Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zabiła. Taki zarzut usłyszała Miranda Wood, kiedy w jej własnej sypialni znaleziono zakrwawione ciało byłego kochanka Richarda Tremaina. Obok zwłok leżał nóż kuchenny, którym zadano ciosy. Podejrzane jest również to, że ktoś anonimowo wpłaca za nią sporą kaucję. Miranda musi udowodnić swoją niewinność, mimo że wszystko świadczy przeciwko niej. Walcząc o dobre imię, odkrywa krok po kroku mroczną sieć kłamstw, szantażu i korupcji. Ale jest ktoś, kto zrobi wszystko, żeby prawda nie wyszła na jaw. Im bardziej Miranda zbliża się do rozwiązania zagadki, w tym większym jest niebezpieczeństwie. W końcu sama staje się celem mordercy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 234
Przełożyła
Dla Terriny i Mike’a, aloha
Miranda Wood – twierdziła, że jest niewinna, tyle że ciało znaleziono w jej łóżku.
Chase Tremain – chciał, by morderczyni jego brata znalazła się za kratkami.
Richard Tremain – nawet w obliczu śmierci znalazł się blisko Mirandy.
Tony Graffam – za wszelką cenę próbował uratować kontrakt na kupno ziemi.
Evelyn Tremain – nie ma takiego gniewu, jak gniew kobiety…
Noah DeBolt – zrobi wszystko, byle tylko ochronić swoją córkę.
Jill Vickery – redaktorka, która starała się zachować bezstronność.
Annie Berenger – doświadczona dziennikarka z najlepszymi źródłami informacji.
Lila St. John – czy ciekawość doprowadzi ją do śmierci?
Philip Tremain – prawowity dziedzic wydawniczego imperium Tremainów.
Cassandra Tremain – jak bardzo chciała zająć stanowisko zmarłego ojca?
Zadzwonił o dziesiątej, jak zawsze.
Zanim podniosła słuchawkę, wiedziała, że to on. Wiedziała też, że jeżeli nie odbierze, telefon będzie dzwonił bez końca. Miranda przemierzała sypialnię, powtarzając sobie w myślach: Nie muszę odbierać. Nie muszę z nim rozmawiać. Nie jestem mu nic winna.
Dzwonek umilkł. W nagłej ciszy wstrzymała oddech. Może zrezygnował? Może wreszcie zrozumiał, że to już się stało?
Na ponowne brzęczenie aż podskoczyła, jakby dźwięk dzwonka szarpał każdy jej nerw.
Nie mogła tego dłużej znieść. Podniosła słuchawkę, choć wiedziała, że popełnia błąd.
– Słucham?
– Tęsknię za tobą. – W jego głosie brzmiał znajomy ton ich dawnej bliskości.
– Nie dzwoń do mnie więcej – oznajmiła twardo, stanowczo.
– Muszę. Przez cały dzień o tym myślę. Mirando, życie bez ciebie jest piekłem.
Poczuła łzy pod powiekami. Milczała, tylko odetchnęła głęboko, żeby się opanować.
– Nie możemy spróbować jeszcze raz? – spytał błagalnie.
– Nie, Richard.
– Tym razem będzie inaczej.
– Nigdy nie będzie inaczej.
– Zobaczysz!
– To był błąd. I to od samego początku.
– Wiem, że nadal mnie kochasz. Mirando, te wszystkie tygodnie, kiedy cię widywałem, ale nie mogłem przytulić…
– Teraz już będziesz miał spokój. Złożyłam wymówienie.
Zapanowała cisza, jakby te słowa zbiły go z nóg. Mirandę ogarnęła euforia, a zarazem dopadły ją wyrzuty sumienia. Czuła się winna, że nareszcie się uwolniła i znów jest samodzielną kobietą.
– Ona już wie – powiedział cicho. – Słyszysz? Byłem też u prawnika. Zmieniłem swój…
– Posłuchaj, Richardzie – przerwała mu, cedząc słowa. – To już nie ma znaczenia. Możesz się rozwieść albo nie, ale i tak nie będziemy się spotykać.
– Tylko raz.
– Nie.
– Zaraz do ciebie przyjdę.
– Nie!
– Mirando, musimy się zobaczyć.
– Ja już nic nie muszę! – krzyknęła.
– Będę za piętnaście minut.
Z niedowierzaniem wpatrywała się w aparat. Richard rozłączył się. Do cholery, rozłączył się, a za piętnaście minut zapuka do jej drzwi! Udało jej się jakoś przetrwać ostatnie trzy tygodnie. Pracowała tuż obok niego, uśmiechała się uprzejmie, mówiła normalnym głosem. Ale jeżeli on tu przyjdzie, to zerwie z niej maskę samokontroli i znów zaczną tonąć w okropnej pułapce, z której ledwie udało jej się wydostać.
Podbiegła do szafy i wyszarpnęła bluzę. Musi uciekać. Po chwili wypadła na ulicę. O wpół do jedenastej wieczorem okolica była pusta. Przycisnęła ramiona do piersi. Powiało chłodne powietrze, co w sierpniu w Maine nie było niczym niezwykłym. Poczuła złość na Richarda. Za to, że było jej zimno, że musiała uciekać z domu. Ale nie zatrzymywała się.
Na Bayview Street skręciła w kierunku morza. Gęsta mgła zasłaniała gwiazdy, wciskała się w ulice ponurym, mlecznym cieniem. Miranda weszła na ścieżkę, a potem na granitowe stopnie wiodące do kamiennej plaży. Na końcu znajdowała się drewniana ławka. Zawsze myślała o niej „moja ławka”. Usiadła, podciągnęła kolana pod brodę. Od strony morza dochodził dźwięk boi uderzającej o fale.
Na pewno Richard już był pod jej domem. Zastanawiała się, jak długo będzie pukał do drzwi. Czy od tego hałasu obudzi się pan Lanzo, jej sąsiad? A może Richard szybko zrezygnuje i wróci do żony, syna, córki?
