Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy detektyw bostońskiego wydziału zabójstw Jane Rizzoli i Maura Isles, lekarz sądowa, zostają wezwane na miejsce zbrodni, odkrywają morderstwo godne okrutnej bestii, o czym świadczą nie tylko ślady pazurów na ciele ofiary.
Tylko najbardziej wyrafinowany zbrodniarz mógłby pozostawić ciało doświadczonego myśliwego i wykwalifikowanego preparatora zwierzęcych zwłok, oprawione tak, jak trofea zdobiące ściany jego domu.
Czyżby Gott nieświadomie obudził drapieżnika bardziej niebezpiecznego niż te, na które kiedykolwiek polował?
Maura obawia się, że nie jest to pierwsza zbrodnia tego sprawcy, i na pewno nie ostatnia. Ostatnie zabójstwo wydaje się łączyć z serią niewyjaśnionych śmierci na obszarach dzikiej przyrody w całym kraju, a trop prowadzi poszukiwania do odległego zakątka Afryki.
Sześć lat temu, grupa turystów na safari padła ofiarą zabójcy, który okazał się być jednym z nich. Uwięzieni w buszu rozpaczliwie liczyli na nadejście pomocy, zanim rozszarpią ich dzikie zwierzęta bądź zwyciężą ukryte w nich zwierzęce instynkty. Teraz morderca wybrał Boston na miejsce swoich łowów. Rizzoli i Maura muszą wywabić go z cienia i schwytać.
Detektyw Jane Rizzoli i patolog Maura Isles powracają — i zrobią wszystko by odnaleźć zabójcę. Najnowszy thriller z bestsellerowej serii Rizzoli & Isles.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
Zwierzęce trofea zdobiące ściany domu na bostońskich przedmieściach stały się świadkami krwawego widowiska… Właściciel, myśliwy i preparator zwierzęcych zwłok, Leon Gott, został powieszony za nogi i oprawiony jak zwierzę. Wygląda na to, że obudził drapieżnika groźniejszego niż te, na które sam polował. Jane Rizzoli i Maura Isles nie spodziewają się, że ta niezwykła w swym okrucieństwie zbrodnia może być dziełem seryjnego zabójcy. Ale tropy prowadzą je do innych miast w Stanach Zjednoczonych, a także do Afryki, gdzie przed sześcioma laty zamordowano na safari grupę turystów.
Teraz morderca rozpoczął polowanie w Bostonie. Rizzoli i Isles muszą wywabić go z cienia i schwytać. Nawet jeśli oznacza to zarzucenie przynęty, jakiej nie oprze się żaden drapieżnik: niedoszłej ofiary, której kiedyś udało się uciec.
TESS GERRITSEN
Amerykańska pisarka, z zawodu lekarka internistka. Po studiach praktykowała w Honolulu na Hawajach. W 1987 r. opublikowała pierwszą powieść, ale jej kariera pisarska nabrała rozpędu w 1996 r., gdy ukazał się jej pierwszy thriller medyczny Dawca (prawa filmowe zakupił Paramount). Dzięki odniesionemu sukcesowi mogła zrezygnować z praktyki lekarskiej. W kolejnych latach ukazały się m.in.: Nosiciel, Grawitacja (milion dolarów za prawa filmowe!), Grzesznik, Sobowtór, Autopsja, Klub Mefista, Ogród kości, Mumia, Dolina umarłych, Milcząca dziewczyna, Umrzeć po raz drugi, Igrając z ogniem, Kształt nocy i Studentka (napisana wspólnie z Garym Braverem).
Stephen King uznał ją za najciekawszą autorkę thrillerów medycznych – „Lepszą od Cooka, Palmera, a nawet Michaela Crichtona”.
Łączny nakład jej książek zbliża się do 30 milionów egzemplarzy, a przekłady publikowane są w 30 językach i regularnie pojawiają się na listach bestsellerów w USA i Europie.
Na podstawie jej powieści powstał serial telewizyjny Partnerki z kobiecym duetem śledczym – Rizzoli & Isles.
www.tessgerritsen.com
Tej autorki
DAWCA
CIAŁO
INFEKCJA
NOSICIEL
GRAWITACJA
OGRÓD KOŚCI
IGRAJĄC Z OGNIEM
KSZTAŁT NOCY
STUDENTKA
(wspólnie z Garym Braverem)
Jane Rizzoli & Maura Isles
CHIRURG
SKALPEL
GRZESZNIK
SOBOWTÓR
AUTOPSJA
KLUB MEFISTA
MUMIA
DOLINA UMARŁYCH
MILCZĄCA DZIEWCZYNA
OSTATNI, KTÓRY UMRZE
UMRZEĆ PO RAZ DRUGI
SEKRET, KTÓREGO NIE ZDRADZĘ
WYSŁUCHAJ MNIE
Tytuł oryginału:
DIE AGAIN
Copyright © Tess Gerritsen 2014
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017
Polish translation copyright © Jerzy Żebrowski 2015
Redakcja: Katarzyna Dziedzic
Projekt graficzny okładki i serii: Kasia Meszka
Zdjęcie na okładce: © Mateus Nunes Pessanha/Shutterstock
ISBN 978-83-6751-255-8
Wydawca
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.comwydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz
Delta Okawango, Botswana
Dostrzegam go w padających ukośnie promieniach porannego słońca. Jest ledwo widoczny, jak znak wodny odciśnięty w ziemi. Gdyby było południe, kiedy padające pionowo promienie afrykańskiego słońca palą i oślepiają, mogłabym go w ogóle nie zauważyć, ale o świcie w nawet najmniejszych zagłębieniach terenu są ocienione miejsca, więc kiedy wychodzę z namiotu, ten pojedynczy ślad przyciąga mój wzrok. Przykucam obok niego i nagle przenika mnie dreszcz, gdy uświadamiam sobie, że podczas snu chroniła nas tylko cienka warstwa brezentu.
Richard wychodzi z namiotu i przeciąga się z pomrukiem zadowolenia, wdychając zapachy zroszonej trawy, dymu drzewnego i śniadania przyrządzanego nad ogniskiem. Zapachy Afryki. Ta przygoda to spełnienie jego marzeń. Jego, nie moich. Jestem uległą dziewczyną, która mówi pokornie: „Oczywiście, zgadzam się, kochanie”. Nawet gdy oznacza to dwudziestoośmiogodzinną podróż z Londynu do Johannesburga, a potem do Maun i w głąb buszu trzema różnymi samolotami, z których ostatni jest rozklekotanym rzęchem z pilotem na kacu. Nawet gdy trzeba spędzić dwa tygodnie w namiocie, opędzać się od komarów i sikać za krzakami.
Nawet jeśli mogę zginąć, bo właśnie o tym myślę, wpatrując się w ten ślad, odciśnięty w ziemi zaledwie metr od miejsca, w którym Richard i ja spaliśmy tej nocy.
– Czujesz to powietrze, Millie? – pieje z zachwytu Richard. – Nigdzie indziej tak nie pachnie!
– Był tutaj lew – mówię.
– Chciałbym zamknąć je w butelce i zabrać do domu. To byłaby dopiero pamiątka! Zapach buszu!
Wcale mnie nie słucha. Zanadto upaja go Afryka, pochłania urojony świat wielkiego białego podróżnika, gdzie wszystko jest „cudowne” i „fantastyczne”, nawet wczorajsza kolacja, złożona z wieprzowiny i fasoli, którą uznał za „najlepszą, jaką kiedykolwiek jadł!”.
– Był tutaj lew, Richard – powtarzam głośniej. – Tuż obok naszego namiotu. Mógł rozedrzeć go pazurami i dostać się do środka. – Chcę wzbudzić jego niepokój, chcę, żeby powiedział: „O Boże, Millie, to poważna sprawa”.
A on tymczasem woła niefrasobliwie do znajdujących się najbliżej członków naszej grupy:
– Hej, zobaczcie! Mieliśmy tu zeszłej nocy lwa!
