Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Leszek Bugajski jest znanym krytykiem literackim i publicystą, wieloletnim redaktorem legendarnej „Twórczości”, z którą związany jest od 1972 roku, a od 1988 prowadzi dział krytyki literackiej. Jako krytyk literacki debiutował w 1971 roku na łamach „Współczesności” i przez ten czas współpracował z wieloma pismami, jak „Życie Literackie” czy z polską edycją „Playboya”, a obecnie współpracuje również z tygodnikiem „Wprost”.
"Opowieści o powieści" są jego kolejną książką krytyczną, w której pochyla się nad kondycją polskiej powieści współczesnej. Krytyczną? Sam autor w słowie wstępnym zauważa: „To nie jest książka krytycznoliteracka. Tak mi się wydaje. Nie wytycza granic, trendów, nie zapowiada zmiany jakiejkolwiek warty ani nie obwieszcza literackiej rewolucji. Nie ma w niej uzurpacji – jest pokora wobec wspaniałego zjawiska, jakim jest beletrystyka. Pokora zwyczajnego czytelnika, faceta, który lubi literaturę niezmiennie od kilkudziesięciu lat. Bo ona go bawi, zachwyca, wzrusza, a niekiedy również po prostu nudzi. I z reguły nie prowokuje do głębokich badań. Przecież kiedy idę do lasu czy na łąkę i podoba mi się to, co widzę, czy mnie obchodzi, kto tu jest nagozalążkowy, a kto okrytozalążkowy? Wcale”. I choć Bugajski wzdryga się przed etykietą „krytyka literackiego” trudno inaczej nazwać go, gdy zacznie się czytać jego teksty i pozna jego wrażliwość na słowo pisane.
"Opowieści o powieści" przedstawiają pisarzy z różnych pokoleń, znanych i mniej znanych, starszych i młodszych, takich, którzy ucierpieli po transformacji lub nie ucierpieli a jest ich dwóch i może są oni najważniejszymi ogniwami tej powieści – Wiesław Myśliwski i Janusz Głowacki. Ale czytelnik znajdzie tutaj również ważne opowieści o Oldze Tokarczuk, Jarosławie Marku Rymkiewiczu, Marianie Pilocie, Edwardzie Redlińskim, Zycie Oryszyn, Zycie Rudzkiej, Dariuszu Bitnerze, Waldemarze Bawołku, Jerzym Pilchu, Dorocie Masłowskiej, Krzysztofie Bieleckim, Andrzeju Stasiuku… i wielu innych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktor prowadzący: Paweł Orzeł
Projekt okładki i stron tytułowych: Barbara Bugalska
Opieka redakcyjna i korekta: Maciej Libich
Korekta: Andrzej Śnioszek
© Copyright by Leszek Bugajski, 2022
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN 978-83-8196-426-5
To nie jest książka krytycznoliteracka. Tak mi się wydaje. Nie wytycza granic, trendów, nie zapowiada zmiany jakiejkolwiek warty ani nie obwieszcza literackiej rewolucji. Nie ma w niej uzurpacji – jest pokora wobec wspaniałego zjawiska, jakim jest beletrystyka. Pokora zwyczajnego czytelnika, faceta, który lubi literaturę niezmiennie od kilkudziesięciu lat. Bo ona go bawi, zachwyca, wzrusza, a niekiedy również po prostu nudzi. I z reguły nie prowokuje do głębokich badań. Przecież kiedy idę do lasu czy na łąkę i podoba mi się to, co widzę, czy mnie obchodzi, kto tu jest nagozalążkowy, a kto okrytozalążkowy? Wcale. Czy w tym zachwycie przychodzi mi do głowy, że lepiej by było, gdyby to czy tamto drzewo rosło w tę czy inną stronę, albo że trawę trzeba by lekko przystrzyc? Raczej nie. Jest jak jest. A poza tym nie mam skłonności, żeby cokolwiek porządkować, a jedynie patrzeć i podziwiać. Mam chyba naturę spacerowicza.
Mimo wszystko wołają na mnie: „krytyk literacki”. Nie dziwi mnie to – trzeba jakoś nazywać faceta, który czyta i opisuje to, co przeczytał. Ale taka etykietka chyba nie do końca do mnie pasuje, choć sam używam jej przy rozmaitych okazjach, bo nic lepszego nie wymyślono. Niby jak inaczej – gawędziarz? Też kiepsko. Kiedy zaczynałem, oczywiście zależało mi na tym, by postrzegano mnie jako krytyka literackiego, niemniej w miarę upływu kolejnych dekad czytanio-pisania dostrzegałem, że oddalam się od standardów krytyki literackiej, która coraz bardziej zrasta się z literaturoznawstwem, ba, dzisiaj jest już wręcz polonistyczną specjalnością, której uczą na uniwersytetach. A mnie zależy na tym, żeby najciekawiej, jak umiem, opowiadać o literaturze, a nie ze skalpelem w ręku dokonywać jej sekcji.
