Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Opowieściach ze świata mrówek dwukrotny zdobywca Nagrody Pulitzera zabiera nas w podróż do tak odległych miejsc, jak Mozambik i Nowa Gwinea, wyspa Dauphin w Zatoce Meksykańskiej, a nawet zarośnięte podwórko jego rodziców, z pasją opowiadając o swojej trwającej od lat obsesji na punkcie ponad 15 000 gatunków mrówek.
Wilson wzbogaca swoje naukowe obserwacje wspaniałymi historiami, które doskonale ilustrują, w jaki sposób mrówki „mówią”, węszą i smakują, a także walczą o dominację. Opisuje bardzo rzadkie gatunki, takie jak Matabele, najbardziej zaciekłe mrówki wojownicze Afryki, których łowczynie mogą nosić w szczęce do piętnastu termitów; „mrówki żniwiarki”, które, gdy dochodzi do konfrontacji z mrówkami ognistymi, uwalniają chmurę alarmowych feromonów, aby wezwać na pomoc swoich współtowarzyszy; czy Basiceros, najwolniejsze i najbrudniejsze mrówki ze wszystkich, które pokrywają swoje ciała kurzem i śmieciami dla kamuflażu. Opowieści ze świata mrówek to obowiązkowa lektura dla każdego miłośnika przyrody.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 178
Afrykańska wojownicza mrówka Megaponera analis wyspecjalizowana w najazdach na budujące kopce termity. Znana także jako matabele – od nazwy wojowniczego plemienia z zachodniego Zimbabwe – Matabele: „ludzie długiej tarczy” (ilustracja: Timo Wuerz).
Wstęp
Rządy mrówek
Każdy, kto żyje z dala od polarnych czap lodowych, musiał – spoglądając pod nogi – widzieć mrówki i z pewnością musiał usłyszeć historie o tych społecznych owadach, szczególnie te opowiadające o ich związku z człowiekiem. Mówi się, że mrówki są jednymi z tych maleńkich stworzeń, które rządzą światem – całkiem możliwe, że z korzyścią dla nas, ale możliwe też, że zupełnie nie. Mrówki tworzą społeczności, które w swojej złożoności i formie niemalże równają się społecznościom ludzkim. Nie zapominajmy także o ich obezwładniającej liczebności. Gdyby Homo sapiens nie wykształcił się na trawiastych równinach Afryki jako jeden z gatunków naczelnych i nie rozprzestrzenił się na świecie, przybysze z obcych systemów gwiazdowych, gdyby oczywiście przybyli (a że przybędą, tego jestem pewien – zapamiętajcie moje słowa), z dużym prawdopodobieństwem nazwaliby Ziemię „planetą mrówek”.
Opowieści ze świata mrówek napisałem, opierając się na doświadczeniach mojego życia, na około ośmiu dekadach badania tych niesamowitych owadów. Zaczynałem tę fascynację w szkole powszechnej w Waszyngtonie oraz w Alabamie i kontynuowałem z niezmiennym entuzjazmem aż do uzyskania pozycji profesora i kuratora kolekcji owadziej na Uniwersytecie Harvarda. W Opowieściach mówię o tych wszystkich ważnych faktach, których nauczyłem się w moich własnych badaniach oraz z prac innych. Tak się składa, że ja i podobni mi moi koledzy jesteśmy w świecie naukowym nazywani myrmekologami. Mimo że napisałem dotąd ponad trzydzieści książek – w większości uczonych – dopiero w tej książce postanowiłem opowiedzieć niezwykłą historię myrmekologii jako fizycznej i intelektualnej przygody. Jest to więc w pewnym sensie historia przygodowa.
Najbardziej mam chyba nadzieję, że ta opowieść dotrze do uczniów – nawet dziesięciolatków! – zainteresowanych karierą naukowca. W końcu dziedzina, o której piszę, stoi otworem dla przyszłych badaczy. Opisana obecnie historia naturalna i biologia mrówek obejmuje raptem niewielką część ponad piętnastu tysięcy gatunków mrówek, które udało się dotychczas odkryć, nazwać i dokładnie opisać. A przecież poza mrówkami miliony gatunków owadów, pająków oraz innych stawonogów tylko czekają na czyjeś zainteresowanie. Im większa część biosfery zostanie zbadana przez przyszłych naukowców, tym lepiej będzie miał się świat, wliczając w to nas samych.
