dowiedzenia się, dlaczego ja, początkujący pisarz, którego nazwiska jeszcze ani razu nie wymieniono w gazetach, stałem się nagle takim unikatem.
Mniejsza z tym… Osobiście bardzo cieszy mnie pojawienie się takiego zaciekawienia, choćby tylko w twojej fałszywej świadomości, ponieważ wiem z doświadczenia, że ten niegodny człowieka impuls może czasem u niektórych osób zmienić charakter i przeobrazić się w szlachetny impuls pragnienia wiedzy, co zazwyczaj sprzyja potem lepszej percepcji i dokładniejszemu zrozumieniu istoty dowolnego przedmiotu, na którym zdarza się współczesnemu człowiekowi skupić uwagę; dlatego też nawet z przyjemnością jestem gotowy zadowolić tę ciekawość, która w tej chwili się w tobie rozbudziła.
A więc zamień się teraz w słuch i postaraj się nie sprawić mi zawodu, lecz spełnić moje oczekiwania.
Ta moja oryginalna osobowość, „zwąchana” już przez niektóre Indywidua z obu chórów trybunału na wysokości, który wymierza obiektywną Sprawiedliwość, a także przez pewną, na razie bardzo ograniczoną liczbę osób tu, na Ziemi, opiera się, jak już powiedziałem, na trzech specyficznych danych, które ukształtowały się we mnie jeszcze w okresie mojego wieku przygotowawczego.
Pierwsze z tych danych już od samego początku ich powstania przybrały postać naczelnej i przewodniej dźwigni mojej zupełnej całości, a każde z dwóch pozostałych czegoś w rodzaju „życiodajnych źródeł”, służących do pielęgnowania i doskonalenia tych pierwszych, które pojawiły się we mnie, kiedy byłem zaledwie, jak to się mówi, „pucołowatym brzdącem”.
Moja droga babka nieboszczka wówczas jeszcze żyła i miała ponad sto lat.
W chwili, gdy umierała – niech zazna spokoju w Królestwie Niebieskim! – moja matka, jak było wtedy w zwyczaju, zaprowadziła mnie do jej łoża, gdzie moja droga babka, kiedy całowałem jej prawą rękę, położyła mi na głowie swą umierającą lewą rękę i szeptem, ale bardzo dobitnie powiedziała:
– Mój najstarszy wnuku! Słuchaj i zawsze pamiętaj o moim surowym nakazie: Nigdy w życiu nie rób niczego tak, jak robią inni!
Powiedziawszy to, wpatrzyła się w grzbiet mojego nosa i, widząc chyba moje zakłopotanie oraz mętne zrozumienie tego, co powiedziała, dodała nieco gniewnie i autorytatywnie:
– Albo nic nie rób i chodź tylko do szkoły, albo rób coś, czego nikt inny nie robi.
Po czym bezzwłocznie i z dającym się zauważyć odruchem pogardy dla całego otoczenia, a także z chwalebną samoświadomością, oddała swoją duszę bezpośrednio w ręce Samej Jego Wierności Archanioła Gabriela.
Myślę, że zaciekawi cię, a nawet okaże się pouczająca informacja, iż wszystko to wywarło wtedy na mnie tak silne wrażenie, że raptem nie mogłem ścierpieć wokół siebie obecności innych ludzi i dlatego, jak tylko opuściliśmy pokój, gdzie leżało śmiertelne „ciało planetarne” przyczyny przyczyny mojego powstania, po cichutku, starając się nie zwracać na siebie uwagi, wkradłem się do nory, gdzie podczas Wielkiego Postu przechowywano otręby i obierki ziemniaczane dla naszych „higienistek”, czyli świń, a potem bez jedzenia i picia leżałem tam w burzy wirujących i nieskładnych myśli – których, szczęśliwie dla mnie, miałem wtedy w moim dziecięcym mózgu jeszcze bardzo mało – aż do chwili, gdy z cmentarza wróciła matka, której płacz, po stwierdzeniu mojej nieobecności oraz bezskutecznych poszukiwaniach, „złamał” mnie tak, że momentalnie wyszedłem z nory i zatrzymawszy się wpierw na progu z wyciągniętymi z jakiegoś powodu rękami, podbiegłem do niej, a następnie mocno uczepiłem się jej spódnicy i tupiąc mimowolnie nogami, nie wiadomo z jakiej przyczyny zacząłem naśladować ryk osła należącego do naszego sąsiada, oficera śledczego.
Dlaczego to wszystko wywarło na mnie wtedy tak silne wrażenie? Dlaczego niemal automatycznie tak dziwnie zareagowałem? Dużo się nad tym zastanawiałem w ostatnich latach, szczególnie w czasie zapustów, ale do tej pory nie udało mi się tego zrozumieć.
Jak dotąd wysnułem tylko jedno logiczne przypuszczenie, iż być może postąpiłem tak, ponieważ pokój, w którym rozegrała się ta święta scena, mająca nabrać ogromnego znaczenia dla całego mojego przyszłego życia, wypełniał na wskroś zapach kadzidła przywiezionego specjalnie z klasztoru na górze Athos, bardzo popularnego wśród wyznawców wszystkich odmian religii chrześcijańskiej.
Cokolwiek to mogło być, ów fakt pozostaje do dzisiaj gołym faktem.
W dniach, które nastały po tym wydarzeniu, mój stan ogólny w żaden szczególny sposób się nie zmienił, jeśli nie liczyć tego, że częściej niż zwykle chodziłem wtedy ze stopami w powietrzu, to znaczy na rękach.