Jaki jest tego skutek? Dla mnie miły, bo mam z tej roboty same przyjemności. Ale i na przykład taki – przenosząc się już na obszar gier krytycznoliterackich – że nie mogę uwierzyć w to, w co chyba wierzą wszyscy jego mieszkańcy, czyli że w 1989 roku nastąpiła w polskiej literaturze jakaś istotna zmiana. Niby jaka? Literatura powstaje, jak powstawała, jej język się nie zmienił, zmieniły się tylko warunki, w jakich się ona pojawia. Jasne, urósł jej gigantyczny komercyjny garb, ale korzyść z tego taka, że wydawcy wiążą koniec z końcem i od czasu do czasu wydają jakąś prozę artystyczną (poezja to ma raczej przechlapane). Zmieniła się rzeczywistość, na którą literatura patrzy i którą opisuje, ale nie narzędzia, którymi się posługuje. Te literackie przemiany i odrodzenia to skomplikowany proces i nie zachodzi on po każdej politycznej „przewrotce”, a prawdę mówiąc – po żadnej, chyba że wymusza go literacka policja. Literatura odgrywa, mówiąc w uproszczeniu, taką rolę jak lornetka: nie od niej zależy, co znajduje się przed jej obiektywem, a zasada działania jest niezależna od obserwowanego obiektu. Byle było dobrze widać. Filozofii w tym nie ma.
Jeśli jakaś zmiana rzeczywiście nastąpiła, to pokoleniowa: część pisarzy nie chciała albo nie potrafiła funkcjonować w komercyjnych realiach, śmiało zagarnianych przez nowych konkwistadorów, a nowi wydawcy uznali istniejących pisarzy za „PRL-owskie złogi”. Kto wie, może nawet nie mieli pojęcia, że tacy w ogóle żyją, a jeśli mieli, kiepsko oceniali ich potencjał rynkowy. Lista zaginionych w akcji jest długa – wolny rynek nie zna litości. W nowych warunkach tak naprawdę przetrwało bez strat dwóch pisarzy: Wiesław Myśliwski i Janusz Głowacki. Nie musieli się na nowo odbudowywać po transformacji ustrojowej i przez ostatnie trzy dekady (dopóki Głowacki nie umarł) obaj wydawali się filarami polskiej literatury, zaświadczali swoją twórczością o jej trwałości i zrównoważonym rozwoju. Od powagi i mądrości, które starannie skrywały delikatną ironię i dystans, po ironię, która maskowała powagę i mądrość. O nich przede wszystkim opowiada ta książka, i o kilkunastu najciekawszych moim zdaniem powieściach. No i niestety opowiada też o innych sprawach, bo jak to napisał Głowacki, „jak się pisze o kimś, to się i tak zawsze pisze o sobie”. Czemu trzeba z zażenowaniem przyznać rację.
Olga Tokarczuk laureatką – przyznanej z rocznym poślizgiem – literackiej Nagrody Nobla za rok 2018! Wygląda na to, że literatura jest w Polsce potęgą – w żadnej z pozostałych noblowskich dyscyplin nie odnosimy nawet zbliżonych sukcesów.
Kiedy kilkanaście miesięcy wcześniej autorka Biegunów (2007) otrzymała prestiżową brytyjską Man Booker International Prize, napisałem, że „Olga Tokarczuk wsiadła do windy, która może ją zawieźć na szczyt i sprawić, że stanie się ona pisarką światowej sławy”. Mało komu przychodziło wtedy do głowy, że przepowiednia może spełnić się tak szybko. Wprawdzie od miesięcy mówiło się i pisało wiele o Tokarczuk, także w kontekście nadchodzącego Nobla, i to – co ciekawe – więcej w czasopismach anglojęzycznych czy skandynawskich niż polskich, jakbyśmy musieli potwierdzać słuszność powiedzenia, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. U nas dominowało jednak przekonanie, że jeśli już, to za jakiś czas, że jeszcze za wcześnie. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że Polacy muszą cierpliwie czekać na akceptację na międzynarodowym forum, rozpamiętujemy to, że Różewicz nie dostał Nobla, choć przecież powinien, że Iwaszkiewicz w milczeniu dławił coroczne rozczarowania, tłumacząc je sobie tym, że przyjął nagrodę leninowską, i to, że Andrzejewski nie krył swoich noblowskich ambicji ani niechęci do kolejnych laureatów nagrody.