Pierwsze podchodzą dwie dziewczyny z Kapsztadu, które rozbiły namiot obok naszego. Sylvia i Vivian mają holenderskie nazwiska, których nie potrafię ani przeliterować, ani wymówić. Obie są opalonymi, długonogimi blondynkami w wieku dwudziestu paru lat. Początkowo nie umiałam ich rozróżnić, dopóki Sylvia nie burknęła w końcu zirytowana:
– Nie jesteśmy bliźniaczkami, Millie! Nie widzisz, że Vivian ma niebieskie oczy, a ja zielone?
Gdy dziewczyny przyklękają koło mnie z obu stron, żeby przyjrzeć się odciskowi łapy, czuję, że pachną też różnie. Niebieskooka Vivian emanuje zapachem słodkiej trawy, świeżą, pozbawioną cierpkiej nuty wonią młodości. Sylvia pachnie olejkiem z trawy cytrynowej, którym smaruje się zawsze, aby odstraszyć komary, bo „DEET to trucizna, wiesz o tym, prawda?”. Otoczona przez dwie blond boginie widzę, że Richard znów gapi się na biust Sylvii, wyeksponowany prowokująco pod koszulką z mocno wyciętym dekoltem. Jak na dziewczynę, która tak się troszczy, by nacierać ciało środkiem przeciw komarom, odsłania zatrważająco dużą powierzchnię narażonej na ukąszenia skóry.
Naturalnie Elliot też szybko do nas dołącza. Nigdy nie oddala się zbytnio od blondynek, które poznał dopiero kilka tygodni temu w Kapsztadzie. Przywiązał się do nich jak wierny szczeniak, liczący na odrobinę uwagi.
– Czy to świeży ślad? – pyta zatroskanym głosem. Przynajmniej ktoś podziela mój niepokój.
– Nie widziałem go tu wczoraj – odpowiada Richard. – Lew pojawił się zapewne w nocy. Wyobraź sobie, że wychodzisz się wysikać i natykasz się na niego. – Naśladuje ryk lwa i wyciąga rękę z palcami zakrzywionymi jak pazury w kierunku Elliota, a ten cofa się przerażony. Richard i blondynki wybuchają śmiechem, bo Elliot jest ich nadwornym błaznem, wiecznie zatroskanym Amerykaninem, który ma zawsze w kieszeniach chusteczki higieniczne, spray przeciw owadom, krem z filtrem przeciwsłonecznym i płyn dezynfekujący, lekarstwa na alergię, tabletki jodyny i wszelkie inne akcesoria niezbędne do tego, by pozostać przy życiu.
Nie śmieję się razem z nimi.
– Ktoś mógł zginąć – rzucam.
– Ale to się zdarza na safari, prawda? – mówi radośnie Sylvia. – Jesteś w buszu z lwami.
– Nie wygląda na bardzo duży okaz – stwierdza Vivian, pochylając się, by obejrzeć ślad. – Może to samica, jak sądzisz?
– Samiec czy samica, tak samo może cię zabić – odpowiada Elliot.
Sylvia poklepuje go.
– O, boisz się?
– Nie. Myślałem po prostu, że Johnny przesadza, gdy mówił nam pierwszego dnia: „Nie wychodźcie z jeepa ani z namiotu, bo zginiecie”.
– Jeśli chcesz być całkowicie bezpieczny, Elliot, może powinieneś był pójść do zoo – radzi mu Richard i blondynki śmieją się z tej ciętej uwagi. To cały on, samiec alfa. Jak bohaterowie jego powieści, jest człowiekiem, który przejmuje dowodzenie i ratuje sytuację. Albo przynajmniej tak mu się wydaje. Tu, w buszu, jest tak naprawdę tylko jeszcze jednym zagubionym londyńczykiem, ale udaje eksperta w sztuce przetrwania. To kolejna rzecz, która irytuje mnie tego ranka, jakby nie dość było, że jestem głodna, źle spałam, a teraz dopadły mnie komary. Zawsze mnie dopadają. Gdy tylko wychodzę z namiotu, słyszą jakby dzwonek na obiad i muszę natychmiast klepać się po szyi i twarzy.
– Clarence, podejdź tu! – woła Richard do afrykańskiego tropiciela. – Zobacz, jakieś zwierzę przeszło nocą przez obóz.
Clarence popijał kawę przy ognisku z państwem Matsunaga. Teraz idzie powoli w naszym kierunku, niosąc blaszany kubek z kawą, po czym przykuca, aby spojrzeć na odcisk w ziemi.
– To świeży trop – mówi Richard, nowy ekspert od buszu. – Lew musiał tędy przechodzić niedawno.
– To nie lew – oznajmia Clarence. Spogląda na nas, mrużąc oczy, a jego hebanowa twarz lśni w porannym słońcu. – To pantera.
– Jak możesz być pewny? To tylko odcisk jednej łapy.
Clarence kreśli w powietrzu kółko nad śladem.
– Widzi pan, to przednia łapa. Ślad jest okrągły, taki jaki zostawia pantera. – Wstaje i rozgląda się. – To jedno zwierzę, więc poluje samotnie. Tak, to pantera.
Pan Matsunaga pstryka zdjęcia śladu swym gigantycznym nikonem, który ma teleobiektyw jak wyrzutnia statku kosmicznego. On i jego żona noszą identyczne kurtki safari, spodnie khaki, bawełniane chusty i kapelusze z szerokim rondem. Są dopasowani ubiorem w najdrobniejszym szczególe. W kurortach turystycznych na całym świecie spotyka się takie pary, odziane bliźniaczo w cudaczne stroje. Człowiek zastanawia się, czy budzą się pewnego ranka z postanowieniem: „Pozwalamy dziś światu, żeby się z nas pośmiał”.
Gdy słońce wznosi się wyżej i znikają cienie, dzięki którym widać było tak wyraźnie odcisk łapy, inni także robią zdjęcia, by zdążyć, nim światło stanie się zbyt ostre. Nawet Elliot wyciąga kieszonkowy aparat, zapewne dlatego, że nie chce być gorszy od pozostałych.
Tylko ja nie idę w ich ślady. Richard robi wystarczająco dużo zdjęć za nas oboje, używając swego canona, „takiego samego aparatu, z jakiego korzystają fotoreporterzy National Geographic!”. Przesuwam się w cień, ale nawet tutaj, nie stojąc w słońcu, czuję strużki potu pod pachami. Zaczyna się upał. W buszu każdy dzień jest gorący.
– Teraz widzicie, dlaczego każę wam nie wychodzić nocą z namiotu – mówi Johnny Posthumus.
Nasz przewodnik podszedł tak bezgłośnie, że nie zdałam sobie sprawy, iż wrócił już znad rzeki. Odwracam się i widzę, że stoi tuż za mną. Ma ponuro brzmiące nazwisko, Posthumus, czyli pośmiertny, ale powiedział nam, że wśród afrykanerskich osadników, których jest potomkiem, występuje ono powszechnie. Widzę, że odziedziczył rysy po swych krzepkich holenderskich przodkach. Ma wypłowiałe blond włosy, niebieskie oczy i ogorzałe od słońca muskularne nogi. Jest w krótkich spodenkach koloru khaki. Najwyraźniej nie dokuczają mu komary ani upał, nie nosi też kapelusza ani nie naciera się olejkiem przeciw owadom. Dorastając w Afryce, uodpornił się na niedogodności jej klimatu.
– Przeszła tędy tuż przed świtem – mówi Johnny, wskazując zarośla na obrzeżach obozu. – Wyszła z tamtych krzaków w kierunku ogniska i zmierzyła mnie wzrokiem. Dorodna samica, duża i zdrowa.
Zdumiewa mnie jego spokój.
– Naprawdę ją widziałeś?
– Szykowałem ognisko na śniadanie, kiedy się zjawiła.
– Co zrobiłeś?