Z drugiej strony chyba najczęściej zadawane mi pytanie dotyczące mrówek brzmi: „Co mam zrobić z mrówkami włażącymi do mojej kuchni?”. Wtedy moja odpowiedź zawsze jest taka: „Patrz, gdzie stawiasz swoje kroki, uważaj na te najmniejsze istoty, może nawet pomyśl o staniu się myrmekologiem-amatorem, dzięki czemu dołożysz swój kamyczek do ogródka mrówczych badań. Zresztą – dlaczego te wędrowne, ciekawskie stworzenia nie miałyby odwiedzać Twojej kuchni? Nie przenoszą one chorób i mogą pomóc w pozbyciu się innych owadów, które choroby rozprzestrzeniają. Jesteś milion razy większy od nich. Mógłbyś w swoich dłoniach zamknąć całą kolonię mrówek. To Ty jesteś ich postrachem, nie na odwrót”.
Spróbuj wykorzystać mrówki w swojej kuchni, karmiąc je i przyglądając się im, jak podczas jakiejś wycieczki w obcym kraju. Połóż kilka kawałeczków jedzenia wielkości paznokcia na podłodze lub w kuchennym zlewie. Domowe mrówki szczególnie lubią miód, wodę z cukrem, posiekane orzechy i tuńczyka z puszki. Najbliższy mrówczy zwiadowca szybko odnajdzie jedną z przynęt i – w zależności od tego, jak głodna jest cała kolonia – podekscytowany pogna z powrotem do gniazda z wiadomością. To, co stanie się później, będzie pokazem zachowania społecznego tak obcego człowiekowi, że równie dobrze mogłoby się ono dziać na innej planecie.
1
O mrówkach i ludziach –moralność i zwycięstwo
Opowieść o mrówkach zacznę ostrzeżeniem. Nie potrafię sobie wyobrazić nawet jednej rzeczy w życiu mrówek, którą my – ludzie – moglibyśmy lub powinniśmy starać się naśladować w dążeniu do ulepszania siebie.
Po pierwsze – wszystkie mrówki aktywnie biorące udział w społecznym życiu kolonii to samice. Jeśli chodzi o ludzi, jestem zagorzałym feministą. Jednak trudno nie zauważyć, że u mrówek w ciągu 150 milionów lat ich ewolucji ich płciowy liberalizm gnał na oślep. Samice mają tu kontrolę totalną. Wszystkie mrówki, które widzisz przy pracy, które eksplorują otaczające środowisko, które prowadzą wojny (co istotne – wojny totalne i mrówkobójcze), są samicami. Mrówki płci męskiej to w porównaniu do nich osobniki dość żałosne. Mają skrzydła pozwalające im latać, wielkie oczy i genitalia oraz małe mózgi. W żaden sposób nie pomagają swoim matkom i siostrom w pracy, a ich jedyną funkcją w życiu jest zaplemnienie królowych-dziewic z innych kolonii w trakcie lotów godowych.
Stawiając sprawę tak prosto, jak tylko się da – samce mrówek nie są niczym więcej, jak latającymi pociskami pełnymi spermy. Raz wystrzelone, nie mogą wrócić do swoich macierzystych gniazd, choć oczywiście – jeśli im się uda – mogą stać się ojcami nowych kolonii, u niektórych gatunków składających się z wielu milionów córek i synów. Niezależnie od swojego powodzenia w reprodukcji samce są więc skazane na śmierć w ciągu kilku godzin, a w najlepszym przypadku w ciągu dni – czy to z powodu deszczu, gorąca, czy w paszczach drapieżników. Nie mogą one po prostu zostać w domu. Nie włączają się tam w żadną pracę i są tym samym obciążeniem dla swoich macierzystych kolonii. Jeśli po locie godowym pozostają w gnieździe, są z niego wypędzane przez swoje siostry.
Drugą zasadą na liście mrówczych wskazówek moralnych, zaraz za absolutną władzą samic, jest makabryczny zwyczaj wielu gatunków, które zjadają swoich umarłych oraz swoich rannych. Jeśli jesteś starszą lub schorowaną robotnicą – twoja biologia programuje cię do opuszczenia gniazda, by dłużej nie obciążać go twoją obecnością. Jeśli umrzesz w gnieździe, zostaniesz pozostawiona tam, gdzie padłaś, choćby i leżąc na grzbiecie z wyciągniętymi odnóżami, dopóki twoje ciało nie zacznie wydzielać zapachu rozkładu, składającego się głównie z kwasu oleinowego oraz jego estrów. Kiedy tylko zaczniesz pachnieć jak trup – twoje ciało zostanie wyrzucone na wysypisku śmieci kolonii. Lub, jeśli po prostu będziesz uszkodzona i umierająca, zostaniesz pożarta przez swoje siostry.