Pierwszego czynu będącego w rażącej sprzeczności z zachowaniem innych ludzi dokonałem – co prawda bez udziału zarówno mojej świadomości, jak i podświadomości – dokładnie czterdziestego dnia po śmierci babki, gdy cała nasza rodzina, dalecy i bliscy krewni, a także ci, którzy darzyli szacunkiem moją drogą, powszechnie kochaną babunię, zgromadzili się na cmentarzu, by zgodnie ze zwyczajem odprawić nad jej spoczywającymi w grobie śmiertelnymi szczątkami ceremonię zwaną panichidą. Nagle ni stąd, ni zowąd – zamiast poddać się konwencji, która obowiązuje wśród wszystkich ludzi bez względu na poziom ich postrzegalnej lub niepostrzegalnej moralności oraz sytuację materialną, a która polega na tym, że należy stać spokojnie jak przybity, z grobową miną i, jeśli to możliwe, nawet ze łzami w oczach – zacząłem podskakiwać tanecznie wokół mogiły, śpiewając:
„Niech ze świętymi zazna spokoju,
Bo był to człowiek innego pokroju”.
…itd.
Mam wrażenie, że jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju „małpowanie” – czyli naśladowanie zwykłych zautomatyzowanych przejawów otoczenia – to właśnie w tamtej chwili pojawiło się w mojej zbiorczej obecności to „coś”, co zawsze i w stosunku do wszystkiego budzi w niej, jak to teraz nazywam, „nieodpartą potrzebę” robienia rzeczy inaczej niż inni.
W tamtym okresie zachowywałem się na przykład w następujący sposób:
Jeśli mój brat, siostry oraz dzieci sąsiadów – które przychodziły bawić się z nami – chcieli nauczyć się łapać piłkę jedną, oczywiście prawą ręką, to rzucali ją w powietrze, natomiast ja w tym samym celu najpierw, chociaż także prawą ręką, uderzałem piłką mocno o ziemię i dopiero gdy się odbiła, robiłem koziołka, a potem łapałem ją, i to wyłącznie kciukiem oraz środkowym palcem lewej ręki; lub jeśli wszystkie inne dzieci zjeżdżały na sankach ze wzgórza zwrócone twarzą do przodu, ja próbowałem to robić, i to za każdym razem coraz lepiej, jak mówiły wtedy dzieci, „na wstecznym biegu”; albo też kiedy rozdawano nam różnokształtne „pierniczki aparańskie”, wszystkie dzieci oblizywały je przed włożeniem do ust, najwyraźniej po to, by ich posmakować i wydłużyć sobie czas doznawanej przyjemności, podczas gdy ja… najpierw obwąchiwałem jeden ze wszystkich stron, może nawet przykładałem go do ucha, bacznie się wsłuchując, potem zaś prawie nieświadomie, ale bardzo poważnie mamrotałem do siebie: „I tak, i tak, i tak trzeba, nie jedz, czego nie trzeba”, a następnie, wydając odpowiednie rytmiczne dźwięki, brałem tylko jeden kęs, po czym, w ogóle się nim nie delektując, od razu go połykałem – itd., itp.
Pierwsze zdarzenie, w trakcie którego pojawiły się we mnie jedne z dwóch wspomnianych danych reprezentujących „życiodajne źródła”, pozwalające mi kultywować i doskonalić nakaz mojej zmarłej babki, rozegrało się w czasie, gdy zmieniłem się już z pucołowatego brzdąca w młodego łobuza i stałem się, jak to się niekiedy określa, „kandydatem na młodego człowieka o miłej aparycji i podejrzanym wnętrzu”.
A doszło do niego przypadkiem, lub może nawet specjalnym zrządzeniem losu, w następujących okolicznościach:
Pewnego razu z kilkoma takimi samymi jak ja młodymi łobuzami zastawiałem na dachu domu sąsiada sidła na gołębie, gdy nagle jeden z chłopców, który stał nade mną i uważnie mnie obserwował, rzekł:
– Według mnie pętlę z końskiego włosia powinniśmy zarzucić w taki sposób, aby przypadkiem nie wpadł w nią środkowy, najdłuższy palec gołębia, ponieważ – jak ostatnio wyjaśnił nam nasz nauczyciel zoologii – kiedy gołąb jest w ruchu, właśnie w tym palcu skupia się cały jego zapas sił i oczywiście, jeśli pętla zaciśnie się na tym palcu, gołąb będzie mógł ją wtedy łatwo zerwać.
Inny chłopiec, który stał pochylony tuż na wprost mnie i który w dodatku, kiedy mówił, pryskał obficie śliną, warknął po tej uwadze pierwszego chłopca i, plując na wszystkie strony, wypowiedział następujące słowa:
– Zamknij jadaczkę, ty beznadziejny, skundlony pomiocie Hotentotów! Co z ciebie za kaleka życiowa, taka sama zresztą jak twój nauczyciel! Jeśli założyć, że faktycznie w tym środkowym palcu skupia się największa siła fizyczna gołębia, to tym bardziej właśnie ten palec powinniśmy złapać w sidła. Dopiero wtedy okaże się znacząca dla naszego celu – czyli schwytania tych nieszczęsnych gołębi – pewna osobliwość, charakteryzująca wszystkich posiadaczy owego miękkiego i śliskiego „czegoś”, zwanego „mózgiem”, a polegająca na tym, że gdy w wyniku innych oddziaływań, od których zależy jego znikoma moc przejawiania się, dochodzi do zgodnego z prawem i okresowo niezbędnego, by tak rzec, „przetasowania obecności”, wtedy wywołane przez nie drobne „zamieszanie”, którego zadaniem jest wzniecenie innych przejawów ogólnego funkcjonowania, prowadzi natychmiast do chwilowego przesunięcia się środka ciężkości całego organizmu – w którym to śliskie „coś” odgrywa bardzo małą rolę – a to z kolei często daje w tym ogólnym funkcjonowaniu nieoczekiwane i graniczące z absurdem, nielogiczne rezultaty.