– To, co radziłem was wszystkim zrobić w takiej sytuacji. Stanąłem wyprostowany. Pozwoliłem jej zobaczyć moją twarz. Zwierzęta, na które polują mięsożercy, takie jak zebry czy antylopy, mają oczy po bokach głowy, a drapieżnik ma je umieszczone z przodu. Zawsze pokazuj kotu twarz. Niech zobaczy, gdzie masz oczy, a będzie wiedział, że też jesteś drapieżcą. Zastanowi się dwa razy, zanim zaatakuje. – Johnny spogląda na siedmioro klientów, którzy płacą mu, by zachował ich przy życiu na tym odludziu. – Zapamiętajcie to, dobrze? Kiedy zapuścimy się w busz, zobaczymy następne wielkie koty. Gdybyście jakiegoś napotkali, wyprostujcie się i starajcie się wyglądać jak olbrzym. Patrzcie mu prosto w oczy. A przede wszystkim nie uciekajcie. Będziecie mieli większe szanse na przeżycie.
– Byłeś twarzą w twarz z panterą – odzywa się Elliot. – Czemu nie użyłeś tego? – Wskazuje na strzelbę, która wisi zawsze na ramieniu Johnny’ego.
Ten kręci głową.
– Nie zastrzelę pantery. Nie zabiję żadnego dużego kota.
– Ale czy nie po to jest strzelba? Żeby się bronić?
– Za mało ich już zostało na tym świecie. Ta ziemia należy do nich, a my jesteśmy tu intruzami. Nie sądzę, bym mógł ją zabić, gdyby pantera mnie zaatakowała. Nawet po to, by ocalić życie.
– Ale to nie dotyczy nas, prawda? – Elliot śmieje się nerwowo i spogląda na swoich towarzyszy podróży. – Zastrzeliłbyś panterę, żeby nas obronić, tak?
– To się okaże. – Johnny uśmiecha się ironicznie.
Do południa jesteśmy spakowani i gotowi ruszać dalej w głąb buszu. Johnny prowadzi ciężarówkę, a Clarence siedzi na krzesełku dla tropiciela, wystającym przed zderzak. Wydaje mi się to niebezpieczną pozycją, gdyż nogi zwisają mu swobodnie, stanowiąc łatwy łup dla lwa, który chciałby go zaatakować. Johnny zapewnia jednak, że dopóki jesteśmy w samochodzie, nic nam nie grozi, bo drapieżniki uważają nas za jedno ogromne zwierzę. „Ale zejdźcie tylko z ciężarówki, a staniecie się ich obiadem. Czy wszyscy to rozumieją?”
Tak jest. Wiadomość odebrana.
Nie ma tu żadnych dróg, tylko lekko zgnieciona trawa w miejscu, gdzie opony przejeżdżającego wcześniej pojazdu ubiły nieurodzajną ziemię. Johnny mówi, że szkody wyrządzone przez jedną ciężarówkę mogą zeszpecić krajobraz na wiele miesięcy, ale nie wyobrażam sobie, by wiele z nich zapuszczało się tak daleko w głąb delty. Jesteśmy trzy dni jazdy od lądowiska w buszu, gdzie wysadzono nas z samolotu, i nie zauważyliśmy na tym pustkowiu żadnych innych pojazdów.
Jeszcze cztery miesiące temu, siedząc w naszym londyńskim mieszkaniu i słuchając bębniącego o szyby deszczu, nie wierzyłam naprawdę w istnienie dżungli. Gdy Richard przywołał mnie do swego komputera i pokazał wycieczkę na safari w Botswanie, którą chciał zarezerwować dla nas na wakacje, zobaczyłam zdjęcia lwów i hipopotamów, nosorożców i panter, tych samych dobrze znanych zwierząt, które można spotkać w ogrodach zoologicznych i rezerwatach. Właśnie to sobie wyobrażałam: gigantyczny rezerwat z wygodnymi kwaterami i drogami. Przynajmniej z drogami. Zgodnie z informacją w internecie, miały być „noclegi w buszu”, ale liczyłam na wspaniałe duże namioty z prysznicami i spłukiwanymi toaletami. Nie sądziłam, że zapłacę za przywilej kucania w krzakach.
Richardowi zupełnie nie przeszkadza brak luksusu. Dla niego Afryka to szczyt marzeń, wyższy niż Kilimandżaro. Gdy jedziemy, bez przerwy robi zdjęcia. Aparat siedzącego za nami pana Matsunagi klika tyle samo razy, ale ma dłuższy obiektyw. Richard nie przyzna się, że jest o to zazdrosny, ale gdy wrócimy do Londynu, zaraz wejdzie do internetu, żeby kupić lepszy sprzęt. Tak walczą współcześni mężczyźni, nie na włócznie i miecze, lecz na karty kredytowe. Moja platynowa przebija twoją złotą. Biedny Elliot ze swoją zwykłą minoltą pozostaje w tyle, ale chyba mu to nie przeszkadza, bo znów siedzi w ostatnim rzędzie, przytulony do Vivian i Sylvii. Spoglądam na ich troje i dostrzegam w przelocie zaciętą twarz pani Matsunagi. Ona też robi dobrą minę do złej gry. Jestem pewna, że wypróżnianie się w krzakach nie pasowało do jej wizji wymarzonych wakacji.
– Lwy! Lwy! – krzyczy Richard. – Tam!
Aparaty pstrykają szybciej, gdy podjeżdżamy tak blisko stada, że widzę czarne muchy przywierające do boku samca. W pobliżu są trzy samice, które spoczywają w cieniu drzewa. Nagle słyszę za sobą podniesione głosy Japończyków i odwróciwszy się, widzę, jak pan Matsunaga zrywa się z miejsca. Żona trzyma go od tyłu za kurtkę, próbując rozpaczliwie powstrzymać męża, który chce wyskoczyć z ciężarówki, by zrobić lepsze zdjęcie.
– Siadaj! – grzmi Johnny głosem, którego żadna istota, człowiek ani zwierzę, nie mogłaby zignorować. – Już!
Pan Matsunaga natychmiast opada z powrotem na siedzenie. Nawet lwy wydają się przestraszone, wpatrując się w mechanicznego potwora z osiemnastoma parami kończyn.
– Pamiętasz, co ci mówiłem, Isao? – beszta go Johnny. – Jeżeli wyjdziesz z ciężarówki, jesteś martwy!
– To z emocji. Zapominam – mruczy pan Matsunaga, przepraszająco pochylając głowę.
– Staram się tylko zapewnić wam bezpieczeństwo. – Johnny oddycha głęboko i dodaje cicho: – Przepraszam, że krzyczałem. Ale w zeszłym roku kolega był na safari z parą klientów. Zanim zdołał ich powstrzymać, oboje wyskoczyli z ciężarówki, żeby zrobić zdjęcia. Lwy dopadły ich w mgnieniu oka.
– Chcesz powiedzieć, że zginęli? – pyta Elliot.
– Lwy są tak zaprogramowane, Elliot. Więc proszę, podziwiajcie widoki, ale z ciężarówki, dobrze? – Johnny śmieje się, by rozładować napięcie, ale my nadal jesteśmy wystraszeni, jak grupa niegrzecznych dzieci, które właśnie dostały naganę. Robimy zdjęcia już bez entuzjazmu, tylko po to, by pokryć zmieszanie. Zaszokowała nas agresywna reakcja Johnny’ego. Wpatruję się w jego plecy, które mam tuż przed oczami. Mięśnie szyi ma nabrzmiałe jak grube pędy winorośli. Uruchamia ponownie silnik. Zostawiamy lwy i jedziemy dalej, do następnego obozowiska.
