Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Spotykają się w Nowym Jorku, Warszawie, Tel Awiwie. Łączy ich to, że mieli nie istnieć. Że są Żydami i zostali wychowani przez ocalałych z Holokaustu. Także to, że w większości nigdy nie poznali wielu ze swych najbliższych.
Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne to wybór dwudziestu kilku rozmów, które autor przeprowadził z dziećmi ocalałych z Holokaustu. Dają one przenikliwy, poruszający obraz przeżyć rozmówców, dotykając tematów często przemilczanych: odkrywania historii rodzinnych, życia w cieniu cierpienia rodziców, bólu z powodu utraty najbliższych, a przede wszystkim potrzeby bycia zrozumianym i poszukiwania bliskości. Głosy te tworzą chór, którego sile trudno się oprzeć, a jednocześnie są zaproszeniem do dialogu na tematy dotąd rzadko poruszane poza wąskim gronem.
Mikołaj Grynberg w swojej książce zbiera dwadzieścia kilka rozmów z dziećmi ocalałych z Holocaustu – rozmów niejednokrotnie trudnych, przejmujących, bolesnych, chwilami zabawnych, ale przede wszystkim niezwykle szczerych. Mówi się tu o cierpieniu, odpowiedzialności, o wojennych doświadczeniach rodziców. Ale przede wszystkim te rozmowy są o miłości.
Barbara Engelking
Drugie pokolenie – dzieci ocalałych z Zagłady nie ukrywa się: nie wymazuje, nie chce zapomnieć. Przeciwnie. Drugie pokolenie szuka wszystkich strzępów i nitek, którymi może powiązać historie swoich rodziców w pierwszym rzędzie, a potem swoje historie wiąże mocno z ich historiami. I chce o tym mówić! Dlatego powstała ta książka. Mikołaj Grynberg rozmawia ze swoimi „braćmi i siostrami po Zagładzie”.
Anka Grupińska, ze Wstępu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 345
Mikołaj Grynberg
Oskarżam Auschwitz
Opowieści rodzinne
Ze wstępem Anki Grupińskiej
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Fotografia na okładce © by Mikołaj Grynberg
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Mikołaj Grynberg, 2014
Copyright © for Wysłuchiwanie Zagłady i rozmawianie o schedzie pozagładowej by Anka Grupińska, 2014
Redakcja Justyna Dąbrowska
Konsultacja merytoryczna przypisów prof. dr hab. Barbara Engelking
Korekty Sandra Trela / d2d.pl, Hanna Antos / d2d.pl
Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl
ISBN 978-83-7536-857-4
Mojemu Tacie
Przywykliśmy już do wysłuchiwania ocalałych z Zagłady. Choć to i prawda, że zaczęliśmy ich wysłuchiwać za późno. A oni za późno zaczęli opowiadać. Opowieści wysnuwane z ich odległej już pamięci zbieraliśmy dość ofiarnie przez ostatnie trzydzieści (?) lat. Gromadziliśmy nagrania, teksty, fotografie w rozmaitych archiwach, drukowaliśmy je w książkach. Z dbałością niezwykłą notowaliśmy każde słowo. Z taką samą każde zdanie. Bo te słowa i zdania brzmiały starym, nieobecnym już czasem: miały swoją szczególną barwę, która pojawiała się w splątaniu języków i tradycji. Zapisywaliśmy różne historie tych samych wydarzeń. Nie można ich było weryfikować. Każda z nich niosła swoją prawdę i była pełnoprawna. Nie rozmawialiśmy z ocalonymi z Zagłady – wysłuchiwaliśmy ich historii: z pokorą i szacunkiem.
Pierwsze zapisywanie Zagłady w Polsce to połowa lat osiemdziesiątych. Pytaliśmy o wszystko, o czym chcieli mówić. Najchętniej o przedwojniu, bo młodzi wtedy byli i świat ich był kompletny. O Zagładzie mówili czasem z potrzeby czyszczącego opowiedzenia, prawie zawsze z obowiązku świadczenia – o tym nie można było milczeć. O powojniu, w którym próbowali nowego życia, o powojniu, w którym rosły ich dzieci, mówili zdawkowo, niechętnie. Nie odmawiali rozmowy, ale nic ciekawego, jak sądzili, do powiedzenia o powojniu nie mieli. „Nie ma specjalnie o czym gadać…” Właściwie ich już tam nie było. Kiedy próbowali opowiadać, nie mówili o sobie, tylko najczęściej o codzienności jakoś lepionej. Ot, kilka faktów: jakieś miasto, w którym zamieszkali, praca, polski mąż albo polska żona (rzadko kiedy małżeństwa były żydowskie), dzieci – zwyczajnie: nie ma o czym gadać. 1968? No tak, był. Jedni rozmówcy stracili wtedy pracę, ale w końcu to nie był jakiś szczególny dramat. Inni wiedzieli, że coś się dzieje, ale ich to specjalnie nie dotykało i… nie dotyczyło. Starannie się zakonspirowali. Zniknęli. Niewidzialni dla innych. Niewidzialni dla siebie samych.
Zaczęliśmy wysłuchiwać ich za późno. Z dwóch, przede wszystkim, powodów. Bo przez kilkadziesiąt lat nie dość było przestrzeni kulturowej do takich spotkań. A też i dlatego, że polscy Żydzi ukryli się starannie w nowym, społecznym kontekście. Stali się niewidzialni: z poholokaustowego strachu, z peerelowskiego strachu, z potrzeby wycięcia, wymazania, zapomnienia… (Sprzyjała temu polityka gruntowania nowej, zglajszachtowanej przez radziecki socjalizm, tożsamości). Nabywanie cech niewidzialności służyć miało bez wątpienia poczuciu bezpieczeństwa w nowym świecie. Oni byli ukryci. A my – trochę o tym nie wiedzieliśmy, a trochę za młodzi byliśmy, żeby aż tak daleko wstecz sięgać, aż do świata, którego nie było.