Po trzecie – co również jest moralnie dość wątpliwe – mrówki to najbardziej konfliktowe i wojownicze zwierzęta, a ich kolonie szczególnie wrogo nastawione są do innych kolonii tego samego gatunku. Dla większości mrówek eksterminacja jest podstawowym celem i większe kolonie z reguły pokonują te mniejsze. Przy ich potyczkach bitwy pod Waterloo czy Gettysburgiem wyglądają niepozornie. Widziałem pola bitew usiane martwymi wojownikami, wśród których sporą część stanowią – jak się okazuje – starzejące się samice. Robotnice, w miarę jak się starzeją, przyjmują na siebie coraz bardziej niebezpieczne zadania. Na początku życia zwykle troszczą się one o królową i jej potomstwo, opiekując się jajami oraz larwami, a następnie poczwarkami i nowo powstałymi osobnikami dorosłymi. Potem biorą udział w naprawach kolonii oraz różnych innych pracach wewnętrznych. Wreszcie pod koniec życia włączają się w prace na zewnątrz gniazda, od zwiadowców do zbieraczy pokarmu, strażników i wojowników. Innymi słowy – podczas gdy ludzie posyłają na wojnę swoich młodych, mrówki wysyłają na nią starsze panie.
Dla mrówek służba kolonii jest wszystkim. Gdy robotnice zbliżają się do naturalnego końca swojego życia, kolonii bardziej opłaca się, by spędzały one te ostatnie chwile, wykonując bardziej niebezpieczne zadania. Darwinowska logika jest tutaj nieubłagana: z punktu widzenia kolonii osobniki stare nie mają zbyt wiele do zaoferowania i są zbędne.
Ewolucja zachodząca na poziomie zorganizowanej kolonii zapewniła mrówkom niezwykłe bogactwo, tworząc ponad piętnaście tysięcy gatunków światowej fauny. W zakresie ciężarów ciała od jednego do jednej setnej grama mrówki są dominującymi drapieżnikami. Termity, czasem błędnie nazywane białymi mrówkami, to z kolei wiodący konsumenci martwego drewna. Razem mrówki i termity są tymi „maleństwami, dzięki którym świat się kręci” – przynajmniej, jeśli idzie o zwierzęta lądowe. Na przykład w brazylijskich lasach deszczowych mrówki stanowią oszałamiające trzy czwarte biomasy wszystkich owadów i ponad jedną czwartą biomasy wszystkich zwierząt.
Mrówki odgrywały wiodącą rolę na Ziemi ponad sto razy dłużej niż ludzie. Szacuje się (dzięki wykorzystaniu metod molekularnych), że mrówki wyewoluowały jakieś 150 milionów lat temu. Następnie – około 100 milionów lat temu, pod koniec ery gadów – zróżnicowały się one w ogrom form anatomicznych. Druga taka radiacja miała miejsce we wczesnej erze ssaków. Dla porównania – człowiek współczesny Homo sapiens powstał w Afryce jakiś milion lat temu, co stanowi raptem niewielką frakcję ewolucyjnej historii mrówek.
Gdyby obcy odwiedzili Ziemię w dowolnym momencie w czasie ostatnich 100 milionów lat, odkryliby oni bogate życie pokrywające lądy. Odkryliby florę i faunę Ziemi zdominowaną przez mrówki, zdrową i nietkniętą. Obcy staliby się więc myrmekologami. Zapewne uznaliby mrówki, a także termity oraz inne społeczne stworzenia, za nieco dziwne, ale też za kluczowe dla utrzymania stabilności niemalże wszystkich ekosystemów planety.
Obcy mogliby wtedy poinformować swoją macierzystą planetę, raportując na temat Ziemi: „Wszystko w porządku. Przynajmniej na razie”.
2
Narodziny przyrodnika
Natura to metaforyczna bogini wszystkiego, co leży poza kontrolą człowieka. Ludzkość błogosławiona jest w takim stopniu, w jakim kochamy oblicza Natury, od słodkich zgaśnięć jej zachodów słońca po złość jej burz, od bezmiaru kosmicznej pustki poza jej biosferą do kipiącej w jej wnętrzu różnorodności, której ostatnim przypadkowym produktem jesteśmy my sami.
