Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przeżyła… Czy to przeznaczenie, czy po prostu szczęście? Gdy porzucona przez narzeczonego, poniżona i zapłakana opuszczała kościół, przy ołtarzu wybuchła bomba. Początkowo wydawało się, że to dzieło szaleńca niewymierzone w żadną konkretną osobę. Dopiero gdy próbowano zepchnąć jej samochód z drogi, Nina zdała sobie sprawę, że ktoś chce ją zabić. Ale kto i dlaczego? Musi się tego dowiedzieć, i to szybko. Krok po kroku odkrywa przerażającą prawdę - jej los jest w rękach genialnego szaleńca, który prowadzi grę bez skrupułów |
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
Przełożyła Monika Krasucka
Przed wielu laty, kiedy byłam lekarką na stażu, jedna z pacjentek wręczyła mi papierową torbę i powiedziała: „Ja już wszystko przeczytałam, może pani też się spodobają”. W środku znalazłam kilkanaście romansów. Nigdy nie czytałam i nie zamierzałam czytać tego typu literatury, byłam wielbicielką science fiction. Dyżurowałam w szpitalu po 80 godzin tygodniowo, nie starczało mi czasu na sen ani na porządne jedzenie, a jednak sięgnęłam po jedną z tych książek. Po kilku stronach dosłownie przepadłam, już nie mogłam oderwać się od lektury.
Od tamtej pory przepadam za romantycznymi opowieściami o miłości.
Nic zatem dziwnego, że w moich pierwszych ośmiu książkach z wątkiem sensacyjno-kryminalnym jest też wątek miłosny. Bohaterowie obawiają się nie tylko o życie, ale drżą również o swoje zakochane serca. Oprócz opowieści o miłości znajdziecie tu kryminalną intrygę, trochę sensacji i wiele nieoczekiwanych zwrotów akcji, które stały się później, kiedy skoncentrowałam się na pisaniu powieści sensacyjnych, moim znakiem firmowym.
Cieszę się, że wydawnictwo MIRA postanowiło wznowić moje powieści kryminalne z wątkiem romansowym. Mam nadzieję, że ich lektura dostarczy Wam wielu wrażeń!
Ślub się nie odbył. Odwołany. Zero. Kaput.
Nina Cormier siedziała w zakrystii i gapiła się w lustro. Dlaczego nie może płakać? Straszny ból czaił się gdzieś głęboko, ale jeszcze go nie czuła. Wlepiała tylko suche oczy w swoje odbicie. Panna młoda jak z obrazka. Welon cienki jak pajęczyna przesłania twarz. Ramiączko gorsetu atłasowej sukni wyszywanej perełkami opada ponętnie z jej ramienia. Długie czarne włosy zwinięte w miękki węzeł. Każdy, kto widział ją tego ranka – jej matka, siostra, macocha Daniella – twierdził, że jest piękną panną młodą.
Tyle że pan młody nie zadał sobie trudu, by się pojawić. Nie miał nawet dość odwagi, by ją zawiadomić osobiście. Po pół roku planów i marzeń przysłał bilecik zaledwie dwadzieścia minut przed ceremonią. Przez swojego świadka.
„Nina, potrzebuję czasu, aby to przemyśleć. Przepraszam. Wyjeżdżam na kilka dni. Zadzwonię. Robert”.
Zmusiła się, by przeczytać wiadomość jeszcze raz. „Potrzebuję czasu... Potrzebuję czasu...”
Ile czasu może potrzebować mężczyzna?
Rok wcześniej wprowadziła się do doktora Roberta Bledsoe. Tylko tak możemy się przekonać, czy do siebie pasujemy, powiedział jej. Małżeństwo to poważne zobowiązanie, więc nie chciał popełnić błędu. Liczący sobie czterdzieści jeden lat Robert miał już za sobą kilka katastrofalnych związków. Nie chciał kolejny raz się pomylić. Chciał mieć pewność, że Nina jest kobietą, na którą czekał przez całe swoje życie.
Ona była pewna, że Robert to właśnie ten. Tak pewna, że gdy zaproponował, by zamieszkali razem, tego samego dnia poszła prosto do domu, żeby się spakować...
– Nina? Nina, otwórz! – Za klamkę szarpała jej siostra Wendy. – Proszę, wpuść mnie.
Nina schowała twarz w dłoniach.
– Nie chcę teraz nikogo widzieć.
– Nie powinnaś być sama.
– Chcę być sama.
– Goście już pojechali. Jestem sama.
– Nie chcę z nikim rozmawiać. Jedź do domu, dobrze?
Za drzwiami zapadła cisza. Po chwili Wendy zapytała:
– Jeżeli pojadę, to kto cię zawiezie do domu?
– Zamówię taksówkę. Albo ojciec Sullivan mnie podwiezie. Potrzebuję czasu, żeby pomyśleć.
– Na pewno nie chcesz porozmawiać?
– Na pewno. Zadzwonię do ciebie później, dobrze?
– Rób, co chcesz.
Wendy zawahała się, a potem z pewną dozą zjadliwości, która przebiła się nawet przez dębowe drzwi, dodała:
– Robert to gnojek. Zawsze tak myślałam.
Nina siedziała przy toaletce, podpierając głowę rękami. Chciało się jej płakać, ale nie mogła wycisnąć z siebie ani jednej łzy. Kroki Wendy zaczęły się oddalać, a potem w pustym kościele zapadła cisza. Ale łzy nie płynęły. Nie mogła teraz myśleć o Robercie. Zamiast tego jej umysł zdawał się skupiać na praktycznej stronie odwołanego ślubu. Wesele i całe to zmarnowane jedzenie. Prezenty, które musi zwrócić. Bilety na wyspę Świętego Jana. Może powinna sama polecieć na miesiąc miodowy i zapomnieć o doktorze Bledsoe. Pojedzie, weźmie tylko bikini. Przynajmniej zamiast złamanego serca będzie miała opaleniznę.
Powoli podniosła głowę i spojrzała w lustro. Nie taka znowu piękna ta panna młoda, pomyślała. Szminka się jej rozmazała, włosy rozczochrały. Ruina.
W nagłym przypływie gniewu zerwała z głowy welon. Spinki poleciały na wszystkie strony i uwolniły kaskadę czarnych włosów. Do diabła z welonem, pomyślała i wrzuciła go do kosza. Bukiet z białych lilii i różyczek też tam wylądował. Poczuła się lepiej. Furia pobudziła ją do działania. Zerwała się na nogi.
Ruszyła z kościelnej ubieralni do nawy. Za nią wlókł się tren. Puste już ławy ozdobione były girlandami białych goździków, a ołtarz bukietami róż i gipsówki. To była scena pięknie udekorowana na ślub, który nigdy się nie odbędzie. Ale Nina minęła ołtarz i szła w kierunku głównych drzwi, nie zwracając uwagi na owoce ciężkiej pracy dekoratorów, które przypominały o niepowodzeniu. Skoncentrowała się na ucieczce. Nawet zatroskany głos ojca Sullivana nie zdołał jej zatrzymać.
Pchnęła drzwi i zatrzymała się na schodach. Uderzył ją blask lipcowego słońca i nagle boleśnie zdała sobie sprawę, jak bardzo musi się rzucać w oczy. Samotna kobieta, w sukni ślubnej, próbująca złapać taksówkę. Dopiero wtedy, w pułapce jaskrawego światła, poczuła pierwsze łzy.
O nie, Boże, nie. Załamie się i rozpłacze tu, na schodach. Na publicznym widoku, w obecności tych wszystkich cholernych przechodniów.
– Nina? Nina, kochanie.
Odwróciła się. O stopień wyżej stał ojciec Sullivan.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – zapytał. – Może chcesz wejść i porozmawiać?