O zachodzie słońca pojawia się alkohol. Gdy rozbito pięć namiotów i rozpalono ognisko, tropiciel Clarence otwiera aluminiową skrzynkę, która przez cały dzień telepała się z tyłu ciężarówki, i wyjmuje butelki z ginem, whisky, wódką i amarulą. Ten ostatni trunek upodobałam sobie szczególnie: słodki likier wytwarzany z owoców maruli, afrykańskiego drzewa. Smakuje jak tysiąc zakrapianych alkoholem kalorii z kawy i czekolady, jak coś, czego dziecko ma ochotę spróbować ukradkiem, gdy mama nie widzi. Clarence mruga do mnie, wręczając mi szklankę, jakbym była takim właśnie niesfornym dzieckiem, bo wszyscy inni sączą drinki dla dorosłych, ciepły gin z tonikiem albo czystą whisky. O tej porze dnia myślę: Tak, dobrze jest być w Afryce. Kiedy w miejsce wszystkich niewygód, dokuczliwych owadów i napięcia między mną a Richardem pojawia się przyjemne uczucie nieważkości i mogę usadowić się na składanym krześle i obserwować zachód słońca. Gdy Clarence przygotowuje na prosty wieczorny posiłek gulasz, chleb i owoce, Johnny rozciąga wokół obozu drut z zawieszonymi dzwoneczkami, które mają nas ostrzec w przypadku wizyty intruza. Spostrzegam, że sylwetka Johnny’ego nagle nieruchomieje na tle zachodzącego słońca. Unosi głowę, jakby wąchał powietrze, wciągając w nozdrza tysiąc zapachów, których nawet nie wyczuwam. Jest jak istota z buszu, tak oswojona z tą dziczą, że spodziewam się niemal, iż otworzy usta i zaryczy jak lew.
– Od jak dawna pracujesz z Johnnym? – zwracam się do Clarence’a, który miesza bulgoczący w kotle gulasz.
– Z Johnnym? Pierwszy raz.
– Nigdy przedtem nie byłeś jego tropicielem?
Clarence wsypuje energicznie pieprz do gulaszu.
– Mój kuzyn Abraham jest tropicielem Johnny’ego. Ale w tym tygodniu ma pogrzeb w swojej wiosce. Prosił mnie, żebym go zastąpił.
– A co Abraham mówił o Johnnym?
Clarence szczerzy białe zęby, tak że lśnią w półmroku.
– Och, mój kuzyn opowiada o nim wiele historii. Wiele historii. Uważa, że Johnny powinien się urodzić jako Shangaan, bo jest taki jak my. Tyle że ma białą twarz.
– Shangaan? To wasze plemię?
Kiwa głową.
– Pochodzimy z prowincji Limpopo. W Republice Południowej Afryki.
– Używacie języka, którym rozmawiasz czasem z Johnnym?
Śmieje się jakby w poczuciu winy.
– Kiedy nie chcemy, żebyście wiedzieli, co mówimy.
Wyobrażam sobie, że nie jest to nic pochlebnego. Spoglądam na innych, siedzących wokół ogniska. Pan Matsunaga przegląda skrupulatnie z żoną zdjęcia zrobione tego dnia jego aparatem. Vivian i Sylvia wylegują się w swych wydekoltowanych podkoszulkach, emanując feromonami, z powodu których nieszczęsny, niezdarny Elliot jak zwykle skamle o ich uwagę. „Nie jest wam zimno, dziewczyny?” „Przynieść wam swetry?” „Może jeszcze jeden gin z tonikiem?”
Richard wyłania się z naszego namiotu w świeżej koszuli. Obok mnie czeka na niego puste krzesło, ale mija je i siada przy Vivian, roztaczając dalej swój czar. „Jak ci się podoba nasze safari?” „Bywasz w Londynie?” „Z przyjemnością prześlę tobie i Sylvii egzemplarze Blackjacka z autografem, jak tylko ta książka się ukaże”.
Oczywiście, wszyscy już wiedzą, kim jest Richard. W ciągu godziny od chwili, gdy się poznali, napomknął subtelnie, że mają do czynienia z autorem thrillerów, Richardem Renwickiem, twórcą bohatera MI5, Jackmana Trippa. Niestety, nikt z nich nie słyszał dotąd o Renwicku ani o jego bohaterze, co zepsuło nieco atmosferę pierwszego dnia safari. Ale teraz Richard jest znów w formie, robiąc to, co potrafi najlepiej: czarując swoją publiczność. Myślę, że trochę przesadza. Nawet bardzo. Ale gdy później zwrócę mu uwagę, wiem dokładnie, co powie. „Pisarze muszą tak postępować, Millie. Musimy być towarzyscy i przyciągać nowych czytelników”. Zabawne, że nigdy nie traci czasu na towarzyskie pogawędki ze staruszkami, jedynie z młodymi – najlepiej ładnymi – kobietami. Pamiętam, jak cztery lata temu oczarował mnie, gdy podpisywał egzemplarze książki Opcja zbrodni w księgarni, w której pracowałam. Kiedy Richard poluje, trudno mu się oprzeć i widzę teraz, jak spogląda na Vivian wzrokiem, jakim nie patrzył na mnie od lat. Wsuwa w usta gauloise’a i pochyla się, by osłonić dłońmi płomień swej srebrnej zapalniczki, tak jak zrobiłby to jego bohater, Jackman Tripp, z męską nonszalancją.
Puste krzesło obok mnie jest jak czarna dziura, wysysająca z mojej duszy wszelką radość. Jestem gotowa wstać i wrócić do namiotu, gdy nagle Johnny sadowi się przy mnie. Nic nie mówi, po prostu przygląda się wszystkim, jakby nas oceniał. Myślę, że zawsze to robi, i zastanawiam się, jak mnie postrzega. Czy jestem jak inne pogodzone z losem żony i przyjaciółki, zaciągnięte do buszu, aby zaspokoić fantazje swoich mężczyzn?
Drażni mnie jego wzrok i czuję potrzebę przerwania ciszy.
– Czy te dzwoneczki na drucie wokół obozu rzeczywiście działają? – pytam. – Czy są tylko po to, żebyśmy czuli się bezpieczniej?
– Mają nas ostrzec.
– Nie słyszałam ich w nocy, gdy do obozu weszła pantera.
– Ja słyszałem. – Johnny pochyla się i dorzuca drew do ognia. – Dziś w nocy pewnie znów zabrzęczą.
– Myślisz, że czai się tu więcej panter?
– Tym razem chodzi o hieny. – Wskazuje w mrok za kręgiem światła z ogniska. – Kilka z nich właśnie nam się przygląda.
– Co? – Wpatruję się w ciemność. Dopiero teraz zauważam blask ognia odbity w ślepiach.
– Są cierpliwe. Czekają na jakąś padlinę. Wyjdź sama poza obóz, a staniesz się ich posiłkiem. – Wzrusza ramionami. – Po coś w końcu mnie wynajęliście.
– Żebyśmy nie skończyli jako obiad.
– Nie płacono by mi, gdybym tracił zbyt wielu klientów.
– Zbyt wielu… to znaczy ilu?
– Ty byłabyś dopiero trzecia.
– To żart, prawda?
Uśmiecha się. Choć jest mniej więcej w tym samym wieku co Richard, ma zmarszczki wokół oczu od afrykańskiego słońca. Kładzie mi uspokajająco dłoń na ramieniu, co mnie zaskakuje, bo nie należy do ludzi, którzy bez potrzeby kogoś dotykają.
– Tak, to żart. Nigdy nie straciłem klienta.
– Trudno wyczuć, kiedy mówisz poważnie.
– Jak nie będę żartował, zorientujesz się. – Odwraca się do Clarence’a, który powiedział do niego coś właśnie w języku plemienia Shangaan. – Kolacja gotowa.
Spoglądam na Richarda, żeby sprawdzić, czy zauważył, że Johnny ze mną rozmawiał, trzymając mi rękę na ramieniu. Ale jest tak wpatrzony w Vivian, jakbym była niewidzialna.
– Pisarze muszą tak postępować – oznajmia Richard, jak było do przewidzenia, gdy leżymy tej nocy w namiocie. – Zdobywam tylko nowych czytelników. – Rozmawiamy szeptem, bo brezent jest cienki, a namioty stoją blisko siebie. – Poza tym czuję się trochę ich opiekunem. Dwie samotne dziewczyny w buszu. Wykazują się sporą odwagą, a mają dopiero dwadzieścia parę lat, nie sądzisz? Należy je za to podziwiać.
– Elliot najwyraźniej to robi – zauważam.
– Elliot podziwiałby wszystko, co ma dwa chromosomy X.
– A więc nie są całkiem samotne. Bierze udział w wycieczce, żeby dotrzymać im towarzystwa.
– Boże, to musi być dla nich męczące. Nie odstępuje ich na krok i robi słodkie oczy.