Miłość do Natury jest religią, a przyrodnicy są jej kapłanami. Bogini – jak wierzymy – poprowadzi nas z ciemności do światła. Dla tych, którzy ją kochają, uczyniła ona obietnicę ostateczną: dajmy jej wieczne trwanie na tej planecie, a z nim otrzymamy wieczne trwanie naszego własnego gatunku.
Moje życie jest wynikiem początkowego przenikania się dwóch wiar, pierwszej tradycyjnie pobożnej i drugiej – naukowej. Uznaję to za swoje szczęście, że w czasie, kiedy pracowicie przechodziłem ze szkoły do szkoły, większość swojego czasu spędzałem, przygotowując się do pracy przyrodnika. Ze wszystkich sił chciałem stać się zawodowym przyrodnikiem. Nigdy nie dopuszczałem żadnej innej możliwości. W związku z tym nigdy nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi do zadań domowych, sportu czy życia towarzyskiego.
To niepokorne ignorowanie normalności wynikało po części z tego, że byłem jedynym dzieckiem czwórki rodziców i uczęszczałem w czasie jedenastu klas nauki do szesnastu szkół w tyluż miastach i miasteczkach, co poddało moje dorastanie chaosowi, jaki te okoliczności za sobą pociągały. Mój ojciec Edward i moja mama Inez rozwiedli się, gdy miałem osiem lat. Podczas tego dramatu, nieczęstego w latach trzydziestych, umieszczono mnie w słynącej z dyscypliny, później zresztą zamkniętej, Gulf Coast Military Academy. Następnie oddano mnie pod opłacaną opiekę uroczej staruszki, Belle Robb („Mama Robb”), która była dla mnie niesamowicie miła. Była ona także doskonałą kucharką, szczególnie znaną ze swoich wybitnie smacznych smażonych ciastek z kaszą. Z punktu widzenia młodego chłopca Mama Robb była najlepszą możliwą opiekunką: zwykle pozwalała mi robić to, co sprawiało mi najwięcej radości. Był tylko jeden wyjątek: musiałem przysiąc, że nigdy nie będę pił alkoholu, palił oraz uprawiał hazardu. Musiałem też przyrzec, że będę kochał Jezusa całym swoim sercem i całą swoją duszą. Zapewniała mnie, że nasz Zbawiciel będzie mnie odwiedzał osobiście od czasu do czasu. Gdy z czasem coraz bardziej niecierpliwie oczekiwałem spotkania z rzeczywistym Jezusem, Mama Robb stwierdziła, że może On również ukazywać mi się jako nic więcej niż błysk światła, na przykład przy suficie w rogu mojego pokoju.
Z czasem brak Powtórnego Przyjścia przestał mieć znaczenie. Rozwinąłem inne zainteresowania. Zachęcany przez Mamę Robb, zacząłem kolekcjonować wszystkie gatunki owadów, jakie mogłem spotkać wokół sąsiednich domów, na pustych działkach oraz wzdłuż ulic, od domu Robb na 1524 East Lee Street w Pensacola na Florydzie aż do szkoły powszechnej, do której uczęszczałem. Była to ekscytująca przygoda dla młodego dzieciaka – w zasadzie wciąż ją uprawiam na trochę większą skalę – i jednocześnie przygrywka do istotnego przedsięwzięcia nowoczesnej ekologii, Inwentarza Wszystkich Taksonów (The All Taxa Biodiversity Inventory, ATBI). Podlewałem też wszystkie rośliny trzymane przez Mamę Robb na werandzie i w całym domu. Karmiłem swojego małego aligatora-pupila, rozpocząłem również kopanie dziury w ogrodzie, z nadzieją, że pewnego dnia doprowadzi mnie ona do Chin.
Poza byciem typowym małym chłopcem moją najbardziej istotną działalność umożliwił prezent bożonarodzeniowy od mamy: dziecięcy składany mikroskop. Spędzałem godziny, obserwując za jego pomocą wrotki, pantofelki i inne mikroskopijne organizmy powszechnie występujące w każdej kropli wody ze stawu. Aktywność ta jak mało która wywarła wpływ na moje przyszłe życie. Nigdy potem się nie zmieniłem: wciąż doświadczam takiego samego podniecenia, kiedy odwiedzam nieznane mi siedliska w różnych regionach świata, poszukując nowych gatunków roślin i zwierząt.
W roku 1939, mając dziesięć lat, odszedłem od Mamy Robb, by wrócić do swojego ojca, będącego wtedy rządowym urzędnikiem, związanego z Pearl – nową żoną i moją macochą. Mieszkali oni na Fairmont Street w Waszyngtonie.