Przycisnęła policzek do kolan, starając się wymazać z umysłu obraz szczęśliwej rodziny Tremainów. Chociaż Richard używał zwrotu „małżeństwo na granicy rozpadu”. Mówił, że gdyby nie dzieci, Philip i Cassie, już dawno by się rozwiódł z Evelyn. Gdy bliźniaki skończyły dziewiętnaście lat, miał wolną rękę, ale zwlekał ze względu na żonę. Chciał jej dać trochę czasu, żeby przywykła do nowej sytuacji. Jeżeli Miranda wykaże jeszcze trochę cierpliwości, jeżeli będzie kochała go tak jak on ją, to wszystko dobrze się ułoży…
Roześmiała się cicho. Uniosła głowę, spojrzała w morze i roześmiała się znowu. Nie histerycznie, ale z ulgą. Miała wrażenie, jakby po długiej gorączce odzyskała jasność myślenia. Chłodny dotyk mgły na twarzy sprawiał jej przyjemność, niemal oczyszczał duszę. Jak bardzo tego potrzebowała! Gromadzące się miesiącami poczucie winy przykryło ją niczym warstwa brudu, tak gruba, że przestawała rozpoznawać samą siebie.
Ale to był już koniec. Nieodwołalnie.
Moja dusza znów należy do mnie, pomyślała. Ogarnął ją spokój, jakiego już nie pamiętała. Podniosła się i ruszyła z powrotem.
Dwie przecznice od domu zobaczyła znajomy samochód. Niebieski peugeot stał zaparkowany u zbiegu Willow i Spring Street. Więc Richard wciąż na nią czekał. Zatrzymała się przy samochodzie, patrząc na czarną, skórzaną tapicerkę. Oto miejsce zbrodni, przebiegło jej przez myśl. Pierwszy pocałunek, za który zapłaciła bolesną cenę. Teraz jego kolej.
Ruszyła do domu zdecydowanym krokiem. Weszła na ganek. Wejściowe drzwi były otwarte, tak jak je zostawiła. Wewnątrz paliło się światło. W salonie jednak nikogo nie było.
– Richard! – zawołała.
Odpowiedziała jej cisza.
Z kuchni rozchodził się zapach kawy. Dzbanek stał wciąż na podgrzewaczu, obok zobaczyła do połowy wypełniony kubek. Jedna z szuflad była wysunięta. Zamknęła ją z trzaskiem. Więc poczuł się jak u siebie w domu! Chwyciła kubek i wylała zawartość do zlewu. Kawa ochlapała jej palce. Była letnia.
Przeszła korytarzem do łazienki, gdzie też paliło się światło.
– Nie masz prawa tu przychodzić! – krzyknęła. – To mój dom. Mogę zawołać policję i oskarżyć cię o naruszenie cudzej własności.
Odwróciła się w kierunku sypialni. Zanim jeszcze stanęła w progu, wiedziała, z czym będzie się musiała zmierzyć. Na pewno leży w jej łóżku, nagi, z szerokim uśmiechem na twarzy. Tak ją właśnie powitał ostatnim razem. Ale teraz wyrzuci go na ulicę. W ubraniu czy bez, wszystko jedno.
W sypialni było ciemno, więc sięgnęła do wyłącznika.
Tak jak myślała, leżał na łóżku, z szeroko rozrzuconymi ramionami i nogami zaplątanymi w prześcieradła. Był nagi. Ale na jego twarzy nie zobaczyła uśmiechu, lecz przerażenie. Z otwartych ust wydobywał się niemy krzyk, oczy miał utkwione w pełnym grozy obrazie wieczności. Z boku łóżka zwisał róg prześcieradła nasiąknięty krwią. W pokoju panowała idealna cisza, przerywana jedynie miarowym kapaniem szkarłatnego płynu.
Miranda zrobiła dwa kroki, czując gwałtowny przypływ mdłości. Opadła na kolana, z trudem chwytając oddech. Dopiero kiedy podniosła głowę, zobaczyła leżący na podłodze nóż. Nie musiała mu się nawet przyglądać. Znajoma rączka, długie na trzydzieści centymetrów ostrze. Doskonale wiedziała, skąd się tutaj wziął. Z kuchennej szuflady. Wiedziała też, że na pewno ma na sobie jej odciski palców.
Chase Tremain jechał już całą noc. Szum opon na drodze, słaby blask deski rozdzielczej, muzyka płynąca z radia, wszystko to było jak niewyraźne tło dla snu. Złego snu. Realne były jedynie słowa, które powtarzał w kółko:
– Richard nie żyje. Richard nie żyje.
Przestraszył go dźwięk własnego głosu. Słowa wypowiedziane w ciemnościach auta wyrwały go z transu. Spojrzał na zegarek. Była czwarta nad ranem.
– Richard nie żyje.
Znów usłyszał te słowa, z mglistej pamięci wydobyła się tamta rozmowa telefoniczna. Evelyn nawet nie próbowała złagodzić wstrząsu. Ledwie do niego dotarło, że w słuchawce rozbrzmiewa głos szwagierki, a straszna wiadomość uderzyła w niego z całych sił. Żadnych wstępów, żadnego ostrzeżenia, jak choćby: „Może najpierw usiądź”.
– Richard nie żyje – powiedziała. – Został zamordowany. Przez kobietę… – I zaraz potem: – Jesteś mi potrzebny, Chase.
Tego się nie spodziewał. Dawno temu na dobre opuścił ten stan i rodzinę. Był bratem z kłopotliwą przeszłością. Chase’em wyrzutkiem. Chase’em czarną owcą.
Potrząsnął głową, by przepędzić macki snu. Otworzył okno i wciągnął rześkie, zimne powietrze, przesycone zapachem morza i sosen. Zapach Maine. Wraz z nim powróciły wspomnienia z dzieciństwa. Wędrówka po skalistej plaży, stopy oplątane wodorostami. Grzechotanie świeżo zebranych małży w wiaderku. Dźwięk syreny okrętowej we mgle. Stare, dobre czasy, kiedy wydawało mu się, że Richard jest najlepszym i najmądrzejszym bratem na świecie. Wtedy jeszcze nie znał jego prawdziwego charakteru.
Zamordowany. Przez kobietę.
To akurat wcale go nie zdziwiło.
Ciekawe, kim była. Co doprowadziło ją do takiej wściekłości, że wbiła nóż w pierś jego brata? Mógł się tego łatwo domyślić. Fatalny koniec romansu. Zazdrość o kochankę. Nieuchronne porzucenie. I gniew, że została wykorzystana i zdradzona, gniew, który przytłumił logiczne myślenie i instynkt samozachowawczy. Chase mógł nakreślić cały scenariusz. Mógł nawet wyobrazić sobie tę kobietę, z pewnością podobną do wszystkich innych, które przewinęły się przez życie Richarda. Na pewno była piękna. Na to Richard zawsze zwracał uwagę. Ale też w jakiś sposób zdesperowana. Może wybuchała zbyt głośnym śmiechem, a może jej uśmiech był zbyt nieobecny. Lub delikatne zmarszczki wokół oczu wskazywały, że znalazła się na życiowym zjeździe. Tak, bez trudu mógł ją sobie wyobrazić. Jej postać wywoływała w nim zarówno współczucie, jak i odrazę.