A tu się okazało, że można w krótkim czasie zyskać uznanie międzynarodowej krytyki, zdobyć międzynarodową popularność, „skosić” kilka ważnych literackich nagród (w lipcu 2019 na przykład nagrodę Laure-Bataillon dla najlepszej książki przełożonej na język francuski) i triumfalnie, jakby bez wysiłku, wejść na sam szczyt – usłyszeć werdykt noblowskiego komitetu i zacząć myśleć o przemowie, którą trzeba będzie wygłosić 10 grudnia 2019 roku. Swoją drogą, obrady noblowskiego komitetu muszą gdzieś „przeciekać”, mimo klauzuli pięćdziesięciu lat milczenia, skoro skandynawskie media konsekwentnie stawiały na naszą autorkę, twierdząc, że to „przede wszystkim Polka Olga Tokarczuk powinna otrzymać Nobla”. Największy szwedzki dziennik, „Dagens Nyheter”, w weekend poprzedzający ogłoszenie werdyktu opublikował nawet obszerny wywiad właśnie z Tokarczuk, a nie na przykład z Margaret Atwood: od dawna typowaną do Nobla, znaną na całym świecie lepiej od Tokarczuk i będącą na fali wielkiej popularności po sukcesie serialu Opowieści podręcznej.
Tajemnica sukcesu
Pytanie brzmi zatem: czym Tokarczuk ujęła międzynarodową opinię literacką? Co się w niej podoba? Jej pisarstwo rzeczywiście zdecydowanie wyróżnia się in plus na tle polskiej literatury – z natury jakby nieśmiałej, introwertycznej – bo jest swobodne i otwarte na problemy, jakimi żyje współczesny świat. Tokarczuk z niezwykłą intuicją i wyczuciem trafia w powszechne zainteresowania i potrafi je znakomicie przekształcić w opowieści. Ale z naszego punktu widzenia i zgodnie z naszymi przyzwyczajeniami lekturowymi – nie bójmy się tego powiedzieć: nieco zaściankowymi – niekoniecznie jest to zaletą. Jesteśmy raczej skłonni uznać, że pisarka wybiera tematy zbyt chaotycznie, jakby nerwowo chciała wstrzelić się w jakiś gorący temat, który przyciągnie uwagę czytelników. Niby nic w tym zdrożnego, ale w naszych oczach tego rodzaju taktyka przystaje bardziej do pisarstwa komercyjnego niż celującego w wybitność. Pisarze z tej wyższej półki na ogół budują się w zupełnie inny sposób: rozważnie zgłębiają jeden temat.
Tymczasem Tokarczuk w połowie lat dziewięćdziesiątych, gdy pojawia się chwilowa moda na parapsychologię, pisze E.E. (1995), powieść ezoteryczną (zresztą udaną), a potem w Prawieku i innych czasach (1996) „leci” Garcią Márquezem. Kiedy w siłę rośnie ruch feministyczny, wydaje „fantazję” feministyczną Anna In w grobowcach świata (2006), natomiast gdy pojawia się moda na ekologię, pisze kryminał ekologiczny Prowadź swój pług przez kości umarłych (2009), oparty na ryzykownych założeniach etycznych, ale z powodzeniem sfilmowany i cieszący się dziś powodzeniem. Świat ma najwidoczniej inne oczekiwania, a Tokarczuk najlepiej spośród naszych pisarzy i pisarek potrafiła – i nadal potrafi – je odczytywać. Śmiało otwiera się na to, co dzieje się wokół niej, dociera do problemów i lęków uniwersalnych, nie zatapia bohaterów i narratorów swojej prozy w oceanie introwertycznych rozważań, tylko szuka klucza do opisania tych lęków, a co za tym idzie – ich zrozumienia. I nawet jeśli ostatecznie nie da się ich opisać i zrozumieć, takie dążenie sprawia, że powstaje proza intrygująca, bo współbrzmiąca z tym, co czytelnik sam widzi i czuje. Można chyba powiedzieć, że Tokarczuk – jako pisarka – nie wciąga czytelnika do świata narratorów swojej prozy, ale wychodzi z tą prozą do świata czytelników i odsłania im głębię spraw, którymi ich świat buzuje.
Dobry ruch
Zdaje się, że właśnie na tym opiera się niespodziewany międzynarodowy sukces Biegunów, za których Tokarczuk otrzymała wspomnianą Nagrodę Bookera. Okazało się nagle, że powieść opowiadająca o XIX-wiecznej sekcie rosyjskiej zyskuje na aktualności, ponieważ Tokarczuk przeczuła i potrafiła opisać sprawę, która tkwi w centrum lęków współczesnego czytelnika. Jest to tekst o pielgrzymowaniu, ale nie o pielgrzymowaniu jako konieczności religijnej czy formie modlitwy albo umartwiania się, tylko o potrzebie ruchu, która tkwi głęboko w człowieku. To jednak nie metoda zachowania zdrowia czy dobrej kondycji, tylko lek na zło, jakie czyha na człowieka. Bieguni naiwnie wierzyli, że uciekając, pozostając w nieustannym ruchu, uratują się przed szatanem, który chce ich zniszczyć, i że dzięki temu może nawet unikną śmierci.