Ostatnie słowa wygłosił, tak pryskając śliną, że miałem wrażenie, iż moja twarz została wystawiona na działanie rozpylacza do farbowania tkanin barwnikami anilinowymi, zaprojektowanego i zbudowanego przez Niemców.
Tego było już za wiele. Nie wstając z kucek, rzuciłem się na niego i całą siłą uderzyłem go głową w dołek, skutkiem czego padł jak długi i z miejsca stracił to, co zwie się „przytomnością”.
Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jakie rezultaty pojawią się w twoich myślach, gdy przekażę ci informację o pewnym, moim zdaniem niezwykłym, zbiegu okoliczności życiowych, ale jeśli chodzi o mnie, to ów splot wydarzeń pozwolił mi jeszcze mocniej utwierdzić się w przekonaniu, że wszystkie opisywane przez mnie zdarzenia, które zaszły w mojej młodości, nie były kwestią zwykłego przypadku, lecz zostały celowo stworzone przez jakieś obce siły.
Rzecz w tym, że takiej zwinności nauczył mnie zaledwie kilka dni przed tym wydarzeniem pewien grecki ksiądz z Turcji, który, będąc prześladowany przez Turków za swe przekonania polityczne, musiał stamtąd uciec i kiedy przybył do naszego miasta, rodzice zatrudnili go jako mojego nauczyciela nowoczesnej greki.
Nie wiem, na czym opierały się polityczne idee i przekonania tego greckiego księdza, ale bardzo dobrze pamiętam, że ze wszystkiego, co mi mówił – nawet wtedy, gdy wyjaśniał różnicę między zdaniami wykrzyknikowymi w starożytnej i nowoczesnej grece – wyraźnie przebijało marzenie o tym, żeby jak najszybciej dostać się na Kretę i pokazać się tam, jak przystało na prawdziwego patriotę.
Muszę przy okazji wyznać, że sam bardzo wystraszyłem się na widok rezultatu mojej zręczności, ponieważ nie wiedząc jeszcze, że uderzenie w to miejsce może wywołać taki skutek, pomyślałem, że tego chłopca zabiłem.
W chwili, gdy doświadczałem takiego lęku, inny chłopiec, kuzyn pierwszej ofiary mojej „sztuki samoobrony”, najwyraźniej w przypływie uczucia „pokrewieństwa”, bez zastanowienia skoczył na mnie i z pełnym rozmachem walnął mnie pięścią w twarz.
Od tego uderzenia, jak to się mówi, „zobaczyłem wszystkie gwiazdy” i jednocześnie moje usta tak nabrzmiały, jakby napchano do nich papki w ilości wystarczającej do sztucznego utuczenia tysiąca kurczaków.
Po krótkiej chwili, gdy te dwa dziwne doznania już trochę się uspokoiły, faktycznie odkryłem, że mam w ustach jakieś obce ciało, a gdy wyjąłem je palcami, okazało się, że był to ni mniej, ni więcej, tylko ząb o wielkich rozmiarach i dziwnym kształcie.
Widząc, jak gapię się na ten niezwykły ząb, wszyscy chłopcy stłoczyli się wokół mnie i w osobliwym milczeniu także zaczęli mu się przyglądać z wielkim zaciekawieniem.
Do tego czasu chłopak, który wcześniej padł bez czucia, doszedł już do siebie i stanąwszy na nogi jakby nigdy nic, zaczął razem z innymi patrzeć w osłupieniu na mój ząb.
Ten dziwny ząb miał siedem odgałęzień i na końcu każdego z nich wyraźnie rysowała się kropla krwi, a oprócz tego każdą pojedynczą kroplę jasno prześwietlał jeden z siedmiu aspektów przejawu białego promienia.
Po takim nietypowym dla nas, młodych łobuzów, krótkim milczeniu ponownie wybuchł normalny harmider i wśród tej wrzawy postanowiliśmy pójść zaraz do cyrulika, specjalisty od wyrywania zębów, aby zapytać go, dlaczego ten ząb wygląda właśnie tak.
Zeszliśmy więc wszyscy z dachu i ruszyliśmy w kierunku cyrulika, a ja, jako „bohater dnia”, kroczyłem na czele całej grupy.
Cyrulik, rzuciwszy przelotne spojrzenie, powiedział, że jest to po prostu „ząb mądrości” i że jeden taki ząb mają wszyscy osobnicy płci męskiej, którzy do chwili, gdy po raz pierwszy wypowiedzieli słowa „tata” i „mama”, karmieni byli wyłącznie mlekiem matki, a także którzy potrafią na pierwszy rzut oka rozpoznać wśród wielu twarzy twarz własnego ojca.
To zdarzenie, którego „pełną ofiarą” padł mój biedny ząb mądrości, spowodowało w sumie, że po pierwsze, moja świadomość zaczęła odtąd zawsze i w stosunku do wszystkiego wchłaniać w siebie samo sedno istoty nakazu mojej zmarłej babci – niechaj zazna ona pokoju w Królestwie Niebieskim! – a po drugie, dlatego że nie poszedłem do żadnego „dyplomowanego dentysty”, aby wyleczyć dziurę po tym zębie, czego zresztą nie mogłem zrobić, ponieważ nasz dom położony był zbyt daleko od jakiegokolwiek współczesnego ośrodka kultury, zaczęło chronicznie sączyć się z niej „coś”, co – jak dopiero niedawno wyjaśnił mi słynny meteorolog, który stał się moim „przyjacielem od serca” dzięki naszym częstym spotkaniom w nocnych restauracjach na paryskim Montmartrze – ma taką właściwość, że rozbudza we mnie potrzebę poznania oraz ustalenia przyczyn pojawiania się każdego podejrzanego „realnego faktu”, i ta niedziedziczna właściwość mojej zbiorczej obecności stopniowo samorzutnie doprowadziła do tego, że stałem się specjalistą od badania wszelkich podejrzanych zjawisk, na które tylko miałem okazję się natknąć.