Przygnębiona potrząsnęła głową.
– Chcę się stąd wydostać. Proszę, tylko tyle.
– Tak, tak, oczywiście. – Delikatnie wziął ją pod rękę. – Zawiozę cię do domu.
Pomógł jej zejść ze schodów i zaprowadził na kościelny parking. Zebrała zabrudzony już tren i wsiadła do samochodu. Góra atłasu spiętrzyła się jej na kolanach.
Ojciec Sullivan wśliznął się za kierownicę. W samochodzie było gorąco, ale nie uruchomił silnika. Przez moment siedzieli w krępującej ciszy.
– Wiem, że trudno ci pojąć, jaki zamysł mógł mieć w tym wszystkim Wszechmogący – zaczął cicho. – Ale musi być jakiś powód, Nino. W tej chwili może nie być dla ciebie oczywisty. Może ci się wydawać, że Pan odwrócił się od ciebie.
– To Robert się ode mnie odwrócił – powiedziała. Pociągnęła nosem i wytarła twarz czystym rogiem trenu. – Odwrócił się i prysnął.
– Mężczyźni u progu małżeństwa często mają mieszane uczucia. Jestem przekonany, że dla doktora Bledsoe była to poważna decyzja...
– Poważna decyzja? A dla mnie nie?
– Nie, nie, źle mnie zrozumiałaś.
– Ach, proszę mnie zawieźć do domu.
Pokręcił głową i włożył kluczyk do stacyjki.
– Chciałem ci tylko wytłumaczyć, kochanie, może trochę niezręcznie, że to nie jest jeszcze koniec świata. Nino, przeznaczenie zawsze nas zaskakuje. Nigdy nie spodziewamy się trudnych momentów. Są sprawy, które uderzają w nas jak grom z jasnego nieba.
W tym momencie budynkiem kościoła wstrząsnął ogłuszający huk. Wybuch roztrzaskał witraże w oknach i grad odłamków kolorowego szkła zasypał parking. Na dach samochodu pofrunęły kartki z porwanych mszałów i kawałki ław.
Gdy biały dym trochę się przerzedził, Nina zobaczyła, jak z nieba spływa chmura kwiatowych płatków i osadza się na przedniej szybie, tuż przed oczami zszokowanego ojca Sullivana.
– Jak grom z jasnego nieba – szepnęła. – Nie można było tego lepiej ująć.
– Wy dwaj to na bank największe patałachy roku.
Sam Navarro, detektyw policji w Portlandzie, siedzący naprzeciwko wyraźnie zdenerwowanego Norma Liddella, nawet nie mrugnął okiem. W pokoju konferencyjnym posterunku była ich piątka, a Sam nie miał zamiaru sprawić satysfakcji temu gwiazdorowi, prokuratorowi okręgowemu, i pokazać, że robi to na nim jakieś wrażenie. Nie miał też zamiaru odpierać oskarżeń, bo rzeczywiście nawalili. On i Gillis ostro nawalili, i zginął gliniarz. Idiota, fakt, ale zawsze gliniarz. Jeden z nich.
– Nigdy nie daliśmy Marty’emu Pickettowi pozwolenia na zbliżenie się do miejsca wybuchu – odezwał się partner Sama, Gordon Gillis. – Nie mieliśmy pojęcia, że przekroczy linię...
– Byliście tam na służbie – wtrącił Liddell – i to czyni was odpowiedzialnymi.
– Zaraz, zaraz – bronił się Gillis. – Pickett też nie jest bez winy.
– To był jeszcze żółtodziób.
– Powinien był przestrzegać procedur. Gdyby...
– Zamknij się, Gillis – przerwał mu Sam.
Gillis spojrzał na swojego partnera.
– Sam, ja tylko staram się bronić naszego stanowiska.
– To nam nie pomoże. I tak zostaliśmy wytypowani na winowajców.
Sam zmierzył wzrokiem Liddella.
– Czego pan chce, prokuratorze? Publicznej chłosty? Naszego odejścia?
– Nikt wam nie każe odchodzić – wtrącił się ich szef, Abe Coopersmith. – A ta dyskusja do niczego nie prowadzi.
– Musimy wszcząć postępowanie dyscyplinarne – upierał się Liddell. – Nie żyje funkcjonariusz policji.
– Myśli pan, że o tym nie wiem? – warknął Coopersmith. – To ja musiałem zawiadomić wdowę. Nie mówiąc już o tych wszystkich krwiożerczych reporterach. Dosyć tego gadania, panie prokuratorze. To był jeden z nas. Gliniarz, nie prawnik.
Sam spojrzał ze zdumieniem na szefa. To coś nowego, Coopersmith po jego stronie. Abe Coopersmith nie używał wielu słów, a już na pewno nie słów przychylnych jemu.
Ale Liddell działał im na nerwy. Zaatakowani gliniarze zawsze trzymają się razem.
– Wróćmy do naszej sprawy, dobrze? – ciągnął Coopersmith. – Mamy w mieście bombiarza. I pierwszy wypadek śmiertelny. Co wiemy? – Popatrzył na Sama, który stał na czele nowo utworzonego Wydziału ds. Zamachów Bombowych.
– Niezbyt wiele – przyznał Sam.
Otworzył teczkę i wyjął plik papierów. Rozdał kopie czterem mężczyznom siedzącym przy stole – Liddellowi, Coopersmithowi, Gillisowi i Erniemu Takedzie, ekspertowi ze Stanowego Laboratorium Kryminalistycznego.
– Pierwszy wybuch nastąpił około drugiej piętnaście nad ranem. Drugi około drugiej trzydzieści. Ten drugi praktycznie zrównał z ziemią magazyny firmy R.S. Hancock. Spowodował też drobne zniszczenia w dwóch sąsiednich budynkach. Pierwszą bombę znalazł nocny strażnik. Zauważył ślady włamania i przeszukał pomieszczenia. Bombę podłożono na biurku w jednym z biur. Zadzwonił o pierwszej trzydzieści nad ranem. Gillis był tam około pierwszej pięćdziesiąt, ja o drugiej. Otoczyliśmy teren i kiedy przyjechał wóz saperski, wybuchła pierwsza bomba. Kwadrans później, zanim zdołaliśmy przeszukać budynek, wybuchła druga. Zabiła Picketta.
Sam spojrzał na Liddella, ale tym razem prokurator okręgowy siedział cicho.
– Dynamit był produkcji zakładów Dupont – dodał.
W sali na chwilę zapanowała cisza.
– Ten sam numer serii Duponta co w dwóch zeszłorocznych bombach? – zapytał Coopersmith.
– To możliwe – odparł Sam – bo dynamit z tym numerem serii to jedyna zgłoszona kradzież, jaką mieliśmy tu od lat.
– Ale sprawa bomb Vincenta Spectre’a została zamknięta w ubiegłym roku. I wiemy, że Vincent nie żyje – zaoponował Liddell. – A więc kto robi te bomby?
– To może być uczeń Vincenta. Ktoś, kto nie tylko opanował technikę swojego mistrza, ale ma jeszcze dostęp do jego zapasów dynamitu. Których nie znaleźliśmy.
– Nie potwierdzono, że dynamit pochodzi ze skradzionej serii – upierał się Liddell. – Może wcale nie ma związku z bombami Spectre’a.
– Obawiam się, że mamy inne dowody – wtrącił Sam. – To się wam nie spodoba. – Popatrzył na Erniego Takedę. – Powiedz im, Ernie.
Takeda, który nie lubił publicznych wystąpień, nie odrywał wzroku od raportu z laboratorium.