Tokarczuk dostrzegła, że dzisiejszego człowieka dręczy lęk przed przyszłością, bo przeczuwa on zbliżającą się zagładę – spowodowaną a to złym obchodzeniem się z naturą, a to nienawiścią do innego człowieka, a to chciwością, a to politycznymi albo religijnymi namiętnościami. Zrozumiała też, że najłatwiej dostępnym lekiem na te obawy, czy wręcz przerażenie, jest pozostawanie w ruchu – że współczesny człowiek ma chęć i potrzebę poruszania się, pod pozorem zabawy, wypoczynku (turystyka), konieczności duchowej (pielgrzymki). Ludzie pozostają w stanie nieustannego ruchu i nie widzą w tym nic niezwykłego – jeśli tylko nie są uchodźcami, a więc jeśli nie są do tego ruchu zmuszani. Unieruchomieni, czują dyskomfort, a nawet cierpią (może dlatego więźniów zamyka się w celach).
I od uświadomienia sobie tego faktu przez młodziutką narratorkę rozpoczynają się Bieguni: „Mam kilka lat. Siedzę na parapecie (…). Nikogo nie ma; odeszli, zniknęli, słychać jeszcze ich słabnące głosy, szurania, echa kroków i odległy śmiech. Za oknem – puste podwórze. Ciemność łagodnie spływa z nieba. Osiada na wszystkim jak czarna rosa. Najbardziej dotkliwy jest bezruch: gęsty, widzialny – zimny zmierzch i słabe światło sodowych lamp, grzęznące w mroku w odległości zaledwie metra od swego źródła. Nic się nie wydarza…”. Proste doświadczenie dzieciństwa, ale opowiedziane tak, że mogłaby to być opowieść więźnia – „najbardziej dotkliwy jest bezruch”! Nic dziwnego, że ta swobodnie skomponowana i napisana powieść składa się z feerii epizodów „podróżnych” (nie tylko zresztą w przestrzeni, ale i w czasie), by zakończyć się scenką z lotniska, gdzie spotykają się tłumy współczesnych nomadów, którzy obserwują się wzajemnie i rozmyślają o tym, że unieruchomienie to największa kara, a wręcz synonim śmierci.
Ostatni akapit Biegunów to taka obserwacja: „Stewardesy, piękne jak anioły, sprawdzają nasze kompetencje do podróży i łagodnym ruchem ręki pozwalają nam zanurzyć się w miękkich, wyłożonych dywanem krągłościach tunelu, który powiedzie nas na pokład samolotu i potem powietrzną, chłodną drogą w stronę nowych światów. W ich uśmiechu ukryta jest, jak się nam zdaje, jakaś obietnica, że być może urodzimy się ponownie i tym razem będzie to właściwy czas i właściwe miejsce”. Co to znaczy? Narratorka szykuje się do wejścia na pokład samolotu i jest to jakby wejście do nieba: są anioły, jest miękki tunel, jak z opowieści tych, którzy nie umarli do końca i niby to zajrzeli do nieba, i jest obietnica odrodzenia. A więc podróż jest doświadczeniem niebiańskim – podpowiada nam narratorka powieści – które napędza koło życia i ratuje przed śmiercią.
Opus magnum
Podobnie rzecz się ma z ważną powieścią Księgi Jakubowe (2014), w której pod historycznym kostiumem kryje się cała masa analogii do współczesności. Przed tą książką wielka kariera światowa. Niezależnie od tego, jak kto ocenia Księgi Jakubowe – czy jako świetne, czy jako średnie, czy też nawet nie do końca średnie – nie ulega wątpliwości, że była to powieść najintensywniej zapowiadana i w konsekwencji tego najbardziej oczekiwana przez wszystkich zainteresowanych literaturą polską. A teraz – jako opus magnum noblistki – przez świat. Czemu? Bo potężna objętościowo, bo jest efektem kilkuletniej pracy i podróży autorki, bo opowiada intrygującą historię Jakuba Franka i jego wyznawców, a tym samym dotyka interesującego epizodu historii Polski i Środkowej Europy. Wszystko to prawda. Tyle tylko, że z ocenami kłopot.