Oraz gniew. Miał do Richarda wiele żalu, ale w końcu był to jego brat. Dzielili ze sobą te same wspomnienia o leniwych popołudniach nad jeziorem, wędrówkach wzdłuż morskiego brzegu, beztroskich wybuchach śmiechu. Ich ostatnia kłótnia była poważna, ale Chase zawsze miał nadzieję, że znów się pogodzą i będzie tak jak kiedyś.
Tak myślał, dopóki nie zadzwoniła Evelyn.
Złość wzbierała w nim niczym górski potok w czas powodzi. Wszystko stracone. Już nie powiedzą sobie:
– Zależy mi na tobie.
Już nie będą się przekrzykiwać:
– A pamiętasz, jak…
Droga zamazała się przed jego oczami. Zamrugał, mocniej zacisnął palce na kierownicy.
O dziesiątej rano dotarł do Bass Harbor. O jedenastej wjechał na prom. Wystawił twarz do wiatru, trzymając się barierki. W oddali wyłonił się z mgły zielony garb Shepherd’s Island. Dziób promu unosił się na falach i Chase poczuł znajome skurcze żołądka i wilgoć w ustach. W rodzinie żeglarzy to on zawsze cierpiał z powodu choroby morskiej. A Richard zdobywał kolejne trofea. Katamarany, jednomasztowe żaglówki – klasa nie miała znaczenia. Na tych wodach ćwiczył halsowanie, pływanie na foku, wydawanie komend. Spinaker w górę, spinaker w dół. Dla Chase’a to wszystko nie miało sensu. No i gnębiła go potworna choroba morska.
Prom wpływał do portu, więc wrócił do samochodu i czekał na swoją kolej do wyjazdu na rampę. Przed nim było osiem samochodów, wszystkie z rejestracją spoza stanu. Chyba pół Massachusetts jechało latem na północ. Niemal słyszał, jak ziemia stanu Maine ugina się pod ciężarem tych wszystkich cholernych pojazdów.
Pracownik promu machnął w jego kierunku, więc Chase wrzucił bieg i powoli wjechał na Shepherd’s Island.
Niewiele się tu zmieniło przez ostatnie lata. Na Sea Street stały te same stare budynki: piekarnia, bank, FitzGerald’s Cafeu, sklep wielobranżowy.
Skręcił w Limerock Street. Po lewej stronie, wciąż w tym samym ceglanym budynku, mieściła się siedziba „Island Herald”. Ciekawe, czy w środku coś się zmieniło. Doskonale pamiętał ozdobny sufit z blachy cynkowej, zniszczone biurka, ściany zawieszone portretami kolejnych wydawców. Oczywiście wszyscy nosili nazwisko Tremain. Miał w pamięci każdy szczegół, włącznie ze stojącym na biurku ojca starym remingtonem. Z pewnością po maszynach do pisania nie było już śladu, ich miejsce zajęły komputery. Richard na pewno tak zarządził. Wyrzucamy stare, bierzemy nowe.
Teraz przyszedł czas na nowego wydawcę o nazwisku Tremain.
Chase skręcił w kierunku Chestnut Hill, gdzie rozsiadła się rezydencja Tremainów. Z wiktoriańskimi wieżyczkami i ozdobami w szczytach dachów zawsze przypominała mu żółtawy, monstrualny tort weselny. Dom został przemalowany na biało i szaro, ale Chase wolał dawne tortowe barwy.
Zaparkował auto na podjeździe. Zanim jeszcze podszedł do frontowych schodów, drzwi otworzyły się i stanęła w nich Evelyn.
– Chase! – zawołała. – Dzięki Bogu, że już jesteś. – Rzuciła mu się w ramiona.
W naturalnym odruchu przytulił ją do siebie, czując jej drżenie i ciepły oddech na szyi. Czekał, aż się uspokoi.
Kiedy się od niego oderwała, wreszcie mógł na nią spojrzeć. Błyszczące zielone oczy jak zawsze robiły wrażenie. Miodowe włosy miała splecione z tyłu we francuski warkocz. Opuchniętą twarz i zaczerwieniony nos przykrywały warstwy makijażu. Na policzku widoczna była maleńka smuga rozmazanego tuszu do rzęs. Aż nie mógł uwierzyć, że to była jego piękna szwagierka. Naprawdę pogrążyła się w rozpaczy?
– Wiedziałam, że przyjedziesz – szepnęła.
– Ruszyłem zaraz po twoim telefonie.
– Dzięki. Nie miałam się do kogo zwrócić. – Spojrzała na niego. – Musisz być wykończony. Zrobię ci kawę.
Weszli do holu. Nic się tu nie zmieniło. Ta sama dębowa podłoga, to samo światło, te same zapachy. Niemal miał wrażenie, że jeżeli się odwróci, to w salonie zobaczy matkę notującą coś przy biurku. Nigdy nie chciała słyszeć o maszynie do pisania. Nie bez słuszności uważała, że redaktor kolumny plotkarskiej kupi tekst napisany nawet w suahili, o ile będzie wystarczająco pikantny. Okazało się, że kupił nie tylko jej teksty, ale i ją. Wszystko w ramach małżeństwa z rozsądku.
Matka Chase’a nigdy nie nauczyła się pisać na maszynie.
– Dzień dobry, wujku.
Na szczycie schodów zobaczył dwójkę młodych ludzi. To przecież nie mogły być bliźnięta! Kiedy widział ich po raz ostatni, były niezdarnymi nastolatkami, którym zbyt szybko urosły stopy. Oboje byli wysocy i mieli jasne włosy, ale podobieństwa na tym się kończyły. Philip poruszał się z gracją dobrego tancerza. Niczym Fred Astaire w towarzystwie… no, na pewno nie Ginger Rogers. Młoda dama, która szła krok za nim, bardziej przypominała konia.
– Nie mogę uwierzyć, że to Cassie i Philip.
– Za długo nie było cię na wyspie – odpowiedziała Evelyn.