Później, kiedy zamieniłem się – oczywiście przy współpracy naszego Powszechnego Władcy, Bezlitosnego Heropasa, to znaczy „upływu czasu” – w opisanego już przeze mnie młodego człowieka, ta świeżo uformowana we mnie po tym wydarzeniu właściwość stała się niegasnącym ogniskiem, które ciągle rozgrzewało moją świadomość.
Drugim ze wspomnianych życiodajnych czynników, który umożliwił ostateczne scalenie się nakazu mojej drogiej babki ze wszystkimi danymi tworzącymi moją zbiorczą indywidualność, był ogół wrażeń wywołanych przez przypadkowo zdobyte przeze mnie informacje dotyczące historii, która wydarzyła się tutaj, na Ziemi, i która była przyczyną powstania pewnej „zasady”, przyjętej następnie – jak dowiódł tego pan Alan Kardec podczas „absolutnie tajnego” seansu spirytystycznego – za jedną z podstawowych „zasad życiowych” wśród wszystkich podobnych do nas istot, które pojawiają się i egzystują na innych planetach naszego Wielkiego Wszechświata.
Tę nową „ogólnowszechświatową zasadę życiową” można sformułować w następujący sposób:
„Jak szaleć, to szaleć razem z przesyłką”.
Ponieważ ta zasada, uznana już teraz za uniwersalną, powstała na tej samej planecie, na której i ty powstałeś – i gdzie na dodatek prawie zawsze masz życie usłane różami oraz często tańczysz fokstrota – uważam więc, że nie mam prawa ukrywać przed tobą znanych mi informacji, które rzucą światło na pewne szczegóły zaistnienia takiego uniwersalnego faktu.
W trakcie mojej pierwszej wizyty w sercu Rosji, w Moskwie, wkrótce po tym, jak już na zawsze wszczepiła się w moją naturę rzeczona właściwość – to jest bezwiedne dążenie do wyjaśniania przyczyn powstania wszelkiego rodzaju „realnych faktów” – nie znajdując niczego innego, co mogłoby zaspokoić taką moją psychiczną potrzebę, zająłem się badaniem rozmaitych rosyjskich legend oraz porzekadeł. I właśnie wtedy – nie wiem, czy przez przypadek, czy też zgodnie z obiektywnym i prawidłowym porządkiem rzeczy – dowiedziałem się między innymi, co następuje:
Pewien Rosjanin, w oczach otoczenia sprawiający wrażenie zwykłego kupca, musiał udać się w jakichś interesach ze swego prowincjonalnego miasta do tej drugiej stolicy Rosji, Moskwy, i jego ulubiony – ponieważ podobny tylko do matki – syn, korzystając z okazji, poprosił go o przywiezienie mu pewnej książki.
Po przybyciu do Moskwy ów wielki autor „ogólnowszechświatowej zasady życiowej”, zgodnie z panującym tam do dzisiaj zwyczajem, razem ze swym przyjacielem upił się w sztok oryginalną rosyjską wódką.
I kiedy ci dwaj członkowie tej wielkiej współczesnej zbiorowości dwunożnych oddychających stworzeń, wychyliwszy odpowiednią liczbę kieliszków owego „rosyjskiego dobrodziejstwa”, przystąpili do dyskusji o „powszechnej oświacie” – ponieważ właśnie od tego tematu już od dawna zwykło się tam rozpoczynać każdą rozmowę – nasz kupiec nagle, przez skojarzenie, przypomniał sobie prośbę swego syna i bezzwłocznie postanowił udać się wraz z przyjacielem do księgarni, aby zakupić zamówioną książkę.
W sklepie, przejrzawszy książkę, którą wręczył mu sprzedawca, kupiec zapytał o jej cenę.
Sprzedawca odpowiedział, że książka kosztuje sześćdziesiąt kopiejek.
Zauważywszy jednak, że cena podana na okładce wynosi tylko czterdzieści pięć kopiejek, kupiec zaczął najpierw ważyć myśli w szczególny, nietypowy dla Rosjan sposób, a następnie, wykonując dziwny ruch plecami, wyprostował się niemal jak słup i wypinając pierś do przodu jak oficer gwardii, zamarł w bezruchu, a po krótkiej pauzie bardzo spokojnie, lecz głosem, któremu nadał ton wielkiej stanowczości, powiedział:
– Ale tutaj jest napisane czterdzieści pięć kopiejek. Dlaczego prosi pan o sześćdziesiąt?
Na to sklepikarz, robiąc właściwą wszystkim sprzedawcom „oleistą minę”, odparł, że książka faktycznie kosztuje tylko czterdzieści pięć kopiejek, ale że musi być sprzedana za sześćdziesiąt, bo piętnaście kopiejek wyniósł sam koszt przesyłki.
Po usłyszeniu tej odpowiedzi w naszym rosyjskim kupcu wprowadzonym w zakłopotanie takimi dwoma sprzecznymi, lecz ewidentnie dającymi się pogodzić faktami wyraźnie coś zaczęło się dziać. Wpatrując się w sufit, ponownie oddał się rozmyślaniom – tym razem jednak już jak angielski profesor, wynalazca kapsułek z olejem rycynowym – a następnie skierował się nagle w stronę przyjaciela i po raz pierwszy na świecie wypowiedział słowa wyrażające w swej istocie niewątpliwą obiektywną prawdę, która od tamtej pory przybrała charakter porzekadła.
Zwracając się do przyjaciela, rzekł wtedy:
– Mniejsza z tym, mój drogi! Bierzemy tę książkę. Tak czy owak, mamy dzisiaj zaszaleć, a „jak szaleć, to szaleć razem z przesyłką”!