Kiedy szykowałem się do pisania, wciąż pytano mnie (w ciągu kilku tygodni nie było chyba dnia spokoju), jaka jest ta powieść: dobra czy zła, a może średnia? Dodam, że pytały przede wszystkim osoby zainteresowane – przynajmniej w teorii – polską literaturą. Wniosek z tego taki, że ci, którzy powinni byli ją przeczytać, choćby z zawodowego obowiązku, nie zrobili tego. Nie śmiałem ich pytać, czy dlatego, że taka długa, czy może jednak nie obchodzi ich temat, czy też po prostu, znudzone, odłożyły ją na półkę? Pewien młody i bardzo aktywny krytyk wyznał mi, że przeczytał jakieś trzysta stron i już mu się nie chce więcej. Summa summarum nie znam nikogo, kto by tę powieść przeczytał od okładki do okładki – i wydaje mi się to kuriozalne. Co to znaczy? Czy osoby zainteresowane polską literaturą są nią zainteresowane coraz mniej? Czy może mają coraz mniej czasu, więc są zainteresowane, ale żywią to swoje zainteresowanie opiniami innych, pogłoskami, grymasami, nastrojem chwili czy bóg wie czym tam jeszcze? Czy do wyrobienia sobie opinii o utworze wystarczają im noty promocyjne? W końcu to fachowcy…
A z drugiej strony słyszałem od zdumionych pań z zaprzyjaźnionej księgarni (to cały czas pięć lat przed Noblem dla Tokarczuk), że ludzie kupują Księgi Jakubowe częściej niż jakąkolwiek inną polską powieść. Tylko czy to ich zdumienie jest uzasadnione? Od dawna wiadomo, że Tokarczuk cieszy się szacunkiem czytelników, o czym świadczy choćby to, że kilka razy zdobywała Nike czytelników, czyli wyróżnienie przyznawane niezależne od werdyktu jury Nagrody Nike. Wiadomo też, że do łask wróciły (a może zawsze w nich były, ale czytelnicy nie mieli okazji zaspokajać tego swojego upodobania) pisane z rozmachem epickie powieści. A pojawia się ich coraz więcej i napływają one z różnych stron świata – myślę, że to reakcja literatury na niezwykłą popularność porządnie zrobionych seriali telewizyjnych, które snują wielowątkowe narracje.
Rozmaitych pytań wypisałem tu wiele i nie potrafię na nie tak od razu odpowiedzieć. Nie wiem zresztą, czy jakakolwiek odpowiedzialna odpowiedź na nie jest możliwa. Mniejsza więc – mamy powieść i trzeba ją przeczytać, a tym bardziej po Noblu. Zwłaszcza że jej bohater to postać niezwykła, uwikłana w trzy religie i XVIII-wieczną europejską politykę. Powstają o nim rozprawy historyczne, w 2011 roku Adrian Panek nakręcił o nim bardzo dobry film, który jednak nie cieszył się dużym powodzeniem. Nosi on tytuł Daas. Co ciekawe, Tokarczuk w swojej powieści pokazała Jakuba Franka w podobny sposób, to znaczy skupiła się bardziej na uczniach samozwańczego proroka i świadkach zdarzeń niż na nim samym. U Panka są dwie takie postaci, u Tokarczuk wielki tłum, co sprawia, że Frank jest przez nie zasłonięty i tylko od czasu do czasu pojawia się w kluczowych momentach, mimo to nie jest on postacią wyrazistą czy dominującą. Raczej kimś, kto znajduje się poza biegiem zdarzeń, choć jednocześnie kształtuje go. To pewnie celowy zabieg autorki, bo Frank jest przecież prorokiem, wcieleniem wyczekiwanego mesjasza, a więc powinien znajdować się poza zbiorowością swoich wyznawców. Taka jest logika sytuacji. Tyle tylko, że nie robi ten zabieg dobrze powieściowej fabule, bo tak rozległa narracja, jaką rozpisała Tokarczuk, powinna mieć – moim zdaniem – wyrazistego bohatera, który skupia na sobie uwagę czytelnika i jest siłą napędową opowieści. A tu historia rozpełza się w rozmaitych kierunkach, jakaś poboczna postać posuwa ją do przodu, a w efekcie powstaje wielkie nagromadzenie wątków i słabo zindywidualizowanych postaci, w czym trudno się czytelnikowi połapać, jeśli tylko na chwilę osłabnie jego uwaga. Szczególnie że część postaci zmieniła w trakcie opowieści nazwiska na skutek przejścia z judaizmu na katolicyzm.
O czym więc tak naprawdę jest ta opowieść?
O sekcie, która sporo namieszała w XVIII-wiecznej Europie i której członkowie zapewnili sobie awans społeczny, choć dokonał się on niejako kosztem tysięcy innych naiwnych wyznawców Jakuba Franka, którzy uwierzyli w to, że jest on mesjaszem, i łożyli na rozwój sekty. Nic się oczywiście nie bierze z niczego. Musiały istnieć społeczne i inne warunki, by taka sekta powstała i odniosła sukces. Te warunki to nieustanna opresja i niepewność, w jakiej żyli Żydzi w ówczesnej Polsce. Czuli, że Bóg się od nich odwrócił. „Bóg stworzył to wszystko przez przypadek i odszedł – mówi ktoś w powieści. – Oto wielka tajemnica”. Inna z postaci tak opisuje ich niedolę: „Nie wolno nam tu kupić ziemi, osiedlić się na stałe. Przeganiają nas na wszystkie strony, a w każdym pokoleniu pojawia się jakaś katastrofa”. Wszyscy czekają więc na proroka, który zmieni los narodu żydowskiego. Ludzie naiwnie formułują sobie jego obraz: „Prorok nie może być swój, musi być w jakiś sposób obcy. Musi przyjść z obcej ziemi, pojawić się ni stąd, ni zowąd, wydać się dziwny, niezwykły. Musi go owiewać tajemnica, jak choćby taka, jak u gojów, że narodził się z dziewicy. Musi stąpać inaczej, mówić inaczej. Najlepiej by było, gdyby pochodził z miejsc niewyobrażalnych, stamtąd, skąd przylatują egzotyczne słowa, niesmakowane potrawy, niewąchane zapachy – mirra, pomarańcze”. I pojawia się Jakub Lejbowicz (później każe się nazywać „Frankiem”), który w przybliżeniu spełnia te wyobrażenia.
