Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Czy kłamliwy złodziej erotoman i biedna wieśniaczka mogą mieć ze sobą coś wspólnego? A pechowy marynarz i niezależna programistka? Może były żołnierz i wyniosła kobieta żyjąca plotkami?
Zbiór Opowieści spod dwóch księżyców to jedenaście historii przeprowadzających czytelnika przez stulecia historii fantastycznego, choć łudząco podobnego do naszego, świata. W oparach mroku i w obecności stworzeń ze słowiańskich legend bohaterowie mierzą się z ludzkimi słabościami. W każdej z historii poza grozą pierwotnych wierzeń i erotyzmem dzikiego pożądania znajdziemy lustrzane odbicie tego, co i w naszym życiu możemy dostrzec. Strach, zauroczenie, tęsknota, ból, radość, wielkie pragnienia czy zwykły pech mogą dotyczyć każdego z nas. Na całe szczęście tylko na kartach tej książki palce w ludzkim (i nieludzkim) losie macza diabeł Boruta i jego piekielne zastępy.
Ale czy na pewno tylko w książce?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Szanowni Czytelnicy!
Jakoś tak się składa, że w ogromnej większości książek z gatunku fantastyki śledzimy losy herosów, głównych bohaterów. Oczywiście nie zawsze są to bohaterowie z urodzenia, czasami poznajemy ich jako zwykłych ludzi (albo przedstawicieli innych gatunków), którzy w wyniku splotu wydarzeń, wyjątkowej przepowiedni czy zwykłego przypadku muszą ocalić świat w taki lub inny sposób. Choć z początku mogą nie wiedzieć, którą stroną trzyma się miecz, ale to na ich barkach spoczywa ta najważniejsza misja, stanowiąca główny cel całej fabuły. To właśnie ich losy obserwujemy przez większość powieści i to właśnie te postaci skupiają na sobie uwagę zarówno czytelników, jak i samego autora. Niewiele czasu poświęca się tym, którzy obok tych wiekopomnych wydarzeń żyją. Przecież samemu tworząc świat Czarnych Ziem i bohaterów powieści, zupełnie nie interesowałem się losami zwykłych ludzi. Tych, którzy nadal w pocie czoła pracowali, żeby wyżywić armię, a nawet zwykłych żołnierzy, których tysiące maszerowały przez cały kontynent. Czy Martin przejmował się losem mieszkańców okolic Winterfell? Czy obchodził go los każdego pojedynczego biedaka w Królewskiej Przystani? Czy Tolkien skupił się na tym, co działo się z pozostałymi mieszkańcami Hobbitonu, kiedy Frodo wyjechał? Nie wydaje mi się, a w zasadzie jestem przekonany, że tak nie było, bo to nie miało znaczenia dla fabuły. Gdyby jednak puścić wodzę fantazji i wyobrazić sobie, że te światy istnieją naprawdę, że kiedy Hex wyjechał na zachód, to kobiety, dzieci i starcy dalej żyli w swoich wioskach, pracowali i umierali. Biedacy w Królewskiej Przystani dalej zachodzili w głowę skąd wziąć jedzenie nawet wtedy, kiedy Daenerys uczyła swoje małe smoki ziać ogniem na zawołanie. Jestem też przekonany, że reszta hobbitów nie wahała się przed zjedzeniem drugiego śniadania tylko dlatego, że kilku z nich wyjechało wykonać najważniejszą misję w dziejach. Mam pewność, że wypełniające te światy społeczeństwa zachowywały się zupełnie tak, jak my. Kiedy tylko życie tych istot nie było zagrożone, to wstawali rano, jedli, pili, pracowali, bawili się, kochali. Zdaje mi się, że miłość, a wraz z nią pożądanie, nie ustępuje miejsca innym emocjom, nawet w światach zupełnie zmyślonych. Uważam, że bohaterowie światów fantastycznych nie stronią od uczuć, podobnie jak my i to właśnie nie tylko ci wielcy, ci królowie, wybrańcy, jeźdźcy smoków czy wiedźmini, ale także żołnierze uzbrojeni w wyszczerbiony krótki miecz po dziadku, kowale, chłopi, handlarki czy zielarki. Mogę się także założyć, że nie są im obce również cielesne doznania.
Szanowni Czytelnicy, chociaż żadna z historii, którą za chwilę przeczytasz, nie wydarzyła się naprawdę, to w wielu miejscach można się dopatrzyć lustrzanego odbicia tego, co znajdziemy w naszym świecie i w nas samych. Wystarczy lekko cofnąć się w pamięci i zadać sobie kilka pytań, by sprawdzić, czy z którymś bohaterem lub bohaterką współdzielimy wspomnienie. Zastanówcie się, czy zdarzyło Wam się kiedyś zaufać nieodpowiedniej osobie? A może emocje wzięły nad Wami górę i podjęta na gorąco decyzja wywołała nieprzyjemne konsekwencje? Ciekawość i eksperymenty nie skończyły się w planowany sposób? Źle ulokowane uczucia odbijały się czkawką przez lata? Spotkanie kogoś z pozoru nieistotnego zmieniło się w przeżycie odciskające piętno? Nie będę ukrywał, że wiele z tych historii inspirowane było tym, co mnie w życiu spotkało. Starałem się przenieść do tych opowiadań nie tylko mroczny świat pełen magii, demonów, przesądów i rytuałów, ewoluujących na przestrzeni stuleci, ale także emocje i uczucia, które przecież codziennie towarzyszą każdemu z nas. Nie spotkacie tutaj herosów, ale zwykłych, szarych obywateli tego nieprzyjaznego świata, którzy starają się żyć jak najlepiej.
Zapraszam Was zatem, Szanowni Czytelnicy, na podróż przez historię świata oświetlanego nocami przez dwa księżyce. Świata, w którym krasnoludy, elfy, rusałki, zmory, strzygi, syreny czy wampiry żyją pod jednym niebem z ludźmi. Świata mrocznego i wrogiego, który w pewnym momencie zaczyna się zmieniać i ludzkość, jak to ma w zwyczaju, zaczyna w brutalny sposób podporządkowywać sobie wszystko i wszystkich. Właśnie przez to, z pozoru spokojna koegzystencja, z czasem staje się niebezpieczna dla każdego z gatunków. Zasiądźcie zatem wygodnie i pozwólcie temu światu i jego historii wciągnąć Was w swój nurt. Bądźcie w gotowości na fale gorąca i sceny pełne pasji czy namiętności, ale przygotujcie się także na to, że nie każda opowieść kończy się dobrze. Jak to w życiu bywa.
Oddaję w Wasze ręce ten zbiór opowiadań z nadzieją, że poruszy w Was kilka strun. Niekiedy wywoła ciarki ze strachu, a innym razem na Waszych policzkach pojawią się rumieńce.
Gęsty, niemal nieprzenikniony las oświetlały od góry dwie okrągłe i jasne tarcze. Jedna z nich była większa i bardziej pomarańczowa. Ta mniejsza z kolei, skrzyła się srebrem, choć nieco przytłumionym. Pojedyncze, ciemne obłoki pojawiały się przed nimi i znikały. Niebotycznie wysokie drzewa o pniach grubych na tyle, że żaden mężczyzna nie był w stanie objąć ich w pojedynkę, pochylały się ze stromego brzegu ku spokojnie meandrującej przez gęstwinę rzece. Pasy mgły przewijały się między wierzchołkami najwyższych drzew, a ciszę nocy przerywały jedynie odgłosy pohukujących sów i szczekanie lisów. Na zboczu górującego ponad rzeką i lasem pasma górskiego, posadowił się zamek z jasnego kamienia, który niemal mienił się, odbijając księżycowe światło.
Twierdza ta była siedzibą króla miejscowych elfów, a także katownią i więzieniem. W jasnych murach zamku miały miejsce mroczne, mrożące krew w żyłach wydarzenia. Mimo jasnych murów zamku, ciągnęła się za nim mroczna sława. Więzienie słynęło z tego, że krzyki katowanych niosły się echem po okolicy jeszcze długo po ich śmierci. Żaden pojmany nie wrócił zza tych murów żywy, nawet jeśli trafił tam z powodu byle błahostki. Mieszkańcy nie zapuszczali się w okolice Białej Twierdzy. Za dnia bali się gniewu elfich strażników, a nocą przerażał ich las i opowieści o snujących się po nim zjawach zakatowanych osadzonych. Ci bardziej bojaźliwi twierdzili, że mgła, która często pojawiała się między wzgórzami, to właśnie ślad obecności czegoś mrocznego i straszliwego. Niektórzy powiadali, że to nawet nie są duchy, a pradawne stwory, które zamieszkiwały bory, rzeki i jaskinie. To właśnie do nich miała należeć noc. Biorąc pod uwagę mrok i duszną, mglistą atmosferę lasu, podwójną pełnię księżyców i bliskość twierdzy, wyjątkowo zaskakującym widokiem była niewielka, dwuosobowa łódka poruszająca się środkiem leniwie meandrującej, szerokiej rzeki Frunt. Powolny nurt przelewał się ospale, zupełnie jakby był lepki, kleisty. Znad zakoli unosiły się wilgotne opary, które wraz z delikatnym, ale mroźnym wietrzykiem przesuwały się nad całą szerokością koryta.
– Że też na wycieczkę z trefnym towarem musiałeś sobie wybrać taką noc – mruczał wiosłujący mężczyzna, o szerokich barkach z okrągłą, łysą głową, poznaczoną kilkoma różowymi bliznami. – Że też nie mogłeś tego zwinąć chociaż dzień później, a najlepiej w ogóle…
– A cóż ja mogłem, Drysie, poradzić, że akurat dziś królewski poborca przejeżdżał przez most na Rezie?
Drugi z mężczyzn był niższy, szczuplejszy, a na czarnej, kręconej czuprynie osadzała się mgła. Leżał rozparty na rufie i nie wykazywał nawet krztyny chęci do wiosłowania.