Było to jedno z najszczęśliwszych, przypadkowych zdarzeń w moim życiu. Zamieszkałem raptem pięć przecznic od Narodowego Parku Zoologicznego, potocznie nazywanego Narodowym Zoo. Tuż za tą niezwykłą krainą pełną wielkich zwierząt z całego świata leżały lasy i pastwiska The Rock Creek Park.
Zainspirowany przewodnikami terenowymi, olśniewającymi fotografiami w bibliotecznych egzemplarzach „National Geographic”, darmową przepustką do zoo i dzikimi terenami Waszyngtonu, stałem się fanatykiem motyli. Odpoczywając od szkolnych zajęć, zebrałem całkiem pokaźną kolekcję. Moimi podstawowymi narzędziami były szpilki i pudełka na preparaty oraz siatka na motyle wykonana dla mnie przez Pearl. (W swoich późniejszych przygodach i podróżach nauczyłem się szybko konstruować siatkę w dowolnym miejscu. Wystarczało mieć odpiłowany kij od miotły, z wykrzywionego wieszaka na ubrania robiło się pętlę, a z gazy wszywany w metalową pętlę worek.) Stałem się ekspertem w odnajdywaniu i łowieniu niemalże wszystkich latających owadów, jakie można było spotkać na terenie oraz wokół naszej stolicy. Po dziś dzień pamiętam je ze wszystkimi szczegółami. Były tam dostojki, licznie występujące we frontowych ogródkach; rusałki admirał tam i z powrotem goniące się dookoła zaparkowanych samochodów w terytorialnych walkach; pazie śmigające w górze – w tym coś, co mogło być gigantycznym paziem, ale uciekło mi w gęstwinę, zanim mogłem zobaczyć, co to dokładnie było; niezliczone motyle z rodzaju Phoebis, modraszki, ogończyki, bielinki kapustniki (w tym jeden – zwycięstwo! – przedstawiciel natywnego, całkiem białego gatunku). Mimo poszukiwań nie widziałem rusałki żałobnik, przeważnie pojawiającej się w okresie zimowym.
Dajcie mi dzisiaj siatkę entomologiczną oraz wiosnę i lato w tamtej stolicy (oraz list, który mógłbym pokazywać waszyngtońskiej policji), a jestem pewien, że mógłbym z radością powtórzyć tę przygodę.
Moja fascynacja światem ożywionym rosła z czasem i z kolejnymi miejscami do eksploracji. Pomagał mi mój najlepszy przyjaciel, Ellis MacLeod, który dwadzieścia lat później miał zostać profesorem entomologii na University of Illinois (w tym samym czasie, kiedy sam otrzymałem podobną pozycję na Harvardzie). Jako mali chłopcy wspólnie zainteresowaliśmy się mrówkami. Źródłem naszej inspiracji był artykuł z „National Geographic”, zatytułowany Mrówki: dzikie i ucywilizowane, napisany przez Williama Manna, dyrektora Narodowego Ogrodu Zoologicznego dokładnie w tym czasie, kiedy odwiedzałem to miejsce, by pooglądać wielkie zwierzęta i połowić motyle w ogrodach zoologicznych. Dodając jeszcze kilka faktów do zbiegów okoliczności, Mann obronił swój doktorat pod opieką Williama Mortona Wheelera, profesora Harvardu, mojego poprzednika na stanowisku kuratora kolekcji owadziej i twórcy (dzięki pomocy Manna) kolekcji mrówek harwardzkiego Muzeum Zoologii Porównawczej.
W swojej książce Mann opisywał głównie gatunki spotykane w tropikach. Ellisowi i mnie samemu szybko zaświtała myśl, że jedyną mrówką opisywaną przez Manna, którą mogliśmy wtedy znaleźć w Waszyngtonie, była mrówka „Dnia Pracy” (Lasius neoniger). Jej małe kraterokształtne gniazda często można było spotkać na trawnikach, podwórkach i polach golfowych niemalże całych wschodnich Stanów Zjednoczonych. Potoczna nazwa tego gatunku wzięła się od chmar samców i królowych-dziewic wylatujących na gody po intensywnych deszczach spadających w przeciągu tygodnia lub dwóch w okolicach Dnia Pracy.