O teologicznej wartości jego nauk można dyskutować, ale w gruncie rzeczy nie ona jest najważniejsza. Gdyby opisać ją w skrócie, to chodziło Jakubowi Frankowi o „sprzęgnięcie razem trzech religii: żydowskiej, muzułmańskiej i chrześcijańskiej”, by stworzyć „drogę objawienia”, która polegać miała „na wydobyciu z tych religii ziaren objawienia i połączeniu ich w jedno wielkie Boskie objawienie”. Dzisiaj, w czasach New Age, nie brzmi to jakoś szczególnie oryginalnie, ale w drugiej połowie XVIII wieku robiło pewnie duże wrażenie. Taka próba religijnej syntezy wiązała się też z dużym ryzykiem, które jednak podjął tłum zdesperowanych ludzi. Niemniej, jak zwykle w takich przypadkach, skorzystała na tym garstka kosztem większości. Bo w gruncie rzeczy opowieść o frankistach jest – jak wiele innych opowieści o sektach – historią przebiegłego guru, który zawrócił ludziom w głowach, zdobył fortunę i w końcu uwierzył w to, że rzeczywiście jest mesjaszem, dopuścił się wielu nadużyć i stał się dla swoich najbliższych wyznawców tyranem i okrutnikiem. Przebiegle wykalkulował sobie, że awans społeczny może najprościej zyskać, nawracając się (a właściwie udając nawrócenie) na katolicyzm i zmieniając imię oraz nazwisko. W takim dążeniu niczego złego oczywiście nie ma, jeśli to nawrócenie jest szczere. Tymczasem wydaje mi się, że Frank traktował religię czysto instrumentalnie („Przyjąć to nie znaczy stać się” – wyjaśnia ideę zbiorowego przejścia na chrześcijaństwo jeden z jego przybocznych). Gdy znajdował się w niebezpieczeństwie, lekko rozstał się z judaizmem i przyjął islam, a potem ochrzcił się wraz ze swoimi zwolennikami, chytrze wykorzystując wewnątrzkościelne rozgrywki i sugerując, jakie to niebywałe uznanie w oczach Watykanu zyska polski hierarcha, który by temu sprzyjał.
Przechodzi taką samą przemianę jak większość satrapów (tych mniejszych i większych), do których – delikatnie rzecz ujmując – podchodzimy z wielką rezerwą, jak choćby do założycieli Kościoła Scjentologicznego czy Sekty Moon. Mechanizm ich funkcjonowania jest podobny, jeśli nie wręcz identyczny. Powieść – to trzeba przyznać – traktuje Franka raczej obiektywnie, ale też wszystkie dotychczasowe wypowiedzi autorki i pierwsze recenzje wyrażają bezkrytyczny i trudny do zrozumienia zachwyt tym człowiekiem. A mamy tu przecież przede wszystkim opowieść o bezwzględności w traktowaniu ludzi: Frank na przykład kazał obić posła, którego misja zakończyła się fiaskiem i któremu urzędnicy tureckiego sułtana skonfiskowali pieniądze – a więc ich nie zdefraudował. Prorok bezwzględnie upokarza też przybyłe na jego dwór dziewczyny i zmusza je do publicznego obnażenia się. Rozdziela małżeństwa, łączy swoich wyznawców w pary według własnego uznania, ba, sprzyja temu, by jego córka została nałożnicą austriackiego cesarza. Wszystko dla korzyści albo chwilowej satysfakcji i poczucia władzy.
W którymś momencie pada nawet zdanie: „zawsze trzeba trzymać z silniejszymi”. Trudno uwierzyć w religijny idealizm i szukanie objawienia przez kogoś, kto kieruje się podobnymi zasadami. Zdrada i donos też są obecne w tej historii. Ma więc rację jedna z powieściowych postaci, wykrzykując w twarz Frankowi: „Z prześladowanego i z ofiary stałeś się tyranem (…) jak ci, przeciwko którym występowałeś. Na miejsce tamtego prawa, które odrzuciłeś, wprowadziłeś swoje własne, jeszcze głupsze. Jesteś żałosny, jak postać z komedii…”.
Jak widać, historia jest dramatyczna i pełna intrygujących epizodów, ale jej bohater nie zasługuje na hagiografię. Tokarczuk postanowiła być na tyle, na ile to możliwe, wierna faktom. I chyba to stało się fundamentem porażki jej powieści. Tokarczuk dała się tym faktom uwieść i nie zadbała o atrakcyjność narracji. Cała opowieść rozłazi się, gubi wśród szczegółów, mrowia postaci drugo- i trzeciorzędnych tak, jakby autorka nie panowała nad tym, co pisze, choć przecież pokazała już wiele razy, że panować potrafi. Tym razem jednak poddała się zebranemu materiałowi.