– To była taka okazja, że nie miałem czasu zaglądać w księżycowy kalendarz. Chyba ci nie mówiłem, jak to dokładnie wyglądało, co? No to ci powiem, bo jeszcze trochę drogi przed nami. Słuchaj! – Nie zwrócił uwagi na rybę, która skoczyła ponad taflę wody. – Siedziałem sobie w karczmie U Wieprza, nad kuflem tego jego mętnego piwa, bo na zewnątrz tak lało, że aż kości mokły. Siedziałem i przyglądałem się karczmarce biegającej z tacą. Przy okazji słuchałem, co mówiła ta szemrana zbieranina. Wiesz, że słuch mam dobry.
Pociągnął się za opuszek prawego ucha.
– Dotarło więc do mnie, jak dwóch sklepikarzy żaliło się, że poborca ma przyjechać i zedrzeć z nich ostatnie koszule. Karczmarkę znasz, ale od jej krągłości oderwała mnie myśl, że skoro przyjedzie do wioski, to i będzie z niej wyjeżdżał, ale już z pełną skrzynią. Z wioski tylko jedna droga prowadzi w kierunku twierdzy, więc poczekałem do wieczora i poszedłem nad rzekę. Nie brałem pochodni, żeby się nie zdradzić, a jak wychodziłem, to jeszcze było widno.
Nietoperz przeleciał niebezpiecznie blisko jego kudłatej czupryny.
– Siedziałem tam trochę i taka mgła zeszła, że oko wykol. Usłyszałem tylko stukot kopyt i skrzypienie wozu. Musiałem zaryzykować, że to poborca, bo kto by jeździł w taką mgłę. Sznur już wcześniej sobie rozciągnąłem między palami, to teraz go tylko naciągnąłem. Dalej to już szybko poszło. Poczułem szarpnięcie, koń zarżał, trochę huku i plusk. W tej cholernej mgle to nie wiedziałem, co mam robić. Chciałem nawet krzesiwem rozpalić jakieś liście, ale mokre się wszystko zrobiło – skrzywił się, jakby miał się zaraz rozpłakać. – Na słuch zszedłem na dół i po omacku w tym szlamie wymacałem poborcę. Łeb o kamień musiał rozwalić. Szukałem dalej i wreszcie natrafiłem na skrzynię. Przemoczony, ledwo dociągnąłem tę skrzynię do chaty i zatrzasnąłem drzwi za sobą, bo jakieś takie ciarki mi po karku biegały, a resztę historii już znasz.
Zamilkł na chwilę i oparł nogi o stojącą na środku łodzi brunatną, okutą żelazem skrzynię. Odchylił głowę i zanurzając palce w czarnej, rzecznej toni, przymknął oczy. Owinięte szmatami wiosła, niemal nie wydawały dźwięków, wchodząc w taflę. Mógłby się nawet zdrzemnąć w tej oblepiającej wszystko ciszy uzupełnianej przytłumionym szmerem wody i odgłosami nocnych zwierząt. Jego towarzysz nie dawał mu jednak spokoju.
– Miron – westchnął Drys – nie mogłeś chociaż przetrzymać tej skrzyni do jutra, schować gdzieś aż pełnia minie? Najlepiej po jednej monecie wynosić. No spójrz na te księżyce, przecież to aż się prosi o coś złego. W tych lasach przecież…
– Ah te twoje zabobony – prychnął, nie podnosząc głowy. – Płyniemy w środku nocy, środkiem rzeki, przez środek lasu. Mgła się podniosła, więc tym bardziej nikt nas nie zauważy. Nie ma tutaj patroli, bo nawet nie ma żadnych traktów w pobliżu. Już widzę, jak elfy biegają nocą po lesie, szukając przemytników nad rzeką. Zwłaszcza w pełnię! One przecież są jeszcze bardziej zabobonne od ciebie. Siedzą w tej swojej twierdzy, jedzą te swoje chlebki i katują tych, co ich tam zaciągnęli.
– Dobra, dobra. Przemytników by może nie szukali, ale kogoś, kto im gwizdnął całą skrzynię złota, to już mogą szukać nawet w noc dwóch pełni. – Łysy mężczyzna pracował wiosłami bez przerwy, dysząc i sapiąc. – Poza tym każdy wie, że w tym lesie nocą nie jest bezpiecznie. I to nie są żadne zabobony!
– Ach tam. – Uśmiechnął się Miron. – Co tutaj może być niebezpiecznego? Te duchy, co niby między drzewami chodzą? Przestań. Przecież to jest prosta sprawa. Popłyniemy do Meodina, on nam za to elfie złoto da swoje krasnoludzkie szafiry, a potem te wymienimy w kilku różnych punktach w okolicy na całkiem zwyczajne złote monety wybijane w naszych mennicach. To jest sprawa nie do wykrycia. Tak, jak mój romans z tą córką kowala.
– Przypominam, że ten kowal wypalił ci na rzyci…
– Ach, Demera… – westchnął, zupełnie ignorując słowa towarzysza. – Co to była za dziewczyna. Trochę za wysoka i za bardzo męska w budowie, ale nadrabiała to ruchliwością. Ty wiesz, że ona potrafiła wygiąć się tak, że dotykała głową tyłka?! A tyłek miała… no… jak elfka, co najmniej!
– Ciszej bądź! – syknął Drys, nie odrywając się od wioseł.
– Dobra, dobra. – Zbył go gestem. – A tak swoją drogą to ciekawe jakby to było z elfką. Kobiet miałem mnóstwo, ale tylko ludzkich, a myślę, że dałbym radę i takiej elfce. Co z tego, że wyższa? Jakby mnie oplotła tymi długimi nogami, to na pewno by nie pożałowała. Jakie one muszą mieć ciała… Gładka skóra, jaśniutka taka, piersi nieduże, fakt, ale na pewno bardzo wrażliwe. Pamiętam jedną taką, to była chyba zielarka. Ona miała tak wrażliwe piersi, że wystarczyło gdzieś tam niby przypadkiem dotknąć i już miękła.
– Jak się nie zamkniesz, to z elfami będziesz miał do czynienia całkiem szybko, a ja razem z tobą – burczał wioślarz. – W pełnię dwóch księżyców, na środku wody rozprawia o dziewkach… Przecież to zaraz się źle skończy. To się musi źle skończyć, nie ma innego wyjścia…
– A ty dalej te swoje zabobony – zarechotał Miron. – Od kiedy elfy postawiły tutaj zamek, to się zrobił porządek. Teraz, jak ktoś w las wejdzie i nie wyjdzie, to wiadomo, że go w twierdzy zamknęli. Nie wciągnęła go baba wodna, tylko trafił do katowni. Las jest niebezpieczny, phi – Miron przegonił latającego mu przed nosem komara. – Bajki dla dzieci, a taki olbrzym w to wierzy. A właśnie! Olbrzymki! To musi być dopiero przeżycie. Sutka na pewno w usta nie weźmiesz. Między piersiami można się położyć, a żeby w taką wejść? To przecież już trzeba mieć solidny konar. No ja mam, wiadomo, ale nie każdy dałby radę zrobić tak, żeby coś poczuła. A przecież były takie przypadki, że olbrzymki z ludźmi w ciąże zachodziły. Słyszałem o tym parę razy i to w różnych karczmach. Potem się rodziły takie wielkie chłopiska, co drzewa rękami wyrywali. Takiego dzieciaka to bym mógł mieć, ale byśmy wtedy …
– Może byś powiosłował – przerwał mu Drys, poczerwieniawszy ze zmęczenia. – Szybciej znajdziemy się u krasnoluda, to szybciej będzie po sprawie.
– Krasnoludki? – zamyślił się. – To byłoby chyba trochę ohydne. W końcu one wyglądają tak jak krasnoludy. Nawet brody mają. Grube, niskie, z zarostem… Pod ziemią żyją, to pewnie też śmierdzą jak krasnoludy, ale głowę dam, że nadrabiają zdolnościami. Muszą, bo jak inaczej by się rozmnażali, a z tego, co wiem, to trochę ich się ostatnio namnożyło tu w okolicy. Jak tak się lepiej zastanowić, to mógłbym kiedyś spróbować z krasnoludką…
– Zamknij się wreszcie – warknął Drys i rozejrzał się zlękniony po wybrzeżu, które niknęło już w białych pasach mgły. – Nie chcę spotkać tutaj demonów, przez to, że tobie się morda nie zamyka.
– Takie sukkuby! – Aż poprawił spodnie w kroku. – Przecież to są demony, które specjalizują się cielesnych przyjemnościach. Widziałem kiedyś szkic sukkuba w jednej księdze. Felczer mi pokazał. No powiem ci, że artysta się postarał. Piersi pełne, biodra akuratne, wcięcie w talii i, wyobraź sobie, żadnego włoska! Mógłbym mieszać językiem między nogami takiego demona i nie musiałbym potem pluć włosiem jak jakiś kot.
– Dopływamy – mruknął, wzdrygając się na dźwięk plusku tuż obok ich łodzi.
Miron jednak nie zwrócił uwagi na reakcję kolegi i dalej rozprawiał o tym, jak dobrze musi być w łożu z demonem, który stworzony jest po to, by zamęczyć pieszczotami na śmierć. Drys tymczasem przybił do brzegu, wysiadł z łodzi i zaczął mocować linę do złamanego drzewa pozostawionego tam celowo dla klientów krasnoluda Meodina. Jedynego pasera, który miał swoją dziuplę tuż pod nosem elfów. Tłumaczył to tym, że oni szukają po wierzchu, jak to elfy, a on jest schowany w ziemi i nigdy go nie wyciągną. Zaśmiewał się przy tym rubasznie, jako że nie znosił elfów, a granie im na nosie sprawiało mu ogromną frajdę. Celowo zostawił nawet wskazówki jak do niego dotrzeć, tym bardziej naśmiewając się z głupoty swoich największych wrogów, bo droga była wyjątkowo prosta. Od połamanego drzewa biegła ścieżka zaznaczona subtelnymi cięciami na pniach drzew. Prowadziła przez las wprost do zamaskowanego wejścia do systemu jaskiń, będących królestwem Meodina. Ci, którzy znali trasę, wiedzieli, gdzie jest to wejście, ale rzeczywiście ktoś niewtajemniczony mógłby minąć je sto razy, a nawet potknąć się o nie i nie wpaść na to, że po drugiej stronie jest dziupla krasnoluda.