– Na podstawie materiałów zebranych na miejscu wybuchu – zaczął czytać – można postawić wstępną hipotezę na temat budowy mechanizmu. Prawdopodobnie zapłon elektryczny został wywołany przez opóźniony obwód elektroniczny. Spowodowało to eksplozję lasek dynamitu za pomocą lontu typu Prima. Zostały one sklejone dwucalową zieloną taśmą izolacyjną. – Takeda odchrząknął i w końcu podniósł wzrok. – Obwód z opóźniaczem jest taki sam, jakiego używał nieżyjący już Vincent Spectre w zeszłorocznych bombach.
Liddell popatrzył na Sama.
– Te same obwody, ten sam dynamit?
– Widocznie Vincent Spectre przed śmiercią sprzedał trochę swych umiejętności. Teraz mamy drugie pokolenie bombiarzy na tapecie.
– Powinniśmy opracować profil psychologiczny nowego gracza na rynku – włączył się Sam. – Zamachy bombowe Spectre’a miały podłoże czysto finansowe. Wynajmowano go, żeby odwalił robotę, i robił to bach, bach, bach. Sprawnie. Efektywnie. Ten nowy bombiarz musi dopiero wypracować sobie markę.
– Twoje słowa świadczą o tym – powiedział Liddell – że czekasz, aż znów uderzy.
Lekko znużony Sam przytaknął:
– Niestety, to właśnie powiedziałem.
Ktoś nagle zastukał i policjantka wsunęła głowę w otwarte drzwi:
– Przepraszam, telefon do Navarra i Gillisa.
– Odbiorę – odrzekł Gillis, po czym wstał nieporadnie i podszedł do telefonu wiszącego na ścianie.
Liddell ciągle koncentrował się na Samie.
– A więc to jest wszystko, co elita Portlandu ma w zanadrzu? Czekamy na następną bombę, aby ustalić schemat działania przestępców? A potem może wpadniemy na jakiś pomysł, co by się dało zrobić?
– Zamach bombowy, panie Liddell – rzekł spokojnie Sam – jest aktem tchórzostwa. To czyn przestępczy dokonany przy nieobecności sprawcy. Nie ma osoby, odcisków palców, świadków podłożenia, nie ma...
– Szefie – wtrącił Gillis, odkładając słuchawkę. – Jest następna...
– Niech to szlag! – zawołał Coopersmith.
Sam zerwał się na nogi i ruszył w kierunku drzwi.
– A tym razem co? – zapytał Liddell. – Znowu magazyny?
– Nie – odparł Gillis. – Kościół.
Kiedy Sam i Gillis podjechali do kościoła pod wezwaniem Dobrego Pasterza, teren był już ogrodzony przez policję. Po obu stronach ulicy zebrał się tłum. Forest Avenue została zablokowana przez trzy radiowozy, dwie straże pożarne i ambulans. Ciężarówkę saperów z naczepą w kształcie beczki ustawiono przed głównym wejściem, a raczej tym, co po nim pozostało. Wyrwane z zawiasów drzwi leżały u stóp schodów. Wszystko pokrywała warstwa odłamków szkła. Wiatr rozwiewał na chodniku podarte kartki modlitewników jak suche liście. Gillis zaklął.
– To była duża sztuka.
Kiedy zbliżyli się do taśmy policyjnej, oficer dowodzący przywitał ich z wyraźną ulgą.
– Navarro! Cieszę się, że wpadłeś.
– Są ofiary? – zapytał Sam.
– Chyba nie. Kościół był pusty. Czysty przypadek. O drugiej miał być ślub, ale w ostatniej chwili został odwołany.
– Czyj ślub?
– Jakiegoś lekarza. Panna młoda siedzi w samochodzie policyjnym. Ona i pastor widzieli wybuch z parkingu.
– Później z nią porozmawiam. Niech czeka. Pastor też. Sprawdzę, czy nie ma drugiego ładunku.
– Nie krępuj się, nie mam nic przeciwko temu.
Sam włożył specjalny kombinezon z zachodzących na siebie stalowych płytek. Niósł też maskę ochronną na wypadek, gdyby znaleziono drugą bombę. Technik od ładunków, podobnie ubrany, stał przy frontowych drzwiach i czekał na rozkaz wejścia do kościoła. Gillis miał czekać przy ciężarówce. Tym razem jego rola polegała na dostarczeniu instrumentów i przygotowaniu pojemnika na bombę.
– Dobra – rzekł Sam do technika. – Idziemy.
Weszli do ziejącego pustką miejsca po bramie wejściowej. Najpierw Sam wychwycił zapach – mocny i słodkawy. Dynamit, pomyślał. Siła eksplozji spowodowała, że tylne ławy się przewróciły. Te z przodu, bliżej ołtarza, rozleciały się w drzazgi. Wszystkie witraże były roztrzaskane, a puste ramy okien wychodzących na południe wypełniało przytłumione słoneczne światło.
Sam i technik automatycznie rozdzielili się i zaczęli przesuwać się wzdłuż przeciwległych ścian nawy. Budynek miał być dokładnie przeszukany później, teraz musieli się skupić na znalezieniu kolejnej bomby. Śmierć Marty’ego Picketta obciążała sumienie Sama i nie miał zamiaru wpuścić tu żadnego policjanta, dopóki wszystkiego nie sprawdzi.
Obydwaj mężczyźni poruszali się powoli z powodu zalegającego gruzu. Odór dynamitu się nasilał. Zbliżamy się, pomyślał Sam. Bombę podłożono gdzieś tutaj...
Przed ołtarzem, tam gdzie stał kiedyś pierwszy rząd ław, zobaczyli ziejący krater o średnicy metra, dość płytki. Wybuch rozerwał dywan i warstwę izolacyjną, ale betonowa wylewka pozostała nienaruszona. Płytki krater jest charakterystyczny dla powolnej eksplozji. Zgadza się, to dynamit.
Ale temu mogą się przyjrzeć później. Teraz muszą szukać dalej. Skończyli z nawą, przeszli do korytarzy, ubieralni i toalet. Nic. Weszli do aneksu i sprawdzili kancelarię, salki, klasy szkółki niedzielnej. Nic. Wyszli przez tylne wyjście i przeszukali murek na zewnątrz. Nic.
Usatysfakcjonowany Sam wrócił na linię policyjną, gdzie czekał już Gillis. Zdjął kombinezon i oświadczył:
– Budynek jest czysty. Ekipa gotowa?
Gillis wskazał szóstkę ludzi czekających obok ciężarówki saperskiej. Czterech policjantów i dwóch laborantów ściskało w rękach torebki na dowody.
– Czekają na rozkaz – powiedział.
– Najpierw niech wejdzie fotograf, potem ekipa. Krater jest z przodu, przed pierwszym rzędem ław po prawej.
– Dynamit?
Sam kiwnął głową.
– Jeżeli mogę polegać na swoim węchu. – Odwrócił się i popatrzył na tłum gapiów. – Porozmawiam teraz ze świadkami. Gdzie jest pastor?
– Zawieźli go na ostry dyżur. Bóle w klatce piersiowej.
Sam westchnął zirytowany.
– Ktoś go przesłuchał?
– Policjant. Mamy zeznanie.
– Dobrze. No to zostaje nam panna młoda.
– Czeka w radiowozie. Nazywa się Nina Cormier.
– Cormier. W porządku.
Sam schylił się i przeszedł pod żółtą policyjną taśmą. Poszukał wzrokiem ponad tłumem gapiów służbowych samochodów i zauważył sylwetkę kobiety siedzącej w jednym z nich. Nie poruszyła się, gdy się zbliżył. Patrzyła przed siebie jak manekin w salonie ze ślubnymi sukniami. Pochylił się i zastukał w okno samochodu. Kobieta odwróciła się. Zobaczył duże ciemne oczy, rozmazany tusz, ale jej twarz była ładna. Pokazał jej gestem, aby opuściła szybę.