Jeśli chodzi o mnie, nieszczęśliwca skazanego jeszcze za życia na doświadczanie rozkoszy Piekła, to przez dość długi czas po tym odkryciu działo się ze mną coś bardzo dziwnego, czego ani przedtem, ani potem już nie doświadczyłem. Otóż miałem wtedy wrażenie, że wszystkie normalnie występujące we mnie wieloźródłowe przeżycia i skojarzenia „zaczęły się ścigać”, jakby rozgrywały derby podobne do tego, które do dzisiaj organizują u siebie mieszkańcy Chiwy.
Jednocześnie wzdłuż całego mojego kręgosłupa wystąpiło silne, prawie nie do wytrzymania swędzenie, a w samym środku mojego plexus solaris pojawiły się równie nieznośne kolki; i wszystko to, czyli te dwa dziwne, wzajemnie stymulujące się doznania, po jakimś czasie niespodziewanie zastąpił stan takiego wewnętrznego spokoju, jakiego później doświadczyłem w życiu tylko raz, gdy odprawiano nade mną ceremonię wielkiego wtajemniczenia do bractwa „wytwórców masła z powietrza”. A potem, kiedy „Ja”, czyli to moje „nieznane coś”, co w zamierzchłych czasach jeden dziwak – zwany przez swoje otoczenie, podobnie jak my dzisiaj nazywamy takie osoby, „uczonym” – określił jako „pewne względne, przelotne zjawisko, uzależnione od jakości funkcjonowania myśli, czucia i organicznego automatyzmu”, a jeszcze inny słynny starożytny uczony, Arab Mal-el-Lel, zdefiniował jako „łączny rezultat świadomości, podświadomości oraz instynktu” – definicję, którą, nawiasem mówiąc, zapożyczył potem i powtórzył w inny sposób nie mniej znany grecki uczony Ksenofont – tak więc gdy w tym stanie to moje „Ja” zwróciło swoją ogłupiałą uwagę do środka, wówczas stwierdziło bardzo jasno, że po pierwsze, wszystko, co pozwoliło mi pojąć sens, aż po pojedyncze słowa, tego porzekadła, które stało się „ogólnowszechświatową zasadą życiową”, przekształciło się we mnie w pewną szczególną substancję kosmiczną, a następnie, połączywszy się z danymi, które już od dawna skrystalizowały się we mnie dzięki nakazowi mojej zmarłej babki, zmieniło te dane w „coś” i to „coś”, rozchodząc się po całej mojej zbiorczej obecności, osiadło na zawsze w każdym atomie, który się na nią składa; a po drugie, właśnie wtedy to moje pechowe „Ja” wyraźnie odczuło i z impulsem uległości uświadomiło sobie ów godny pożałowania dla mnie fakt, że, chcąc nie chcąc, od tego momentu będę musiał zawsze i we wszystkim bez wyjątku manifestować się zgodnie z tą nieodłączną cechą, która ukształtowała się we mnie, nie będąc podyktowana prawami dziedziczności, ani też nie pod wpływem różnych otaczających warunków, lecz która powstała w mojej zbiorczej obecności w wyniku działania trzech niemających ze sobą nic wspólnego, przypadkowych przyczyn zewnętrznych, a mianowicie: po pierwsze, dzięki nakazowi osoby, która bez najmniejszego pragnienia z mojej strony stała się bierną przyczyną przyczyny mojego powstania; po drugie, z powodu mojego zęba, którego wybił jakiś „młody łobuz”, głównie dlatego, że ktoś inny „się poślinił”; a po trzecie, dzięki sformułowaniu, które w stanie upojenia wypowiedziała osoba całkiem mi obca, to znaczy jakiś „rosyjski kupiec”.
Jeśli jeszcze zanim poznałem tę „ogólnowszechświatową zasadę życiową”, manifestowałem się już inaczej niż pozostałe powstające i wegetujące ze mną na tej samej planecie, podobne do mnie dwunożne zwierzęta, czyniłem to automatycznie i najwyżej półświadomie, ale po tym wydarzeniu zacząłem już robić to świadomie i z instynktownym doznaniem dwóch połączonych ze sobą impulsów: samozadowolenia oraz samoświadomości prawidłowego i uczciwego wypłacenia się z własnego długu wobec Wielkiej Przyrody.
Należy także podkreślić, że nawet jeżeli przed tym wydarzeniem robiłem już wszystko nie tak jak inni, to moje manifestacje prawie w ogóle nie rzucały się w oczy otaczającym mnie współziomkom, jednakże odkąd sedno tej zasady życiowej stało się integralną częścią mojej natury, odtąd, z jednej strony, wszystkie moje przejawy, zarówno te zamierzone w jakimś celu, jak i te „pojawiające się z czystego nieróbstwa”, nabrały życiodajności i zaczęły sprzyjać formowaniu się „odcisków” na organach percepcji każdego bez wyjątku podobnego do mnie stworzenia, które bezpośrednio lub pośrednio zwróciło uwagę na moje zachowanie, a z drugiej strony, te wszystkie moje pomysły zacząłem realizować w zgodzie z nakazem zmarłej babki, doprowadzając je do granic możliwości; jednocześnie też samo z siebie zrodziło się we mnie przyzwyczajenie, by zaczynając coś nowego, a także przy każdej, oczywiście na dużą skalę, zmianie zawsze wypowiadać w myśli lub na głos: „Jak szaleć, to szaleć razem z przesyłką”.
A więc na przykład również w danym wypadku, skoro z powodów ode mnie niezależnych, lecz wypływających z dziwnych i przypadkowych okoliczności towarzyszących mojemu życiu przyszło mi pisać książki, to powinienem robić to, kierując się tą samą zasadą, która dzięki różnym nadzwyczajnym i stworzonym przez samo życie splotom wydarzeń stopniowo wykształciła się i scaliła z każdym atomem mojej zbiorczej obecności.