Drys mocował się z liną, czując, jak koszula klei mu się do ciała. Lepka, gęsta mgła mieszała się z jego potem, mocząc ubranie. Włoski na karku uniosły mu się, a wokół zapanowała niespotykana cisza. Miron zamilkł, co nie było do niego podobne, zwłaszcza kiedy już się rozkręcił i rozprawiał o dziewkach. Żadne zwierzę nie odważyło się odezwać, nawet owady ucichły. Tylko przedziwne pluskanie docierało do jego uszu. Instynkt podpowiadał mu, żeby uciekać przed siebie i nawet się nie odwracać. Czuł, jak serce mu przyspiesza, jak dłonie drżą, próbując zaplątać linę. Rzucił to wreszcie i obrócił się w stronę łodzi. Zamarł, a po krzyżu przebiegł mu lodowaty dreszcz. Oddech ugrzązł mu w płucach, blokowany przez wielką kulę przerażenia rosnącą w gardle. Jego towarzysz wciskał się w burtę blady niczym śnieg, dygocząc z przerażenia. Na dziobie, owiana mglistym woalem, siedziała rusałka, a przynajmniej tak się Drysowi zdawało. Miała lekko zielonkawą skórę, lśniącą w blasku księżyca, a z sięgających do ramion włosów wystawało kilka drobnych listków jakiejś wodnej rośliny. Ubrana była tylko w cieniutką, niemal przezroczystą sukienkę. Wpatrywała się w Mirona, a z kolei ten błagalny wzrok wbijał w Drysa. Wyjątkowo przesądny szmugler nie miał jednak zamiaru narażać swojego życia. Owszem, pracowali razem i to dość często, ale przyjaźnią by tego nie nazwał. W dodatku niewiele rzeczy cenił bardziej niż własne życie. Wycofał się więc najostrożniej, jak potrafił i zniknął w zaroślach, czując, że tam będzie bezpieczniej. Wiedział, że Miron także by go zostawił w takiej sytuacji, więc nie wahał się nawet przez jedno uderzenie serca. Wiedział też, że jeśli rusałka się zezłości, to żaden z nich nie wyjdzie z tego cało.
– Twój towarzysz jest od ciebie dużo mądrzejszy – odezwała się niezwykle dźwięcznym, świdrującym głosem słysząc za sobą ciężkie kroki uciekającego w las Drysa. – On wie, że nie wolno denerwować mieszkańców lasu, zwłaszcza podczas pełni dwóch księżyców. On wie, że nocami to my panujemy nad lasem.
– Ale… ale…
– Ale nie musisz nic mówić, ja znam twoje myśli, Mironie. – Przesunęła się trochę bliżej, a złodziej drżał jak osika. – Tyle setek lat żyjemy tuż obok siebie, w jednym świecie. Nie pokazujemy się, prawda, ale sam widziałeś cienie, widziałeś mgły, słyszałeś szepty nocami, ale wolałeś się z tego naśmiewać. Wmawiałeś innym, że to zwykłe bajki, a tu proszę. Jestem! Jestem przed tobą nie jako cień widziany kątem oka, przemykający między drzewami, nie jako plusk czarnej toni, ale w pełnej postaci. Wiem, o czym myślisz. Słyszałam też, o czym mówiłeś i postanowiłam dać ci szansę. Możesz zrealizować swoją fantazję, rozkosz, o jakiej nawet nie śniłeś.
– Ja… nie…
– Cicho już. – Była bardzo blisko. – Już wystarczająco opowiedziałeś, czas na czyny.
Sunąc po pokładzie, prawie położyła się na nim. Ich nosy niemal się stykały. Miron zdrętwiał ze strachu, za to smukłe i zielonkawe ciało rusałki zdawało się cały czas ruszać, pulsować. Wiła się w znanym tylko sobie rytmie i ocierała się o przerażonego złodzieja. Jej prawa dłoń przesuwała się po nogawce spodni Mirona. Minęła kolano, przeszła przez udo i otarła się o jego męskość. Pisnął, ale szybko uciszyła go namiętnym pocałunkiem. Po jednym wdechu mógł powiedzieć, że pachniała jak sitowie o wschodzie słońca. Po drugim zaś stwierdził, że był to raczej odór gnijących w bajorze zwłok. Nie zdążył się nad tym zastanowić, bo jej usta, niesamowicie wilgotne i pełne, odebrały mu oddech w pocałunku. Nie pozwoliła mu choćby na chwilę wytchnienia, dając się ponieść emocjom. Wplotła palce w jego kręte włosy, nie odrywając ust i tak nagle, jak do niego dopadła, tak zakończyła pocałunek, by usiąść na nim okrakiem. Zabrała się za rozwiązywanie supełków koszuli, ale rusałka nie grzeszyła cierpliwością i po pierwszych trzech supłach zerwała z niego ubranie. Widząc jego odsłonięte ciało, wyszczerzyła wąskie, przypominające szpilki zęby. Ten mrożący krew w żyłach uśmiech nie zniknął jej z twarzy, kiedy przesuwała długimi i ostrymi paznokciami po jego torsie, zostawiając cieniutkie czerwone ścieżki. Jeden z pazurów zahaczył o sutek, a jęk wydobywający się z ust Mirona łączył w sobie ból i rozkosz. Jego dłonie cały czas ściskały deski burt i niemal dało się usłyszeć, jak drewno trzaska pod wpływem panicznego uścisku. Rusałka zwróciła na to uwagę i zupełnie bez wysiłku oderwała ręce mężczyzny od desek, by ułożyć je na swoich piersiach. Ocierała się o niego w rytmie, który sama nadawała. Niesamowita rozkosz w połączeniu z panicznym lękiem przed tą legendarną istotą powodowały, że zbliżał się do granicy wytrzymałości, a jego ciało zachowywało się jak nigdy wcześniej. Dyszał i jęczał coraz głośniej, chociaż całą siłą woli chciał to zatrzymać, odepchnąć ją i uciec, choćby wpław. Z kolei rusałka zdawała się trwać w transie i zupełnie nie zwracała uwagi na Mirona. Wypuściła nagle jego dłonie i uniosła biodra. Błyskawicznie rozcięła paznokciem sznurki trzymające skórzane spodnie i zsunęła je do połowy, odsłaniając blade uda i nabrzmiałą męskość. Po chwili opuściła biodra, powoli wsuwając ją w siebie, a Miron zachłysnął się własnym oddechem. Zrobiło mu się ciemno przed oczami i poczuł, że za chwilę zemdleje. Rzeczna poczwara chwyciła go za poły rozerwanej koszuli i położyła na dnie łodzi z taką łatwością, jakby był szmacianą lalką. Poruszała biodrami coraz szybciej i szybciej, a fale wzbudzane jej ruchami rozchodziły się po rzece z taką częstotliwością, z jaką Miron wydawał z siebie kolejne jęki. Z przerażeniem dostrzegał w jej oczach furię, a momentami rysy tej przepięknej twarzy zmieniały się w rysy przerażającego stworzenia o długich, ostrych zębiskach. Ten widok nie pomógł mu jednak opanować podniecenia. Biodra rusałki spadały na niego z coraz większą zaciekłością. Wreszcie nie wytrzymał, znieruchomiał, a jego ciało wygięło się w łuk. Demon wodny zatrzymał się na chwilę, przylegając do niego jeszcze mocniej. Ze spokojem nieadekwatnym do tego, co się przed chwilą wydarzyło, patrzyła uważnie w nieprzytomne oczy Mirona i znów przejechała pazurami po skórze, tworząc krwawiące rany od szyi aż po pępek. Nie schodząc z niego, zlizała krople krwi spływające z jego klatki piersiowej, by po chwili znów rozpocząć swój zmysłowy taniec. Początkowo jej biodra z wolna poruszały się wprzód i w tył, by zaraz znacząco przyspieszyć, aż drgawki rozkoszy ponownie wstrząsały ciałem złodzieja. To jednak wciąż jej nie uspokoiło. Położyła się na nim, dociskając piersi do krwawiącego torsu.
– Ruszaj się, bo zginiesz – wyszeptała do ucha głosem tak przeszywającym, że nie mógł zignorować tego rozkazu.
Podciągnął nogi, zaparł się o ławkę i zaczął podnosić i opuszczać swoje biodra. Poganiała go z każdym kolejnym oddechem, a on praktycznie bezwiednie wykonywał kolejne rozkazy, nie mając pewności czy rusałka wypowiada je na głos, czy może słyszy je jedynie w swojej głowie. Krew płynąca po jego szyi wywoływała dreszcze. Wyczuwał język demona wyłapujący każdą, najdrobniejszą nawet kropelkę szkarłatnego płynu. Kiedy zdawało mu się, że stwór zbiera się do ostatecznego ataku i wkrótce zatopi swoje zębiska w jego szyi, ona po prostu przesunęła się nieco, żeby móc sięgnąć językiem dalej. Westchnął z rozkoszy, kiedy musnęła płatek ucha. To właśnie ten delikatny gest sprawił, że po jego pulsujących jądrach po raz kolejny popłynęły połączone soki ich ciał. Zaraz po tym, jak znów wpadł w konwulsję, wybuchając w jej wilgotnym wnętrzu, stracił przytomność. Ocknął się, gdy zaczynało świtać, a nad wodą nie było widać już choćby śladu mgły. Z ogromnym trudem otworzył oczy. Na to, żeby chociaż ruszyć głową sił mu już nie wystarczyło. Zauważył jednak, że rusałka nadal znajdowała się w łodzi. Siedząc na ławce, wystawiała twarz ku niebu, korzystając z pierwszych promieni porannego słońca.