– Pani Cormier? Detektyw Sam Navarro, policja.
– Chcę wracać do domu – powiedziała. – Rozmawiałam już z tyloma policjantami. Czy nie mogłabym wreszcie jechać?
– Najpierw muszę zadać pani kilka pytań.
– Kilka?
– No dobrze, więcej niż kilka.
Gdy westchnęła, zauważył, jaka jest zmęczona.
– Jeżeli odpowiem na wszystkie pytania, to będę mogła pojechać do domu?
– Obiecuję.
– Dotrzymuje pan obietnic?
– Zawsze – odrzekł poważnie.
Spojrzała na ręce splecione na kolanach.
– Dobrze – mruknęła. – Mężczyźni i ich obietnice.
– Słucham?
– Nic, nic.
Okrążył radiowóz, otworzył drzwi i usiadł za kierownicą. Nie odezwała się, siedziała zrezygnowana. Góra spienionego białego atłasu zdawała się ją przytłaczać bez reszty. Fryzura rozsypała się i jedwabiste pasma czarnych włosów spadały na jej ramiona. Niezbyt piękny obrazek szczęśliwej panny młodej, pomyślał. Wygląda na otępiałą i bardzo samotną.
Gdzie, do cholery, jest pan młody?
Zdusił w sobie słowa instynktownego współczucia, sięgnął po notes i otworzył na czystej stronie.
– Poproszę o nazwisko i imię oraz adres.
– Nina Margaret Cormier, 318 Ocean View Drive – wyszeptała.
Spojrzał na nią. Wzrok miała ciągle utkwiony w rękach złożonych na kolanach.
– Proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło.
Siedziała w wozie policyjnym już od półtorej godziny, rozmawiała z trzema policjantami, odpowiedziała na wszystkie ich pytania. Jej ślub to katastrofa, ledwo uszła z życiem, a ludzie na ulicy przyglądali się jej, jakby była jakimś dziwolągiem. A ten zimny jak ryba gliniarz oczekuje, że zacznie znowu od początku?
– Panno Cormier... – Westchnął. – Im prędzej skończymy, tym prędzej pani pojedzie. Co się stało?
– Usłyszałam wybuch. Mogę już jechać?
– Co to znaczy wybuch?
– Głośny huk. Dużo dymu i stłuczonego szkła.
– Powiedziała pani: dym. Jakiego był koloru?
– Słucham?
– Czarny? Biały?
– A czy to ważne?
– Proszę odpowiedzieć na pytanie.
Westchnęła z irytacją.
– Chyba biały.
– Chyba?
– No dobrze. Jestem pewna, że biały.
Odwróciła się, by na niego spojrzeć. Po raz pierwszy jej wzrok zatrzymał się na jego twarzy. Gdyby się uśmiechnął, gdyby miał w sobie choć odrobinę ciepła, byłaby to miła twarz. Musi mieć grubo ponad trzydziestkę. Ciemne włosy, powinien był je ostrzyc już ze dwa tygodnie temu. Twarz pociągła, piękne zęby, przenikliwe zielone oczy jak u romantycznego filmowego gliniarza, grającego główną rolę. Tylko że to nie jest filmowy gliniarz. To jest prawdziwy gliniarz z odznaką, zupełnie pozbawiony czaru. Obserwował ją obojętnie, jak gdyby oceniał jej przydatność na świadka.
Odwzajemniła jego spojrzenie, myśląc: i oto jestem, porzucona panna młoda. Pewnie się zastanawia, czego mi brakuje. Jaka jest moja straszliwa skaza, która spowodowała, że zostałam wystawiona do wiatru przy ołtarzu.
Schowała pięści w zwojach atłasu na podołku.
– Jestem pewna, że dym był biały – oznajmiła. – Jakiekolwiek miałoby to mieć znaczenie.
– To ma znaczenie. Wskazuje na nieobecność węgla.
– Ach, tak. Rozumiem.
– A płomienie?
– Nie. Żadnych płomieni.
– Czuła pani jakiś zapach?
– Coś jak gaz?
– Jakikolwiek zapach?
– Nie pamiętam. Ale byłam na dworze.
– Gdzie konkretnie?
– Siedziałam z ojcem Sullivanem w jego samochodzie. Na parkingu z boku. A więc nie wyczułabym gazu. Zresztą naturalny gaz nie ma zapachu, prawda?
– Trudno go wyczuć.
– A więc to bez znaczenia. Że go nie czułam.
– Czy widziała pani może kogoś w pobliżu, przed eksplozją?
– Był ojciec Sullivan. I kilka osób z mojej rodziny. Ale wszyscy odjechali wcześniej.
– A obcy ludzie? Ktoś, kogo pani nie zna?
– Wewnątrz nie było nikogo, kiedy to się stało.
– Tuż przed eksplozją, panno Cormier.
– Przed?
– Czy widziała pani kogoś, kto nie powinien był tam się znaleźć?
Jego zielone oczy wytrzymały jej pytający wzrok.
– Ma pan na myśli... uważa pan, że... – Milczał. – To nie był ulatniający się gaz?
– Nie. To była bomba.
Osunęła się na oparcie. To nie był wypadek, pomyślała. Wcale nie wypadek...
– Panno Cormier?
Przeraziło ją jego beznamiętne spojrzenie.
– Przepraszam, ale muszę zadać pani to pytanie. Proszę zrozumieć, że muszę zbadać ten trop.
Przełknęła głośno.
– Jakie... jakie pytanie?
– Czy ktoś chce panią zabić?
– To wariactwo – powiedziała. – Kompletny idiotyzm.
– Muszę wziąć pod uwagę taką możliwość.
– Jaką? Że ta bomba była przeznaczona dla mnie?
– Pani ślub miał się odbyć o drugiej. Eksplozja nastąpiła o drugiej czterdzieści, tuż przy pierwszym rzędzie ław. Blisko ołtarza. Nie mam wątpliwości, że przy tej sile wybuchu i pani, i wszyscy goście zginęliby. Albo zostali ciężko ranni. Mówimy o bombie, nie o ulatniającym się gazie. To nie wypadek. Bomba miała kogoś zabić. Tylko kogo?
Milczała. To wszystko jest zbyt straszne.
– Kto był zaproszony?
– Miał przyjść... Miał być...
– Pani i wielebny Sullivan. Kto jeszcze?
– Robert, mój narzeczony. I moja siostra Wendy. I Jeremy Wall, świadek...
– Kto jeszcze?
– Mój ojciec miał mnie prowadzić do ołtarza. I mała druhna niosąca kwiaty, chłopiec niosący obrączki...
– Interesują mnie tylko dorośli. Zacznijmy od pani.
Tępo potrząsnęła głową.
– To nie mogło... nie o mnie chodziło.
– Dlaczego?
– To niemożliwe.
– Skąd ma pani taką pewność?
– Bo nikt nie chciałby, żebym zginęła!
Jej piskliwy okrzyk go zaskoczył. Stojący na ulicy policjant odwrócił się i spojrzał na nich. Sam uspokoił go gestem ręki, że wszystko jest w porządku.
Nina gniotła w ręku obrębek sukni. Ten facet jest okropny. Bez cienia ludzkich uczuć. Chociaż w samochodzie zrobiło się gorąco, po plecach przebiegł jej dreszcz.
– Czy możemy się temu bliżej przyjrzeć? – zapytał.
Nie odpowiedziała.
– Panno Cormier, a co z pani byłymi... narzeczonymi? Czy jest ktoś, kogo unieszczęśliwiłoby pani małżeństwo?
– Nie – szepnęła.
– Żadnego ekspartnera?
– Nie w ciągu ostatniego roku.