Kluczem do zrozumienia tego problemu może być zdanie z wywiadu, jakiego Tokarczuk udzieliła „Newsweekowi”: „Z wielką przyjemnością wracałam do tych starych wzorców, do pisania szeroką strugą, epicko”. A więc chciała po prostu napisać wielką powieść w dawnym stylu. Tyle że ta „szeroka struga” zalała ją, a planowana „epickość” – przygniotła. Materiał trzeba porządkować, zbędne wątki usuwać, z wyczuciem „skąpić miejsca dla detalu”, od czego się odżegnuje we wspomnianym wywiadzie. To, co sprawdzało się w XIX-wiecznej powieści, do zauroczenia którą przyznaje się Tokarczuk, nie sprawdza się – przeniesione w skali jeden do jednego – w powieści pisanej i czytanej w XXI wieku, który przyzwyczaił czytelników do innego tempa narracji, do opowieści bardziej zwartych i wyrazistych.
Mam względem tej powieści mieszane uczucia. Mój szacunek budzi determinacja autorki, praca jaką wykonała, ale też żal mi, że nie powstał z tego w pełni udany tekst, a zabrakło naprawdę niewiele. Ale i tak ta katastrofa – choć może to za mocne słowo – jest piękna.
Dobiegło końca jedno z najbardziej brawurowych przedsięwzięć w polskiej literaturze – w 2018 roku ukazała się szósta część eseistycznego, a właściwie powieściowego cyklu Jarosława Marka Rymkiewicza o Adamie Mickiewiczu. Rymkiewicz, emerytowany profesor Instytutu Badań Literackich, znawca literatury XIX wieku, sprawia wrażenie człowieka, który przeczytał wszystko, co jest do przeczytania na temat klasycyzmu i romantyzmu w polskiej literaturze. A że jest przy okazji świetnym poetą (Nagroda Nike) i prozaikiem, wypracował gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych własną, niepodrabialną, olśniewająco swobodną metodę pisania o literaturze, która – mówiąc krótko i w uproszczeniu – łączy jego „detektywistyczny” talent badawczy ze współczesnym spojrzeniem na literacką klasykę. Autor jest w takich tekstach stale obecny i uczestniczy wręcz w opisywanych zdarzeniach, a istotną (może nawet najistotniejszą) rolę odgrywa jego wyobraźnia, która uzupełnia luki w wiedzy, jaką dysponuje historia literatury.
To chyba klucz do pisarstwa Rymkiewicza: odwaga w posługiwaniu się wyobraźnią – nie fantazją, ale wyobraźnią, która buduje mosty nad przepaściami niewiedzy wynikającymi z fragmentaryczności materiału źródłowego i która w trakcie ich budowy opiera się na logice, zdrowym rozsądku i drobiazgach przeoczonych przez innych badaczy. Pierwsza stworzona w ten sposób opowieść, Aleksander Fredro jest w złym humorze (1977), zrobiła furorę i wzbudziła przewidywalne kontrowersje. Podobnie następna – Juliusz Słowacki pyta o godzinę (1982). No i dekadę później Rymkiewicz wystartował z cyklem o Mickiewiczu.
Na pierwszy rzut oka wyglądało na to – i nadal wygląda – że nawet najbardziej dociekliwy badacz nie ma już czego szukać w biografii Mickiewicza, bo jest to przecież biografia (i twórczość) najdokładniej przebadana przez historyków literatury. Oczywiście, zawsze może się okazać, że w jakimś przepastnym archiwum niespodziewanie zostanie odkryte coś, co jeśli nie rzuci nowego światła na życie i twórczość wieszcza, to domaluje jakiś kolor do jego portretu, rozwikła jakąś tajemnicę. Nawet drobną. Jest jednak tak, że nowa książka Rymkiewicza, pod intrygującym tytułem Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze, wydaje się już tylko wyszukiwaniem okruchów niedostrzeżonych przez akademickich badaczy literatury, jakby próbą odnalezienia zapomnianych kłosów na ściernisku opuszczonym przez żniwiarzy.