– Już myślałam, że tego nie przeżyłeś, a nie taki był plan – odezwała się, wyczuwając jego wzrok na swojej zielonkawej, mieniącej się w słońcu skórze. – Nie chciałam cię zabić, ale słuchałam tych twoich przechwałek i nie mogłam się powstrzymać przed tym, żeby cię jakoś ukarać, utrzeć ci nosa.
Jej cera skrzyła się w porannych promieniach niczym pokryte rosą wrzosowiska, porastające polany pomiędzy bagnami. Nie patrzyła nawet w jego stronę. Lekko zmrużone powieki otwierały się szerzej tylko, gdy w pobliżu pojawiały się jakieś nadwodne ptaki, które polowały, na wybudzone ze snu owady. Przyglądała się ich tańcowi nad spokojnie płynącą rzeką. Ciemne, niewielkie ptaszki z czerwonymi główkami kołowały nieopodal łodzi i jeden po drugim obniżały lot, by wyciągnąć płynącego robaka.
– Nienawidzę takich ludzi – kontynuowała. – Z początku chciałam cię wciągnąć do wody, podtopić, może zostawić gdzieś w szuwarach, żeby raki mogły cię podszczypać albo utopce trochę ogryźć kości, ale… Jesteś na swój sposób uroczy w tej udawanej pewności siebie. Masz też wyjątkowo bujną wyobraźnię i myślę, że szkoda jej marnować na planowanie napadów, Mironie. Chyba lepiej byłoby, gdybyś został… na przykład bardem. Tak, to chyba niezły pomysł. Twoje pieśni mogłyby zyskać popularność. No i wreszcie masz też coś, o czym mógłbyś opowiedzieć, a co przeżyłeś naprawdę…
– Przeżyłeś pierwszy raz z rusałką, niewielu żywych może się tym pochwalić – ciągnęła, mrużąc połyskujące lazurem oczy. – Tę noc możesz potraktować jako kapitał. Naprawdę rozważ bycie bardem. To mogłoby też rozwiązać twoje kłopoty z kobietami – zachichotała niespodziewanie. – Wiem, że ludzkie kobiety uwielbiają bardów i bardzo łatwo im ulegają, więc gdybyś trochę poćwiczył, stał się bardziej szarmancki, śpiewał ballady o miłości, to myślę, że już więcej nie musiałbyś zmyślać historii o córkach kowala.
– Skąd…
– Mówiłam, że znam twoje myśli – przerwała mu, śmiejąc się głośno. – To nie kowal wypalił ci znak na tyłku za zbałamucenie córki, ale sam po pijanemu usiadłeś na rozgrzanym ruszcie. Naprawdę masz wyobraźnię! Na mnie już pora, Mironie. Niedługo elfy wyruszą na patrol, zatem tobie też radzę płynąć w swoim kierunku. Może jeszcze kiedyś się spotkamy.
Wskoczyła do wody i zniknęła, zostawiając skrajnie wyczerpanego Mirona. Słabe fale bujały łódkę w jednostajnym rytmie, a on zasnął ponownie z błogim uśmiechem na twarzy, zupełnie zapominając o istnieniu elfów.
Tymczasem ścieżką niedaleko maszerował mężczyzna ubrany w połatany, brudny płaszcz, z czapką przekrzywioną na bakier, jakby nie do końca pasowała na jego głowę. Podpierał się sękatym kosturem i starając się nie kuśtykać, przemierzał drogę z pękatym worem na plecach. Chociaż jego strój wyglądał na stary i znoszony, to w oczach i twarzy widać było coś szlacheckiego. Czarny, równo przystrzyżony wąs aż błyszczał w promieniach porannego słońca. Nagle drogę zastąpiło mu dwóch smukłych, wysokich jeźdźców w lekkich, mieniących się srebrem i złotem pancerzach. Długie włosy wypływały spod ich hełmów.
– A gdzież to się zapędziłeś, wieśniaku? – mruknął, z wyraźnym elfim akcentem, jeden z nich.
– I co tam niesiesz w worze? – dorzucił drugi.
– Ach, panowie. – Skłonił się nisko, błyskawicznie zamiatając czapką i zatykając ją na głowie ponownie. – Wielcem rad, że was spotkałem, bo o ile ja w worze niosę tylko mech do utykania chałupy, to tam, zaraz przy brzegu, na łódce śpi jegomość. To, że śpi, to pół biedy, ale jeszcze w łodzi tej, pod ławą, jakowaś skrzynia jest schowana i to taka okuta, nijak do łodzi i do niego nie pasuje.
– Gdzie dokładnie? – Strażnicy spięli się jeszcze bardziej.
– Tam. – Wskazał kosturem za siebie. – Tam, tuż przy meandrze, obok takiego pnia. Łódka się buja na wodzie, a on śpi w najlepsze.
– Bywaj – rzucił jeden z nich, poganiając kolegę i pomknęli ścieżką we wskazanym kierunku.
Wieśniak popatrzył za nimi z błyskiem w oku, zakręcił wąsa, poprawił worek na plecach, w którym zabrzęczało coś, co nie brzmiało jak mech, i rozpościerając wokół siebie jakiś niespotykany mrok, ruszył w dalszą drogę.
Wzgórza położone nad rzeką Hrans stanowiły doskonałe miejsce do ulokowania miasta. Szeroka i dość wartko płynąca rzeka osłaniała je z jednej strony, a strażnicy z ich szczytów widzieli z daleka ewentualne zagrożenie. Właśnie dlatego założyciele miasta Gronen zdecydowali się na tę lokalizację. Mając w głowach perspektywę rozwoju, musieli zadbać także o bezpieczeństwo mieszkańców, a dość strome zbocza i rzeka stanowiły odpowiednią ochronę na wypadek jakiegokolwiek najazdu. Nie bali się wojen, chociaż utrzymywali niewielką armię. W dodatku większość działań wojennych omijała ich region. Konflikty wewnętrzne także nie targały tejże społeczności, a to umożliwiało harmonijny rozwój. Na tę harmonię składały się trzy nacje, które ściśle ze sobą współpracowały. Ludzie uprawiali rolnictwo na polach za rzeką, handlując też płodami ziemi. Krasnoludy były doskonałymi rzemieślnikami i budowniczymi. To właśnie dzięki ich umiejętnościom miasto rosło prężnie i stale, stając się jedną z najlepiej rozwiniętych metropolii. Z kolei dostojne i smukłe elfy trudniły się rękodziełem, wykorzystując wydobyte przez krasnoludy metale i kamienie szlachetne. Wytworzone przez nie ozdoby sprawiły, że miasto wkrótce zasłynęło w całym świecie. Te jubilerskie popisy przyciągały rozmaitych handlarzy, a ci z kolei później sprzedawali ten towar poza granicami miasta, jeszcze bardziej je rozsławiając. To znów napędzało rozwój karczm, w których zamieszkiwali kupcy i przyciągani ich opowieściami podróżnicy.
Doprowadzenie miasta do obecnej chwały trwało długo, a jeszcze dłużej zdobycie szacunku i reputacji w świecie, ale doskonale zarządzane Gronen rozkwitło wreszcie w pełni i stało się perłą w koronie królestwa, a jego białe i wysokie zabudowania, pokryte złotymi ornamentami, imponująco prezentowały się wśród malowniczych, zalesionych wzgórz. Górując nad mieniącą się w promieniach słońca rzeką, wijącą się między polami i łąkami, stanowiło główny cel podróżników maszerujących przez te okolice.
Ze względu na swoje bogactwo i niepodważalną pozycję, Gronen było w pewnym stopniu niezależne od korony. Przejawiało się to choćby w tym, że król nie umieścił w nim swojego namiestnika, pozwalając, by miastem rządziła rada składająca się z czterech członków. Każda rasa miała w niej swojego przedstawiciela, zawsze co najmniej jednego. Czwarte miejsce przechodziło cyklicznie, co pięć lat, w ręce jednej z ras. Osoba otrzymująca to stanowisko piastowała urząd przewodniczącego, będącego w zasadzie tytułem wyłącznie honorowym i reprezentacyjnym, gdyż rajcy byli sobie równi w prawach i obowiązkach. Dzięki takiemu rozwiązaniu rządzono nad wyraz sprawiedliwie, bo mimo delikatnej przewagi w radzie i tak należało porozumieć się przynajmniej z jedną z ras. W dodatku nikt nie chciał wyrządzić krzywdy innej, bo wiedział, że za kilka lat siła może się zmienić, a każda podłość mogła wyjątkowo szybko wrócić.