– Czy właśnie tyle czasu była pani związana ze swoim narzeczonym? Rok?
– Tak.
– Poproszę jego imię, nazwisko i adres.
– Doktor Robert Bledsoe, 318 Ocean View Drive.
– Ten sam adres?
– Mieszkamy razem.
– Dlaczego ślub został odwołany?
– O to musi zapytać pan Roberta.
– A więc to była jego decyzja? Aby odwołać ślub?
– Zostawił mnie przy ołtarzu, jak to się zwykle mówi.
– Czy pani wie dlaczego?
Zaśmiała się gorzko.
– Doszłam do wniosku, że umysł mężczyzny jest dla mnie kompletną zagadką.
– Nie było żadnych znaków ostrzegawczych?
– To było tak nieoczekiwane jak... ta bomba. Jeżeli to rzeczywiście była bomba.
– O której ślub został odwołany?
– Około wpół do drugiej. Ja już byłam w kościele. Wtedy Jeremy, drużba Roberta, przyniósł bilecik. Robert nie miał nawet odwagi sam mi o tym powiedzieć – dodała z oburzeniem.
– Co było w bileciku?
– Że potrzebuje więcej czasu. I że wyjeżdża.
– Czy jest jakiś powód, żeby Robert...
– Nie, to niemożliwe! – Popatrzyła mu prosto w oczy. – Pyta pan, czy Robert mógł mieć z tym coś wspólnego?
– Staram się mieć oczy otwarte, panno Cormier.
– Robert nie jest zdolny do zbrodni. Na Boga, jest lekarzem!
– W porządku. Zostawmy to na razie. Przyjrzyjmy się innym ewentualnościom. Rozumiem, że pani pracuje?
– Tak, oczywiście. Jestem pielęgniarką w Centrum Medycznym Maine.
– Jaki oddział?
– Izba przyjęć ratownictwa medycznego.
– Jakieś problemy w pracy? Konflikt z personelem?
– Nie. Dogadujemy się.
– Pogróżki? Na przykład od pacjentów?
– Gdybym miała wrogów, wiedziałabym o tym – odrzekła zdenerwowana.
– Niekoniecznie.
– Robi pan wszystko, żeby mnie wyprowadzić z równowagi.
– Proszę tylko, żeby się pani przyjrzała swojemu życiu osobistemu. Niech pani pomyśli o wszystkich osobach, które pani nie lubią.
Nina zapadła się w fotel. Wszyscy, którzy mnie nie lubią. Pomyślała o rodzinie. Swojej starszej siostrze Wendy, z którą nigdy nie była blisko. Matce Lydii i jej mężu, bogatym snobie. Ojcu imieniem George, którego czwarta żona, wypasiona blondyna, uważała jego dzieci za denerwującą niedogodność. Stanowili dużą, dysfunkcyjną rodzinę, ale na pewno nie było między nimi morderców. Potrząsnęła głową.
– Nie ma nikogo takiego.
Westchnął i po chwili zamknął notes.
– W porządku. Myślę, że to na razie wszystko.
– Na razie?
– Pewnie będę jeszcze miał pytania. Kiedy porozmawiam z innymi gośćmi.
Wysiadł z samochodu i dodał przez otwarte okno:
– Jeżeli coś się pani przypomni, proszę zadzwonić.
Napisał coś w notesie i podał jej wyrwaną kartkę z imieniem i nazwiskiem oraz telefonem.
– To bezpośredni numer – oznajmił. – Można mnie złapać całą dobę przez policyjną centralę telefoniczną.
– Czyli... Mogę jechać do domu?
– Tak. – Już odchodził.
– Detektywie?
Odwrócił się. Nie zdawała sobie sprawy, że jest taki wysoki. Jak on się zmieścił obok niej w samochodzie?
– O co chodzi, panno Cormier?
– Powiedział pan, że mogę już jechać.
– Tak.
– Ale nie mam czym.
Skinęła głową w stronę zburzonego kościoła.
– Może pan mógłby zadzwonić do mojej matki, żeby po mnie przyjechała?
– Do matki?
Rozejrzał się wokół, by przekazać to zadanie komuś innemu. W końcu zrezygnowany wrócił do wozu policyjnego i otworzył drzwi z jej strony.
– Niech pani wysiądzie. Odwiozę panią moim samochodem.
– Prosiłam tylko, żeby pan zadzwonił.
– To drobiazg. – Wyciągnął rękę, by jej pomóc. – I tak muszę wstąpić do pani matki.
– Do mojej matki? Po co?
– Była na ślubie. Muszę z nią porozmawiać. Za jednym zamachem załatwię i jedno, i drugie.
Elegancko powiedziane, pomyślała.
Udała, że nie widzi wyciągniętej ręki. Z trudnością wygrzebała się z samochodu, bo tren okręcił się wokół jej stóp i musiała go kilka razy kopnąć, żeby się uwolnić. Przyglądał się jej rozbawiony, aż w końcu schwyciła brzeg sukni i z głośnym szelestem materiału go wyminęła.
– Panno Cormier?
– Co? – rzuciła przez ramię.
– Mój samochód stoi po tamtej stronie.
Stanęła. Wyraźnie się zaczerwieniła. Pan detektyw uśmiechał się jak kot, który właśnie zżarł kanarka.
– Granatowy taurus. Jest otwarty. Zaraz przyjdę.
Odwrócił się i odszedł w przeciwnym kierunku, w stronę grupki policjantów, a Nina ruszyła do samochodu. Z obrzydzeniem zajrzała do środka. Ma pojechać tym rzęchem? W tym śmietniku? Kiedy otworzyła drzwi, wypadł papierowy kubek. Na podłodze, przy fotelu pasażera, leżała pusta torba z McDonalda, kilka kolejnych kubków po kawie i „Portland Press Herald” sprzed dwóch dni. Tylne siedzenie zawalone było innymi gazetami i aktami spraw. Na wierzchu leżała teczka, marynarka i ni z gruszki, ni z pietruszki rękawica baseballowa. Zebrała śmieci ze swojej strony, rzuciła do tyłu i wsiadła. Miała nadzieję, że siedzenie jest czyste.
Detektyw Zimna Ryba już nadchodził. Podwinął wcześniej rękawy koszuli i rozluźnił krawat. Był wyraźnie rozgorączkowany i chociaż się spieszył, to podwładni nękali go jeszcze pytaniami.
W końcu usiadł za kierownicą i trzasnął drzwiami.
– Dobrze, gdzie mieszka pani matka?
– Cape Elizabeth. Ale widzę, że jest pan zajęty...
– Mój partner dopilnuje interesu. Podrzucę panią, porozmawiam z matką i wstąpię do szpitala, do ojca Sullivana.
– Świetnie. W ten sposób za jednym zamachem załatwi pan trzy sprawy.
– Wierzę w efektywność pracy.
Jechali w milczeniu. Nie widziała sensu w podtrzymywaniu rozmowy. On nie doceniłby uprzejmości. Wyglądała więc przez okno i myślała ponuro o przyjęciu weselnym i tartinkach czekających na gości, którzy się nie pojawią. Będzie musiała zadzwonić i poprosić, by jedzenie, zanim się zepsuje, zawieziono do stołówki dla bezdomnych. No i jeszcze te prezenty, dziesiątki prezentów w domu. Wróć – w domu Roberta. To nigdy nie był jej prawdziwy dom. Tylko tam mieszkała, jak lokator. Sama wpadła na pomysł, by płacić połowę kredytu. Robert często mówił, że docenia i szanuje jej niezależność, jej potrzebę posiadania własnej tożsamości. W każdym dobrym związku, mówił, prawa i obowiązki rozłożone są pół na pół. Tak było od początku. Na jednej randce płacił on, na drugiej ona. Właściwie to ona nalegała, by pokazać mu, jaka jest wyzwolona.