Moje nowo narodzone zainteresowanie zostało szybko przerwane. Po dwóch latach mieszkania w Waszyngtonie nasza niewielka rodzina przeprowadziła się z powrotem do Mobile w Alabamie. Przenieśliśmy się do domu, w którym od lat dwudziestych XIX wieku mieszkali niemalże wszyscy przodkowie mojego ojca. Moja babka od strony ojca, Mary Wilson, zmarła, pozostawiając mojemu ojcu i jego bratu – Herbertowi – wielki dom zbudowany przez mojego pradziadka.
Szczęście mnie nie opuszczało: nagle znalazłem się blisko niezwykle bogatej przyrody, tym razem w postaci zarośniętych parceli, z pozostałościami mokradeł i zalesień, w rejonie dzielnicy dokowej Mobile Bay. Dzięki nowemu rowerowi z porządnymi dętkami mogłem z łatwością eksplorować mieszankę bogatych dzikich i półdzikich siedlisk aż do połączenia Dog River i Fowl River, wzdłuż drogi do Cedar Point i dalej gruntową drogą prowadzącą do doku transportowego obsługującego wyspę Dauphin. Moje doświadczenia z motylami i mrówkami pogłębiły się, a moje zainteresowania poszerzyły się także na wiele innych grup owadów. Pokochałem również węże i inne gady, których liczne gatunki spotykałem wzdłuż wybrzeża Zatoki Meksykańskiej.
Mój ogólny pociąg do zostania przyrodnikiem wzmocnił się jeszcze bardziej i ugruntował dzięki kolejnej emigracji, tym razem do Brewtown, niewielkiego miasteczka w Alabamie leżącego przy granicy z półwyspem Floryda, na północ od Pensacola. Idylliczne, tak ze względu na ludzi, jak i zabudowania, ze stabilną populacją około 5900 osób i otoczone przez „bagna” – podtapiane lasy poprzecinane strumieniami – Brewtown jest częścią środkowego wybrzeża Zatoki, regionu uznawanego obecnie za mający najbogatszą faunę lądową w całej Ameryce Północnej. Spotkać tam można 32 gatunki węży, 14 gatunków żółwi (pod tym względem region ten może konkurować tylko z deltą Mekongu i obszarami dorzecza Amazonki), wspaniałe zespoły ryb słodkowodnych, skorupiaków i mięczaków oraz wszechobecne, zdawać by się mogło nieskończone, bogactwo mrówek, motyli i innych owadów.
Dziesięciolecia później wykorzystałem Brewtown jako pierwowzór Clayville, wyimaginowanego miasta na Południu w mojej powieści Anthill[1] (ku mojemu zaskoczeniu powieść ta w 2010 roku otrzymała Nagrodę Heartlanda za najlepszą powieść o życiu w Ameryce). Ze swojej strony Brewtown odwzajemniło mój sentyment, nazywając moim imieniem jeden z parków krajobrazowych. Park ten jest stosunkowo duży, rozciąga się od granic miasteczka ku Burnt Corn Creek w jedną stronę (w czasie wojny w 1812 roku wojownicy z plemienia Red Stick Creek pokonali tam oddział szeryfów Alabamy), zaś w drugą aż do Murder Creek (gdzie bandyci obrabowali i zabili grupę pierwszych osadników z Brewtown, podróżujących do Pensacola, by tam zaopatrzyć się w amunicję).
Wśród swoich rówieśników szybko zdobyłem autorytet jako pierwszy skaut w okolicy, któremu udało się zdobyć odznakę Orła. Niewykluczone, że również dzięki byciu rezerwowym drużyny piłkarskiej (w samej grze wziąłem udział tylko raz, w ostatnich minutach finałowego zwycięskiego meczu, kiedy to dumnie wybrzmiały słowa: „Wilson, ty bierzesz lewe tyły”). I wreszcie – dzięki temu, że łapałem gołymi rękami jadowite mokasyny błotne, prezentując je później moim zafascynowanym kolegom. (Wilsonowa metoda łapania węży – którą opisuję tutaj jedynie dla bardzo doświadczonych dorosłych – działa następująco: pozwól wężowi odpełznąć od siebie i za pomocą odpiłowanego kija od miotły ostrożnie przyszpil do podłoża; rolując kij, przyciśnij całą głowę węża do ziemi, chwyć zwierzę tuż za głową, a następnie unieś je do góry i wrzuć do przygotowanej torby). Pośród chłopców mających swoje własne przezwiska, takie jak A.C., Chip, Buzz czy Rusty, ja szybko dostałem swoje własne: Wąż. To samo przezwisko zdobył później profesjonalny gracz footballu dzięki swojej umiejętności prześlizgiwania się przez linie obrony drużyny przeciwnej[2].
Przypisy