– Dziewczyny go zaprosiły. Tak twierdzi.
– Zaprosiły go z litości. Przysiadł się do nich w jakimś nocnym klubie i usłyszał, że jadą na safari. Powiedziały zapewne: „Hej, powinieneś też się wybrać do buszu!”. Z pewnością nie przypuszczały, że się zdecyduje.
– Dlaczego ciągle się go czepiasz? Jest bardzo miły. I świetnie zna się na ptakach.
Richard prycha pogardliwie.
– To zawsze takie atrakcyjne w mężczyźnie.
– Co się z tobą dzieje? Czemu jesteś taki drażliwy?
– Mógłbym powiedzieć to samo o tobie. Gawędzę sobie tylko z młodą kobietą, a ty nie możesz tego znieść. Te dziewczyny potrafią się przynajmniej dobrze bawić. Umieją korzystać z życia.
– Naprawdę staram się cieszyć tą wyprawą. Ale nie sądziłam, że będzie tu tak prymitywnie. Oczekiwałam…
– Puszystych ręczników i czekoladek na poduszce.
– Doceń to, że tu jestem.
– I cały czas narzekasz. To safari było moim marzeniem, Millie. Nie rujnuj mi go.
Nie mówimy już szeptem i jestem pewna, że jeśli inni jeszcze nie śpią, to nas słyszą. Wiem, że Johnny czuwa, bo pierwszy pełni wartę. Wyobrażam sobie, jak siedzi przy ognisku, słuchając naszych coraz bardziej podniesionych głosów. Z pewnością wyczuwa narastające między nami napięcie. Johnny Posthumus jest typem człowieka, który wszystko zauważa, bo to umożliwia mu przetrwanie w takim miejscu, gdzie umiejętność usłyszenia zawieszonego na drucie dzwonka wyznacza granicę między życiem a śmiercią. Jakimi bezużytecznymi, powierzchownymi ludźmi musimy mu się wydawać! Ile małżeństw rozpadło się na jego oczach, ilu butnych mężczyzn upokorzyła w jego obecności Afryka? Busz to nie jedynie cel wakacyjnej podróży. Człowiek może się tam nauczyć, jak niewiele naprawdę znaczy.
– Wybacz – szepczę, biorąc Richarda za rękę. – Nie chcę psuć ci tej podróży.
Choć wplatam palce w jego dłoń, nie odwzajemnia uścisku. Jego ręka jest jak martwa.
– Już wszystko zepsułaś. Wiem, że to nie są twoje wymarzone wakacje, ale, na litość boską, dość tej ponurej miny! Zobacz, jak Sylvia i Vivian dobrze się bawią! Nawet pani Matsunaga potrafi się dostosować.
– Może to wszystko z powodu tych tabletek przeciwko malarii, które biorę – sugeruję nieśmiało. – Lekarz powiedział, że mogą wywoływać depresję. A u niektórych pacjentów nawet obłęd.
– Cóż, mnie jakoś meflokina nie szkodzi. Dziewczyny też ją biorą i są w dobrych nastrojach.
Znowu dziewczyny. Wciąż porównuje mnie z kobietami, które są dziewięć lat młodsze ode mnie, o dziewięć lat szczuplejsze i atrakcyjniejsze. Jak po czterech latach dzielenia tego samego mieszkania i toalety którakolwiek kobieta może wydawać się nadal atrakcyjna?
– Powinnam przestać brać tabletki – mówię.
– I złapać malarię? No tak, to ma sens.
– Więc co mam zrobić? Richard, powiedz mi, co mam zrobić!
– Nie wiem. – Wzdycha i odwraca się ode mnie. Jego plecy są jak zimny beton, mur, który otacza serce, zagradzając mi do niego dostęp. Po chwili dodaje cicho: – Nie wiem, dokąd zmierzamy, Millie.
Ale ja wiem, dokąd on zmierza. Oddala się ode mnie. Robi to od miesięcy, tak dyskretnie, tak stopniowo, że dotąd tego nie zauważałam. Mogłam to skwitować stwierdzeniem: „Och, jesteśmy ostatnio oboje tacy zajęci”. On pracował intensywnie nad ostatnimi poprawkami do Blackjacka. Ja borykałam się z doroczną inwentaryzacją w księgarni. Nasze relacje się poprawią, gdy zwolnimy nieco tempo życia. Wciąż to sobie powtarzałam.
Poza naszym namiotem noc pulsuje odgłosami delty. Obozujemy niedaleko rzeki, gdzie wcześniej widzieliśmy hipopotamy. Wydaje mi się, że słyszę je teraz, razem ze skrzekami, wrzaskami i pomrukami niezliczonych innych stworzeń.
Ale wewnątrz namiotu panuje cisza.
A więc w takim miejscu umiera miłość. W namiocie, w buszu, w Afryce. Gdybyśmy byli w Londynie, wyskoczyłabym z łóżka, ubrała się i poszła do przyjaciółki, by się jej wyżalić i napić się brandy. Ale tutaj jestem uwięziona w brezentowej pułapce, otoczona przez świat, który chce mnie pożreć. Uczucie klaustrofobii sprawia, że pragnę rozpaczliwie rozerwać paznokciami namiot i uciec z krzykiem w mrok. To pewnie te tabletki przeciw malarii mącą mi umysł. Chcę, żeby tak było, bo to by oznaczało, że nie ze swojej winy czuję się tak beznadziejnie. Naprawdę muszę przestać je brać.
Richard zapadł w głęboki sen. Jak może spać tak spokojnie, gdy ja mam wrażenie, że za chwilę eksploduję? Słucham jego odprężonego, miarowego oddechu, który świadczy o tym, że nic go nie obchodzę.
Nadal mocno śpi, kiedy budzę się następnego ranka. Gdy blade światło brzasku przenika przez brezent namiotu, myślę ze strachem o czekającym nas dniu. O uciążliwej jeździe ciężarówką, gdy będziemy siedzieli obok siebie, starając się zachowywać w cywilizowany sposób. O pladze komarów i sikaniu w krzakach. O kolejnym wieczorze, kiedy będę patrzyła, jak Richard flirtuje z dziewczynami, i czuła, że pęka mi serce. Myślę, że te wakacje nie mogą już być gorsze.
I wtedy słyszę przeraźliwy krzyk kobiety.
Boston
Zawiadomił ich listonosz. Kwadrans po jedenastej w słuchawce rozległ się drżący głos: „Jestem na Sanborn Avenue, w West Roxbury, zero dwa jeden trzy dwa. Zobaczyłem w oknie psa…”. W ten sposób dowiedziała się o sprawie policja w Bostonie. Lawinę wydarzeń wywołał telefon od zaniepokojonego listonosza, jednego z całej armii piechurów pełniących służbę sześć dni w tygodniu we wszystkich zakątkach Ameryki. Są oczami narodu i czasem tylko oni zauważają, która wdowa nie odebrała poczty, który stary kawaler nie otwiera drzwi i na którym ganku leży sterta pożółkłych gazet.
Pierwszym sygnałem, że coś jest nie w porządku w dużym domu przy Sanborn Avenue, z kodem pocztowym 02132, była przepełniona skrzynka. Listonosz amerykańskiej poczty, Luis Muniz, zauważył, że przez dwa dni nikt nie odbierał przesyłek. Nie był to jeszcze powód do niepokoju. Ludzie wyjeżdżają na weekendy. Zapominają zgłosić, żeby nie dostarczano im poczty do domu.
Ale trzeciego dnia Muniz zaczął się niepokoić.
Czwartego, gdy otworzył skrzynkę i zobaczył, że jest nadal zapchana katalogami, czasopismami i rachunkami, wiedział, że musi coś zrobić.
– Puka więc do frontowych drzwi – powiedział policjant Gary Root. – Nikt nie odpowiada. Postanawia zapytać sąsiadkę, czy wie, co się dzieje. Spogląda w okno i zauważa psa.
– Tamtego? – spytała detektyw Jane Rizzoli, wskazując na wyglądającego przyjaźnie golden retrievera, przywiązanego do skrzynki na listy.