Tę moją psychoorganiczną zasadę zastosuję tym razem w sposób następujący: zamiast postępować zgodnie z istniejącym od najdawniejszych czasów zwyczajem wszystkich pisarzy, który polega na obieraniu za temat różnych utworów takich zdarzeń, które ponoć rozegrały się lub rozgrywają na Ziemi, ja opiszę wydarzenia na skalę całego Wszechświata. A zatem także w obecnym wypadku: „Jak brać, to brać!”, czyli „Jak szaleć, to szaleć razem z przesyłką”.
Na skalę Ziemi może pisać byle jaki pisarz, ale ja nie jestem byle jakim pisarzem!
Czyż mógłbym ograniczyć się tylko do tej naszej, w obiektywnym sensie, „mizernej Ziemi”?!
Nie, tego zrobić nie mogę; nie wolno mi przecież uczynić tematem moich pism tych samych kwestii, które z reguły poruszają inni pisarze, a to choćby tylko dlatego, że mogłoby się nagle okazać, iż mają rację nasi uczeni spirytyści i że dowie się o tym moja babcia. A czy potraficie sobie wyobrazić, czym groziłoby to mojej drogiej, kochanej babce?!
Przecież przewróciłaby się w grobie, i to nie raz, jak się zazwyczaj mówi, lecz – na ile potrafię ją zrozumieć, zwłaszcza teraz, gdy zostałem już „specem” od wchodzenia w położenie innych ludzi – tak wiele razy, że mogłaby się zamienić w „irlandzki kurek na dachu”.
Czytelniku, proszę, nie martw się… Jak najbardziej, będę również pisał o Ziemi, ale przyjmując tak bezstronną pozycję, że ta względnie mała planeta, wraz ze wszystkim, co się na niej znajduje, zajmie takie miejsce, jakie w istocie jej się należy i jakie nawet zgodnie z twoją zdrową logiką – którą zawdzięczasz oczywiście mojemu przewodnictwu – przysługuje jej w naszym Wielkim Wszechświecie.
Naturalnie muszę też dopilnować tego, żeby różnymi „bohaterami” moich pism nie zostały takie typy, jak te opisane w uniesieniu przez ziemskich pisarzy wszelkiej rangi i wszystkich epok, czyli bohaterowie w rodzaju jakiegoś Jana Kowalskiego czy Piotra Wiśniewskiego, którzy urodzili się wskutek nieporozumienia i przygotowując się do „odpowiedzialnego życia”, nie zdołali osiągnąć niczego, co stworzeniu na podobieństwo Boga, to znaczy człowiekowi, przystoi mieć, a tylko stopniowo, do ostatniego tchnienia rozwijają w sobie tego rodzaju rozmaite uroki, jak na przykład: „lubieżność”, „ckliwość”, „kochliwość”, „zjadliwość”, „zajęcze serce”, „zawiść” i inne niegodne człowieka przywary.
Ja w swoich dziełach zamierzam przedstawić takich bohaterów, których każdy, jak to się mówi, „rad nierad” będzie zmuszony całym swoim jestestwem uznać za prawdziwych i o których nieuchronnie skrystalizują się we wszystkich czytelnikach dane budujące opinię, iż taki bohater to naprawdę „ktoś”, a nie zaledwie „byle kto”.
W ciągu ostatnich tygodni, gdy leżałem w łóżku z bardzo jeszcze obolałym ciałem i kreśliłem w głowie zarys moich przyszłych pism, obmyślając formę oraz kolejność ich przedstawienia, postanowiłem, że głównym bohaterem pierwszej serii uczynię… wiesz kogo?… Wielkiego Belzebuba we własnej osobie, i to nie bacząc na to, że mój wybór już od samego początku może wywołać w myślach większości czytelników skojarzenia, które niechybnie wzbudzą w nich wszelkiego rodzaju automatyczne impulsy sprzeciwu będące wynikiem działania ogółu danych, które obowiązkowo pojawiają się w psychice ludzi na skutek przeróżnych nienormalnie ustalonych warunków ich zewnętrznego życia i które krystalizują się w nich głównie w wyniku owej sławetnej, zakorzenionej w ich życiu „moralności religijnej” – co w sumie będzie musiało doprowadzić do nagromadzenia się w nich czynników budzących niewytłumaczalną wrogość wobec mojej osoby.
Ale wiesz co, czytelniku?
Na wypadek, gdybyś mimo mojego ostrzeżenia podjął ryzyko zapoznania się z dalszym ciągiem moich pism i próbował zawsze asymilować je z impulsem bezstronności oraz pragnieniem zrozumienia samej istoty różnych kwestii, które postanowiłem w nich wyłożyć, chcę teraz – mając na względzie tę przynależną psychice człowieka osobliwość, powodującą, że jedynie po „zacieśnieniu więzów wzajemnej szczerości i zaufania” przyswajanie sobie dobra nie wywołuje w nim sprzeciwu – otwarcie ci się przyznać do skojarzeń, które powstały w moich myślach i doprowadziły do tego, że w odpowiedniej sferze mojej świadomości osadziły się dane podpowiadające całej mojej indywidualności, żeby wybrać na głównego bohatera moich pism właśnie takie Indywiduum jak to, za które uchodzi w twoich oczach Pan Belzebub.
Zrobiłem to nie bez podstępu.
Moja chytrość sprowadza się po prostu do tego, że oparłem się na logicznym przypuszczeniu, iż jeśli okażę Belzebubowi taką uwagę, to On z pewnością – w co jak dotąd nie wątpię – będzie chciał się odwdzięczyć, pomagając mi w tym, co zamierzam napisać, wszelkimi dostępnymi Mu sposobami.