Doskonałym dowodem na właściwe zarządzanie miastem, było to, że zwykli mieszkańcy najczęściej nawet nie wiedzieli, kto w radzie zasiada. Pracowali i żyli bez większych przeszkód, zupełnie nie interesując się działalnością radnych. Niestety ta sielanka nie trwała wiecznie. W pewnym momencie w królestwie pojawiła się sekta. Z początku jej wysłannicy krążyli od miasta do miasta i opowiadali o tym, że jedyna prawdziwa władza może pochodzić tylko od bóstwa i nie może jej sobie uzurpować zwykły człowiek, który po prostu urodził się w bogatej rodzinie. Nikt się specjalnie nimi nie przejmował, zwłaszcza w Gronen, do którego nawet żaden z wysłanników nie dotarł. Do mieszkańców dochodziły pogłoski o tym, że namawiają do wstępowania w swoje szeregi wyłącznie ludzi, że na pozostałe rasy patrzą z góry, że ich bóstwo jest straszliwe i okrutne, a nawet, że przejęli już kilka mniejszych miast. Zajęty próbami przedłużenia rodu władca, zupełnie zbagatelizował tę grupę fanatyków. Bardzo się zdziwił, kiedy w ciągu roku podnieśli przeciwko niemu bunt. Konflikt rozhulał się niczym pożar lasu w trakcie suszy. Członkowie sekty brutalnie rozprawiali się ze wszystkimi zwolennikami starego porządku. W imię swojego bóstwa zbierali krwawe żniwo, zaciskając pierścień wokół stolicy. Na całe szczęście pożoga nie dotarła w okolice Gronen. Najcięższe walki ominęły okoliczne tereny, a samo miasto, dzięki doskonałemu zaopatrzeniu nie musiało martwić się nawet o brak dostaw spowodowany zniszczonymi szlakami handlowymi. Zamknęli bramę, nie wpuszczając obcych i zachowali całkowitą neutralność w tym konflikcie. Rosnąca w straszliwym tempie rzesza wyznawców tej nowej sekty zniszczyła armię królestwa i rozpościerała swój cień nad całym krajem. Wyciągnęła też łapy w stronę Gronen.
Dlatego niedługo po zakończeniu wojny w bramach miasta pojawił się wysłannik nowej władzy w towarzystwie tysiąca zbrojnych, zakutych w pełne płytowe zbroje. Zaskoczona takim widokiem, nieliczna straż wpuściła to wojsko bez chwili zastanowienia, a oni pomaszerowali szerokim traktem wprost na główny plac, wzbudzając ogromne zamieszanie i konsternację wśród mieszkańców. Ludzie, elfy i krasnoludy przystawali w pogoni za swoimi sprawami, by przyjrzeć się tej niecodziennej, mrożącej krew w żyłach sytuacji. Mężczyzna ubrany w czarno-złotą liberię, z naszytym na niej złowieszczo wyglądającym symbolem nieznanego im bóstwa, dostojnie i powoli wkroczył na marmurowy mur okalający fontannę, zajmującą środek placu. Zsunął czarny kaptur z głowy i rozwinął zwój opatrzony pieczęcią z czarnego wosku. Człowiek ten nie był zbyt wysoki; nie grzeszył także posturą, ale kiedy tylko zaczął czytać, jego donośny, jednostajny głos poniósł się po zakamarkach wokół placu.
– W imieniu Jedynego – kapłan rozpoczął odczyt – losem ludzi kierującego, Boga Czarnego, krainę tę władaniem obejmującego, wzywam człowieka każdego, do zawierzenia Jemu, słuchania Jego, adorowania Jego, oddania Jemu. Wola Czarnoboga niech będzie waszą wolą. Wolą przekazywaną przez natchnionych braci. Żadne ludzkie istoty nie są godne sprawować władzy nad Jego ludem. Robi to sam, sprowadzając wizje. Nie ma on litości dla człowieka, który z innymi rasami niż ludzka w konszachty wchodzi. Zakazuje tego i niemiłe to jest Jego Czarnemu Sercu. Ukarany zostanie każdy, kto Jego woli się sprzeciwi. Nieludzie zostaną wysiedleni pod mury, bo niemiłe jest Jemu oglądanie ich. Majątki ich na Jego chwałę zostaną oddane, a wychodzić spod murów będą, tylko by pracować ku Jego chwale. Tylko pracą zasłużą na korzystanie z Jego dobrodziejstw. Każdy sprzeciw wobec Czarnoboga lub Jego wyznawców będzie karany śmiercią, albowiem żyć takiemu się nie godzi. Wolą Czarnoboga jest, by wyznawcy Jego zakładali rodziny tylko w swoim gronie, dlatego wszystkie związki z nieludźmi są nieważne i Jemu niemiłe. Każdy, kto woli Jego się sprzeciwi zostanie ukarany śmiercią. Ktokolwiek wspomoże sługi Czarnoboga w wyszukiwaniu, zyska w Jego oczach, a miłość i szacunek Czarnoboga to najwspanialsze dary w życiu doczesnym i przyszłym.
Wraz z ostatnimi słowami wypowiedzianymi przez kapłana nowej wiary, na placu wybuchła panika. Oddział zbrojnych błyskawicznie pojawił się na miejscu i odciął możliwość ucieczki, zamykając wszystkie bramy miejskie. Zdezorientowani mieszkańcy miasta próbowali znaleźć drogę ucieczki z pułapki. Część biegała w popłochu, niektórzy lamentowali, inni wygrażali kapłanowi i jego armii, a część po prostu stała otępiała. Nie rozumieli, co się stało i dlaczego nagle wszyscy, żyjący wspólnie, w zgodzie, zostają podzieleni i to właśnie ludzie będą uprzywilejowani. W Gronen każdy mógł wyznawać jakie bóstwo chciał, a żadna religia nigdy nie wtrącała się we władanie.
Dezorientacja mieszkańców szybko przerodziła się w agresję. Panująca przez setki lat harmonia runęła w mgnieniu oka. Wystarczyła chwila i jedna iskra, by kłótnie, sprzeczki, a nawet bójki wywiązały się między ludźmi i resztą. Ci ludzie, którzy byli zazdrośni o powodzenie w interesach krasnoludów czy elfów, mieli teraz używane. Śmiali się im w twarz i popychali w stronę kultystów, chwaląc Czarnoboga, chociaż jeszcze przed chwilą zgodnie żyli w jednym mieście. Liczba ludności w Gronen stanowczo przewyższała liczebność oddziału, ale kultyści zadziwiająco dobrze radzili sobie z zaprowadzeniem porządku. Część pilnowała czterech bram, nie schodząc nawet z koni, a reszta rozpoczęła łapankę. Nie potrzebowali do tego mieczy, wystarczyły im długie rózgi pokryte skórą, którymi niemiłosiernie okładali nieludzi. Nim słońce zdążyło przejść z jednej strony wzgórza na drugą, wyłapali już wszystkich znajdujących się na placu i w pobliskich uliczkach. Wypędzili także tych, którzy schowali się w domach. Zagnali ich na środek i otoczyli, a następnie do miasta wjechała kolejna grupa uzbrojonych konnych. Tym razem tylko setka, ale na końcu orszaku przesuwała się bogato zdobiona karoca, zaprzęgnięta w cztery kare konie.
Gdy orszak się zatrzymał, z wnętrza pojazdu wysiadł wysoki czarnowłosy mężczyzna w średnim wieku. Jego zaciętą twarz zdobiła broda, przez którą przechodził pas siwizny. Zaraz za nim po schodkach na bruk zeszła kobieta z dzieckiem na rękach. Mężczyzna miał twardy wzrok, a jego ubiór świadczył o wysokiej pozycji. Długi, czarny płaszcz przeszywany złotą nicią sięgał do ziemi, a spod jednej poły wystawała mieniąca się w słońcu głowica miecza. Podszedł bliżej zgromadzonych na placu nieludzi, ale zwrócił się do stojących w pobliżu wolnych mieszkańców miasta.
– Nazywam się Madern Mitrin – rzekł grubym, tubalnym, nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Od dziś, zgodnie z Jego wolą, jestem najwyższym kapłanem Czarnoboga w tym wspaniałym mieście. Widzę strapienie na waszych twarzach, wierni, ale niepotrzebnie. Wkrótce wszystko wróci do normy. A to – niedbałym gestem wskazał stłoczonych między wyznawcami nieludzi – tylko drobna niedogodność w wielkim planie naszego Pana. Na razie, proszę by ci, którzy mieszkają w północno-wschodnim krańcu miasta, przenieśli się do domostw zwolnionych przez nieludzi w innych rejonach. To właśnie tam będzie dla nich stworzona enklawa. Wyznawcy dopilnują, by warunki waszego bytowania nie pogorszyły się nadmiernie w trakcie tej przymusowej przeprowadzki. Mam jednak nadzieję, że nie będziecie mieli powodów do narzekania. Czarnobóg zadbał o to, by jego dzieci miały w życiu jak najlepiej. Wyznawcy pokierują zarówno przeprowadzką, jak i budową enklawy, więc dla wspólnego dobra i by jak najszybciej miasto wróciło do normalności, proszę nie sprawiać kłopotów, wykonywać polecenia i współpracować. Wszystkim nam to wyjdzie na dobre. Tymczasem…
– Co tutaj się dzieje?! – Z wysokich schodów zbiegał grubawy i łysawy człowiek, zapinający jeszcze pas płaszcza.
– Ach – westchnął Mitrin. – Pan to zapewne Grunf Geleren. Gdyby był pan łaskaw zejść szybciej, to już by pan wszystko wiedział. Wola Czarnoboga będzie do wglądu w dotychczasowej siedzibie rady, która stanie się tymczasowo Świątynią, dopóki nie zbudujemy prawdziwej. Teraz, gdyby był pan uprzejmy, proszę opuścić ten budynek. Jak najszybciej, oczywiście.
– Ale… – Geleren zaciął się i poczerwieniał.
– Ale po co te nerwy? – Przybysz uśmiechnął się złowrogo. – Od dziś mieszkam tam ja, moja żona, córka, ale przede wszystkim Czarnobóg. Pan może wrócić do swojego domostwa i stamtąd oddawać mu cześć. Rady już nie ma i, dzięki naszemu Panu, nie będzie. Proszę jednak pamiętać, że Czarnobóg dba o swoich wyznawców, a swoich przeciwników ściera na proch.
– Tak jest…
– Cieszę się, że się rozumiemy. – Mitrin minął rajcę, nie zaszczycając spojrzeniem i powędrował schodami w górę. – Ach, jeszcze jedno! Panie Geleren, gdyby był pan tak łaskaw i przygotował miejsce pod szubienicę. W końcu lepiej zna pan miasto. I proszę także wskazać wyznawcom domostwa pozostałych członków rady. Nieludzi, ma się rozumieć.