Resztki wieszcza
Ta książka to w większości zamyślenia Rymkiewicza nad sprawami, które na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie niepoważnych, na przykład nad tym, czy Mickiewicz zabawiał się w młodości chodzeniem na szczudłach, czy używał do zapalania fajki pojawiających się wtedy pierwszych zapałek (nazywanych chemicznymi), czy też trwał przy tradycyjnych krzesiwie i hubce, albo czy mógł jeździć na rowerze (nie, chyba że na jakimś jego drewnianym prototypie). Rymkiewicz chyba świetnie się bawił, zadając te pytania i próbując dodać coś do pomnikowego wizerunku Mickiewicza. Myślę choćby o zabawnej sprawie szlafroka. Otóż w roli szlafroków używał poeta znoszonych płaszczy, ale – jak podpowiada Rymkiewicz – ci, którzy widzieli go w domowym stroju, jakoś nie mogli zdobyć się na ujawnienie, że wieszcz narodowy – bo przecież Mickiewicz już za życia był nazywany „wieszczem” – nie nosił eleganckiego domowego okrycia. Uznawali więc, że dla potomnych będzie lepiej, jeśli będą mieli przed oczyma wieszcza w jakimś wykwintnym szlafroku, a nie w wyświechtanym płaszczu z postrzępionymi rękawami czy watoliną wychodzącą z rozłażących się szwów. Wieszcz musiał jednak mieć swój szyk.
Rymkiewicz ubolewa zresztą często nad lukami w opisie mickiewiczowskiej codzienności: bezskutecznie docieka na przykład, jakich kałamarzy używał wieszcz i skąd brał pióra, którymi pisał? Nie jest to może szczegół ważny dla literatury, jej wielkości, ale jednak istotny dla naszej wyobraźni, która chce stworzyć obraz poety przy pracy. Wniosek, jaki formułuje Rymkiewicz, jest rewelacyjnie prosty: dla ludzi tamtej epoki kałamarz albo źródło pochodzenia piór były kwestiami tak zwyczajnymi, że nikomu nie przyszło do głowy, że trzeba o nich pisać, że po dziesiątkach lat nawet takie banalne (z ich punktu widzenia) szczegóły mogą zaprzątać uwagę badacza. A jednak mogą, bo pod stukającymi w klawiaturę palcami utalentowanego pisarza-erudyty stać się mogą tematem intrygujących opowiastek.
Tak właśnie jest ta książka skonstruowana, i w zasadzie również wszystkie inne, które należą do cyklu. Pomnik Mickiewicza już postawiono, wielkość wieszcza zdaje się bezdyskusyjna i pewnie nikt nigdy nie podważy jego talentu i pozycji w naszej literaturze. Ale przecież ten pomnik opleciony jest niezliczonymi interpretacjami, przytłaczającą ilością spisanych wspomnień, całą masą badań historyków i literaturoznawców. Niekiedy te materiały kłócą się ze sobą, zaprzeczają sobie nawzajem… I Mickiewicza coraz słabiej spod tego wszystkiego widać. Rymkiewicz zabrał się więc za rozplątywanie splątanych opowieści; nie za pisanie dzieła literaturoznawczego, tylko odgarnianie tego, co nam Mickiewicza przysłania. Nie bez powodu pierwsza część jego cyklu nosi tytuł Żmut, który zresztą zdumiewa, zaskakuje czytelnika, bo mało kto może znać takie słowo. Rymkiewicz wyjaśnia, że „żmut to bezładnie poplątane włosy, sznurki, tasiemki. Można by ewentualnie, zamiast o żmucie, mówić o splocie, ale Walicki – autor XIX-wiecznej książki, na którego się powołuje – uważa, że splot może być również spleciony ładnie i porządnie. «Żmut zaś musi być koniecznie bezładnie zbity»”.
To nam wyjaśnia zasadę jego pisania o Mickiewiczu. A jakby nam było mało, dodaje jeszcze: „To, nad czym pracowałem przez kilka lat, jest właśnie takim żmutem. Tego żmutu nie udało mi się rozplątać – gdybym to zrobił, nie byłby już żmutem – więc książka, która z tego wynikła, także jest czymś w rodzaju żmutu. Ponieważ to, co splątane, pozostało splątane, można by powiedzieć, że poniosłem klęskę: autor, który zajmuje się historią, powinien bowiem – takie jest chyba powszechne przekonanie – uporządkować dany mu materiał. A przynajmniej wykazać chęć zaprowadzenia w nim jakiegoś porządku. Wydaje mi się to dyskusyjne. Żmut, z którym miałem do czynienia, został przeze mnie przedstawiony jako żmut, i nawet jeśli wynikło to z nieładu panującego w mojej głowie lub z tego, że nie dość się starałem, jest w tym coś, co mi odpowiada”. To wszystko prawda, ale Żmut – książka Żmut – ukazał się ponad trzydzieści lat temu, a jego kontynuacje zaświadczają, że Rymkiewiczowi ów nierozplątywany kłąb „włosów lub nici” nie dawał spokoju i wciąż starał się coś z niego wydobyć, coś w nim uporządkować, jednocześnie w paradoksalny sposób coś zaplątując, bo każdy wie, ile kłopotów sprawia rozplątywanie zaplątanego. Pisarz trafił do czegoś w rodzaju labiryntu, w centrum którego – jak mityczny Minotaur – znajduje się Mickiewicz. Zajął się badaniem tego labiryntu, wędrował po jego zakamarkach dziesiątki lat, w związku z czym jego przedsięwzięcie kojarzyć się może z Ulissesem Joyce’a.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.