Philip uścisnął Chase’owi rękę, jakby się witał z kimś obcym. Miał szczupłą, wypielęgnowaną dłoń dżentelmena. Po matce odziedziczył zielone oczy, a także specyficzne arystokratyczne rysy, czyli prosty nos i delikatnie rzeźbione policzki.
– Miło cię widzieć, wujku – powiedział ze smutkiem.
Chase spojrzał na Cassie. Pamiętał ją jako pełne życia dziecko, które zasypywało go niekończącymi się pytaniami. Jak to się stało, że wyrosła na aż tak posępną kobietę? Nadmiar zmartwień? Miękkie włosy miała związane ciasno z tyłu głowy, co uwydatniało wszystkie niedostatki urody, czyli duży nos, króliczy zgryz, kwadratowe czoło. Jedynie w bystrym, inteligentnym spojrzeniu krył się ślad dawnej dziesięciolatki.
– Dzień dobry, wujku. – Jej ton był suchy i rzeczowy.
– Pocałuj wujka – ponagliła ją Evelyn. – Przejechał dla nas taką długą drogę.
Cassie zrobiła krok do przodu i drętwo cmoknęła Chase’a w policzek. Cofnęła się szybko, jakby zawstydzona widoczną nieszczerością w okazywaniu emocji.
– Ale wyrosłaś. – Chase nie umiał zdobyć się na żaden komplement. – Ile masz lat?
– Prawie dwadzieścia.
– Musicie już być na studiach.
Na ustach Cassie po raz pierwszy pojawił się cień uśmiechu.
– Jestem na uniwersytecie stanowym. Na dziennikarstwie. Pomyślałam sobie, że pewnego dnia „Herald” będzie potrzebował…
– Philip jest na Harvardzie – przerwała jej Evelyn. – Jak jego ojciec.
Uśmiech na twarzy Cassie zamarł, zanim jeszcze zdążył się w pełni rozwinąć. Spojrzała ze złością na matkę, odwróciła się i weszła na schody.
– Cassie, dokąd idziesz? – natychmiast zainterweniowała Evelyn.
– Muszę zrobić pranie.
– Posiedź z nami, przecież wujek przyjechał.
– Sama dasz sobie radę – rzuciła Cassie przez ramię.
– Znów robisz mi wstyd.
– Przecież to nic nowego.
Evelyn była bliska łez.
– Sam widzisz – zwróciła się do Chase’a. – Nie mogę liczyć nawet na własne dzieci. Nie dam sobie sama rady. – Pochlipując, weszła do salonu.
Bliźnięta spojrzały po sobie.
– To nie jest dobry czas na kłótnie, Cassie – odezwał się Philip. – Nie możesz jej choć trochę współczuć? Pogodzić się z nią przynajmniej na parę dni?
– Próbuję, ale doprowadza mnie do szewskiej pasji.
– Więc przynajmniej bądź dla niej uprzejma. Wiesz, że tata by sobie tego życzył – dodał po krótkiej chwili.
Cassie wzruszyła z rezygnacją ramionami i poszła za matką do salonu.
– Przynajmniej tyle mu jestem winna.
Philip spojrzał na Chase’a.
– Oto nasza cudowna rodzina.
– Od dawna tak jest?
– Od wielu lat. Wydawałoby się, że śmierć ojca powinna nas do siebie zbliżyć, lecz nic z tego. Jeszcze bardziej nas oddaliła.
Weszli do salonu. Cassie i Evelyn siedziały po przeciwnych stronach pokoju. Philip usiadł między nimi, przejmując na siebie rolę bufora. Chase wybrał fotel w rogu, bo ta strefa wydała mu się najbardziej neutralna.
Ciszę wypełniało jedynie tykanie zegara na kominku. Chase pomyślał, że wszystko tu wygląda tak jak dawniej. Te same stoliki typu hepplewhite, te same krzesła w stylu królowej Anny. Tak je zapamiętał z dzieciństwa. Evelyn nic tu nie zmieniła, za co był jej wdzięczny.
Postanowił przerwać milczenie:
– Przejeżdżałem obok budynku redakcji. Jakie macie plany wobec gazety?
– Philip przejmie kierownictwo – powiedziała Evelyn. – Najwyższy czas. Wolę, żeby teraz był w domu… – Odwróciła na chwilę wzrok. – Jest gotowy na to stanowisko.
– Sam nie wiem. – Philip wcale nie był przekonany. – Dopiero jestem na drugim roku. Poza tym chciałbym jeszcze…
– Twój ojciec miał dwadzieścia lat, kiedy został redaktorem naczelnym.
Philip wzruszył ramionami.
– Jill Vickery radzi sobie całkiem nieźle.
– Ona jest tylko pracownikiem najemnym, a „Herald” potrzebuje prawdziwego kapitana.
Cassie pochyliła się do przodu.
– Inni też się do tego nadają – stwierdziła ostro. – Dlaczego akurat Phil?
– Bo taka była wola ojca, a Richard najlepiej wiedział, co jest dobre dla gazety.
Znów zapadła cisza odmierzana tykaniem zegara. Evelyn ukryła twarz w dłoniach.
– Boże, jak możemy w takiej chwili rozmawiać o tym, kto zajmie jego miejsce.
– Prędzej czy później będziemy musieli o tym porozmawiać – chłodno stwierdziła Cassie. – I o innych rzeczach też.
W sąsiednim pokoju rozległ się dzwonek telefonu.
– Ja odbiorę. – Philip podniósł się z miejsca.
– Nie jestem w stanie myśleć. – Evelyn przycisnęła dłonie do głowy.
– To normalne w tej sytuacji. Potrzebujesz czasu, żeby się otrząsnąć – powiedział Chase łagodnie.
– Trzeba się zająć pogrzebem. Nie chcieli mi powiedzieć, kiedy wydadzą… – Skrzywiła się. – Dlaczego to musi tyle trwać? Przecież wiadomo, co się stało. Wszystko jest oczywiste.
– Prawda nie zawsze jest oczywista – wtrąciła Cassie.
Evelyn spojrzała na córkę.
– Co to ma znaczyć?
W progu stanął Philip.
– Mamo, dzwonił Lorne Tibbetts.
– Mój Boże! – Evelyn stanęła niepewnie na nogach. – Już idę.
– On chce się zobaczyć z tobą osobiście.
– Teraz? Nie może z tym poczekać? – Evelyn zmarszczyła brwi.