A teraz, kiedy ich już prawie nie ma, zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. I ta rozmowa całkiem jest inna. Bo drugie pokolenie – dzieci ocalałych z Zagłady – nie ukrywa się: nie wymazuje, nie chce zapomnieć. Przeciwnie. Drugie pokolenie szuka wszystkich strzępów i nitek, którymi może powiązać historie swoich rodziców w pierwszym rzędzie, a potem swoje historie wiąże mocno z ich historiami. I chce o tym mówić! Dlatego powstała ta książka. Mikołaj Grynberg rozmawia ze swoimi „braćmi i siostrami po Zagładzie”. I tu już rozmawianie jest partnerskie. Jest miejsce na ironię, żart, złośliwość, na dystans i zaskakującą czasem lekkość. Rodzice opowiadali o swoim doświadczeniu. Opowiadali, jak przeżywali, jak przeżyli. Dzieci mówią o tym, jak ich (rodziców) doświadczenie wpływa na ich (dzieci) los.
Jak to jest być wychowywanym przez ocalałego? – pyta Grynberg po wielokroć. – To znaczy żyć w środku tornada całe życie. – Dlaczego to robisz? Dlaczego ze mną rozmawiasz? – pytają Grynberga. – Bo tylko wtedy mam wrażenie, że robię coś sensownego. Bo chciałbym o tym opowiedzieć ludziom z nieżydowskich rodzin – odpowiada Grynberg. – To dobrze, że powstaje ta książka, trzeba o tym opowiedzieć – mówią mu. I jeszcze kilka zdań kluczy, wokół których toczy się rozmowa Grynberga z wybranym rodzeństwem.
Oskarżam Auschwitz o pozbawienie mnie ojca.
Polska to nie jest miejsce dla Żydów.
Gdy się tego dowiedziałem, miałem trzydzieści pięć lat.
Nie wybieram się oglądać kontynentu przesiąkniętego krwią.
Rodzice robiliwszystko, żebym myślała, że przedtem nic nie było.
Po tamtych doświadczeniach jestem nieśmiertelna.
Mama nigdy mnie nie dotykała. Ona w czasie Holokaustu umarła w środku.
Wiem, że nie mogłam pomóc [rodzicom], ale ciągle o tym myślę i nie mogę przestać czuć się winna.
Moje życie to ich życie.
Ja gram sztukę, że żyję, ale to nie jest prawdziwe życie.
Nie ma do kogo się odezwać, bo wokół jest pusto. Odziedziczona pustka.
[Mama] nie ustawała w wysiłkach, by zmusić mnie do poczucia winy i wstydu.
Żyję z tymi sześcioma milionami w głowie.
U nas w domu była cisza.
Był Żydem [w Polsce]. Tylko tak, żeby nikt się o tym nie dowiedział.
Im jesteś bliżej zrozumienia tego, co się wtedy stało, tym bardziej zagrożona jest twoja równowaga psychiczna.
Byłam odpowiedzialna za utrzymanie ich przy życiu.
Być wychowaną przez ocalałych to jest przywilej i odpowiedzialność.
Byliśmy wychowani przez ludzi cierpiących na depresję.
[Odczuwamy] dumę, że jesteśmy dziećmi ocalałych.
Gdy jestem w Auschwitz, to czuję się, jakbym wreszcie wróciła do domu.
Drugie pokolenie rozproszone
Bohaterami Grynberga są dzieci ocalonych na terenach okupowanych przez Niemców, które dziś mieszkają w USA, Izraelu lub w Polsce. Najstarsi urodzili się pod koniec lat czterdziestych, najmłodsi w latach siedemdziesiątych. Wszyscy są obciążeni doświadczeniem rodziców, większość wplotła dramat ich życia w swoją codzienność kilkadziesiąt lat później. Wszyscy patrzą wstecz. Prawie nikt nie chce się od tego ciężaru uwolnić. Grynberg opisuje pomieszanych, chorych, nieszczęśliwych i smutnych. Pewnie gdzieś żyją także pogodni i radośni. Ale tych autor książki nie przedstawia. (Tę decyzję autorską można wesprzeć przekonaniem, że ci pogodni z pewnością do mniejszości przynależą). Mikołaj Grynberg wybrał tych, którzy nam przekazują, że Holokaust był czasem najokrutniejszego cierpienia ich rodziców, dziadków, bliskich i że oni są tej pamięci okrucieństwa spadkobiercami.
Polska. Dopiero po 1989 roku ludzie zaczęli być ze sobą bliżej – w sposób formalny (i legalny) mogli się organizować. Dla takich, którzy mieli rodziców poukrywanych przed nimi, poukrywanych przed sąsiadami, w pracy, a także poukrywanych przed samymi sobą, powstało Stowarzyszenie Drugie Pokolenie – Potomkowie Ocalałych z Holokaustu. To oni zaczęli łapać swoje porwane nitki, wiązać je delikatnie i wspierając się jak rodzina, jęli pokazywać sobie swoje posklejane, trudne historie. Wynikało z nich kilka rzeczy. Że najczęściej są z mieszanych rodzin. Że często to mama jest Żydówką, a ojciec i jego rodzina specjalnie Żydów nie lubią, więc mama chowa swoją przeszłość najgłębiej. Że nie mają dużej rodziny albo że w ogóle nie mają rodziny. Że są z tylu powodów inni niż ich rówieśnicy (często trudno było te inności ponazywać). Że idą w życie, już dorośli, i bardzo im trudno: z przeszłością i z teraźniejszością, bo jakoś nie potrafią się ze swoim losem poukładać. Że potrzebują pomocy terapeuty, wsparcia środowiska. Że nie potrafią zbudować swoich szczęśliwych rodzin: rozwodzą się, dzieci tracą, rodziców już stracili. Że kontekst dla swojego bólu mają trudny: bo Polacy – sąsiedzi swój dramat niosą, a często jest to dramat, który się z żydowskim mocno przeplata i boli, kłuje po obu stronach. Szczególni są ci polscy Żydzi powojennego czasu. Wychowani bez żydowskiego świata (społeczność, tradycja, kultura, edukacja, język) mówią, że są Żydami, czują, że są Żydami, są Żydami.
Ameryka, czyli USA. Tam drugie pokolenie ocalonych z Zagłady wyrosło w zgoła innych niż polskie warunkach. Spróbujmy podobnej wyliczanki. Najczęściej są z rodzin żydowskich. Z reguły nie doświadczają antysemityzmu w swoim pobliżu. Mają większe rodziny. Są podobni do swoich rówieśników, bo wychowali się w żydowskiej (mniej lub bardziej tradycyjnej) społeczności. Jeśli chcą, mają szkoły, synagogi, kluby, organizacje. I kontekst dla swojego i swoich rodziców bólu mają prostszy. Nic nie muszą ukrywać. Przeciwnie – mogą i chcą mówić o swoich losach głośno. Wyróżniają się swoją traumą i odbierają od innych sporo współczucia. A jednak idą w dorosłe życie obarczeni przeszłością rodziców, często trudno im się z ich losem przyjaźnie poukładać mimo pomocy terapeuty i wsparcia środowiska. To oni i ich rodzice zazwyczaj nie lubią Polski, nie lubią Europy: mają złość wymieszaną z nieskrywanym bólem, które – bywa – objawiają agresywnym zachowaniem.
Jako że każda zasada większości wsparta jest swoimi wyjątkami, przytoczę taką informację. Arwen Donahue zarejestrowała około siedemdziesięciu wywiadów z Żydami ocalałymi z Zagłady, którzy po wojnie zamieszkali w stanie Kentucky. Dziwne to rozmowy, dziwni ci Żydzi, jak nie amerykańscy. Całkiem poukrywani. Nie nazywają siebie Żydami, nie mówią o swoim ocaleniu, nie wracają do przeszłości w Europie. Mówią, że są zasymilowani, że są Amerykanami. Jesteśmy z Kentucky. Tu jest nasz dom. (Statystyki podają, że obywatele Kentucky są bardziej antysemiccy niż obywatele innych stanów).
Izrael. Tu o Zagładzie nie mówiło się do połowy lat sześćdziesiątych. (Cezurą był proces Eichmanna, który wywołał wszystkie ukryte bóle i demony). Nie mówiło się o Zagładzie wcześniej, bo budowano nowe, silne państwo. Innych trzeba było wzorców niż cierpienie. Nie tylko milczano w sprawie Zagłady, ale i nasycano to milczenie pogardą. (Pojawia się w książce dwukrotnie określenie sabon – mydło. Tak bywali nazywani ocaleńcy). Imigranci z Polski wstydzili się mówić po żydowsku, nie chcieli mówić po polsku, a ich niesabrowski hebrajski przemycał wstyd upokorzenia galutem. Ocaleńcy z Zagłady asymilowali się do izraelskiej rzeczywistości. Kontekst społeczny, w którym rozpoczynali swoje nowe życie, był trudny, często wręcz nieprzychylny. Nie strach, jak w polskim przypadku, ale wstyd, skrępowanie, poczucie gorszości wobec tych, którzy byli tu już od lat dwudziestych, trzydziestych, długo im towarzyszyły. Ich dzieci wychowywały się w domach pełnych milczenia o Zagładzie albo pełnych mówienia o niej. Ulica, świat zewnętrzny, kontekst nie pochylały się jednak nad ich pokoleniową traumą. A zatem oni także, ci nowi Izraelczycy, żyli w cieniu ukrycia. I choć byli z żydowskich rodzin, to żyli nie w żydowskim, a w izraelskim świecie. (Wszystko tam było inne niż w świecie rodziców: język, kultura, klimat, polityka…)
Szoa było instytucjonalnie wspólne. Przez lata nie mówiło się o dramacie pojedynczych losów, przez lata odwoływano się do dramatu narodu. I wokół niego budowano siłę nowej tożsamości. I tak jest do dziś. Zagłada jest istotnym spoiwem dla nowego państwa, skupia wszystkich Żydów (także i tych, którzy pochodzą z Iraku, Maroka i Tunezji). Z niej wyrasta przekonanie o prymacie ideologii syjonistycznej, na niej buduje się morale izraelskiej armii, jej używa się dla konstruowania patriotyzmu, ona też jest dowodem na morderczy europejski antysemityzm. I tak to trwa.
Trzecie pokolenie ocalonych z Zagłady
Izrael. Dwudziesto-, trzydziesto-, czasem czterdziestoletni potomkowie ocalonych przyjmują za swój obowiązek pamiętanie i pielęgnowanie pamięci o Szoa. Podstawową lekcją, którą odbywają na rok, dwa przed maturą, są tak zwane miszlachot, czyli delegacje do obozów Zagłady znajdujących się w Polsce. Bywa, że taka delegacja składa się z przedstawicieli trzech pokoleń. Grupę młodzieży (trzecie pokolenie) prowadzi nauczycielka (drugie pokolenie), a historię swoją w Auschwitz opowiada ocaleniec (tu nazywany świadkiem). Trzeba pamiętać, nie można zapomnieć – nikt nie ma wątpliwości. A ci młodzi Izraelczycy, którzy tatuują sobie numery na rękach, mówią, że walczą o pamięć…
Ameryka, czyli USA. Doron opowiada Mikołajowi Grynbergowi o swojej mamie, która „podarowała swój zielony sweterek, w którym przeżyła wojnę, muzeum Holocaust Memorial w Waszyngtonie”. Kiedyś przy wystawie rozpoznała ją przewodniczka i powiedziała o tym grupie. „Słuchajcie, mamy dziś niesłychane szczęście i zaszczyt. Tuż obok nas stoi właścicielka tego sweterka. Przeżyła okropności wojny, a dzisiaj jest wśród nas. […] Ludzie zaczęli podchodzić do mamy i dotykać jej, jakby sprawdzali, czy jest prawdziwa. […] Mam dwóch synów. Obydwaj bardzo dobrze znają historię dziadków i są z nich dumni”.
Polska. Tu w trzecim pokoleniu zaskakujący jest mocny powrót młodych Żydów do tradycji, często do religijności, czasem do religijnej ortodoksji. Babcia albo dziadek przeżywali swoje powojenne życie w ukryciu. Rodzic zmagał się ze sobą długo, zanim nazwał się głośno Żydem. A wnuk czy wnuczka z radością i przekonaniem demonstrują swoje żydostwo – swoje wielkie odkrycie i swój wielki powrót. Działają żydowskie organizacje, stowarzyszenia, realizowane są projekty związane z jidiszkeit – dziś najczęściej już prowadzone przez trzecie pokolenie.
Krótko opowiedziana długa historia
Jan został wzięty do niewoli w powstańczej Warszawie w pierwszych dniach września 1944 roku. Niemcy wywieźli go do obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Miał osiemnaście lat. W tym samym transporcie był jego ojciec i dwóch jego braci. Matka była więźniarką KL Auschwitz i KL Ravensbrück. Kiedy spotkali się po wojnie, Jan nie powiedział mamie, że widział śmierć ojca i dwóch braci w KL Mauthausen. Nigdy jej tego nie powiedział. A ona szukała swoich mężczyzn przez kolejne kilkadziesiąt lat życia. I czekała na nich.
Jan ożenił się z Haliną – dziewczyną, która także w czasie powstania 1944 została wzięta do niewoli z całą rodziną: z mamą, tatą i babcią. Tata zginął w Buchenwaldzie. Kobiety przeżyły wojnę. Jan i Halina próbowali ułożyć sobie życie. Mieli córkę, Anię. Rozwiedli się jednak po kilku latach. Ania była wychowywana przez matkę i babkę. Matka w pracy była silna i zdeterminowana (była lekarką). W domu była słabym, nieporadnym i przestraszonym człowiekiem. Umarła kilka miesięcy po odejściu na emeryturę. Ania, wtedy już pięćdziesięcioletnia kobieta, straciła sens życia, bo swojego nie miała, czerpała go od matki. Ania była strażniczką pamięci obozowego doświadczenia wszystkich jej bliskich. Tak o sobie mówiła. W pierwszą rocznicę śmierci Haliny Ania popełniła samobójstwo. W pierwszą miesięcznicę śmierci Ani Jan popełnił samobójstwo. To jest historia prawdziwa. Zapisana w jednym z warszawskich archiwów. Tak. To jest zupełnie inna historia. Z innego świata te doświadczenia wyrosły. Z polskiego koszmaru wojny.
Pytania
Czy naprawdę to zupełnie inne światy? Czy cierpienie nie ma zawsze wspólnej gleby: okrucieństwa, przemocy, potworności nieludzkich w ludzkim wykonaniu – zła? Co jest nam potrzebne: wsobność chroniona czy otwartość na innych i siebie? Czy chcemy pielęgnować nasz dramat, nasze cierpienie uwypuklać? Czy może wolimy uśmierzać, łagodzić wszelki ból i wszelkie zło wygaszać? Czy myślimy o przeszłości przez zbiorowe doświadczenie? Czy indywidualne ma inną wartość? I wreszcie: czy dziedzictwo Zagłady jest naszym żydowskim czy także naszym polskim – wspólnym, człowieczym dziedzictwem nieludzkiego czasu?
1 lipca 2014
Anka Grupińska
Bohaterów mojej książki łączy to, że wychowani zostali tak jak ja, przez ocalałych z Holokaustu. Łączy nas też to, że jesteśmy Żydami, i to, że mieliśmy nie istnieć, bo już naszych rodziców miało nie być.
Łączą nas również nasze domy rodzinne, trwające w cieniu wielkiej żałoby. Smutek był ich niezbywalną częścią, często pozostającą w sferze poza słowami.
Narzekanie brzmiałoby w naszych ustach jak bluźnierstwo, więc tego nie robimy. Czujemy, że mamy „drugą szansę”, mimo że sami nigdy nie straciliśmy pierwszej.
Moim rozmówcom towarzyszy szczególny rodzaj smutku, może nawet nostalgii – za czymś, czego nie znali. Rzadko dzielą się nim z innymi, bo łatwo jest być źle zrozumianym. Tak jak ich rodzice, prowadzą takie rozmowy głównie we własnym środowisku, by nie musieć się wzajemnie przekonywać do rzeczy, w które nie sposób uwierzyć.
Książka ta jest próbą podzielenia się treścią rozmów, które prowadzę od lat. Wierzę, że te historie zasługują na obecność w przestrzeni szerszej niż tylko grupa wsparcia.
Chciałbym kiedyś usłyszeć, że są naszym – czyli wszystkich ludzi – dziedzictwem.
Mówią, że czas leczy rany.
Zapraszam do lektury.
Mikołaj Grynberg
(ur. 1966)
Wstęp do rozmowy odbywa się przez telefon. Rozmawiamy po angielsku.
Jossi: Zgadzam się na tę rozmowę pod jednym warunkiem. Przyjdziesz do mnie do domu, ja albo żona otworzymy ci drzwi, przywitamy się i pójdziemy do mojego gabinetu. Porozmawiamy sobie i odprowadzę cię do drzwi. Może się zdarzyć, że moja żona zaprosi cię na kolację albo chociaż na coś zimnego do picia, ale ty kulturalnie jej odmówisz, pożegnamy się i wyjdziesz. Zgoda?
Zgoda.
To jesteśmy umówieni.
Z Jossim spotykam się w jego telawiwskim mieszkaniu. Szybko prowadzi mnie do swojego ciemnego gabinetu, w którym spędzamy kilka godzin.
Nazywam się Jossi, po dziadku, którego Niemcy zamordowali w Przemyślu. Mam o cztery lata starszą siostrę, która nazywa się Miriam, po siostrze taty, którą Niemcy zamordowali w Auschwitz.
Jak wiesz, zrobiłem w Izraelu karierę i jestem z tego bardzo dumny. Nie jestem nieudacznikiem życiowym. Urodziłem się w Auschwitz, wychowałem się w Auschwitz i dojrzewałem z tym Auschwitzem na co dzień.
Kiedy się urodziłeś?
Za późno. Kiedy mój ojciec już udowodnił światu, że żyje. Miał pierworodną córkę, która zawsze była do niego bardzo podobna. Jawny dowód, że przeżył. Czego chcieć więcej? Ja się pojawiłem, bo mama chyba chciała mieć jeszcze jedno dziecko.
Jak było w waszym domu?
W naszym domu był Auschwitz. „Zjadaj to i ciesz się, że nie jesteś w Auschwitz. Tam byś docenił, co to jest jedzenie”. „Zagotowałeś wodę, jak cię prosiłem? Nie? W Auschwitz już byś nie żył”. Jeździliśmy też na auschwitzowe wakacje. W hotelu, w którym zamieszkaliśmy, jakiś głupek poskarżył się tacie, że nie lubi swojej pracy. I co usłyszał? „Tu nikt cię siłą nie trzyma, to nie Auschwitz”.
Gdzie mieszkaliście?
W Hajfie. Tata, razem z innymi członkami Mścicieli[1] od Aby Kownera, wstąpił do marynarki i bardzo szybko został oficerem. Oni wszyscy mieszkali obok siebie. Łączyła ich nierozerwalna więź. Największe święto tych rodzin to był 19 stycznia. Przyjęcie, prezenty i opowieści z Auschwitz.
Dlaczego 19 stycznia?
Bo wtedy uciekli z „marszu śmierci”. Ukryli się nocą w dachu jakiejś stodoły i poczekali, aż cała kolumna rano ruszy dalej. Tak się uratowali i całe życie tylko o tym mówili.
Dziwi cię to?
Mnie dziwi co innego.
Co?
Im się tylko wydawało, że z tego Auschwitz uciekli. Wśród tej grupy przyjaciół była taka nietypowa rodzina: mąż, żona i jej brat. Oni sobie kupili amerykański samochód, żeby razem zginąć.
Razem popełnili samobójstwo?
Nie. Kupili samochód, który w razie czego zabijał całą trójkę.
Nie rozumiem.
No pewno, że nie rozumiesz. Tego się nie da zrozumieć.
A ty rozumiesz?
Oczywiście.
Czyli to się da zrozumieć.
Amerykańskie samochody nie miały z przodu dwóch siedzeń, tylko kanapę. Oni siedzieli na niej razem, bo w razie wypadku zginęliby wszyscy. Nie byłoby ocalałych.
Teraz już rozumiem.
Jeśli rozumiesz, to znaczy, że z tobą też jest coś nie tak. Oni już nie mieli siły na kolejną samotność po czyjejś śmierci.
Dlaczego zgodziłeś się ze mną porozmawiać?
Bo chciałbym, żeby w twojej książce były różne punkty widzenia.
A jaki jest twój?
Gdyby dzisiaj ktoś przed szkołą zlał psa smyczą, to jutro dzieci miałyby do dyspozycji kilku psychologów i pogadankę o niekontrolowaniu agresji. Natomiast kiedy ocalali wracali z wojny, nikt do nich ręki nie wyciągnął. Nikt nie dał im narzędzi, które pomogłyby powrócić do życia.
Myślisz, że są takie narzędzia?
Są różne sposoby wspierania ludzi po traumie. Nie chodzi o zapomnienie o tym, co im się wydarzyło.
A o co chodzi?
O to, żeby jakoś mogli żyć i nie zatruwać życia innym.
I jak by to miało wyglądać?
Nie wiem, na pewno są jakieś sposoby. Ja sobie musiałem radzić w trudnych sytuacjach, które pojawiały się w moim życiu z powodu ojca.
W jakich na przykład?
Gdy miałem pięć lat, wyjechaliśmy na cztery lata do Anglii. W tamtym czasie Anglicy nam sprzedawali łodzie podwodne, a mój ojciec zajmował się tymi sprawami. Tam byłem nowy i nie pasowałem. Nie mówiłem po angielsku, nie znałem ich zwyczajów. W końcu wszystko nadrobiłem i wtedy wróciliśmy do Kraju. Nie pisałem po hebrajsku, miałem dziwny akcent. Nie pasowałem. I znowu wszystko nadrobiłem. Ale jeśli myślisz, że usłyszałem dobre słowo od ojca, to jesteś w błędzie. Zresztą nigdy go nie usłyszałem, mimo że zacząłem sobie naprawdę nieźle radzić. Mój ojciec nigdy nie był ze mnie dumny. Może raz. Przyszedł do mojej kancelarii, obejrzał wszystko i chyba mnie poklepał po plecach.
Chyba czy poklepał?
Poklepał, ale to było i za mało, i za późno.
Twój tata żyje?
Nie.
Zdążyłeś z nim o tym wszystkim porozmawiać?
Nie mogę tego tak nazwać. Byliśmy razem w Polsce. Poprosił mnie, żebym z nim pojechał. Byliśmy w Krakowie, bo stamtąd była nasza rodzina, i w Przemyślu. Tam były jakieś rodzinne nieruchomości, które tata chciał sprzedać. Uprzedzając twoje pytanie: nie, nie byłem w Auschwitz. Do Przemyśla zresztą też już nigdy nie wrócę.
Rozumiem, że ta podróż do Polski nic między wami nie zmieniła?
Można tak powiedzieć.
A dlaczego…
W moich żyłach płynie – od najwcześniejszych lat – bardzo dużo Auschwitzu. Nie wydaje mi się, żebym potrzebował go więcej. Ci, którzy tam jadą, to ci, którzy chcą więcej zrozumieć. Ja już nie chcę więcej zrozumieć. Oskarżam Auschwitz o pozbawienie mnie ojca. Auschwitz jest dla mnie zarówno konkretem, jak i symbolem całego Holokaustu.
Chciałem zapytać, dlaczego nigdy już nie wrócisz do Przemyśla?
Zakończyliśmy tam sprawy związane z nieruchomościami. Gdy wyszliśmy od prawnika, poprosiłem tatę, żebyśmy poszli na cmentarz żydowski. Tam jest pochowany mój dziadek, ojciec mojego ojca. Tata bardzo nie chciał, ale powiedziałem mu: „Słuchaj, musimy znaleźć ten grób i postawić tam nowy kamień”. Tata powiedział, że to nie ma sensu, bo przecież nigdy tu już nie wrócimy. „No właśnie, dlatego musimy to zrobić”. Niestety nie udało nam się znaleźć grobu dziadka. Cmentarz był w bardzo złym stanie, a my szukaliśmy po omacku.
W drodze powrotnej do Krakowa pociąg zwolnił. Tata spojrzał przez okno i powiedział: „Widzisz tę rampę? Tam nas wtedy wysadzili”. Powiedział to tak, jakby mówił: „Patrz, jakie ładne kwiatki tu rosną”. Nie mam powodu, żeby tam wracać.
Do Krakowa też nigdy nie wrócisz?
Do Krakowa mogę pojechać choćby jutro i zamieszkać tam. Bardzo lubię to miasto i dobrze się w nim czuję, mimo bliskości Auschwitz. Byłeś kiedyś w Auschwitz?
Tak.
Masz jakąś rodzinną historię związaną z tym miejscem?
Mam.
Nigdy się nie bałeś Auschwitz?
Był taki moment, mogłem mieć dziesięć, dwanaście lat. Usłyszałem kolejną obozową historię opowiadaną przez babcię i pomyślałem wtedy, że pobyt tam chyba jest obowiązkowy dla wszystkich i mnie też to czeka.
Zapytałeś, czy masz rację?
Nie pamiętam.
Tylko tyle? To jakaś idylla.
Jak Auschwitz jest obecny w twoim dorosłym życiu?
Bardzo daleko od niego uciekłem, ale zdarza mi się stracić czujność i… hop, z powrotem tam jestem.
Na przykład?
Gdy mój syn miał około dwóch lat, pakowaliśmy się na wakacje. Wiesz, ile rzeczy trzeba zabrać ze sobą, kiedy się ma małe dziecko? I nagle stoję w naszym pokoju wśród tych toreb i zaczynam myśleć o tym, co się zabiera, jeśli trzeba z takim dzieckiem jechać do Auschwitz albo do Treblinki. Ledwo opanowałem sytuację.
Co by było, gdybyś jej nie opanował?
Wybuchnąłbym płaczem, który zapewne trwałby do teraz.
Powiedziałeś żonie, co ci przyszło do głowy?
Staram się trzymać moją rodzinę z dala od tego wszystkiego.
Ile oni wiedzą?
Żona wie sporo, ale nie informuję jej na bieżąco o moich przemyśleniach. Dzieci wiedzą o wojennych losach dziadka. Gdy byli trochę więksi, poprosiłem ojca, żeby napisał, nagrał lub w inny sposób opisał swoje losy. Powiedziałem, że jego wnuki mają prawo wiedzieć, co się z nim działo. Tłumaczyłem, że to nie musi być nic dużego: cztery–pięć stron absolutnie wystarczy.
Napisał?
Zrobił się z tego pięcioletni projekt. Napisał książkę. Dzieci się sporo dowiedziały, choć nie o tym, jakim był ojcem. I o to chodziło.
A ty przeczytałeś tę książkę?
Tak, ale prawie nic z niej nie pamiętam. Pewnie wmieszała się w to wszystko psychologia. Czego by w tej książce nie było, to uważam, że nie da się przeżyć Auschwitz.
A ci wszyscy, którzy ocaleli?
Oni właśnie są największym zwycięstwem Hitlera. Gdyby zginęli, to na nich by się wszystko zakończyło. Ale Hitler ich wypuścił. Pozwolił im robić dzieci i dalej psuć świat.
…
Siedzimy tutaj we dwóch, niemal siedemdziesiąt lat później, i rozmawiamy o tym, co to w naszych życiach zrobiło. To kto wygrał? Nie Hitler? Nie wierzę w te brednie o odbudowywaniu życia po Holokauście. Robienie dzieci to odbudowywanie? Do robienia dzieci nie musisz nic umieć. Odbudowywanie życia to praca nad sobą, a nie robienie dzieci. Sam widzisz, co się dzieje z drugim pokoleniem. A już się zaczynają kłopoty z trzecim. I to jeszcze nie koniec. Zwycięstwo Hitlera nie przemija.
To co twoim zdaniem powinni zrobić ci, którzy przeżyli?
Albo zginąć w obozach, albo… Ja bym nie chciał po tym wszystkim żyć.
Czyli?
Dochodzimy do moich najbardziej radykalnych przemyśleń. Uważam, że ci, którzy przeżyli i potem popełnili samobójstwa, zrobili więcej dla odrodzenia powojennego żydowskiego świata niż ci, którzy wyszli z obozów i pozakładali rodziny. Gdyby wszyscy postąpili tak, jak ci pierwsi, nie byłoby tego całego burdelu z drugim pokoleniem. Zgadzasz się ze mną?
Nie.
Wyczerpaliśmy temat?
Doszliśmy do ściany.
To zrobimy tak, jak mówiłem na początku. Odprowadzam cię do drzwi i żegnamy się.
Z Danielem Latowickim spotykam się w malutkiej kawiarence na Dolnym Manhattanie. Wokół nas są tylko trzy jednoosobowe stoliki, a mimo to jest bardzo głośno. Rozmawiamy po angielsku.
Daniel: Gdzie się urodziłeś?
W Warszawie.
Gdzie się wychowałeś?
W Warszawie.
Mówisz po hebrajsku?
Nie.
A w jidysz?
Jeszcze mniej. Zdałem?
Zaczekaj, jeszcze nie skończyłem. Mieszkałeś kiedyś poza Polską?
Tak, w Paryżu.
Nie chciałeś tam zostać?
A ty chciałbyś mieszkać w Paryżu?
Mnie jest dobrze u siebie.
To zupełnie jak mnie.
Ile masz lat?
Czterdzieści siedem, a ty?
Pięćdziesiąt osiem.
Czego nam jeszcze brakuje z podstawowych informacji o sobie?
Mój ojciec urodził się w roku 1908, a zmarł dwadzieścia lat temu. Jego pierwsza rodzina, czyli żona i córka, zginęły w czasie wojny. Moja mama urodziła się w roku 1927 i całą wojnę przeżyła, ukrywając się w lasach. Rodzice poznali się w czasie wojny, a w 1946 wyjechali do Stuttgartu, gdzie byli trzy lata. Moja starsza siostra urodziła się w obozie dipisów[2] w 1947 roku. W 1949 przyjechali do Stanów.
Kim jesteś?
Amerykaninem, bo tutaj się urodziłem, i Polakiem, bo moi rodzice nigdy nie oddali polskich paszportów. Z tatą mówiłem w jidysz, bo on nigdy dobrze nie nauczył się angielskiego. Był prostym człowiekiem bez wykształcenia. Mama zdążyła nauczyć się angielskiego przed moim urodzeniem. Tata bardzo nalegał, by mówiła do mnie po angielsku, żebym nie był traktowany jako „grunner”.
Jako kto?
„Grunner” to nowo przybyły, żółtodziób.
Rodzice mówili w domu po polsku?
Czasami tak. Jestem osłuchany z tym językiem, ale sam nie mogę zbyt wiele powiedzieć.
A co możesz?
Mogę powiedzieć: „Ja jestem dobry chłopak”.
Dlaczego zgodziłeś się ze mną spotkać?
Człowiek dorośleje i zaczyna czuć potrzebę rozmowy o rzeczach, o których wie, że się wydarzyły, ale nigdy dotąd z nikim o nich nie rozmawiał. Rodzice też ze mną o tym nie rozmawiali. Idąc na spotkanie z tobą, zaproponowałem mojej starszej siostrze, by poszła ze mną, ale odmówiła. Moja mama też nalegała, bym nie szedł.
Dlaczego?
W naszym domu dużo pracy włożono w to, by tamte historie nigdy nie powróciły. Taki jest instynkt ocalałych: żeby żyć, a nie wracać do śmierci. Powiem ci jeszcze coś. Jeśli to ty byś do mnie zadzwonił i poprosił o spotkanie, na pewno bym odmówił. Na szczęście pierwszy raz usłyszałem o tobie od ludzi w Konsulacie Polskim. Dlatego się zgodziłem.
Dlaczego bardziej ufasz Konsulatowi niż mnie?
Bo tam jest przychylna mi osoba, a ciebie nie znałem.
Brzmi przekonująco.
Brałem również pod uwagę jej opinię, iż nasze spotkanie może coś nowego przynieść nie tylko tobie, ale i mnie.
Co masz na myśli?
To, że będę miał szansę rozmawiać o sprawach, o których nigdy nie rozmawiałem.
Jeszcze kogoś się radziłeś w tej sprawie?
Jestem dentystą i spotykam bardzo wielu ludzi w moim gabinecie. Wczoraj rozmawiałem z jednym pacjentem o spotkaniu z tobą. Powiedziałem mu, że jedna część mnie bardzo się na to cieszy, a druga ma nadzieję, że zjem dzisiaj coś takiego, że jutro będę chory i nie będę mógł się z tobą spotkać.
I co ten pacjent na to?
Zaczął opowiadać, że jego ojciec był jednym z żołnierzy, którzy wyzwalali obozy i nigdy nikomu o tym nie opowiadał. Nigdy!
Żebym dobrze zrozumiał – ten pan był za czy przeciw naszemu spotkaniu?
On od razu zaczął mi opowiadać swoją historię, ale generalnie był za.
Byłeś kiedyś w Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie?
Nie byłem i nie będę. Mam też bardzo dużo książek o Zagładzie, całą półkę. Myślę, że ty jesteś tym, który czyta książki z mojej półki.
Ty ich nie czytasz?
Zaglądam do nich. W jednej nawet przeczytałem wstęp.
O czym był ten wstęp?
Jeden facet pojechał do Polski szukać śladów przeszłości swojej rodziny. Później wrócił i opowiadał o tym swoim rodzicom i dziadkom. I czytając to, pomyślałem, że my nie mieliśmy żadnej rodziny poza naszą czwórką! Zamknąłem książkę i odłożyłem na półkę. Ty miałeś dziadków?
Miałem troje dziadków i jednego przyszywanego.
Czyli nigdy mnie nie zrozumiesz.
A ty mnie zrozumiesz, że byłem jedynym żydowskim dzieckiem w szkole? Albo że nie mieliśmy ani jednego żydowskiego sąsiada w okolicy?
Przepraszam.
Nie ma co przepraszać, każdemu z nas czegoś brakowało. Miałeś żydowskich kolegów w szkole i żydowskich sąsiadów?
Oczywiście. Nie miałem żadnych innych. Chodziłem do szkoły żydowskiej z językiem jidysz, nie z hebrajskim. Latem jeździłem na kolonie z tymi samymi ludźmi.
Z mojej perspektywy zarówno jidysz, jak i hebrajski znaczy żydowski. Opowiesz mi o tym świecie?
Dzisiaj już go nie ma, bo jidysz zniknął. Wszystko jest hebrajskie, ale wtedy była ogromna grupa ludzi, która wyrosła w tej kulturze i dalej tak żyła. Szkoły, synagogi, kina, księgarnie, rozmowy na ulicach – wszystko było w jidysz. Pamiętam nawet obchody rocznicy powstania w getcie warszawskim, które odbywały się w jidysz. Cały program, tutaj na Manhattanie, był w tym języku. To zaczęło znikać w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Przykro mi, że wyrastałeś bez tego wszystkiego.
Mogę powiedzieć, że miałem w swoim życiu krótki epizod jidysz, kiedy razem z rodzicami i bratem mieszkałem w Paryżu, na początku lat osiemdziesiątych. Zaraz po przyjeździe poszedłem do francuskiej szkoły. Mój francuski był jeszcze wtedy bardzo kiepski. Zamiast chodzić do szkoły, codziennie jeździłem do dzielnicy Marais, która wtedy jeszcze była dzielnicą Żydów aszkenazyjskich. Tam poznałem starszego pana, właściciela małego sklepiku. On i jego żona przyjechali po wojnie z Polski. Nie mieli dzieci, więc szybko się u nich przyjąłem. Miałem tam swój malutki taborecik, na którym siedziałem i jadłem kiszone ogórki. Ja do nich mówiłem po polsku, a oni do mnie na swój sposób również. Ich język był mieszanką polskiego i jidysz. Mój romans z nimi trwał stosunkowo niedługo i zakończył się gwałtownie odkryciem przez tatę moich notorycznych nieobecności w szkole. Czasami jeszcze wracałem do tych państwa, ale losy tego sklepiku bardzo dobrze wpisały się w znikanie kultury jidysz.
Dlaczego lubiłeś tam chodzić?
Poza tym, że chciałem ominąć szkołę, co było nie bez znaczenia, odkryłem tam ludzi, którzy w jakiś specyficzny sposób byli podobni do moich dziadków.
Ja też robię takie wycieczki w przeszłość. Jadę w okolice, w których się wychowałem, i spaceruję wokół tych domów. I zawsze po kilku minutach mój mózg przełącza się na jidysz.
Niestety mój rozum nigdy się na jidysz nie przestawi, ale wycieczki do tamtego sklepiku sprowokowały refleksję, że takich ludzi jak ci państwo i moi dziadkowie pewnie jest więcej, tylko ja nie mam do nich dostępu.
Trzeba było szukać w okolicy, pewnie byli tuż za rogiem.
To wiem, bo przychodzili mnie oglądać i rozmawiali nad moją głową. Co jakiś czas się pytali, czy znam jakieś słowa w jidysz. Gdy mówiłem: „Kisz mi tuches”[3], to umierali ze śmiechu i szczypali mnie w policzki.
Czy twoi rodzice i dziadkowie opowiadali ci, co się im zdarzyło podczas wojny?
Tak.
Ale opowiadali te wszystkie straszne rzeczy, czy tylko tyle, że mieszkali tu, a potem przenieśli się tam, i same takie ogólniki?
Opowiadali całkiem sporo.
U mnie w domu się o tym nie mówiło, ale pamiętam obchody rocznicy powstania w getcie warszawskim. Oglądałem je w telewizji w 1963 roku. I nagle, kompletnie bez ostrzeżenia, tata zaczął mi opowiadać o tym, jak ostatni raz widział swoją mamę. Miałem osiem lat i głowę zajętą głównie baseballem i piłką. Od tego momentu wiedziałem, że nigdy już nie będę mógł go o nic zapytać. Tata powiedział, co chciał, i sprawa została zamknięta.
Skąd wiedziałeś, że nie możesz już nigdy do tego wrócić?
To nie była rozmowa taty z synem, to był monolog. Zasada komunikacji w tej sprawie została ustalona nie przeze mnie, więc nie ja mogłem ją zmienić. Mogę ci opowiedzieć jeszcze jedną historię, świąteczną. Czytaliśmy w szkole Hagadę[4] na Pesach i podczas pierwszego sederu cała druga część opowieści była o getcie warszawskim. Urodziny mojego ojca przypadały na drugi dzień Pesach i wierz mi, że nigdy u nas nie było to wesołe święto. Zawsze świece były zapalane dla pamięci.
Rozmawiasz o tym ze swoją siostrą?
Ona jest jedyną osobą, z którą okazjonalnie te tematy poruszam. Ale te rozmowy nigdy nie zaczynają się: „Słuchaj, chciałbym pogadać, bo wczoraj strasznie płakałem, gdy sobie przypomniałem…”. Nigdy w ten sposób. To zaczyna się zwykle przypadkiem.
Często płaczesz, myśląc o wojnie?
Dosyć, ale ja raczej nie myślę o wojnie generalnie, tylko o losach moich rodziców.
Próbowałeś kiedyś pytać mamę o przeszłość?
Kilka osób próbowało mnie namówić, żebym wziął dyktafon i zaczął ją przepytywać, ale nie zrobiłem tego i nigdy nie zrobię. Nie dlatego, że mnie to nie interesuje, tylko dlatego, że czuję się za moją mamę odpowiedzialny. Odpowiedzialny za to, żeby w jej życiu pojawiało się jak najmniej cierpienia, a te rozmowy na pewno wiele by go przysporzyły.
Od kiedy czujesz się za mamę odpowiedzialny?
Od kiedy zrozumiałem, że mogę ją chronić, nie zadając jej pytań.
Ile miałeś wtedy lat?
Mogłem mieć czternaście, piętnaście lat. I do dzisiaj tak jest. To wcale nie oznacza, że z mamą nie rozmawiam. Dzwonię do niej codziennie.
A z tatą rozmawiałeś?
Mój tata zawsze był na coś chory. Jak dzisiaj widzę tych, którzy wracają z Afganistanu czy z Iraku i mają zdiagnozowany PTSD[5], to myślę, że u taty to nie było zwykłe chorowanie, tylko coś więcej.
I mój tata, i moja mama, i zapewne twoi dziadkowie oraz rodzice zostali na trwałe uszkodzeni. W zeszłym roku w moim mieście młody chłopak przyniósł broń do szkoły i spowodował wielki dramat. Pewnie czytałeś o tym w gazetach. Dla nas wszystkich to była tragedia i nie umieliśmy się po tym otrząsnąć. Jak to się ma do tego, co wydarzyło się naszym rodzicom? Oni tego doświadczali codziennie przez wiele miesięcy i lat. Byli zwierzyną łowną. Codziennie musieli zdobywać pożywienie, pozostając niewidocznymi dla innych. To nie tylko mnie przeraża, ja nie umiem sobie tego w ogóle wyobrazić.
Często o tym myślisz?
Dosyć często, ale równie często myślę o tym, co człowiek jest zdolny zrobić, by przeżyć. Oni nigdy nie opowiadali szczegółów o tym, jak im się to udało. W czasie, kiedy wystąpiłem o polskie obywatelstwo, miałem taki lęk, że adwokaci, których zatrudniłem w Polsce do szukania w archiwach, znajdą jakiś kawałek papieru z napisem: „Jeśli spotkasz takiego i takiego mężczyznę, to wiedz, że on w czasie wojny zrobił to i to. Trzeba go ścigać”.
Bałeś się, że to może dotyczyć twoich rodziców?
Tak. Nie wiem, jak oni przeżyli wojnę, i nie wiem, co ja byłbym skłonny zrobić, żeby przeżyć… Taki miałem lęk.
I mimo to dalej nie pytałeś?
Nie. A ty pytałeś?
Kiedyś zapytałem moją mamę, co myśli o tym, że jak jej mama wyszła z obozu, to przyjechała po nią z bardzo dużym opóźnieniem – dopiero jakieś trzy miesiące po wyzwoleniu. Moja mama była wtedy we Francji przerzucana z jednego domu dziecka do drugiego, a babcia przez całą wojnę nic nie wiedziała o jej losach.
Pewnie nie była fizycznie w stanie ruszyć po dziecko. Ludzie po obozach byli ledwo żywi.
Moja babcia, która zawsze była i do dzisiaj jest dla mnie bohaterką, została dłużej, bo założyła szpital, który pomagał najciężej chorym więźniom dojść do siebie przed powrotem do domu.
Bardzo szlachetnie z jej strony.
Ty nie pojechałbyś od razu szukać swoich dzieci? Zostałbyś pomagać innym?
Zadajesz bardzo trudne pytania.
Trochę trudne, a trochę nie. Ponieważ moja mama również uważała swoją mamę za bohaterkę, odpowiedziała, że babcia postąpiła szlachetnie.
No właśnie.
Wtedy zapytałem, czy gdybym ja był nią, a ona swoją mamą, to czy by mnie zostawiła w domu dziecka i pomagała innym.
I?
I zrobiła się katastrofa. Ta rozmowa kosztowała moją mamę dwa lata ciężkiej depresji.
I jak się po tym czułeś?
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.