– Tak, to on. Ma wypisane na obroży imię Bruno. Zabrałem go z tego domu, żeby… – policjant Root przełknął ślinę – nie wyrządził więcej szkód.
– A gdzie jest listonosz?
– Zwolnił się na resztę dnia. Pewnie zamówił sobie drinka w jakimś barze. Mam jego telefon, ale prawdopodobnie nie powie już pani nic więcej. Nie wszedł do tego domu, zadzwonił tylko na dziewięćset jedenaście. Przyjechałem tu pierwszy. Frontowe drzwi nie były zamknięte na klucz. Wszedłem do środka i… – Pokręcił głową. – Żałuję, że to zrobiłem.
– Rozmawiał pan z kimś jeszcze?
– Z uprzejmą sąsiadką. Wyszła, gdy zobaczyła zaparkowane na ulicy radiowozy, i chciała wiedzieć, co się stało. Powiedziałem tylko, że jej sąsiad nie żyje.
Rizzoli odwróciła się i spojrzała na dom, w którym został uwięziony przyjazny retriever Bruno. Był to stary dwukondygnacyjny dom jednorodzinny z gankiem, garażem na dwa samochody i starymi drzewami od frontu. Drzwi garażowe były zamknięte, a czarny ford explorer, zarejestrowany na właściciela domu, stał zaparkowany na podjeździe. Tego ranka nic nie odróżniało owej rezydencji od innych starannie utrzymanych domów przy Sanborn Avenue. Nie było powodu, by policjant zwrócił na nią uwagę i pomyślał: Chwileczkę, coś tu nie gra. Ale przy krawężniku stały teraz dwa radiowozy z błyskającymi światłami i dla każdego, kto tamtędy przechodził, było oczywiste, że owszem, wydarzyło się tam coś bardzo złego. Coś, co Rizzoli i jej partner, Barry Frost, mieli za chwilę zobaczyć. Po drugiej stronie ulicy zbierał się tłum gapiów z sąsiedztwa. Czy ktokolwiek z nich zauważył, że właściciel tego domu nie pojawiał się od kilku dni, nie wyprowadzał psa ani nie odbierał poczty? Teraz mówili pewnie do siebie: „Tak, wiedziałem, że coś jest nie w porządku”. Wszyscy są mądrzy po szkodzie.
– Oprowadzi nas pan po tym domu? – spytał Frost funkcjonariusza Roota.
– Wie pan co? – odparł Root. – Wolałbym nie. Już wywietrzał mi z nosa ten zapach i nie chciałbym go poczuć ponownie.
Frost przełknął ślinę.
– Uuu… aż tak źle?
– Byłem tam najwyżej trzydzieści sekund. Mój partner nie wytrzymał nawet tyle. Niczego nie muszę tam panu pokazywać. Sam pan zobaczy. – Spojrzał na golden retrievera, który odpowiedział mu radosnym szczeknięciem. – Biedny szczeniak, był tam zamknięty bez jedzenia. Wiem, że nie miał wyboru, mimo wszystko…
Rizzoli zerknęła na Frosta, który wpatrywał się w dom jak więzień skazany na galery.
– Co jadłeś na lunch? – spytała go.
– Kanapkę z indykiem. I frytki.
– Mam nadzieję, że ci smakowały.
– Nie pomagasz mi, Rizzoli.
Weszli po schodach na ganek i przystanęli, by włożyć rękawiczki i ochraniacze na buty.
– Wiesz, jest taki lek o nazwie compazin – powiedziała Rizzoli.
– Tak?
– Zapobiega porannym mdłościom.
– Świetnie. Jak zajdę w ciążę, to go wypróbuję.
Spojrzeli na siebie i zobaczyła, że Frost bierze głęboki oddech, wciągając ostatni haust czystego powietrza, podobnie jak ona. Już w rękawiczkach, otworzyła drzwi i weszli do środka. Frost uniósł rękę, by zakryć nos i nie czuć zapachu, który dobrze znali. Bez względu na to, czy określało się go jako woń rozkładu, zgnilizny, czy używało jakiejś chemicznej nazwy, był to zawsze odór śmierci. Ale to nie zapach sprawił, że zatrzymali się w progu, lecz to, co zobaczyli na ścianach.
Gdziekolwiek spojrzeli, wpatrywały się w nich ślepia. Cała galeria martwych istot obserwujących intruzów.
– Chryste… – mruknął Frost. – Czy on polował na grubego zwierza?
– To zdecydowanie duże okazy. – Rizzoli patrzyła na łeb nosorożca i zastanawiała się, jakiej trzeba kuli, by zabić takie zwierzę. Albo wiszącego obok bawołu. Szła powoli wzdłuż rzędu trofeów, szeleszcząc ochraniaczami butów na drewnianej podłodze i przyglądając się łbom zwierząt, które wyglądały jak żywe do tego stopnia, że spodziewała się niemal usłyszeć ryk lwa. – Czy to w ogóle legalne? Kto, do cholery, poluje dziś na pantery?
– Zobacz. Biegał tutaj nie tylko pies.
Na drewnianej podłodze widać było czerwonobrązowe ślady łap. Większe pozostawił niewątpliwie Bruno, golden retriever, ale zobaczyli również mniejsze, przecinające pokój. Brązowe plamy na parapecie znaczyły miejsce, gdzie Bruno oparł się przednimi łapami, spoglądając na listonosza. Ale to nie sam widok psa skłonił Luisa Muniza, by zadzwonić na 911, lecz to, co zobaczył w jego pysku.
Ludzki palec.
Rizzoli i Frost podążyli za śladami łap, śledzeni szklanym wzrokiem zebry i lwa, hieny i guźca. Kolekcjoner tych trofeów nie dyskryminował małych zwierząt. Nawet najmniejsze stworzenia znalazły swe haniebne miejsce na ścianie, w tym cztery myszy, usadowione wokół miniaturowego stolika z malutkimi porcelanowymi filiżankami. Groteskowa wersja herbatki u Szalonego Kapelusznika.
Gdy szli przez salon w kierunku korytarza, odór rozkładu przybrał na sile. Rizzoli nie widziała jeszcze jego źródła, ale słyszała już nieomylne złowrogie brzęczenie. Tłusta mucha zatoczyła leniwie kilka okrążeń wokół jej głowy i wyfrunęła przez drzwi.
„Zawsze podążaj za muchami. One wiedzą, gdzie serwowany jest obiad”.
Drzwi były uchylone. Gdy Rizzoli otworzyła je szerzej, coś białego przemknęło jej pod nogami.
– Jasny gwint! – krzyknął Frost.
Serce Rizzoli waliło jak młotem, gdy odwróciła się i zobaczyła parę oczu wpatrujących się w nią spod kanapy w salonie.
– To tylko kot. – Zaśmiała się z ulgą. – To wyjaśnia, skąd wzięły się mniejsze ślady łap.
– Zaczekaj, słyszysz to? – spytał Frost. – Chyba jest tu jeszcze jeden kot.
Zaczerpnęła tchu i weszła do garażu. Szary pręgowany kot przybiegł się z nią przywitać i zaczął się łasić do jej nóg, ale go zignorowała. Skupiła wzrok na tym, co zwisało z sufitu. Much było tyle, że ich brzęczenie wibrowało jej w kościach, gdy zasiadały do soczystej uczty na torsie, który dogodnie dla nich rozpłatano, ukazując mięso, w którym wiły się teraz larwy.
Frost cofnął się raptownie, krztusząc się.
Nagi mężczyzna wisiał głową w dół. Kostki miał związane pomarańczową nylonową żyłką. Zwłoki wyglądały jak tusza świni zawieszona na haku w rzeźni, rozcięto mu brzuch i wyjęto wszystkie narządy. Obie ręce zwisały swobodnie i dłonie dotykałyby niemal podłogi – gdyby były nadal na swoim miejscu. Gdyby głód nie zmusił Bruna, a być może także obu kotów, do posilania się ciałem ich pana.