Chociaż Pan Belzebub ulepiony jest, jak to się mówi, „z innej gliny”, jednakowoż On także potrafi myśleć i, co najważniejsze, ma – jak dawno temu dowiedziałem się z traktatu słynnego katolickiego mnicha, brata Fulona – kędzierzawy ogon; a ponieważ, nauczony doświadczeniem, nabrałem głębokiego przekonania, że kędzierzawość nigdy nie jest czymś naturalnym, lecz można ją osiągnąć tylko dzięki różnym zamierzonym manipulacjom, wnioskuję więc – zgodnie ze „zdrową logiką”, która uformowała się w mojej świadomości na skutek czytania książek poświęconych hieromancji – że również Pan Belzebub musi mieć sporą dozę próżności i dlatego uzna, iż zdecydowanie nie wypada Mu nie udzielić pomocy komuś, kto będzie robił reklamę Jego imieniu.
Nie na darmo nasz niezrównany wspólny nauczyciel, Mułła Nasr Eddin, często powtarza:
„Jak nie posmarujesz, to nie tylko nigdzie znośnie nie pożyjesz, ale nawet nie pooddychasz”.
A inny ziemski mędrzec, Koźma Prutkow, który również zawdzięczał swą mądrość bezdennej głupocie ludzi, wyraził to samo słowami:
„Kto nie smaruje, ten nie jedzie”.
Znając te, a także jeszcze wiele innych tego rodzaju powiedzeń zaczerpniętych z mądrości ludowej i utrwalonych na przestrzeni wieków w życiu zbiorowym ludzi, postanowiłem „posmarować łapę” Pana Belzebuba, który, jak każdy się domyśla, ma możliwości oraz wiedzy w nadmiarze.
Dość tego, mój stary! Żarty, nawet te filozoficzne, na bok, wygląda na to, że z powodu tych wszystkich dygresji złamałeś już jedną z głównych zasad, które sam wypracowałeś i położyłeś u podstaw systemu mającego umożliwić ci, za pomocą tej nowej profesji, spełnienie marzeń, a mianowicie zasadę, która głosi, że zawsze trzeba mieć w pamięci oraz brać pod uwagę fakt osłabienia funkcji myślowej współczesnego czytelnika i w związku z tym nie zamęczać go, zmuszając do przyswajania mnóstwa idei w krótkim czasie.
Co więcej, kiedy poprosiłem jednego z ludzi, którzy kręcą się zawsze wokół mnie, bo chcą „zasłużyć sobie na wejście do raju w butach”, o głośne przeczytanie po kolei wszystkiego, co napisałem w tym pierwszym rozdziale, wtedy to, co nazywa się moje „Ja” – oczywiście z udziałem wszystkich specyficznych danych, które utrwaliły się w mojej oryginalnej psychice w ciągu dotychczasowego życia i które pozwalają mi na przykład zrozumieć psychikę innych podobnych do mnie, ale różniących się typem stworzeń – ponad wszelką wątpliwość stwierdziło i uświadomiło sobie, że już ten pierwszy rozdział niechybnie spowoduje, iż w zbiorczej obecności wszystkich bez wyjątku czytelników pojawi się „coś”, co automatycznie wywoła w stosunku do mojej osoby jawną wrogość.
Prawdę mówiąc, nie to mnie teraz najbardziej martwi, ale fakt, że pod koniec tej lektury skonstatowałem, iż we wszystkim, co zostało wyłożone w niniejszym rozdziale, cała moja zbiorcza obecność – w której wyżej wspomniane „Ja” odgrywa bardzo małą rolę – przejawiła się zdecydowanie wbrew przykazaniu ogólnowszechświatowego i szczególnie cenionego przeze mnie nauczyciela, Mułły Nasr Eddina, które brzmi: „Nigdy nie wsadzaj kija w mrowisko”.
Ale niepokój, jaki ogarnął cały system zawiadujący moimi odczuciami, kiedy uświadomiłem sobie, że czytelnik nieuchronnie będzie musiał zacząć żywić do mnie animozję, od razu przygasł, gdy przypomniałem sobie stare rosyjskie przysłowie: „Nie ma takiej krzywdy, która z czasem nie pójdzie na przemiał, jak zboże na mąkę”.
Od tamtej pory nie tylko zupełnie przestał mi dokuczać ów niepokój, który ogarnął mój system w chwili, gdy uprzytomniłem sobie, że złamałem przykazanie Mułły Nasr Eddina, lecz także, zaraz po tym, jak zdałem sobie z tego sprawę, w obu moich dopiero niedawno zyskanych duszach zaczął się bardzo dziwny proces przybierający postać niezwykłego swędzenia, które, stopniowo narastając, wywołuje obecnie prawie nieznośny ból w okolicy nieco poniżej prawej połowy mojego już i tak nadwyrężonego plexus solaris.
Chwila moment!… Ten proces także zdaje się ustawać i w każdym zakamarku mojej świadomości – powiedzmy, na razie, mojej „podświadomości” – zaczyna wyłaniać się już to wszystko, co jest potrzebne do uzyskania całkowitej pewności, iż ów proces ustanie zupełnie, ponieważ właśnie przypomniałem sobie inną mądrość życiową, której sens zrodził w moich myślach refleksję, że nawet jeśli rzeczywiście postąpiłem wbrew radzie czcigodnego Mułły Nasr Eddina, to jednocześnie, bez premedytacji, działałem wedle zasady kogoś nadzwyczaj sympatycznego, którego sława nie sięga daleko, ale o kim nigdy nie zapomną ci wszyscy, co choć raz mieli okazję go spotkać – mam na myśli ów samorodny talent, kochanego Karapeta z Tyflisu.
Nie ma rady… ten mój rozdział wprowadzający zrobił się już tak długi, że nic się teraz nie stanie, jeśli przedłużę go jeszcze trochę i opowiem o tym arcysympatycznym tyfliskim Karapecie.