To takie głupie. Nigdy nie byłam wyzwolona, pomyślała. Zawsze marzyłam o dniu, kiedy zostanę żoną doktora Bledsoe. Tego oczekiwała po niej rodzina: żeby dobrze wyszła za mąż. Nigdy nie rozumieli, dlaczego poszła do szkoły dla pielęgniarek. Dla nich był to jedynie sposób na złapanie męża. Lekarza. No i go złapała.
I co mi z tego zostało? Sterta prezentów, które muszę odesłać, suknia ślubna, której nie mogę zwrócić, i dzień, którego nigdy nie zapomnę. Najbardziej wstrząsnęło nią upokorzenie. Nie fakt, że Robert zniknął. Nawet nie to, że mogła zginąć w gruzach kościoła. Sama eksplozja wydawała się jej nierzeczywista, jak z telenoweli. Tak odległa jak ten facet siedzący obok niej.
– Dobrze sobie pani radzi – zauważył.
Zdziwiona, że detektyw Zimna Ryba odezwał się, spojrzała w jego stronę.
– Słucham?
– Przyjęła to pani spokojnie. Spokojniej niż inni.
– Nie wiem, jak inaczej mogłabym to przyjąć.
– Nie dziwiłbym się, gdyby po wybuchu bomby wpadła pani w histerię.
– Jestem pielęgniarką. Nie bawię się w histerię.
– Ale to musiał być dla pani szok. Może jeszcze nastąpić reakcja emocjonalna.
– Chce pan powiedzieć, że to jest cisza przed burzą?
– Coś w tym rodzaju.
Ich spojrzenia spotkały się, ale musiał popatrzeć na drogę i cień porozumienia zniknął.
– Dlaczego nie było z panią w kościele rodziny?
– Odesłałam ich do domu.
– Nie oczekiwała pani wsparcia?
Wyjrzała przez okno.
– Moja rodzina nie należy do wspierających. I chyba... chciałam zostać sama. Zranione zwierzę ukrywa się, aby lizać rany. Tego potrzebowałam.
Zamrugała, by przepędzić łzy, i ucichła.
– Wiem, że nie ma pani teraz ochoty na rozmowę, ale proszę mi odpowiedzieć tylko na jedno pytanie. Kto mógł być celem ataku? Może ojciec Sullivan?
– To naprawdę ostatnia osoba, którą ktoś zechciałby skrzywdzić.
– To był jego kościół. Znajdowałby się w centrum wybuchu.
– Ojciec Sullivan jest najmilszym człowiekiem na świecie! Zimą rozdaje na ulicy koce, kłóci się o łóżka w schroniskach. Na pogotowiu, kiedy mamy bezdomnych, dzwonimy do niego.
– Nie kwestionuję jego charakteru. Pytam tylko o jego wrogów.
– On nie ma wrogów – oświadczyła sucho.
– A reszta gości? Czy ktoś z nich mógł być celem?
– Nie wyobrażam sobie...
– Świadek Jeremy Wall. Proszę mi o nim opowiedzieć.
– Jeremy? Studiował razem z Robertem. Jest radiologiem, pracuje w Centrum Medycznym Maine.
– Żonaty?
– Kawaler. Stary kawaler.
– A pani siostra Wendy? Była druhną?
– Jest mężatką.
– Ma wrogów?
– Chyba tylko kogoś, kto nienawidzi doskonałości.
– To znaczy?
– No, jest córką, o jakiej marzy każdy rodzic.
– W przeciwieństwie do pani?
Nina wzruszyła ramionami.
– Jak pan to zgadł?
– W porządku, a więc zostaje jeden główny zawodnik. Ten, który przez przypadek się nie pojawił.
Nina patrzyła przed siebie. Co mam powiedzieć mu o Robercie, jeżeli sama nic nie wiem, pomyślała.
Odetchnęła z ulgą, kiedy nie pytał już dalej. Widocznie zrozumiał, że posunął się za daleko. Że jest już na skraju wytrzymałości. Kiedy jechali krętą drogą do Cape Elizabeth, poczuła, że spokój ją opuszcza. Ostrzegł ją. Reakcja emocjonalna. Ból przebijający się przez otępienie.
Trzymała się nieźle, przetrwała dwa kolejne szoki i uroniła zaledwie kilka łez. Teraz zaczęły jej dygotać ręce, a z każdym oddechem toczyła walkę, by się nie rozszlochać.
Gdy w końcu zatrzymali się przed domem matki, Nina zaczęła dygotać. Nie czekała, aż Sam otworzy jej drzwi. Wydostała się niezręcznie, przytrzymując kłęby pogniecionego materiału. Gdy wszedł na schody, ona już desperacko dzwoniła do drzwi, modląc się, by matka wpuściła ją, zanim się rozsypie.
Drzwi otwarły się na oścież. Lydia, ciągle jeszcze w eleganckiej sukni, stanęła jak wryta na widok swojej rozczochranej i wymiętej córki.
– Nina? Och, moja biedna Nina! – Rozłożyła ramiona.
Nina wpadła w jej objęcia. Tak mocno pragnęła, by ją ktoś przytulił, że nie od razu zauważyła, że Lydia cofnęła się o krok, by nie pognieść swojej zielonej jedwabnej sukni.
Ale usłyszała pytanie matki.
– Nie było wiadomości od Roberta?
Nina zesztywniała. Błagam, pomyślała, nie rób mi tego.
– Jestem pewna, że można to wszystko naprawić – rzekła Lydia. – Usiądźcie z Robertem i porozmawiajcie szczerze...
Nina odsunęła się.
– Nie mam zamiaru siadać do żadnej rozmowy z Robertem. A szczerze to chyba nigdy nie rozmawialiśmy.
– Kochanie, to normalne, że jesteś wściekła...
– A ty nie jesteś wściekła, mamo? Czy nie mogłabyś być wściekła ze mną?
– Tak, oczywiście. Ale nie możesz odrzucić Roberta tylko dlatego, że...
Sam odchrząknął głośno i dopiero wtedy Lydia zauważyła, że ktoś stoi przed drzwiami.
– Sam Navarro, policja. Pani Cormier?
– Obecnie noszę nazwisko Warrenton. – Zmarszczyła brwi. – O co chodzi? Co policja ma z tym wspólnego?
– Zdarzył się wypadek w kościele. Trwa dochodzenie w tej sprawie.
– Wypadek?
– Podłożono bombę.
– Pan chyba żartuje.
– Nie. Wybuch nastąpił o drugiej czterdzieści pięć po południu. Na szczęście nikt nie został ranny. Ale gdyby ślub się odbył...
Lydia zbladła. Cofnęła się o krok i zaniemówiła.
– Pani Warrenton, muszę pani zadać parę pytań.
Nina nie chciała tego słuchać. Usłyszała już zbyt wiele pytań. Poszła na górę do pokoju gościnnego, gdzie została jej walizka, ta, którą spakowała na wyjazd na wyspę.
Miała w niej kostiumy kąpielowe, letnie sukienki i krem do opalania. Wszystko, czego potrzebowała na tydzień w raju.
Zdjęła ślubną suknię i ostrożnie rozłożyła ją na fotelu. Zawisła tam biała i jakby martwa. Bezużyteczna. Zbadała zawartość walizki. Jej marzenia leżały pogrzebane wśród arkuszy bibułki do pakowania. Wtedy opuściły ją resztki samokontroli. Usiadła na łóżku w samej bieliźnie i teraz, kiedy była już sama, poddała się rozpaczy.
Lydia Warrenton była inna. Sam zauważył to już w chwili, gdy otworzyła drzwi. Starannie umalowana, elegancko uczesana, w zielonej sukni podkreślającej szczupłą sylwetkę, nie wyglądała na matkę panny młodej. Było oczywiście podobieństwo fizyczne. Obydwie miały czarne włosy i takie same czarne, ocienione gęstymi rzęsami oczy. Nina jednak miała w sobie jakieś ciepło i wrażliwość, podczas gdy Lydia była zimna i zachowywała się z rezerwą, jakby okalał ją mur, niepozwalający się do niej zbliżyć. Piękna i bogata, pomyślał, patrząc na pokój, w którym się znaleźli.
Dom był prawdziwym muzeum antyków. Przedtem zauważył na podjeździe mercedesa. A salon, do którego go wprowadziła, miał wspaniały widok na ocean. Widok za milion dolarów.
Lydia usiadła skromnie na kanapie pokrytej brokatem i wskazała mu fotel. Jego haftowane obicie było tak nieskazitelne, że z trudem stłumił w sobie chęć sprawdzenia czystości swojego ubrania, zanim zapadł się w miękkie poduszki.
– Bomba – powtórzyła cicho Lydia, potrząsając głową. – Kto podłożyłby bombę pod kościół?
– To nie pierwsza bomba w mieście.
Spojrzała na niego zaskoczona.
– Ma pan na myśli magazyny? W zeszłym tygodniu? Czytałam, że miało to coś wspólnego z mafią.
– Była taka hipoteza.
– Ale to kościół. Jaki może być związek?
– Pani Warrenton, też go nie widzimy. Ale musimy się dowiedzieć, czy jakiś istnieje. Może pani nam pomoże. Czy nie zna pani powodu, dla którego ktoś chciałby wysadzić w powietrze kościół Dobrego Pasterza?
– Nic nie wiem o tym kościele. Nie chodzę do niego. To była decyzja mojej córki, żeby w nim odbył się ślub.
– Brzmi to tak, jak gdyby pani tego nie aprobowała.
Wzruszyła ramionami.
– Nina ma swój szczególny sposób działania. Ja wybrałabym bardziej... renomowaną świątynię. I dłuższą listę gości. Ale to cała Nina. Ona chciała ślubu skromnego.
Styl życia Lydii Warrenton na pewno nie jest skromny, pomyślał Sam, rozglądając się po salonie.
– Ale do rzeczy. Nie znam żadnego powodu, dlaczego ktoś pragnąłby wysadzić w powietrze ten kościół.
– O której pani z niego wyszła?
– Kilka minut po drugiej. Kiedy stało się oczywiste, że nic nie mogę dla Niny zrobić.
– Kiedy pani czekała, nie zauważyła pani przypadkiem kogoś, kto nie powinien był tam się znaleźć?
– Byli tylko ludzie, których się spodziewałam. Dekoratorzy z kwiaciarni, pastor, goście.
– Nazwiska?
– Ja, moja córka Wendy. Świadek, nie pamiętam jego nazwiska. Mój były mąż George i jego ostatnia żona.
– Ostatnia.
Prychnęła pogardliwie.
– Daniella. Czwarta, jak dotąd.
– A pani mąż?
– Samolot Edwarda z Chicago miał dwie godziny opóźnienia.
– A więc nawet jeszcze nie dojechał?
– Nie. Ale miał zamiar dotrzeć na przyjęcie.
– Czy mogę zapytać, czym się pani mąż zajmuje?
– Jest prezesem Ridley Warrenton.
– Koncernu papierniczego?
– Tak.
To wiele wyjaśnia – i dom, i mercedesa, pomyślał Sam. Ridley Warrenton było jednym z największych właścicieli gruntów w północnym Maine. Produkty przemysłu drzewnego, od tarcicy do wysokogatunkowego papieru, szły na cały świat.
Następnego pytania nie dało się uniknąć.
– Pani Warrenton, czy pani mąż ma wrogów?
Jej reakcja go zdziwiła. Roześmiała się.
– Każdy z jego pieniędzmi ma wrogów.
– Czy może pani kogoś wymienić?
– O to musiałby pan poprosić Edwarda.
– Tak też zrobię – odparł, wstając. – Skoro tylko mąż wróci, proszę go poprosić, żeby do mnie zadzwonił.
– Mój mąż jest bardzo zajętym człowiekiem.
– Ja też, szanowna pani – odrzekł i, skinąwszy głową, odwrócił się i wyszedł.
Na podjeździe posiedział przez chwilę w swoim taurusie i przypatrzył się jeszcze raz pałacykowi. To bez wątpienia jeden z najwspanialszych domów, w jakich był. Nie żeby bywał w pałacykach. Sam Navarro, syn bostońskiego gliniarza, który też był synem bostońskiego gliniarza. W wieku dwunastu lat przeprowadził się do Portlandu wraz ze świeżo owdowiałą matką. Nic nie przyszło im łatwo. Jego matka zaakceptowała tę prawdę życiową z rezygnacją. Ale nie Sam. Jego okres dojrzewania to było pięć długich lat buntu. Bójki na boisku szkolnym, papierosy w łazience, wystawanie na Monument Square z podejrzanym elementem. W jego dzieciństwie nie było pałacyków.
Zapalił silnik i odjechał. Śledztwo dopiero się zaczyna: on i Gillis mają przed sobą długą noc. Trzeba przesłuchać pastora, dekoratora, świadków i pana młodego.
Przede wszystkim pana młodego, bo to on odwołał ślub. Jego decyzja, przypadkowa czy zaplanowana, uratowała życie kilkunastu osobom.
Wygląda to na nadmiar szczęścia. Czyżby Bledsoe został ostrzeżony? Czy to on miał być celem ataku? Czy to był rzeczywisty powód porzucenia narzeczonej przed ołtarzem?
Obraz Niny Cormier wrócił do niego w całej swojej jaskrawości. To twarz, jakiej łatwo nie zapomni. Chodzi nie tylko o duże brązowe oczy i ponętne usta. Największe wrażenie zrobiła na nim duma tej kobiety. Ten rodzaj dumy, który kazał jej trzymać głowę wysoko nawet wtedy, gdy płakała. Podziwiał ją za to. Zero narzekania, zero użalania się nad sobą. Ta kobieta została upokorzona, porzucona i o mało nie wyleciała w powietrze, ale miała dosyć siły, żeby mu się postawić. To było jednocześnie zabawne i irytujące. Jak na kobietę, której pewnie podawano wszystko na srebrnej tacy, miała w sobie imponującą siłę przetrwania. Dostała dziś czarną polewkę, i ją zjadła.
Zdumiewająca, naprawdę zdumiewająca kobieta.
Co doktor Robert Bledsoe o niej powie?
Było już po piątej, kiedy Nina w końcu wynurzyła się z pokoju gościnnego swojej matki.
Spokojna i opanowana, miała na sobie dżinsy i koszulkę. Wcześniej powiesiła w szafie suknię ślubną. Nie chciała nawet na nią patrzeć. Zeszła na dół i zastała matkę w salonie, ze szklanką whisky w ręku. Detektywa Navarro już nie było. Lydia podniosła drinka do ust, a grzechoczące kostki lodu zdradziły, że trzęsą jej się ręce.
– Mamo?
Lydia wzdrygnęła się na dźwięk głosu córki.
– Przestraszyłaś mnie.
– Chyba już pójdę. Dobrze się czujesz?
– Tak. Tak, oczywiście. – Lydia zadrżała, a potem, jakby sobie coś przypomniała, zapytała: – A ty?
– Wszystko będzie dobrze. Potrzebuję tylko trochę czasu. Z dala od Roberta.
Matka i córka popatrzyły na siebie. Żadna nie odezwała się, żadna nie wiedziała, co powiedzieć. Zawsze tak było między nimi. Matka była zbyt zajęta sobą, aby okazywać córce uczucia. I to był rezultat – ta cisza panująca pomiędzy dwiema kobietami, które prawie się nie znają i nie rozumieją.
Lydia znowu wypiła łyk whisky.
– Jak ci poszło z tym detektywem?
– Zadawał pytania, a ja odpowiadałam. – Lydia wzruszyła ramionami.
– Powiedział coś? Kto mógł to zrobić?
– Nie, był zamknięty jak ostryga, i niezbyt miły.
Nina nie mogła się nie zgodzić. Widziała już kostki lodu cieplejsze od Sama Navarro. Ale w końcu facet wykonuje tylko swoją pracę. Nie płacą mu za to, żeby był czarujący.
– Jeżeli chcesz, to możesz zostać na kolację – odezwała się Lydia. – Zostań. Poproszę kucharza...
– Nie, w porządku. Ale dziękuję.
Lydia spojrzała na nią.
– To z powodu Edwarda?
– Nie, mamo. Naprawdę.
– To dlatego tak rzadko nas odwiedzasz. Z powodu niego. Chciałabym, żebyś go polubiła. – Lydia westchnęła i spojrzała w głąb swej szklanki. – On jest dla mnie bardzo dobry. I hojny. Musisz mu to przyznać.
Kiedy Nina myślała o swoim ojczymie, „hojny” nie był pierwszym przymiotnikiem, jaki przychodził jej do głowy. Raczej wybrałaby słowo „bezwzględny”. Bezwzględny i dominujący. Nie chciała jednak rozmawiać o Edwardzie.
Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.
– Muszę pojechać do domu i spakować rzeczy. Bo będę musiała się wyprowadzić.
– Czy nie możecie jakoś się pogodzić?
– Po tym, co się dzisiaj stało?
– A może spróbujecie? Może powinniście porozmawiać? Może coś można zmienić?
– Mamo, proszę...
Lydia usiadła głębiej.
– W każdym razie jesteś zaproszona na kolację.
– Może innym razem – odrzekła Nina cicho. – Do widzenia, mamo.
Wychodząc, nie usłyszała odpowiedzi.
Jej honda była zaparkowana z boku domu, tam, gdzie ją rano zostawiła. Tego ranka, gdy czekała na swój ślub. Jaka Lydia była z niej dumna, kiedy siedziały razem w limuzynie! Tak matka powinna patrzeć na córkę. Tak jak nigdy dotąd.
I pewnie nigdy już tak na nią nie popatrzy.
Jazda do kościoła, uśmiechy, radość, to wszystko było tak odległe. Włączyła silnik i wycofała się spod domu matki.
Skierowała się na południe, w stronę Hunts Point, gdzie stał dom Roberta. Droga była kręta, a ona jechała na automatycznym pilocie, bezmyślnie kręcąc na zakrętach kierownicą. A jeżeli Robert wcale nie wyjechał?
Złapała mocniej za kierownicę i pomyślała o tym wszystkim, co chciałaby mu powiedzieć. Jaka się czuła wykorzystana i zdradzona. „Cały rok”, przelatywało jej przez myśl. „Cały cholerny rok mojego życia”.
Dopiero kiedy minęła Smugglers Cove, spojrzała w lusterko wsteczne. Jechał za nią czarny ford. Ten sam czarny ford, którego widziała parę minut wcześniej, koło Delano Park. Kiedyś nie przejmowałaby się tym. Ale dzisiaj, po tych wszystkich pytaniach detektywa...
Starała się pozbyć niesprecyzowanego uczucia niepokoju i jechała dalej. Skręciła w Ocean House Drive. Ford też. Nie było powodu do niepokoju. W końcu Ocean House Drive to główna ulica w tej dzielnicy.
Aby się uspokoić, zjechała w lewo, w stronę Peabbles Point. To mało uczęszczana droga. Na pewno tutaj ona i ford się rozdzielą. Tymczasem tak się nie stało. Teraz zaczęła się bać. Nacisnęła na pedał gazu. Honda przyspieszyła. Wiedziała, że jedzie za szybko, ale musi zgubić forda. Tylko że znów się nie udało. Ford też przyspieszył. Właściwie to się nawet zbliżał. Nagle jego kierowca dodał gazu i samochód znalazł się obok niej. Brali zakręty bok w bok, jadąc równolegle.
Chce ją zepchnąć z drogi! Spojrzała w bok, ale przez przydymioną szybę zobaczyła tylko sylwetkę kierowcy. Dlaczego to robisz? Dlaczego?
Ford nieoczekiwanie skręcił i uderzył w hondę. Zmagała się z kierownicą, by utrzymać samochód na drodze. Niech szlag trafi tego szaleńca! Musi go zgubić.
Z całej siły nacisnęła na hamulec. Ford wystrzelił do przodu, ale tylko na moment. Natychmiast zwolnił i znów jechał obok, co chwilę uderzając w jej bok.
Udało się jej znów popatrzeć w bok i ku swojemu zdziwieniu zobaczyła, że okno przy siedzeniu pasażera jest otwarte. Kierowcą był mężczyzna. Ciemne włosy, okulary słoneczne. Odwróciła wzrok i w odległości około pięćdziesięciu metrów zobaczyła wierzchołek wzniesienia.
Jakiś samochód właśnie z niego zjeżdżał, mknąc prosto na forda. Zapiszczały opony. Nina odczuła ostatnie uderzenie w samochód i ukłucia tłukącego się szkła. I wtedy wyleciała z drogi. Nie straciła jednak przytomności, nawet gdy honda dachowała ponad krzakami i drzewkami.
W końcu zatrzymała się pionowo na niedużym klonie. Nina wprawdzie była zupełnie świadoma, lecz przez moment nie mogła się ruszyć. Była zbyt oszołomiona, aby odczuwać ból czy chociaż strach. Zdziwiła się, że jeszcze żyje.
Powoli szok zaczął przeradzać się w dyskomfort. Bolała ją klatka piersiowa i ramiona. Pas uratował jej życie, ale ucierpiały żebra. Jęcząc, nacisnęła klamrę i uwalniając się, padła do przodu, na kierownicę.
– Ojej, proszę pani!
Odwróciła się i zobaczyła w oknie przerażoną twarz starszego mężczyzny. Mocnym szarpnięciem otworzył drzwi.
– Co się stało? Jak się pani czuje?
– Jestem... chyba dobrze.
– Lepiej wezwę pogotowie.
– Nie, wszystko dobrze. Naprawdę.
Wzięła głęboki oddech. Bolały ją żebra, ale to chyba były jedyne obrażenia. Z pomocą starszego pana wydostała się z samochodu i chwiejnie stanęła na nogach. Widok samochodu był następnym szokiem.
To był wrak. Drzwi od strony kierowcy były wgięte, okno strzaskane, a przedni zderzak rozleciał się zupełnie.
Odwróciła się i popatrzyła na szosę.
– A ten czarny samochód... – powiedziała.
– Ten idiota, który próbował panią wyprzedzić?
– Gdzie on jest?
– Uciekł. Powinna pani zgłosić faceta na policję. Pewnie jest pijany.
Pijany? O nie. Drżąc, popatrzyła na drogę, lecz ta była pusta. Czarny ford rozpłynął się we mgle.
Tytuł oryginału:
Keeper of the Bride
Pierwsze wydanie:
Harlequin Intrigue, 1996
Harlequin Intrique, 1990
Redaktor prowadzący:
Grażyna Ordęga
Korekta:
Władysław Ordęga
© 1990 by Terry Gerritsen
© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2008, 2009, 2011
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie
Powieść Z zimną krwią ukazała się poprzednio pod tytułem Sen o miłości
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25www.harlequin.pl
ISBN 978-83-238-9671-5
Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o.