Nie czekając na odpowiedź rozedrganego mężczyzny, kontynuował marsz po schodach. Żona ruszyła za nim, niosąc dziecko na rękach. W ich ślad podreptali kultyści, zabierając z wozu ciężkie kufry.
◗●◖
Ponad tysiąc doskonale wyszkolonych i bezgranicznie oddanych woli swojego bóstwa mężczyzn, musiało sporo się natrudzić, żeby opanować miasto. Zadania nie ułatwiał fakt, iż żyło w nim dużo więcej nieludzi, a i niektórzy ludzie niechętnie z nimi współpracowali. Już sama wyprowadzka niedawnych domowników z dzielnicy północno-wschodniej, zajęła sporo czasu. Chociaż domy były tam biedniejsze, to mieszkańcy nie chcieli porzucać swojego dobytku. Co prawda znalazło się wielu, którzy zapalili się do tego pomysłu i traktowali wolę nowego bóstwa, jak szansę poprawy swojego życia, ale byli i tacy, którzy nie godzili się z takim traktowaniem innych ras. Nie mieli jednak wystarczającej siły, żeby przeciwstawić się zakutym w stal fanatykom. O ile na ludzi wystarczały groźby, o tyle sprawę znacząco utrudniały protesty nieludzi. Zwłaszcza krzepkie i waleczne krasnoludy nie chciały się zgodzić na taki los.
W Gronen mieszkańcy nie mieli w domach broni, nie było to konieczne, więc teraz także nie było czym się bronić przed tym nowym porządkiem. Kończyło się więc na tym, że rzucali się z gołymi pięściami na uzbrojonych, co nie miało szansy powodzenia, ale skutecznie opóźniło wprowadzenie rządów kapłanów Czarnoboga. Duchowni zadbali o to, żeby opór z dnia na dzień słabł. Z początku buntowała się większość społeczeństwa, upierająca się przy starym porządku, ale na znaczną część z nich podziałały groźby, tym bardziej że poparto je kilkoma pokazowymi egzekucjami ku chwale Czarnoboga. Tylko nieliczna grupa stawiała sprawiedliwość ponad własne życie, ale kultyści zadbali o to, żeby pożałowali tej decyzji wyjątkowo szybko.
Pierwsze akcje były brutalne, ale wraz z upływem czasu stawiano na inne rozwiązania. W mieście odbywały się nauki, w których trakcie kapłan opowiadał o tym, co Gronen zyska, będąc pod opieką Czarnoboga. Na słupach i tablicach przybijano plakaty z wykazami przestępstw popełnianych przez nieludzi, a w dodatku dobrze płacono za informacje o ludziach próbujących trzymać się starego porządku. Potrafili ukrywać nieludzi, przekazywać im nielegalnie żywność, a nawet pomagać w ucieczce z enklawy. Informacje o takich obywatelach były na wagę złota, a kultyści ów złota nie szczędził. W związku z czym przeciwnicy rychło wpadali w ich łapy, wydawani często przez swoich przyjaciół czy sąsiadów. Te działania stopniowo zabijały w mieszkańcach jakąkolwiek chęć do podważania wizji Czarnoboga, a po kilku latach opór przed nowym porządkiem osłabł zupełnie. Ludzie żyli, jakby nic się nie stało, bo też komfort ich życia niewiele się zmienił. Była też spora grupa, która wręcz na tym zyskała. Nie szczędzono także środków na odseparowanie mieszkańców miasta od nieludzi. Ich enklawę odgrodzono murem, wzniesionym przez krasnoludów pod czujnym okiem wyznawców. Prowadziła do niej tylko jedna brama, w dodatku nieustannie pilnowana przez uzbrojonych kultystów. Nieludzie wychodzili do pracy przed świtem, wracali po zmroku, więc mieszkańcy miasta odwykli nawet od ich widoku. Po kolejnych kilku latach w Gronen panował już zupełny spokój. Nawet jeśli w enklawach wybuchały jakieś rozruchy, to szybko i skutecznie je tłumiono, a w pozostałej części miasta nikt nie zaprzątał sobie głowy tym, co działo się za wysokimi murami.
◗●◖
– Coś jeszcze? – zapytał siedzący w fotelu, dalej postawny, ale osiwiały niemal zupełnie kapłan Mitrin.
– Odkryto nowe złoże węgla. – Akolita przytoczył kolejną informację z długiej listy. – Pół dnia drogi na północ. Posłano tam grupę krasnoludów, mają zacząć kopać jak najszybciej. W enklawie spokój, chociaż ostatnio znaleziono ciało jakiegoś elfa z rozbitą głową.
– To nic ważnego, pewnie jakieś ich wewnętrzne porachunki – prychnął starszy kapłan. – Jakieś wieści od łowców?
– Jeszcze nie – odparł – ale też nie słyszałem, żeby w lasach dalej znikali ludzie.
– Czyli niedługo powinni zjawić się po nagrodę. – Mitrin ziewnął, podpisując kolejny dokument zamaszystym gestem. – Masz coś jeszcze na tej liście?
– Transport złota do stolicy wyjechał. – Kapłan zerknął na papier. – I to był ostatni punkt.
– Świetnie. – Madern Mitrin odłożył gęsie pióro i podniósł się z fotela. – Gdyby coś się działo, to wiesz, gdzie mnie znaleźć. Ku chwale Czarnoboga.
Młody, jasnowłosy kultysta skłonił się lekko i ruszył do wyjścia. W progu obszernej, jasnej komnaty minęła się z nim dziewczyna. Miała długie, sięgające pasa, czarne włosy, oliwkową skórę i brązowe oczy. Była smukła, wysoka i nawet nie zaszczyciła spojrzeniem wychodzącego mężczyzny. Jej dopasowana na górze i rozchodząca się od pasa w dół suknia musnęła go tylko krańcem materiału. Szybkim i zdecydowanym krokiem podeszła do stojącego przy marmurowym biurku mężczyzny.
– Chciałam wyjść do lasu, za mury – zaczęła. – Czy tam już jest bezpiecznie, ojcze?
– Masz wyczucie czasu. Przed chwilą dowiedziałem się, że w lesie jest już spokojnie – mężczyzna odparł, chwytając ją czule za dłoń. – Łowcy zapewne skończyli robotę i wkrótce przyjdą po nagrodę.
– To mogę iść? – zaszczebiotała.
– Możesz, ale któryś z braci pójdzie z tobą. – Ojciec sięgnął po złotą karafkę i kielich.
– Ale…
– Brat – przerwał jej zdecydowanie. – Albo nie wyjdziesz za mury.
– No dobrze – westchnęła dziewczyna, obróciła się na pięcie i ruszyła do drzwi.
Kapłan nalał sobie złotego płynu do kielicha i głową skinął na jednego ze zbrojnych. Ten bez pytania ruszył za dziewczyną.
Czarnowłosa panna Mitrin wesołym krokiem opuściła willę. Mieszkali w niej od momentu przybycia do miasta i chociaż jej zdaniem zbyt wiele kamienia na ścianach odbierało jej sporo uroku, to czuła się w niej całkiem jak w domu, nie licząc piwnic, które zostały przeznaczone dla Czarnoboga i bała się zapędzać tam samotnie. W towarzystwie jednego z wyznawców, noszącego czarną zbroję z symbolem bóstwa, pomaszerowała przez wschodnią bramę w kierunku najbliższych lasów.
Wiosna zdążyła się już na dobre rozbudzić. Słoneczna i ciepła pogoda zachęcała do spacerów, tym bardziej że las wypełniony był śpiewem ptaków. Trawa pod jej stopami zdążyła się już przepięknie zazielenić, podobnie jak pokryte młodymi listkami drzewa. Maszerowała z szerokim uśmiechem na twarzy, podziwiając przyrodę, wystawiała twarz do słońca i cieszyła się tym, że wreszcie mogła wyjść poza mury Gronen, które nie było najweselszym miastem na świecie. Mocno się zmieniło, od kiedy zaczął w nim rządzić kult Czarnoboga. Na targach spotkać można było tylko kupców i handlarzy, a święta obchodzone ku czci Czarnoboga były patetyczne i raczej przygnębiające. Mogąc się wreszcie stamtąd wyrwać, podskakiwała, pogwizdywała, a kilka metrów za nią kroczył opancerzony fanatyk.
W pewnym momencie spaceru po prawej stronie lekko zapuszczonego traktu, w gęstwinie, coś zaczęło warczeć. Złowrogi, głośny, niski pomruk poniósł się po okolicy, a zarośla zadrżały. Kultysta zareagował błyskawicznie i stanął pomiędzy krzakami a dziewczyną wyciągając miecz z pochwy. Nie mógł być jednak przygotowany na to, co z nich wyskoczyło. Na drogę wyleciało coś, czego żadne z nich wcześniej nie widziało. Było to stworzenie wyglądem przypominające głaz. Jego skóra była twarda, skamieniała i szara. Stało na dwóch nogach i podpierało się grubym ogonem. Przygarbiony stwór wlepiał w nich błyszczące ślepia. Wielkie koślawe zęby stukały o siebie, a długie i ostre pazury tylko czekały, żeby się w nich wbić.
– Wiej! – krzyknął mężczyzna.
Jednak nogi dziewczyny splątał strach i nie była w stanie choćby drgnąć. Wpatrywała się tylko przerażona w tę karykaturalną postać i czuła jak zimny pot spływa jej wzdłuż kręgosłupa. Żołnierz nie chciał czekać na atak stwora i sam rozpoczął walkę.
– Twoja wola! – wyszeptał w niebo i ruszył ku niemu.
Ciął mocno znad głowy, ale ostrze trafiło w twardy pancerz na ramieniu bestii i skrzesało tylko kilka iskier. Mężczyzna z trudem utrzymał drżącą broń w dłoniach, ale z determinacją natarł ponownie. Tym razem starał się trafić w nogę, ale stwór odwrócił się z zaskakującą jak na swoje gabaryty szybkością i uderzył ogonem tak, że zbrojny przeleciał przez drogę i walnął plecami w drzewo. Choć przez dłuższą chwilę próbował się jeszcze podnieść, wpierając się na mieczu i wzywając swoje bóstwo, to wreszcie padł, a przez wizurę wypłynęła stróżka krwi. Gruby, krzywy nos stworzenia poruszał się, wyszukując w powietrzu jakiegoś zapachu. Sparaliżowana strachem dziewczyna nadal stała w tym samym miejscu, zupełnie jakby z jej stóp wyrosły korzenie dłuższe niż te należące do pobliskich drzew. Zaschło jej w gardle, w uszach słyszała tylko szum własnej krwi i zaczęła godzić się już ze śmiercią. Wiedziony zapachem strachu stwór, skierował na nią swoje wyłupiaste białe ślepia i krok po kroku zaczął się zbliżać. Każde zetknięcie się jego łapy ze ścieżką wzbijało tuman kurzu, ale nagle coś huknęło i błysnęło, a ten, zamiast przeć do przodu, cofnął się chwiejnie. Po chwili znów coś trzasnęło. W następnym momencie nastąpiła cała kaskada wybuchów i olbrzymi tuman kurzu pokrył okolicę. W chmurze dymu, znienacka, pojawił się jeździec, który zgarnął ją w locie i popędził dalej w las, uciekając przed oszołomionym stworzeniem. Koń galopował ile sił w nogach, a ona obijała się o siodło przerzucona przez nie niedbale. Gdy wreszcie się zatrzymali, ktoś ściągnął ją z konia i odstawił na ziemię. Skołowana upadła w trawę.
– Co to ma być?! – fuknęła.
– To się chyba nazywa ratunek, ale nie wiem, czy się nie pomyliłem. Nie jestem ekspertem w ludzkiej mowie – odparł arogancko, wysoki i jasnowłosy mężczyzna.
Był szczupły, a cienki warkocz włosów w kolorze świeżej słomy opadał mu na ramię. Jego cera była niezwykle jasna, oczy błyszczały zielenią, a uszy miał ostro zakończone. Musiał być elfem. Chociaż od razu zaczęła się zastanawiać, co elf robiłby poza murami, bez nadzoru i w dodatku konno? Jego ubiór także wydał jej się dziwny. Miał wysokie buty, skórzane spodnie, lnianą koszulę i pas, do którego przytroczony był długi nóż. Spojrzała także na konia. Przy siodle wisiał łuk, kołczan wypełniony strzałami i kosz, w którym leżały niewielkie kule z lontem.
– Kim ty jesteś? – Dziewczyna podniosła się i otrzepała.
– Normalnie za ratunek, to się chyba dziękuje. – Obcy rozłożył ręce. – Ale może Czarnobóg nie uznaje podziękowań.
– No, dziękuję bardzo – burknęła w odpowiedzi Nelia. – Wiozłeś mnie jak worek cebuli!
– Nie było czasu panience taboretu podstawić. – Skłonił się służalczo, ale na jego twarzy cały czas igrał niebezpieczny uśmieszek. – Szarlej nie chciał zaczekać.
– Co takiego?
– Szarlej. – Mężczyzna puścił lejce i pokazał dłońmi owalną figurę. – Taki stwór, który uciekł z kopalni jakiś czas temu. Dopóki krasnoludy tam rządziły, to wszystko było pod kontrolą. Wiedziały, gdzie nie kopać, żeby go nie zbudzić, ale ludzie nie dali się przekonać. Jak zwykle wiedzieli lepiej i batami zmusili krasnoludy do wydrążenia nowego chodnika tam, gdzie stwór miał legowisko. Jak mu zaczęli hałasować, to się wściekł. Najpierw narozrabiał w kopalni, a jak już tam nie było czego niszczyć, to uciekł na zewnątrz.
– Zabiłeś go?
– A w życiu! – zaśmiał się. – Na niego to potrzeba dużo więcej niż kilku petard. To potężne bestie i bardzo żywotne, ale za to głupie i łatwo je skołować. Trochę jak wy.
– Ej! – panna Mitrin prychnęła, piorunując go wzrokiem. – Chciałabym już wrócić do domu. Czy mógłbyś mnie odwieźć?
– Ja? Miałbym jechać do miasta? – Przejechał palcem po szyi. – Wolałbym, żeby żaden sznur się tutaj nie wgryzał, ale jak pójdziesz tą drogą to dojdziesz do głównego szlaku, a stamtąd już widać mury, więc raczej trafisz.
– A jeśli to coś wróci? – Nelia rozejrzała się.
– To będziesz głośno krzyczeć, aż twoi słudzy się pojawią i cię uratują. – Posłał jej zawadiacki uśmiech. – Ja mam swoje sprawy. Niestety przez takich, jak twój ojciec, nie mogę poświęcić całego dnia na ratowanie rzyci niewiastom.
– Wiesz, kim jestem?
– Każdy was zna – Wskoczył na siodło z niesamowitą gracją. – Zachowajmy ten dzisiejszy ratunek między nami. Inaczej mogę mieć problemy.
– Dlaczego?!
– Wielu dałoby wiele, żeby zobaczyć waszą rodzinkę rozdeptaną przez szarleja – odparł obcy i strzelił wodzami.
– Mogę przynajmniej wiedzieć jak się nazywasz? – dziewczyna zawołała, kiedy już odjeżdżał, ale on tylko na nią spojrzał i pozdrowił gestem.
Posłał jej jeszcze jeden uśmiech, który nie chciał odkleić się od jej oczu, nawet kiedy mocno mrugała. Patrzyła przez chwilę na sylwetkę jeźdźca na koniu, ale zmitygowała się prędko i ruszyła w drogę powrotną szybkim krokiem.
Wróciła już bez przygód, ale przez całą drogę gryzła się z myślami. Z jednej strony bardzo nie chciała wzbudzać sensacji i straszyć ojca, więc najlepszym wyjściem byłoby, gdyby nic nie powiedziała. Tego jednak nie mogła zrobić, bo przecież zginął tam jeden z wyznawców. Doskonale znała swojego rodziciela i wiedziała, że on nie zapomni o tym, kogo z nią wysłał i że ten ktoś nie wrócił. W dodatku szarlej na pewno narobił więcej szkód i podróżni nie tylko spotkaliby na trakcie trupa, ale też pobojowisko. Nie mogła więc tego zataić, ale musiała się dobrze przygotować do rozmowy, żeby nie wsypać swojego wybawcy. Ojciec znał się na przesłuchaniach, sam wielokrotnie badał przestępców, więc potrafił zadać pytanie w taki sposób, że nie dało się skłamać. Musiała więc dobrze sobie wszystko w głowie poukładać i liczyć, że nie będzie za bardzo dociekliwy. O samym wypadku zawiadomiła już zbrojnych we wschodniej bramie. Oni zameldowali, komu trzeba, więc wiadomo było, że do najwyższego kapłana te wieści także dotarły błyskawicznie. W mieście ogłoszono stan alarmowy, a jeden z kultystów odprowadził ją do willi i odstawiwszy do komnaty, zamknął drzwi, a potem polecił, by poczekała na ojca. Aż podskoczyła, kiedy klamka szczęknęła niemal natychmiast po tym, jak została sama.
– Nic ci nie jest? – Mitrin wtargnął do komnaty, parując ze złości.
– Nie…
– Cholerni łowcy – warczał. – Żeby Czarnobóg pochłonął ich serca! Mieli to załatwić i to już dawno, a oni pewnie piją w karczmie na trakcie za zaliczkę. Już wysłałem po nich ludzi, niech mi ich tylko przyprowadzą. Złapią to coś za darmo albo jeszcze głową zapłacą. A właśnie! Co to w ogóle było…
– Szarlej… – dziewczyna odparła cicho.
– Szarlej? – zdziwił się kapłan. – A co to podziemne cholerstwo robiło w lesie?
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami.
– Dobrze, dowiemy się. – Przeczesał dłonią kruczoczarne niegdyś włosy. – Jeśli się okaże, że to wylazło z kopali, to odpowiedzialni za nią będą się grubo tłumaczyć. Nikt mi nie meldował… Dobrze, ale to nie jest temat tej rozmowy. Jak to wszystko się stało, co? Opowiedz mi od samego początku.
– Zaraz jak wyszłam z domu, poszłam do bramy – Nelia mówiła powoli, by z rozpędu niczego nie palnąć. – Powiedziałam, dokąd idę, a ten wyznawca, którego ze mną wysłałeś, potwierdził i powiedział, że idzie ze mną. Szliśmy tak traktem jakiś czas i potem coś zaszumiało w krzakach. On stanął między mną i zaroślami i kazał uciekać. W następnej chwili wyskoczył ten szarlej i nie wiem, co dalej się wydarzyło, bo uciekłam, ale strażnik nie pobiegł za mną…
– Uciekłaś – rzekł, przechadzając się po marmurowej podłodze. – Znaleziono tam ślady końskich kopyt. Widziałaś jakiegoś jeźdźca?
– Nie. – Odwróciła wzrok. – Może przyjechał później, jak już odbiegłam.
– Być może, być może… – westchnął ojciec. – Znaleźli tam też resztki petard. Słyszałaś huk?
– Może… – Nelia zrobiła niewinną minę. – Pędziłam ile sił w nogach, więc nie jestem pewna. Słyszałam coś, ale jak ten szarlej chodził, to też był głośny huk.
– Rozumiem. Ważne, że nic ci się nie stało. – Mitrin odpuścił. – Reszty się dowiem wkrótce. Gdybyś sobie jeszcze coś przypomniała, to przyjdź od razu. To naprawdę poważna sprawa. Zginął człowiek, a nie wiadomo ile jeszcze szkód taka bestia może narobić w okolicy.
– Oczywiście, ojcze. Jak tylko sobie coś przypomnę – córka odpowiedziała z ulgą, odprowadzając go wzrokiem do drzwi.
– Póki co, nie wychodź za bramy. – Kapłan odwrócił się w progu. – Jeśli to naprawdę szarlej to drugi raz możesz nie mieć tyle szczęścia.
◗●◖
Przez kilka kolejnych dni w Gronen dało się wyczuć nerwowość, zwłaszcza wśród kultystów. Z obawy przed szarlejem wstrzymano wszelkie prace poza murami miasta, a na blankach spacerowało znacznie więcej zbrojnych niż zazwyczaj. To jednak, co mogło być kłopotliwe dla zwykłych mieszkańców miasta, nie robiło większego wrażenia na Nelii. Dziewczyna nie miała czasu na rozmyślanie o potwornym szarleju. Wiedziała, że ojciec rozwiąże tę sprawę najszybciej, jak się da, a jej myśli zaprzątało zupełnie co innego. Wkrótce miała wejść w dorosłe życie. Ojciec bowiem zdecydował, że musi zacząć studia. Do tej pory uczyła się w domu, ale żeby móc zostać kapłanką i przejąć po nim zarządzanie miastem, musiała ukończyć nauki w Świątyni. Taka była wola Czarnoboga. Tylko ktoś odpowiednio przygotowany, mógł odbierać jego wolę i wprowadzać ją w życie.
Najważniejszą Świątynię postawiono na tyle blisko Gronen, że jeśli na drodze nie było błota, to można się było do niej dostać powozem w jeden dzień. Jej nauki, zgodnie z tradycją, miały zacząć się dzień po następnej podwójnej pełni. Nie zostało jej już zbyt wiele czasu na przygotowania. Chciała go wykorzystać jak najlepiej i spędzała dni głównie u krawców, szewców i jubilerów. Ci nadal mieli w swoim asortymencie wspaniałe produkty, dzięki wykorzystywaniu do pracy nieludzi. Ojciec pozwalał jej na wszystko, więc nie liczyła się z pieniędzmi, a też córka najwyższego kapłana mogła liczyć nie tylko na najlepszy towar, ale także spore rabaty. Każdy kupiec chciał żyć z tą rodziną jak najlepiej. Wracała do domu z przymiarek szykowanych dla niej kilka sukni, w których każdego wieczora po naukach miała wyróżniać się na tle innych adeptów. Spośród miejskiego zgiełku do jej uszu doleciał przeciągły gwizd. Rozejrzała się i zobaczyła, że w zamyśleniu skręciła w alejkę, gdzie była zupełnie sama… Delikatny dreszcz przebiegł jej po karku.
Gwizd powtórzył się, tym razem bliżej.
– Myślałem, że zawsze nosisz zadartą brodę – dobiegł do niej znajomy głos. – Dlatego czekam na górze.
– Jak się dostałeś do tej części miasta?! – Nelia podskoczyła, kiedy niespodziewanie wylądował miękko tuż obok niej.
– Powiedzmy, że mam swoje sposoby. – Zawadiacki uśmieszek biegał po gładkiej twarzy mężczyzny, który w lesie uratował jej życie. – Kultyści twojego bóstwa wyglądają groźnie, ale nie są tak bystrzy, jak wam się wydaje.
– Powiesz mi wreszcie, kim jesteś? – Nelia wbiła w niego stanowcze spojrzenie.
– Jeszcze nie, ale mogę cię zapewnić, że będziemy spotykać się częściej. – Puścił oczko. – Dziś jestem tu tylko po to, by się upewnić, że nie wejdziesz w jedną z uliczek dokładnie… – rozległa się seria donośnych wystrzałów – …o tej porze.
– Co tam się stało!? – chciała pobiec, ale on złapał ją w talii i obracając się z gracją niczym w tańcu, odstawił w to samo miejsce.
Szeroka suknia zatrzepotała od piruetu, a jej zakręciło się w głowie. Przytrzymała się jego ramienia żeby nie stracić równowagi.
– A nic wielkiego – zaśmiał się dźwięcznie. Jego głos, co zauważyła dopiero, był niski i tajemniczy, lekko zachrypnięty. – Wyznawcy waszej wiary zrobili sobie burdel, przepraszam panienkę, dom schadzek w willi jednego z szanowanych elfów. Dlatego teraz pewnie uciekają stamtąd z portkami w kostkach, przewracając się przy tym na bruk.
– Ale…
– Ale nic się nikomu nie stało. – Jasnowłosy uspokoił ją gestem. – To tylko petardy. Ktoś przez jakiś czas będzie gorzej słyszał, może komuś puścił pęcherz, ale nic poważnego im nie będzie. To tylko taka zabawa.
– Ale przecież to wszystko jest niezgodne z wolą Czarnoboga! – Dziewczyna zaczęła pokrzykiwać, ale przywarł do niej jeszcze mocniej i zakrył usta dłonią.
Teraz stał bardzo blisko, czuła bijący od niego zapach wiatru i lasu. Jego jasne oczy przeszywały ją na wylot. Nawet ucieszyła się, że trzyma ją drugim ramieniem w talii, bo nogi miała wyjątkowo miękkie w kolanach.
– Co to za bóstwo, które pozwala wyrzucić z domów założycieli tego miasta i czerpać z ich mądrości – szeptał do jej ucha. – Ten nowy bóg chce uszczęśliwiać swoich wyznawców, osadzić ich przy władzy na lata, ale nie pomyślał, że nie wszyscy tak łatwo uginają karki. Nie robimy nic wbrew prawu, ale normalnemu prawu, temu sprzed zmiany porządku. Zauważ, że mógłbym cię porwać wtedy w lesie czy nawet teraz, żeby wymusić na twoim ojcu zmiany w mieście, ale jednak ratuję ci skórę. Weź to pod uwagę. Na mnie już pora.
Alarm rozległ się na dobre. Puścił ją i zniknął w oknie na piętrze, wskakując po murach niczym wiewiórka. Nelia przez moment wpatrywała się w pustą okiennicę, ale zirytowana pokręciła głową i popędziła do domu.
Po drodze widziała dym unoszący się z wybudowanej z białego marmuru parterowej willi. Na bruku siedzieli brudni, umorusani sadzą mężczyźni. Niektórzy trzymali się za uszy, inni z trudem łapali oddech. Przybyli na miejsce kultyści wynosili ze środka nieprzytomne, półnagie kobiety.
Gdy dotarła do domu, od razu chciała iść do swojego pokoju, ale w połowie korytarza zatrzymał ją ojciec.
– Słyszałaś, że był alarm, prawda? – zapytał. – Dlaczego nie przybiegłaś od razu do domu?
– Przybiegłam – zaprotestowała. – Akurat byłam u krawca w drugiej części miasta. Widziałam ten dym…
– No dobrze. – Mitrin wbił w nią podejrzliwe spojrzenie. – Muszę się zająć czymś ważnym.
Zostawił ją w holu i wyszedł na zewnątrz. Nelia odetchnęła z ulgą i podreptała do swojej sypialni, rozmyślając o elfie i o tym, co jej powiedział.
Zwłaszcza o tym.
◗●◖
Tej nocy nie mogła zasnąć. Kręciła się w jedwabnej pościeli z boku na bok, a jej ciało nie chciało ułożyć się w wygodnej pozycji. Kiedy tylko zamykała powieki, widziała jego błyszczące zielone oczy wpatrujące się wprost w nią, świdrujące jej umysł. Czuła zapach wiatru i lasu i czuła jego silne ramię wokół swojej talii. Stwierdziła wreszcie, że nie ma co się tłuc w pościeli, skoro i tak nie może spać. Podniosła się i zapaliła kilka świec. Już miała sięgnąć po księgę, której znajomości wymagano przed rozpoczęciem nauki, ale usłyszała stuknięcie w okno. Po chwili następne. Nie czekała już na trzecie, tylko z drżącym sercem podeszła sprawdzić, co się dzieje. Na dachu, tuż za oknem, siedział znajomy elf i uśmiechał się szelmowsko.
– Skąd się tutaj wziąłeś?! – Nelia syknęła, otwierając okno.
– Z lasu – odparł. – Zauważyłem, że nie śpisz i chciałem ci pokazać coś interesującego.
– Kiedy?! – Dziewczyna aż się cofnęła.
– Teraz – odpowiedział elf zupełnie spokojnie. – Chodź tutaj do mnie. Z dachu będzie lepiej widać.
– Jeśli cię złapią…
– Nie złapią – przerwał jej. – Będą mieli coś bardziej zajmującego na głowie. Nawet przez myśl nie przejdzie im sprawdzanie dachu willi najwyższego kapłana. Chodź.
Pociągnął ją za rękę, nie zwracając uwagi, że jest ubrana tylko w nocną koszulę. Zaskoczona nie pomyślała nawet o tym, żeby się bronić i bezwiednie przeskoczyła przez parapet. Przytrzymał ją, by nie poleciała w dół i poprowadził na sam szczyt spadzistego, ale niespecjalnie stromego, dachu. Wspinał się jak kot, doskonale wiedząc, gdzie postawić nogę, w którym miejscu zwolnić, a gdzie skoczyć. Dodatkowo Nelia niemal nie musiała się wysilać, bo prawie wciągnął ją na górę.
Gdy usiedli już we wskazanym przez niego miejscu, zorientowała się, że siedzi z obcym elfem, w zasadzie nieubrana.
Przeszły ją ciarki mimo gorącej nocy.
– Co tutaj robimy? – zapytała.
– Siedzimy, delektujemy się przepiękną wiosenną nocą i patrzymy na zachód – elf wskazał kierunek. – Tam odbędzie się przedstawienie.
– Jakie znowu przedstawienie? – burknęła Nelia. – I może powiesz mi wreszcie jak się nazywasz, kim jesteś i dlaczego za mną chodzisz?