– Nie da się tego uniknąć. Może lepiej mieć to z głowy.
Evelyn spojrzała na Chase’a.
– Jedź ze mną, proszę.
Chase nie miał najmniejszego pojęcia, kim jest Lorne Tibbetts, a teraz marzył jedynie o gorącym prysznicu i łóżku. Wiedział jednak, że jedno i drugie będzie musiało poczekać.
– Oczywiście. – Podniósł się ciężko, z ociąganiem. Był bardzo znużony wielogodzinną jazdą z Greenwich.
Evelyn wyciągnęła z torebki kluczyki do samochodu i podała je Chase’owi.
– Jestem za bardzo zdenerwowana. Możesz prowadzić?
– Dokąd jedziemy? – Wziął kluczyki.
Założyła przeciwsłoneczne okulary. Zapuchnięte oczy skryły się za ciemnymi szkłami.
– Na policję.
Posterunek policji mieścił się w dawnym sklepie wielobranżowym, którego wnętrze, w miarę upływu lat, dzielono na coraz mniejsze pokoje i pokoiki. Chase’owi wydawało się, że budynek jest bardziej imponujący, ale od tamtego czasu minęły przecież lata. Był małym urwisem, dla którego sama zbitka słów „posterunek policji” brzmiała groźnie, gdy przyprowadzono go tu za zniszczenie róż pani Gordimer, co zrobił zupełnie niechcący. Sufity wydawały mu się wówczas wyższe, pokoje większe, a każde prowadzące w nieznane drzwi budziły przerażenie.
Lorne Tibbetts, nowy szef policji, znakomicie pasował to tej klaustrofobicznej scenerii. Wyglądał jak maleńki klocek schludnie ubrany w mundur khaki i dodającą wzrostu czapkę, która, jak przypuszczał Chase, miała przykrywać łysinę.
Niewielki wzrost nadrabiał manierami. Zgrabnie przecisnął się pomiędzy biurkami i szafkami zagracającymi pokój, by przywitać Evelyn z przesadną gorliwością, należną kobiecie o jej pozycji społecznej.
– Przykro mi, że musiałaś się fatygować. – Uścisnął jej ramię wystudiowanym gestem pocieszenia. – Na pewno masz za sobą straszną noc.
Evelyn wzruszyła ramionami, co po części służyło za odpowiedź, a po części miało pomóc pozbyć się jego uścisku.
– Wiem, że jest ci ciężko – dodał komendant. – Wolałbym dać ci dzisiaj spokój, ale sama rozumiesz. Muszę sporządzić raport. – Obrzucił Chase’a pozornie obojętnym spojrzeniem.
– To jest Chase. – Evelyn potarła rękaw, jakby chciała się pozbyć śladu po dłoni Tibbettsa. – Brat Richarda. Przyjechał rano z Connecticut.
– Rzeczywiście! Pańskie zdjęcie wisi w sali gimnastycznej w liceum. – Wyciągnął rękę. Miał miażdżący uścisk dłoni, jakby w ten sposób próbował skompensować niski wzrost. – W stroju koszykarskim.
– Nadal je mają? – spytał zaskoczony Chase.
– Pan, jak mi się zdaje, z rocznika 71, prawda? Środkowy w drużynie uniwersyteckiej.
– Skąd pan to wie?
– Sam grałem w kosza. Liceum w Madison w stanie Wisconsin. – Uśmiechnął się lekko. – Miałem rekord rzutów wolnych, a także największą liczbę zdobytych punktów.
Tak, Chase mógł to sobie doskonale wyobrazić. Lorne Tibbetts, karzeł szalejący na boisku.
Nagle drzwi otworzyły się z rozmachem i rozległ się kobiecy głos:
– Cześć, Lorne!
Tibbetts odwrócił się.
– Annie, znów tu jesteś?
– Wyrzucają drzwiami, wracam oknem. – Przełożyła znoszoną torbę na drugie ramię. – Kiedy dostanę oświadczenie?
– Kiedy będzie gotowe.
Niezrażona odwróciła się do Evelyn. Mogłyby pozować do sesji zdjęciowej „Metamorfozy” w jakimś piśmie kobiecym. Annie, z potarganymi włosami, w powyciąganej bluzie i dżinsach, miałaby tabliczkę „Przed”.
– Pani Tremain – odezwała się uprzejmie – Wiem, że to nie jest dobry moment, ale cisną mnie w redakcji. Może pani powiedzieć kilka słów o tej tragedii?
– Na miłość boską! – Tibbetts odwrócił się do policjanta siedzącego przy biurku. – Ellis, zabierz ją stąd.
Funkcjonariusz natychmiast poderwał się na równe nogi.
– Wynoś się, Annie, bo inaczej napiszesz swój artykuł zza kratek.
– Idę już, idę. – Szarpnęła drzwi. – Jak rany, nawet nie można spokojnie pracować.
Evelyn spojrzała na Chase’a i wyjaśniła:
– To Annie Berenger, jedna z najlepszych dziennikarek Richarda. Strasznie natrętna.
– Trudno jej się dziwić – skomentował Tibbetts. – W końcu za to jej płacicie. – Wziął Evelyn za rękę. – Chodźmy do mojego pokoju. To jedyne spokojne miejsce w tym akwarium.
Biuro Lorne’a mieściło się na końcu korytarza. Niemal każdy skrawek powierzchni był zajęty: biurko, dwa krzesła, szafka na książki, półki na dokumenty. W rogu stała zwiędnięta paprotka. Mimo ciasnoty panował tu idealny porządek: na półkach ani śladu kurzu, papiery ułożone w równe stosy. Na ścianie, w widocznym miejscu, wisiała tabliczka z wielce znaczącym napisem: „Małe psy walczą najzacieklej”.
Tibbetts i Evelyn zajęli dwa krzesła. Trzecie przyniesiono dla sekretarki, która miała robić dodatkowe notatki. Chase stanął z boku. Właściwie wolał stać, bo mógł rozprostować przykurczone po jeździe nogi.
Ale po dziesięciu minutach nie było mu już tak wygodnie. Z trudem koncentrował się na rozmowie. Czuł się niemal jak ta obumarła paprotka w rogu.