– Więc teraz wiemy, skąd wziął się ten palec – odezwał się Frost stłumionym głosem, trzymając rękaw przy nosie. – Jezu, to jakiś koszmar. Zostać zjedzonym przez własnego kota…
Dla trzech wygłodniałych zwierząt domowych to, co zwisało teraz z sufitu, stanowiło niewątpliwie ucztę. Obgryzły już ręce i zjadły tyle skóry, mięśni i chrząstek twarzy, że odsłoniły białą kość jednego z oczodołów i zza strzępów ciała wyłaniała się jej perłowa krawędź. Twarzy nie dawało się rozpoznać, ale nabrzmiałe groteskowo genitalia nie pozostawiały wątpliwości, że denat był mężczyzną – w podeszłym wieku, sądząc po siwych włosach łonowych.
– Powieszony i oprawiony jak zwierzę – powiedział ktoś za ich plecami.
Rizzoli odwróciła się zaskoczona i zobaczyła w drzwiach doktor Maurę Isles. Nawet w tak groteskowej scenerii miejsca zbrodni Maura potrafiła wyglądać elegancko. Jej czarne włosy lśniły jak kask, a żakiet i spodnie pasowały idealnie do szczupłej talii i bioder. Rizzoli, z rozwianymi włosami i w podniszczonych butach, czuła się przy niej jak uboga krewna. Maura nie wzdragała się przed zapachem, lecz nie bacząc na muchy, które pikowały nad jej głową, podeszła wprost do zwłok.
– Niepokojący widok – rzuciła.
– Niepokojący? – prychnęła Rizzoli. – Powiedziałabym raczej, że to totalny syf.
Szary kot opuścił ją i podszedł do Maury; ocierał się o jej nogę i głośno mruczał. Tak wygląda kocia lojalność.
Maura odsunęła go nogą, skupiając uwagę na zwłokach.
– Brakuje narządów z jamy brzusznej i klatki piersiowej. Wykonano bardzo zdecydowane cięcie, od kości łonowej do wyrostka mieczykowatego w mostku. Myśliwy oprawiałby w ten sposób jelenia albo dzika. Powiesiłby go, wypatroszył i pozostawił do dojrzewania. – Spojrzała na sufit. – Właśnie na takim haku. Najwyraźniej ten dom należy do myśliwego.
– Tamte narzędzia także. – Frost wskazał na warsztat w garażu, gdzie do namagnesowanej listwy przytkniętych było kilkanaście śmiercionośnych noży. Wszystkie wydawały się czyste i miały lśniące ostrza. Rizzoli spojrzała na nóż do odkrawania mięsa od kości. Wyobraziła sobie ostrze przecinające ciało jak masło.
– Dziwne – powiedziała Maura, koncentrując uwagę na torsie. – Te rany nie wyglądają na zadane nożem. – Wskazała trzy nacięcia na klatce piersiowej. – Są idealnie równoległe, jakby ostrza były osadzone na wspólnym trzonku.
– Przypominają ślady pazurów – zauważył Frost. – Czy mogły to zrobić zwierzęta?
– Są zbyt głębokie, by zostawił je kot lub pies. Wyglądają na pośmiertne, bo krwawiły minimalnie… – Spojrzała na podłogę. – Jeśli zamordowano go tutaj, krew musiała zostać spłukana. Widzisz tę studzienkę w betonie? Coś takiego zamontowałby myśliwy, gdyby chciał tutaj wieszać i sezonować mięso.
– O co chodzi z tym sezonowaniem? Nigdy nie rozumiałem, po co wiesza się mięso – przyznał Frost.
– Pośmiertne enzymy działają jako naturalny środek zmiękczający, ale dzieje się to zwykle w temperaturach nieco powyżej zera. Tutaj jest około dziesięciu stopni. Wystarczająco ciepło, by doszło do rozkładu mięsa. I żeby pojawiły się robaki. Dobrze, że mamy listopad. W sierpniu cuchnęłoby o wiele gorzej. – Maura chwyciła pęsetą robaka i obserwowała, jak wije się w jej odzianej w rękawiczkę dłoni. – Te larwy są na trzecim etapie rozwoju. To by oznaczało, że śmierć nastąpiła jakieś cztery dni temu.
– Ściany salonu ozdobione są trofeami łowieckimi – oznajmiła Rizzoli. – A on kończy powieszony jak martwe zwierzę. Mamy tu chyba jakiś motyw.
– Czy ofiara była właścicielem domu? Potwierdziliście jej tożsamość?
– Trochę trudno go zidentyfikować, skoro nie ma rąk ani twarzy. Ale wiek się zgadza. Dom należy do Leona Gotta. Wiek sześćdziesiąt cztery lata, rozwiedziony, mieszkał sam.
– Z pewnością nie umarł sam – zauważyła Maura, wpatrując się w ziejącą jamę w pustym torsie. – Gdzie one są? – spytała, odwracając się nagle do Rizzoli. – Zabójca powiesił tutaj ciało. A co zrobił z narządami?
Przez chwilę w garażu słychać było tylko brzęczenie much, gdy Rizzoli przypominała sobie wszystkie zasłyszane opowieści o kradzieżach narządów. Potem spojrzała na stojący w odległym kącie kubeł na śmieci. Gdy do niego podeszła, odór rozkładu stał się jeszcze bardziej intensywny, a w powietrze wzbił się rój żarłocznych much. Z grymasem na twarzy uniosła skraj pokrywy kubła. Zdołała tylko rzucić okiem do środka i natychmiast musiała się cofnąć, zasłaniając usta.
– Zakładam, że je znalazłaś – potwierdziła Maura.
– Tak – mruknęła Rizzoli. – Przynajmniej jelita. Sporządzenie pełnego inwentarza wnętrzności pozostawię tobie.
– Koronkowa robota.
– O tak, to będzie niezła zabawa.
– Nie, mam na myśli sprawcę. Precyzyjne cięcie. Usunięcie trzewi. – Ochraniacze do butów zaszeleściły, gdy Maura podeszła do kubła na śmieci.
Rizzoli i Frost cofnęli się, kiedy otworzyła pokrywę, ale nawet z drugiego końca garażu poczuli obrzydliwy zapach rozkładających się narządów, który najwyraźniej podniecał szarego kota, bo zwierzak ocierał się jeszcze energiczniej o Maurę, miaucząc, by zwrócić jej uwagę.
– Masz nowego przyjaciela – zauważyła Rizzoli.
– To normalne kocie zachowanie. Naznacza mnie jako swoje terytorium – wyjaśniła Maura, wsuwając dłoń w rękawiczce do kubła.
– Wiem, że lubisz być skrupulatna, Mauro – powiedziała Rizzoli. – Ale może byś poszperała w tych trzewiach w prosektorium? W jakimś sterylnym pomieszczeniu?
– Muszę być pewna…
– Czego? Przecież czujesz, co tam jest. – Rizzoli patrzyła z odrazą, jak Maura pochyla się i sięga jeszcze głębiej do kubła pełnego wnętrzności. Widywała w prosektorium, jak Maura rozcina torsy i ściąga skalpy, odkrawa ciało od kości i przepiłowuje czaszki, wykonując wszystkie te zadania z precyzją lasera. Z takim samym skupieniem na twarzy grzebała teraz w masie stężałych trzewi, nie zważając na muchy wpełzające w jej przycięte modnie ciemne włosy. Czy ktokolwiek inny mógłby wyglądać równie elegancko, robiąc coś tak odrażającego?
– Daj spokój, przecież widziałaś już trzewia – rzuciła Rizzoli.
Maura nic nie odpowiedziała, tylko wsunęła ręce jeszcze głębiej.
– W porządku. – Rizzoli westchnęła. – Nie potrzebujesz nas do tego. Frost i ja sprawdzimy resztę…
– Jest ich za dużo – mruknęła Maura.
– Czego?
– Tych trzewi. Zajmują zbyt dużą objętość.
– Sama zawsze mówisz o gazach bakteryjnych, które powodują wzdęcie.
– Wzdęcie nie wyjaśnia tego. – Maura wyprostowała się i Rizzoli poczuła dreszcz, zobaczywszy, co trzyma w dłoni.
– Serce?