Przede wszystkim musicie wiedzieć, że dwadzieścia lub dwadzieścia pięć lat temu stacja kolejowa w Tyflisie była wyposażona w „gwizdek parowy”.
Jego dźwięk budził każdego ranka kolejarzy i pracowników stacji, a ponieważ tyfliski dworzec położony był na wzgórzu, to gwizdek ten można było usłyszeć prawie w całym mieście, gdzie wyrywał on ze snu nie tylko kolejarzy, lecz także innych jego mieszkańców.
Jeśli dobrze pamiętam, lokalne władze Tyflisu nawiązały nawet korespondencję z zarządem kolei w sprawie zakłócania porannego snu spokojnym obywatelom.
Obowiązek puszczenia pary w gwizdek spadał właśnie na Karapeta, który był zatrudniony na tej stacji.
Rano, kiedy przychodził do pracy i podchodził do liny, za pomocą której napuszczał pary do gwizdka, jeszcze zanim ją złapał i za nią pociągnął, machał rękami we wszystkie strony i z wielką powagą, jak muzułmański mułła z minaretu, głośno krzyczał:
– Twoja matka to…! Twój ojciec to…! Twój dziadek to największy…! Oby twoje oczy, uszy, nos, śledziona, wątroba, nagniotki…” itd. Słowem wygłaszał w różnej kolejności wszystkie przekleństwa, jakie znał, i dopiero potem pociągał za linę.
Kiedy dowiedziałem się o Karapecie oraz o tym praktykowanym przez niego obyczaju, któregoś wieczoru, gdy wrócił już z pracy do domu, pojawiłem się u niego z małym bukłakiem kachetyjskiego wina i po obowiązkowym odprawieniu uroczystego lokalnego rytuału „wznoszenia toastów” zapytałem go – także oczywiście w odpowiedniej formie, stosując się do miejscowego „kodeksu grzecznościowego”, który regulował tam stosunki wzajemne – dlaczego to robi.
Opróżniwszy jednym haustem szklankę i, jak nakazuje gruziński zwyczaj, odśpiewawszy raz pieśń biesiadną „Jeszcześmy się nie nażarli”, Karapet zaczął powoli mówić:
– Ponieważ pijesz wino nie po dzisiejszemu, to znaczy nie tylko dla pozorów, ale w samej rzeczy uczciwie, już to pokazuje mi, że chcesz dowiedzieć się o tym moim zwyczaju nie z czystej ciekawości, jak nasi inżynierowie i technicy, lecz istotnie kierowany pragnieniem wiedzy; dlatego chcę, a nawet uważam za swoją powinność, szczerze wyznać ci, co dokładnie było przyczyną moich wewnętrznych, że tak powiem, „pedantycznych rozważań”, które mnie do tego doprowadziły i stopniowo wpoiły we mnie ów zwyczaj.
Dalej opowiedział, co następuje:
– Dawniej pracowałem na stacji na nocną zmianę jako niewykwalifikowany robotnik do czyszczenia bojlerów parowych, ale gdy sprowadzono rzeczony gwizdek, kierownik stacji, najwidoczniej biorąc pod uwagę mój wiek oraz fakt, że nie nadaję się już do wykonywania ciężkiej pracy, kazał mi tylko przychodzić rano i wieczorem o określonej porze, aby puszczać parę do gwizdka.
Już w pierwszym tygodniu tej nowej służby zauważyłem, że przez godzinę lub dwie po spełnieniu mojego porannego obowiązku czułem się jakoś niewyraźnie.
A odkąd to wzmagające się z dnia na dzień dziwne uczucie przerodziło się w wyraźny instynktowny niepokój, który odebrał mi nawet apetyt na postny żurek, odtąd już niemal bez przerwy zacząłem łamać sobie głowę, próbując odnaleźć jego przyczynę.
Z jakiegoś powodu szczególnie intensywnie zastanawiałem się nad tym, idąc do pracy i wracając z niej. Ale jakkolwiek się starałem, nie potrafiłem, nawet w przybliżeniu, niczego sobie wyjaśnić.
Trwało to przez prawie sześć miesięcy i odciski na moich palcach zrobiły się już całkiem twarde od pociągania za sznur gwizdka parowego, gdy nagle zupełnie przypadkowo pojąłem, dlaczego coś takiego się we mnie dzieje.
Wstrząsu, który zainicjował moje poprawne rozumowanie, prowadzące w rezultacie do niezachwianego przekonania, doznałem dzięki okrzykowi usłyszanemu przypadkowo w następujących, dość niezwykłych okolicznościach:
Pewnego poranka, gdy po nieprzespanej nocy – spędzonej w połowie na chrzcinach dziewiątej córki mojego sąsiada, a w połowie na czytaniu bardzo interesującej i rzadkiej książki pod tytułem „Senne widziadła i czary”, która przypadkowo wpadła mi w ręce – śpieszyłem się, żeby puścić parę, zobaczyłem niespodziewanie na rogu ulicy znajomego felczera, zatrudnionego przez władze miejskie, który skinął na mnie, bym się zatrzymał.
Do obowiązków tego zaprzyjaźnionego felczera należało przejście o określonej porze ulicami miasta w towarzystwie asystenta pchającego specjalnie skonstruowany wózek i wyłapanie wszystkich wałęsających się psów, które nie miały na obrożach blaszek wydawanych przez lokalne władze po wniesieniu odpowiedniej opłaty, a następnie dostarczenie tych psów do miejskiej rzeźni, gdzie trzymano je przez dwa tygodnie na koszt miasta, żywiąc odpadkami. Jeśli po wygaśnięciu tego terminu właściciele psów nie zgłosili się i nie uiścili należności, wówczas ceremonialnie zaganiano psy do pewnego przejścia, które prowadziło prosto do specjalnie zbudowanego pieca.