Tibbetts zadawał pytania, Evelyn odpowiadała na nie tym swoim półszeptem, który mógł wprowadzić słuchacza w stan hibernacji. Szczegółowo zrelacjonowała przebieg poprzedniego wieczoru. O szóstej cała rodzina jadła kolację. Podano udziec jagnięcy ze szparagami, a na deser suflet cytrynowy. Richard jak zwykle wypił kieliszek wina. Rozmawiali o tym, co zawsze: redakcyjne plotki, spadek nakładu, rosnące koszty druku. Martwili się procesem o zniesławienie, jako że kampania przeciwko deweloperom zezłościła Tony’ego Graffama. Potem przeszli do egzaminów Philipa i stopni Cassie. Bzy pięknie zakwitły w tym roku. Podjazd wymagał wymiany nawierzchni. Zwykłe rozmowy przy rodzinnym stole.
O dziewiątej Richard wrócił do redakcji, żeby jeszcze popracować nad tym numerem. Tak w każdym razie powiedział.
– A ty? – spytał szef policji.
– Poszłam na górę do łóżka.
– Co robili Cassie i Philip?
– Wyszli. Zdaje się do kina.
– Więc każdy zajął się sobą?
– Tak. – Evelyn opuściła wzrok na kolana. – A o wpół do pierwszej zadzwonił telefon.
– Wróćmy do tej rozmowy przy stole.
Chase zaczął odpływać w stan półprzytomności. Nogi mu drętwiały, jakby zapadały w sen, którego mózg tak bardzo pragnął. Podłoga wyglądała coraz bardziej zachęcająco. Poczuł, że się osuwa.
Ocknął się z gwałtownym szarpnięciem i zobaczył, że wszyscy na niego patrzą.
– Dobrze się czujesz? – spytała Evelyn.
– Przepraszam – sumitował się. – Nie myślałem, że jestem aż tak zmęczony. Mógłbym dostać filiżankę kawy?
– Na końcu korytarza jest ekspres. I kanapa. Może pan tam zaczeka? – zaproponował Tibbetts
– Świetny pomysł – przytaknęła Evelyn. – Zaraz skończę.
Chase z ulgą opuścił biuro komisarza Tibbettsa. Idąc korytarzem, zajrzał za pierwsze drzwi, gdzie znalazł łazienkę. Następne były zamknięte. Zerknął do trzeciego pokoju. Było w nim ciemno. W półmroku zobaczył kanapę, kilka krzeseł i stertę mebli w rogu. Na bocznej ścianie znajdowało się okno. Zwróciło jego uwagę, bo nie wychodziło na zewnątrz, lecz do drugiego pokoju. Za szklaną taflą zauważył kobietę, która samotnie siedziała przy stole.
Nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Podszedł bliżej. Coś go w niej pociągało. Czuł się jak myśliwy, który nieoczekiwanie napotkał w lesie łanię.
Wsunął się w ciemność i zamknął za sobą drzwi. Stanął przy oknie. Oczywiście miał przed sobą weneckie lustro. Mógł obserwować nieznajomą, gdy sam pozostawał niewidoczny. Pomyślał, że nie powinien jej w ten sposób podglądać, ale nie umiał się powstrzymać. Odezwały się w nim dziecięce fantazje o tym, by zostać niewidzialnym człowiekiem.
Nie była szczególnie piękna. Co więcej, ani ubranie, ani fryzura nie podkreślały zalet urody. Miała na sobie wytarte dżinsy i o kilka rozmiarów za duży T-shirt. Kasztanowe włosy zebrała w niedbały warkocz. Kilka kosmyków wymknęło się i zwisało luźno wokół skroni. Nie była umalowana, ale jej cera nie potrzebowała makijażu. Zdrowa, lekko muśnięta słońcem. Takie modelki widywał czasem w katalogach sportowej odzieży na tle jesiennych liści albo przytulające małe owieczki. Do całości obrazu nie pasowały jej jasne oczy, szare albo niebieskie. Powieki miała opuchnięte, domyślił się więc, że musiała płakać. Nawet teraz podniosła dłoń i wytarła łzę z policzka. Rozejrzała się po pokoju, a potem z rezygnacją wytarła oczy końcem T-shirtu. Wyglądała jak małe, bezradne dziecko. Zastanawiał się, dlaczego jest tutaj sama. Kim była? Świadkiem? Ofiarą?
Spojrzała wprost na niego. Odruchowo zrobił krok do tyłu, choć wiedział, że nie może go zobaczyć. Widziała jedynie swoje odbicie. Patrzyła na nie z biernym znużeniem i obojętnością, jakby myślała: Wyglądam strasznie. I co z tego.
Gdy w zamku zazgrzytał klucz, wyprostowała się gwałtownie. Jeszcze raz wytarła twarz i uniosła buńczucznie podbródek. Nie chciała wyglądać na bezbronną, nawet z podpuchniętymi oczami i w T-shircie mokrym od łez. Przypominała żołnierza, który szykuje się do bitwy, choć jest śmiertelnie przerażony.
Otworzyły się drzwi. Do pokoju wszedł mężczyzna w szarym garniturze bez krawata. Przysunął sobie krzesło. Chase był zaskoczony głośnym dźwiękiem. Domyślił się, że w pokoju obok musiał być mikrofon, a dźwięk pochodził z małego głośnika zawieszonego przy oknie.
Nieznajomy powiedział:
– Pani Wood, prawda? – Gdy skinęła, mówił dalej: – Przepraszam, że musiała pani czekać. Porucznik Merrifield z policji stanowej. – Wyciągnął rękę z uśmiechem, który mówił: Jestem twoim kumplem. Jakoś to załatwimy.
Zawahała się, jednak po chwili podała mu dłoń.
Porucznik Merrifield popatrzył na nią ze współczuciem.
– Pewnie jest pani wykończona – ciągnął tym samym przyjacielskim tonem. – Możemy zaczynać? – Gdy skinęła głową, spytał: – Zna pani swoje prawa? – Kolejne kiwnięcie. – Nie skorzystała pani z prawa do obecności prawnika.
– Nie mam prawnika.
Chase nie spodziewał się takiego głosu. Był miękki, lekko ochrypły. I przesycony smutkiem.
– Jeżeli pani chce, spróbujemy kogoś załatwić. Ale to może potrwać.
– Chciałabym tylko opowiedzieć, co się stało.
Na ustach porucznika Merrifielda pojawił się triumfalny uśmieszek.
– Doskonale. – Postawił przed sobą magnetofon i nacisnął guzik. – Proszę dokonać oficjalnej prezentacji, czyli podać swoje nazwisko, adres i miejsce pracy.
Westchnęła głęboko, jakby zbierając w sobie odwagę.
– Nazywam się Miranda Wood. Mieszkam przy Willow Street 18. Pracuję jako korektorka w „Island Herald”.
– W gazecie pana Tremaina?
– Tak.
– Przejdźmy od razu
do wydarzeń ostatniej nocy, które doprowadziły do śmierci Richarda Tremaina.
Chase poczuł, że jego ciało sztywnieje. Śmierci Richarda Tremaina… Przysunął się tak blisko okna, że niemal opierał się o chłodne szkło. Utkwił wzrok w twarzy Mirandy Wood. Widział jedynie niewinność i łagodność. Umiała przybrać doskonałą maskę.
Nagle do niego dotarło.
Patrzył na kochankę brata.
Na jego morderczynię.
Z dziwną fascynacją zaczął przysłuchiwać się jej spowiedzi.
– Cofnijmy się o kilka miesięcy, pani Wood. Do początków pani znajomości z Richardem Tremainem.
Miranda spojrzała na swoje dłonie ciasno splecione na stole. Zauważyła, że na blacie ktoś wydrapał inicjały JMK. Zastanawiała się, czy ten ktoś znalazł się tu w podobnych co ona okolicznościach i czy był tak sam jak ona niewinny. Poczuła nagłą więź z tą nieznaną osobą, która też musiała walczyć o życie.
– Pani Wood, proszę odpowiedzieć.
Spojrzała na porucznika Merrifielda.
– Przepraszam, nie usłyszałam pytania.
– Jak poznała pani pana Tremaina?
– W „Heraldzie”. Przyjęli mnie tam rok temu. Poznaliśmy się w pracy.
– I co dalej?
– I… – Odetchnęła głęboko. – Zaczęliśmy się spotykać.
– Z czyjej inicjatywy?
– Jego. Zapraszał mnie na lunch, mówił, że chce porozmawiać o gazecie. O zmianach formatu.
– Czy to nie dziwne, że wydawca chciał o tym rozmawiać z korektorką?
– Może w dużej gazecie tak, ale u nas wszyscy robią wszystko.
– A zatem poznaliście się w pracy. A kiedy pani poszła z nim do łóżka?
Pytanie było niczym policzek. Wyprostowała się gwałtownie.
– To wcale nie było tak!
– Nie sypiała pani z nim?
– Tak, ale do tego doszło dopiero po paru miesiącach.
– Chce pani powiedzieć, że to była romantyczna znajomość?
W milczeniu skinęła głową, zdezorientowana, niepewna. Zwrot, którego użył porucznik, zabrzmiał idiotycznie, a już zwłaszcza w tym zimnym, pustym pomieszczeniu. Romantyczna znajomość… Nie, to nie tak. Raczej nieszczęsny romans.
– Wydawało mi się, że go kocham – powiedziała szeptem.
– Nie usłyszałem.
– Myślałam, że go kocham – powiedziała nieco głośniej. – Inaczej bym z nim nie poszła do łóżka. Nie miewam przygód na jedną noc. Ja nawet nie miewam romansów.
– Z wyjątkiem tego.
– Richard był inny.
– Co to znaczy?
– Inni niż wszyscy mężczyźni. Interesowało go coś więcej niż samochody i futbol. Zależało mu na tej wyspie. Kochał ją, co było widać w jego artykułach. Mógł o niej rozmawiać godzinami. Wydawało mi się… – Wzruszyła ramionami. – Wydawało mi się, że jest inny – powiedziała ze smutkiem.
– Wiedziała pani, że był żonaty. I że ma dwoje dzieci. – Gdy znów w milczeniu skinęła głową, dodał: – A mimo to miała z nim pani romans. Nie myślała pani o tych trzech niewinnych osobach…
– Myślałam o nich bez przerwy! – Podniosła gniewnie brodę. – Nienawidziłam siebie za to. Czułam się zła, brudna… – Westchnęła bezradnie. – I zniewolona.
– Przez co?
– Przez swoją miłość do niego. Tyle że tak naprawdę nigdy go nie kochałam. W każdym razie nie tego prawdziwego Richarda.
– Co doprowadziło panią do tego odkrycia?
– Wszystko, czego się o nim dowiedziałam. Wykorzystywał ludzi. Źle ich traktował.
– Więc zobaczyła pani jego prawdziwe oblicze i odkochała się pani.
– Tak, zerwałam z nim. – Odetchnęła z ulgą, gdyż najgorszą część opowieści miała już za sobą. – Miesiąc temu.
– Była pani zła na niego?
– Czasami. Ale głównie czułam się głupio. A on nie chciał mi dać spokoju. Ciągle dzwonił, nalegał, żebyśmy się spotkali.
– To też panią złościło?
– Oczywiście.
– Tak bardzo, żeby go zabić?
– Nie! – Spojrzała na niego ostro.
– Tak bardzo, żeby chwycić kuchenny nóż?
– Nie!
– Tak bardzo, żeby wejść do sypialni, gdzie leżał nagi, i zadać mu cios?
– Nie! Nie, nie, nie… – Jej krzyk mieszał się ze szlochem. Objęła głowę, oparła się na stole. – Nie… – Chciała się znaleźć jak najdalej od tego strasznego mężczyzny i jego pytań. Wstała od stołu.
– Proszę usiąść, pani Wood. Jeszcze nie skończyliśmy.
Posłusznie opadła na krzesło.
– Ja go nie zabiłam. Znalazłam go w swojej sypialni. Byłam na plaży, kiedy to się stało. Już to mówiłam. Ale nikt mi nie wierzy.
– Pani Wood, chciałbym zadać pani jeszcze kilka pytań.
Ale jedyną jej odpowiedzią był płacz. Wreszcie porucznik Merrifield wyłączył magnetofon.
– Zrobimy przerwę. Wrócimy do przesłuchania za godzinę.
Nie poruszyła się. Słyszała dźwięk odsuwanego krzesła, trzaśnięcie zamykanych drzwi.
Które po krótkiej chwili znów się otworzyły.
– Odprowadzę panią do celi.
Miranda wstała wolno i odwróciła się. Przy drzwiach stał młody policjant z miłym uśmiechem na twarzy. Na plakietce miał napisane: „Posterunkowy Snipe”. Pamiętała go niewyraźnie. Tak, w wigilię Bożego Narodzenia podarł jej mandat za parkowanie. Ot, taki miły gest wobec damy. Przemknęło jej przez głowę, czy też widzi w niej morderczynię.
Wyszła za nim na korytarz. Z jednej strony zobaczyła porucznika Merrifielda pogrążonego w rozmowie z Tibbettsem. Przyjaźnie do niej nastawiony, a może tylko uprzejmy policjant Snipe poprowadził ją w przeciwnym kierunku. Miranda przeszła kilka kroków, zwolniła i wreszcie się zatrzymała.
Na jej drodze stał nieznajomy mężczyzna i wpatrywał się w nią z uwagą. Nie wyglądał na policjanta. Funkcjonariuszy obowiązywały pewne zasady, jeżeli idzie o wygląd, a ten człowiek był potargany, nieogolony, miał na sobie pogniecioną koszulę. Ale najbardziej poruszył ją jego wzrok. Nie było to zaciekawione spojrzenie przypadkowego gapia. Kryła się w nim wyraźna wrogość. Patrzył na nią niczym surowy sędzia, który waży wszystkie fakty, a potem ogłasza wyrok.
– Idziemy dalej – ponaglił ją Snipe. – Cele są za rogiem.
Gdy Miranda zmusiła się, by ruszyć do przodu, nieznajomy odsunął się i zrobił jej przejście. Mijając go, czuła na sobie jego spojrzenie, usłyszała też, że gwałtownie wstrzymał oddech, jakby nie chciał oddychać tym samym powietrzem co ona.
Od dwunastu godzin traktowano ją jak przestępcę. Kajdanki, odciski palców, rewizja osobista, do tego musiała znosić dziesiątki upokarzających pytań. Ale dopiero pod wpływem wzroku tego mężczyzny poczuła, że być może zasługuje na takie potępienie i odrazę.
Zaraz jednak wybuchł w niej gniew tak silny, że nie umiała mu się oprzeć. Zatrzymała się i spojrzała intruzowi w oczy, posyłając mu niemy przekaz: „Masz, patrz do woli. Przyjrzyj się, jak wygląda morderczyni. Zadowolony?”.
Miał ciemne oczy, z których wyzierała pogarda. Ale gdzieś bardzo głęboko Miranda dostrzegła błysk niepewności, nawet jakby zmieszania, rodzącej się gotowości do rejterady, do słówka „przepraszam”. Zupełnie jakby obraz, który mężczyzna właśnie zobaczył, nie pasował do podpisu, który wcześniej ułożył sobie w głowie.
Jakieś drzwi na korytarzu otworzyły się.
– Boże! – rozległ się szept.
Miranda odwróciła się. W drzwiach łazienki stała Evelyn.
– Chase – powiedziała ledwie słyszalnym głosem. – To ona… – Gdy błyskawicznie podszedł do niej i podał ramię, chwyciła je desperacko, niczym linę ratunkową. – Nie chcę na nią patrzeć.
Miranda nie poruszyła się, sparaliżowana poczuciem winy. Nie popełniła morderstwa, ale wiedziała, że zawsze już będą ją dręczyć wyrzuty sumienia za to, co zrobiła tej kobiecie.
– Pani Tremain – zaczęła cicho. – Tak mi przykro…
– Chase, zabierz ją stąd. – Evelyn przycisnęła twarz do jego ramienia.
– On panią kochał – mówiła Miranda. – Musi to pani wiedzieć. Nigdy nie przestał pani…
– Zabierzcie ją! – krzyknęła z nutą histerii Evelyn.
– Panie posterunkowy – odezwał się spokojnie Chase. – Proszę ją odprowadzić.
– Chodźmy. – Snipe pociągnął Mirandę za ramię.
Ruszyła za nim, popatrzyła jednak za siebie i oznajmiła z mocą:
– Ja go nie zabiłam, pani Tremain!
– Ty dziwko! – krzyknęła Evelyn. – Zniszczyłaś mi życie!
Te słowa dźwięczały Mirandzie w uszach przez całą drogę do celi. Weszła do środka i stanęła nieruchomo, słuchając, jak drzwi się za nią zatrzaskują. Była sama, zamknięta niczym w klatce.
Nagle poczuła, że się dusi, zaczyna brakować jej powietrza. Rzuciła się do maleńkiego okna i próbowała się podciągnąć na kratach, ale było za wysoko. Zacisnęła powieki i z całych sił starała się nie ulec atakowi paniki.
Jestem niewinna. Muszą mi uwierzyć, pomyślała.
A jeżeli mi nie uwierzą?
Do diabła, nie będę teraz się nad tym zastanawiać, postanowiła w duchu.
Zmusiła się do skupienia na czymś innym. Przypomniał jej się mężczyzna z korytarza. Jak Evelyn się do niego zwróciła? Chase. Poruszyło to w niej mgliste wspomnienia. Już kiedyś słyszała to imię. Chwyciła się tego kurczowo, skupiła maksymalnie. Przeczesywanie pamięci chroniło ją przed lękiem. Chase. Ktoś to powiedział. Tylko kto? Próbowała przypomnieć sobie ten głos.
I nagle usłyszała wyraźnie:
– Nie widziałem brata od wielu lat. Pokłóciliśmy się po śmierci ojca. Ale Chase od dziecka sprawiał w rodzinie problemy – wyznał jej kiedyś Richard.
Czy to możliwe? W ogóle nie byli do siebie podobni. Richard miał niebieskie oczy, jasnobrązowe włosy i ogorzałą cerę, natomiast ten dziwny nieznajomy, ten Chase był jakby zrobiony z mroku. Aż trudno uwierzyć, że byli braćmi. Ale to by wyjaśniało zimne, potępiające spojrzenie.
Powoli opadła na pryczę. Przez maleńkie okno widziała skrawek nieba i chmury. Sierpień. Zapowiadał się upalny dzień. Jej T-shirt był już mokry od potu.
Zamknęła oczy, usiłując wyobrazić sobie, że jest mewą szybującą po błękitnym niebie i patrzącą z wysoka na wyspę. Ale widziała jedynie oskarżycielskie oczy Chase’a Tremaina.
Tytuł oryginału:
Presumed Guilty
Pierwsze wydanie:
Harlequin Intrique, 1993
Opracowanie graficzne okładki:
Kuba Magierowski
Redaktor prowadzący:
Małgorzata Pogoda
Opracowanie redakcyjne:
Władysław Ordęga
Korekta:
Grażyna Henel
© 1993 by Terry Gerritsen
© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2012
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji
części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN 9788323896418