– To nie jest normalne serce, Jane. Owszem, ma cztery komory, ale ten łuk aorty nie wygląda tak jak powinien. I wielkie tętnice również.
– Leon Gott miał sześćdziesiąt cztery lata – przypomniał Frost. – Może chorował na serce.
– Właśnie na tym polega problem. To nie jest serce sześćdziesięcioczterolatka. – Maura sięgnęła ponownie do kubła. – Ale to jak najbardziej – dodała, wyciągając w kierunku Frosta drugą rękę.
Rizzoli patrzyła zdezorientowana.
– Chwileczkę. Są tutaj dwa serca?
– I dwa komplety płuc.
Ona i jej partner spojrzeli na siebie.
– O cholera – zaklął Frost.
Frost przeszukiwał dolną kondygnację domu, a Rizzoli górną. Sprawdzali pokój za pokojem, otwierali szafy i szuflady, zaglądali pod łóżka. Nie znaleźli nigdzie wypatroszonych zwłok ani śladów walki, za to dużo kurzu i kociej sierści. Pan Gott – jeśli to rzeczywiście on wisiał w garażu – nie dbał o porządek. Na komodzie leżały porozrzucane stare kwity ze sklepu żelaznego, baterie z aparatu słuchowego, portfel z trzema kartami kredytowymi i czterdzieści osiem dolarów w gotówce, a także kilka pojedynczych nabojów. Dowodziło to, że dość beztrosko obchodził się z bronią. Rizzoli nie była zdziwiona, kiedy znalazła w szufladzie jego szafki nocnej gotowego do użycia glocka z pełnym magazynkiem i nabojem w komorze. Idealne narzędzie dla owładniętego paranoją właściciela domu.
Szkoda, że broń była na górze, gdy jemu na dole wycinano wnętrzności.
Szafka w łazience zawierała typowy dla sześćdziesięcioczterolatka zestaw leków: aspirynę, ibuprofen, lipitor i lopressor. Na blacie leżał wysokiej klasy aparat słuchowy. Nie założył go, co oznaczało, że mógł nie słyszeć intruza.
Gdy Rizzoli zaczęła schodzić na dół, w salonie zadzwonił telefon. Zanim zdążyła go odebrać, włączyła się automatyczna sekretarka i usłyszała głos rozmówcy, który zostawiał wiadomość.
Cześć, Leon! Nie odpowiedziałeś mi, co z wycieczką do Kolorado. Daj znać, jeśli chcesz do nas dołączyć. Powinna być dobra zabawa.
Zamierzała odtworzyć wiadomość, by zobaczyć numer telefonu rozmówcy, gdy zauważyła, że przycisk PLAY jest zaplamiony czymś, co wyglądało na krew. Migająca dioda sygnalizowała, że zostały nagrane dwie wiadomości, i Rizzoli usłyszała właśnie drugą z nich.
Nie zdejmując rękawiczki, wcisnęła PLAY.
Trzeci listopada, godzina dziewiąta piętnaście rano: …i jeśli oddzwoni pan natychmiast, możemy obniżyć panu opłaty za używanie karty kredytowej. Proszę nie przeoczyć okazji i skorzystać z tej specjalnej oferty.
Szósty listopada, godzina czternasta: Cześć, Leon! Nie odpowiedziałeś mi, co z wycieczką do Kolorado. Daj znać, jeśli chcesz do nas dołączyć. Powinna być dobra zabawa.
Trzeci listopada był w poniedziałek, dziś mieli czwartek. Pierwsza wiadomość nie została odsłuchana, gdyż w poniedziałek o dziewiątej rano Leon Gott prawdopodobnie już nie żył.
– Jane? – odezwała się Maura. Szary kot podążył za nią na korytarz i plątał jej się między nogami.
– Na automatycznej sekretarce są ślady krwi – oznajmiła Rizzoli, odwracając się do niej. – Po co sprawca miałby jej dotykać? Po co sprawdzałby wiadomości w telefonie ofiary?
– Zobaczmy, co Frost znalazł na zapleczu.
Rizzoli wyszła za nią przez kuchnię na tyły domu. Na ogrodzonym podwórku, na którym rosły jedynie kępki trawy, stał budynek gospodarczy z metalowym sidingiem. Konstrukcja bez okien, zbyt duża jak na skład narzędziowy, wyglądała na dość pojemną, by ukrywać niezliczone koszmary. Gdy Rizzoli weszła do środka, poczuła ostry zapach alkoholu. Fluorescencyjne lampy oświetlały wnętrze zimnym, klinicznym blaskiem.
Frost stanął obok dużego stołu warsztatowego i patrzył na przymocowane do niego groźnie wyglądające narzędzie.
– Myślałem początkowo, że to piła tarczowa – powiedział. – Ale nigdy nie widziałem takiego ostrza. A tamte szafki? – Wskazał w głąb warsztatu. – Zobaczcie, co w nich jest.
Rizzoli ujrzała za szklanymi drzwiczkami pudła z lateksowymi rękawiczkami i szereg poukładanych na półkach przerażających narzędzi. Skalpele i noże, zgłębniki, szczypce i kleszcze. Narzędzia chirurgiczne. Na ścianach wisiały gumowe fartuchy z plamami krwi. Przeszedł ją dreszcz. Odwróciła się i spojrzała na zrobiony ze sklejki stół z pociętym blatem; zauważyła na nim grudkę stężałego surowego mięsa.
– W porządku – mruknęła. – Teraz już się wkurzyłam.
– To wygląda na warsztat seryjnego zabójcy – orzekł Frost. – Na tym stole ćwiartował ciała.
W kącie stała prawie dwustulitrowa biała beczka z elektrycznym silnikiem.
– Co to jest, do cholery?
Detektyw pokręcił głową.
– Mogłaby pomieścić…
Rizzoli podeszła do beczki. Przystanęła, zauważywszy na podłodze czerwone kropki. Pokrywa na zawiasach również była poplamiona.
– Wszędzie są ślady krwi.
– Co jest w tej beczce? – spytała Maura.
Rizzoli szarpnęła mocno rygiel.
– A w skrytce numer dwa mamy… – zajrzała do środka – trociny.
– Nic więcej?
Sięgnęła do beczki i przez chwilę grzebała w wiórach, wzniecając chmurę pyłu.
– Tylko trociny.
– Więc brakuje nam nadal drugiej ofiary – powiedział Frost.
Maura podeszła do budzącego grozę narzędzia, które uznał wcześniej za piłę tarczową. Gdy oglądała ostrze, kot znów był przy jej obcasach, ocierając się o nogawki spodni i nie chcąc zostawić jej w spokoju.
– Czy dobrze przyjrzałeś się temu urządzeniu, Frost?
– Mniej więcej.
– Zauważyłeś, że to okrągłe ostrze jest wygięte w lewo? Najwyraźniej nie służy do krojenia.
Rizzoli dołączyła do niej przy stole i dotknęła ostrożnie ostrza piły.
– Rozszarpałoby cię na strzępy – rzuciła.
– I prawdopodobnie tak ma działać. Nazywają to chyba odmięśniarką. Nie jest używana do cięcia mięsa, tylko do usuwania ze skóry jego resztek.
– Produkują takie urządzenia?
Maura podeszła do szafki i otworzyła drzwiczki. Wewnątrz stały rzędem duże puszki, zapewne z farbą. Sięgnęła po jedną z nich i obróciła ją, by odczytać napis na etykiecie.
– Bondo.
– Produkt motoryzacyjny? – spytała Rizzoli, dostrzegając rysunek samochodu.
– Tu jest napisane, że to szpachla do karoserii. Do usuwania zadrapań i rys. – Maura odstawiła puszkę na półkę. Nie mogła pozbyć się szarego kota, który podążył za nią, gdy podeszła do oszklonej gabloty i spojrzała na noże i zgłębniki, ułożone za szybą jak komplet narzędzi chirurgicznych. – Chyba wiem, do czego używano tego pomieszczenia. – Odwróciła się do Rizzoli. – Ten drugi komplet trzewi w kuble na śmieci to nie są ludzkie szczątki.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej