Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Publikacja to zbiór felietonów, gdzie odkrywamy różnorodność opisywanych wątków, za którymi stoją bardzo konkretni ludzie, często autorytety sceny życia społecznego i kościelnego, ale także zwykli obywatele, lokalne społeczności, których losy nie powinny umykać w perspektywie duszpasterskiego oddziaływania. Częścią całości publikacji są także fotografie zrobione przez samego autora. To uchwycone okiem reportera chwile, bo przecież do całości felietonowego stylu należy także znalezienie takiej symbolicznej sceny zamkniętej kadrem, by ona też mówiła o tym, co jest ważne tu i teraz. Lektura pomaga odkryć ważne tematy życia i przekonać się, że poszukiwanie odpowiedzi na to, co ważne, jest procesem wnikliwej obserwacji i namysłu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 164
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki
Zofia Jedynak
Fotografie
Piotr Michalski (s. 1 okładki), Rafał Jakub Pastwa
Redakcja i korekta
Agnieszka Mańko (Posłowie), Magdalena Ryszkowska
Redakcja techniczna
Zofia Jedynak, Marek Mróz
© Rafał Jakub Pastwa, Lublin 2020
© Wydawnictwo Archidiecezji Lubelskiej „Gaudium” Lublin 2020
ISBN 978-83-7548-363-5
Wydawca
Wydawnictwo Archidiecezji Lubelskiej „Gaudium”
20-075 Lublin, ul. Ogrodowa 12
tel. 81 442 19 10, faks 81 442 19 16
e-mail: [email protected]
www.gaudium.pl
Druk i oprawa
Wydawnictwo Archidiecezji Lubelskiej „Gaudium”
Wprowadzenie
Ma ksiądz Rafał wiernych odbiorców swojej poezji. I to oni zapewne sięgają również po zapiski jego osobistego dziennika (Zrost). Jednak ponad swobodnym biegiem twórczości artystycznej ksiądz Rafał uwikłany jest w sformalizowaną przestrzeń pracy zawodowej. Od kilku lat jest szefem lubelskiego „Gościa Niedzielnego”, wypełniając tę funkcję nie tylko „zza biurka”. Biorąc do ręki poniższe teksty, znowu spojrzymy na świat oczami księdza Rafała – tym razem dziennikarza.
Felieton to lekka forma dziennikarska, z wyraźnym osobistym rysem autorskim, ale w porównaniu z poezją czy z notatkami z pamiętnika nawet felieton ma charakter formalny, nieco sztywniejszy. Felietony wybrane tutaj są świadectwem przemijającego czasu w mieście i regionie. Na początku lektury wydaje się, że to zwyczajne i po prostu nudne tygodniowe podsumowania; trywialne – choć uprzejme – zapowiedzi, usprawiedliwione pewnie strukturą wydania całego tygodnika. Jednak z każdą stroną zwiększa się ciężar dostrzeganych i rekomendowanych zagadnień, jakby każdy kolejny tydzień odzwierciedlał wewnętrzne dojrzewanie autora. Zaczynając od trywialnych wydarzeń kulturalnych czy od emocji sportowych – typowych miejskich eventów –zostajemy wstawieni w przestrzeń granicznych dylematów moralnych rozgrywanych w dobrze znanej scenerii Lublina...
Lekko łączy ksiądz Rafał banał zachowań kibiców Motoru z subtelnościami obficie cytowanego Karla Rahnera w rozważaniu o winie i Bożym miłosierdziu. Widać, że nie cierpi dumnej, tryumfującej pobożności. „Ktoś, kto jest przekonany do swej wiary (lub światopoglądu), nie krytykuje wszystkiego innego wokół, bo nie musi” –pisze w jednym z tekstów. A jednak... felietony nie są pozbawione napięcia właściwego tym, którzy doświadczając rzeczywistości na swój własny sposób, poddają ją nie tyle subiektywnej, ile osobistej ocenie. Być może nieraz urazi nas ich osądzająca i pełna emocji rozterka. Któż może być od niej wolny... „Kto chce być aniołem, stanie się bydlęciem” – przestrzegał Pascal. Pewnie dlatego możemy zaufać autorowi poniższego zbioru.
Ksiądz Rafał jest wierny swojej ludzkiej kondycji. Kto miał okazję poznać go osobiście, wie, że to człowiek z krwi i kości. Kto zna go tylko z ofiarowanych nam słów, tym bardziej zgodzi się z taką charakterystyką. Jakże wspaniałe jest jego wyczucie drugiego człowieka. Pewnie dlatego jego relacja ze spotkania z księdzem Kaczkowskim jest moją ulubioną...
Tomasz Rakowski
Część I
OSOBYCo wspólnego ze sobą mają Potter i papież Franciszek?
Być może nową encyklikę papieża Franciszka trzeba będzie określić mianem bioetycznej.
Nie chodzi o Harry’ego Pottera, lecz o Van Rensselaera Pottera, twórcę dyscypliny naukowej o nazwie „bioetyka”. Biorąc pod uwagę niedzielną zapowiedź papieża Franciszka dotyczącą treści nowej encykliki, być może trzeba ją będzie określić właśnie mianem bioetycznej.
„Zachęcam do towarzyszenia temu wydarzeniu, aby odnowić swoją wrażliwość na degradację środowiska naturalnego, jak również w celu odzyskania go na własnych terytoriach”1 – powiedział w niedzielę papież na temat publikacji encykliki. Podkreślił, że dokument będzie skierowany do wszystkich. Wezwał też do modlitwy, aby ludzie mogli przyjąć orędzie tam zawarte i wzrastać w odpowiedzialności za wspólny dom, który Stwórca powierzył nam w zarząd.
Wypowiedź papieża już znamy. Możemy się teraz domyślać zakresu tematycznego, jaki podejmuje w nowym dokumencie. A co z Van Rensselaerem Potterem i bioetyką? Van Rensselaer Potter (1911–2001) był onkologiem holenderskiego pochodzenia. Pracował i publikował w USA. Porzucił praktykę lekarską na rzecz tworzenia nowej dyscypliny naukowej, która według jego zamiaru miała się stać mostem ku przyszłości. Po raz pierwszy terminu „bioetyka” użył w 1970 roku, publikując artykuł Bioetyka. Nauka o przetrwaniu. Rok później wydał książkę zatytułowaną Bioetyka. Most ku przyszłości. Tam zawarł program naukowy, jakiego wcześniej nie było w świecie nauki. Jego aktywność na polu nowej dyscypliny opierała się na doniesieniach o przerażającej w skutkach, nadmiernej eksploatacji zasobów ziemskich oraz o skażeniu środowiska naturalnego za cenę nowych technologii i zdobyczy naukowych.
Potter zdefiniował bioetykę jako nową dyscyplinę złożoną z wiedzy biologicznej i wiedzy z zakresu systemu ludzkich wartości. Według niego bioetyka to nowa nauka o przetrwaniu człowieka i pozostałych istot żywych. Wielokrotnie podkreślał, że człowiek nie jest absolutnym władcą na Ziemi i że nie żyje na niej sam. Zaznaczał, że wszystkie rośliny i zwierzęta są jednakowo ważne dla stabilności i równowagi ekosystemu. Każde nieodpowiedzialne zachowanie człowieka może natomiast zagrozić nie tylko konkretnym gatunkom roślin i zwierząt, lecz także – w konsekwencji – jemu samemu. Twierdził, że zdaniem wielu naukowców to, co wypływa z postępu w nauce, zawsze musi być dobre. On sam zdefiniował to jako „niebezpieczeństwo nauki”, jako wiedzę, która nagromadziła się szybciej aniżeli mądrość oparta na najważniejszych wartościach.
W wielu miejscach komentatorzy wykazalipodobieństwo myśli V.R. Pottera do nauki Jana Pawła II, mimo że ten pierwszy był protestantem. Teraz może się okazać, że założenia ojca bioetyki zostaną w innej formie, bo poszerzonej o Stary Testament i Ewangelię – przypomniane przez papieża Franciszka. Bo bioetyka to nie tylko kwestie biomedyczne, takie jak: stosowanie in vitro, badania preimplantacyjne, inżynieria genetyczna, aborcja, eutanazja czy transplantacje. Bioetyka to przede wszystkim nauka o przetrwaniu, nauka globalna – mająca na celu zachowanie życia na Ziemi. Zawężenia bioetyki do refleksji etycznej nad ludzkim działaniem w obrębie biomedycyny dokonał André Hellegers (1926–1979), embriolog i położnik, również Holender z pochodzenia, twórca i pierwszy dyrektor Kennedy Institute of Ethics przy Uniwersytecie Georgetown.
Nie to jest jednak najważniejsze. Ale encyklika, która ma szansę stać się głosem Bożego miłosierdzia wobec każdej istoty żywej – ludzi, zwierząt i wszystkiego, co żyje. Wszystkiego, co Bóg uczynił i nazwał dobrym. Bo nie jesteśmy panami tego, co otrzymaliśmy w dzierżawę. Z pewnością papież o tym przypomni.
1 Modlitwa AniołPański z 14 czerwca 2015 roku.
Człowiek, filozof, papież
Przygotowania do świąt idą w tym roku w parze z przygotowaniami do kanonizacji Jana Pawła II. W planie są modlitwy, pielgrzymki do Rzymu, rajdy rowerowe, spływy kajakowe i pewnie budowa jakiegoś pomnika. Chciałbym, aby papież Jan Paweł II (Karol Wojtyła) kojarzył się także z czymś głębszym i trwalszym aniżeli pomniki i kremówki.
Karol Wojtyła przybył do Lublina jesienią 1954 roku dzięki staraniom profesora Stefana Swie-żawskiego. Rozpoczął pracę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Był człowiekiem poszukiwań, pełnym entuzjazmu naukowego. Zajmował się fenomenologią, sięgał do egzystencjalizmu, nie odrzucając filozofii klasycznej. Już na KUL-u dał się poznać jako człowiek umiejący słuchać i rozmawiać. Prawdy szukał razem ze studentami na seminariach naukowych. Jego książki należą do bardzo trudnych, co było nawet obiektem żartów. Uniwersytet ukształtował Wojtyłę intelektualnie. Przygotował go także w pewnym stopniu do Soboru, co zauważyli Henri de Lubac i Yves Congar. Ale proszę nie myśleć, że Lublin nie skorzystał z obecności księdza Karola Wojtyły na KUL-u. Przyszły papież wprowadził na dobre personalizm nie tylko na uniwersytecie, lecz także w przestrzeni lubelskiej i szerszej. Ktoś może powiedzieć, że filozofia nie ma aż takiego znaczenia. Otóż ma, i to ogromne! To filozofia jest podstawą wszelkiej aktywności człowieka – nie tylko intelektualnej.
Wojtyła zaprzyjaźnił się z wieloma osobami w Lublinie. Pozostawił wielu wybitnych uczniów. Niektórzy jeszcze żyją, wspominają, opowiadają. Na uniwersytecie w Lublinie kardynał Wojtyła pracował do momentu wyjazdu na konklawe w 1978 roku. Już nie wrócił z Watykanu, wiadomo – został wybrany na biskupa Rzymu i przyjął imię Jan Paweł II. Od tamtej pory zaczęliśmy się liczyć na świecie, my, Polacy – schowani za żelazną kurtyną, ograniczeni i zniewoleni, skoncentrowani na własnych bolączkach i smutkach. Tęskniący za wolnością, prawdą i za sprawiedliwością.
Wojtyła to także poeta, aktor i ksiądz. Człowiek głębokiej wrażliwości i czułości. Poliglota i myśliciel. Znany również z dużego poczucia humoru. No właśnie, to poczucie humoru jest tu bardzo ważne. A nawet poważne. Tego człowieka ceniło i nadal ceni mnóstwo ludzi,choć nie brakowało oponentów i krytyków, wierzących i niewierzących, wątpiących i prawie niewątpiących, a także tych, którzy mają pewność – tyle że wobec każdego wypowiedzianego przez siebie słowa. Dzisiaj Papież mógłby się jednak zmartwić, bo pewnie nie zachwycałyby go kolejne nieudane pomniki mające go przedstawiać. Ale jest świętym, więc ma pewnie dużo cierpliwości i wyrozumiałości. Boli mnie jednak – zapewne nie tylko mnie – fakt, że przez brak myślenia i talentu zdarzają się sytuacje ośmieszające Papieża. Bo porównuje się jego pomniki do krasnali ogrodowych! I to w prasie ogólnopolskiej. A ja tego nie chcę! Nie chcę, by Wojtyła tak się kojarzył obecnemu pokoleniu. Widziałem tylko kilka udanych pomników Jana Pawła II.
Inicjatyw okołokanonizacyjnych jest dużo. Wielu chce uczcić papieża Jana Pawła II. Z potrzeby serca. A pomysły są różne. Nie powinno jednak zabraknąć głębszego spojrzenia na jego osobę. Przemyślanych działań i trwałych pomników. Dzięki katolickiemu uniwersytetowi jest trwale obecny poprzez imię, Katedrę Etyki, którą niegdyś kierował, poprzez Instytut Jana Pawła II. Powstał także film Grzegorza Linkowskiego o związkach Karola Wojtyły z Lublinem. Emisja już w Wielką Sobotę w TVP2 o godzinie 10.202.
Mam wrażenie, że takie inicjatywy, jak: pomniki mało przypominające Jana Pawła II, wyścigi po kremówkę czy inne, powstają z powodu braku reakcji elit rządzących i intelektualnych. A przecież Lublin to miasto papieskie! Po Wadowicach i Krakowie – Lublin jest trzecim miastem papieskim! Mieszkańcy Lubelszczyzny może mają tę wiedzę albo i nie. Jak się okazuje, nawet niektórzy studenci KUL-u nie wiedzą, co wykładał Wojtyła. Dlatego myślę, że warto podjąć działania, by mieszkańcy naszego kraju, i nie tylko, łączyli Jana Pawła II także z Lublinem. Ale przez mądre działania.
Katolicki Uniwersytet Lubelski podejmuje działania w tym zakresie, ale potrzeba współpracy. Bo Jan Paweł II to niewątpliwie wielka postać. Oryginalny święty. Honorowy obywatel Lublina. Poeta, filozof. Nie pozwólmy, by kojarzył się tylko z kremówkami lub z pomnikami. Dobrze się stało, że powstał film Grzegorza Linkowskiego. To może być jedna z lepszych reklam naszego miasta i regionu. Nie rezygnujmy jednak z podejmowania inicjatyw społecznych, charytatywnych i religijnych w kościołach, parafiach, na placach miejskich i w szkołach. Stawiajmy sobie zawsze pytanie: Co chcemy osiągnąć swoim działaniem i jakiego papieża chcemy przedstawić?
2 FilmGrzegorzaLinkowskiegoNaszprofesorpapieżemwyemitowano19kwietnia2014roku.
Dlaczego diabeł mógł kusić Syna Bożego?
Ewangelia o kuszeniu Jezusa na pustyni przez diabła, czytana w kościołach w I Niedzielę Wielkiego Postu, należy do trudniejszych fragmentów Nowego Testamentu.
Jakie znaczenie dla współczesnych chrześcijan ma Ewangelia o kuszeniu Jezusa? Czytana w I Niedzielę Wielkiego Postu, należy do najtrudniejszych fragmentów Ewangelii synoptycznych, jak i całego Nowego Testamentu. Pokusy, których doświadczył Chrystus, odzwierciedlają te dotykające każdego człowieka: pokusy chleba, sukcesu i władzy. Perykopa o kuszeniu mogła zatem stanowić swego rodzaju paradygmat dla wspólnoty wierzących.
Kuszenie Jezusa opisują wszystkie Ewangelie synoptyczne. Relacja Marka jest najkrótsza. Wersje Łukasza i Mateusza powstały prawdopodobnie na podstawie źródła Q. Ewangeliczne perykopy o kuszeniu Jezusa zawierają bogate przesłanie teologiczne. Aby zrozumieć te wydarzenia, konieczne jest odwołanie się do Starego Testamentu. Jezus jest ukazany jako nowy Izrael, prawdziwy Mesjasz i Syn Boży, wreszcie – Zwycięzca szatana. Ewangeliczne opowiadania o kuszeniu spełniały również rolę katechetyczną, apologetyczną i budującą dla pierwszych wspólnot chrześcijańskich.
Biorąc pod uwagę relację Mateusza, można stwierdzić, że sceny kuszenia Jezusa pojawiają się niemal w całej Ewangelii. Zdanie rozpoczynające się od słów: „Jeśli jesteś Synem Bożym...” wypowiada nie tylko kusiciel podczas próby na pustyni, lecz także ludzie. Przykładem jest opis męki Pańskiej (Mt 27,40).
Ewangelista Marek podaje wyłącznie prostą relację o kuszeniu. Trudno sobie wyobrazić, żeby Jezus opowiedział uczniom w takiej właśnie formie historię swego doświadczenia. Z pewnością powiedział Apostołom coś więcej na ten temat niż tylko o czasie i miejscu.
Trzeba tu wziąć pod uwagę istnienie ścisłego związku między perykopą o kuszeniu na pustyni według Mateusza (Mt 4,1-11) i sceną rozgrywającą się pod Cezareą Filipową (Mt 16,23). Jezus, karcąc Piotra, używa słowa „szatan”. Reakcja Mistrza jest odpowiedzią na błędne rozumienie Jego misji i nieprawdziwe oczekiwania mesjańskie ze strony uczniów. Należy przypuszczać, że to właśnie wtedy pod Cezareą Filipową Jezus opowiedział o doświadczeniu kuszenia na pustyni.
Kuszenie miało miejsce w ziemskim życiu Jezusa z Nazaretu. W perykopach o kuszeniu jest On ukazany jako Mesjasz – Syn Boży, który daje odpowiedź na fałszywe oczekiwania mesjańskie. Także współczesnym chrześcijanom. Pierwsze zwycięstwo dokonało się na pustyni. Ostateczne zwycięstwo Chrystus odniósł w męce, śmierci i zmartwychwstaniu.
Ida – siostra miłosierdzia
Toobraz o intymnej relacji Jezusa i zakonnicy, która poza murami klasztoru odkryła ludzkie okrucieństwo. Dla mnie to film o przebaczeniu, film o Idzie – siostrze miłosierdzia.
„Jakie jest księdza zdanie na temat filmu Ida?” – pytają dwie studentki. „Dobre” – odpowiadam. Jeszcze kilka razy usłyszałem dzisiaj to pytanie. Odpowiedziałem tak samo. Wielu młodych ludzi nie obejrzało tego filmu, bo jest czarno-biały, a główna bohaterka jest zakonnicą. Spora grupa dorosłych też go nie widziała. Ale dotrze do nich wszystkich ogólnopolska wrzawa wokół filmu, który zdobył Oskara. A wrzawa kojarzy się z tłumem. A tłum zawsze domaga się egzekucji. Jakiegoś konkretnego ukrzyżowania – bo taki jest tłum.
Cezary Harasimowicz, współautor pierwszych wersji scenariusza Idy, podkreślił w programie Andrzeja Morozowskiego, że film Pawła Pawlikowskiego nie jest ani dokumentem, ani dziełem publicystycznym. Wyznał, że dla niego jest to nawet film religijny ukazujący proces poszukiwania tożsamości. Zgadzam się ze zdaniem Harasimowicza. Nie dlatego że jest absolwentem katolickiego uniwersytetu w Lublinie, ale dlatego że zna się na sztuce, także filmowej.
Pierwotny scenariusz filmu Pawlikowskiego nosił tytuł Siostra miłosierdzia. I tak należy odczytywać film, który słusznie został nagrodzony Oskarem. Przykro, że nawet komentarze katolików nie biorą pod uwagę wątku miłosierdzia albo poświęcają mu zbyt mało uwagi.
Czym jest miłosierdzie Idy? To przebaczenie. Może próba przebaczenia. Tego nie wiem. Obraz Pawlikowskiego jest subtelny, łagodny i zarazem okrutnie wyrazisty. Nic w tym filmie nie jest zamglone. Chyba że sami chcemy ten obraz rozmyć, zafałszować.
Zanim Ida złoży śluby zakonne, przełożona odsyła ją do ciotki. Okazuje się, że kandydatka pochodzi z rodziny żydowskiej. Jej cała rodzina zginęła z rąk Polaków, a ciotka – niegdyś wpływowa prokurator aparatu bezpieczeństwa – ma na rękach krew wielu bohaterów podziemnej Polski. Z taką rzeczywistością spotyka się Ida poza murami klasztoru. I co robi? Wraca do klasztoru. Nie rozlicza, nie oskarża. W jej życiu wygrywa Jezus, Bóg miłosierny. To do Niego wraca Ida. Z Nim będzie szukać własnej tożsamości, dzięki Niemu pewnie przebaczy.
Droga krzyżowa jest wyjątkowym nabożeństwem w czasie Wielkiego Postu. Znam nawet osoby niewierzące, które rozważają mękę Jezusa jako uniwersalny przekaz miłości i szacunku dla każdego człowieka. Tak, bo Jego droga nie jest wspomnieniem minionego wydarzenia. Jezus nie znalazł się na niej jako pierwszy, jedyny i ostatni. Ale tylko On odbył ją tak wyjątkowo – otworzył wszystkim ludziom zdrój miłosierdzia. Chciał, byśmy byli ludźmi miłosierdzia albo – jak wolą niektórzy – przebaczenia.
Dzisiaj przekonałem się po raz kolejny, że wielu komentatorów nie oglądało filmu Pawlikowskiego. A jeśli obejrzeli – to z gotowym nastawieniem. Dla mnie Ida, podobnie jak dla wielu osób, jest filmem o przebaczeniu, o szukaniu własnej tożsamości, najgłębszych sensów. To obraz wręcz religijny, o intymnej relacji zakonnicy z Jezusem, o Idzie – siostrze miłosierdzia.
Sztuka nie jest odzwierciedleniem rzeczywistości. Bo nie po to jest sztuką. Nie traktujmy Idy jako podstawy do wymierzania ciosów przeciwnikom politycznym czy środowiskom, z którymi nam nie po drodze. Nie po to Ida wraca do klasztoru.
Język definiuje stosunek do ludzi. Definiuje nasze wszystko
Nie wykluczał. Nie przeciwstawiał ortodoksji kościelnej otwartości wobec osób przesiąkniętych zlaicyzowanym światem. A język definiuje stosunek do ludzi.
Wyróżniał się przede wszystkim poziomem języka. Języka odważnego i zarazem wrażliwego. Nie wykluczał. Nie przeciwstawiał ortodoksji kościelnej otwartości wobec osób myślących inaczej, nawet tych, których z chrześcijaństwem łączyło coraz mniej.
„Arcybiskup Życiński potrafił łączyć ze sobą na pozór dwie przeciwstawne cechy: ortodoksję, wierność nauce Kościoła i otwartość wobec współczesnego, często zlaicyzowanego, świata. W swojej istocie nie są to jednak cechy przeciwstawne, a znamiona warunkujące się wzajemnie: im ktoś jest bardziej zakorzeniony w Bogu, tym bardziej może być otwarty na ludzi inaczej myślących, wartościujących, wyznających inną religię czy indyferentnych lub niewierzących”3 – mówił arcybiskup Henryk Muszyński po śmierci Metropolity Lubelskiego.
Dziś przykro się czyta jadowite i zwyczajnie nieprzyzwoite komentarze pod niektórymi artykułami poświęconymi śp. arcybiskupowi Życińskiemu. Przyzwolenie na język agresji i wykluczenia sprawia, że nie ma żadnej świętości, której nie można by sponiewierać. I to bez konsekwencji. Owo przyzwolenie sprawia, że nie potrafimy uszanować ani żywych, ani zmarłych. Przykre jest to, że za znaczną część słów, które nigdy nie powinny paść, odpowiedzialni są katolicy.
Język definiuje stosunek do innych osób. Jest odbiciem myśli i emocji. Zdradza, kim tak naprawdę jesteśmy. Definiuje nasze wszystko. Nasze chrześcijaństwo. Jakże z tego brzegu daleko do jakiejkolwiek głębi.
3 Cyt. za: ksiądz Alfred Marek Wierzbicki, SzerokootwierałdrzwiKościoła, Lublin 2016, s. 7.
Mamy kłopot z naszym Bogiem
Trzeba się rozglądać z całej siły za Chrystusem, który nie wybiera komfortu, świętego spokoju i nie tworzy podziałów w imię politycznej poprawności.
Zamiast szukać kolejnych sensacyjnych doniesień z kraju i ze świata, mogących z łatwością posłużyć do tego, by zaatakować oponenta politycznego i utrwalić kolejny sezon podziału wśród znajomych – może warto zdać sobie sprawę, że my, współcześni chrześcijanie, powinniśmy się podjąć pracy od podstaw, aby nie stracić sensu tego wszystkiego, co wypływa z Ewangelii.
W tym dziele potrzebujemy wsparcia tych, którzy pomogą nam zrozumieć sens Bożego Narodzenia, a także znaczenie Ewangelii dzieciństwa. Dlatego należy oczekiwać od swoich duszpasterzy dobrze przygotowanej i poprawnie wygłoszonej homilii. Zwłaszcza w te ostatnie dni Adwentu. Pomijam fakt, że dzisiaj bez problemu można kupić dobrą książkę teologiczną albo komentarz biblijny i samemu odkrywać niezwykłość Boga. (Ale katecheza rodzinna – moim zdaniem – powinna mieć pierwszeństwo przed każdą inną).
Nie może być tak, że dla chrześcijanina najważniejsze będą błahostki, iluzje i zabawa, fun kosztem innych, przyspieszona kariera i korzyści za cenę uległości, nawet wbrew sumieniu czy rozumowi. Nie wolno nam ulegać pokusie hejtu, agresji, wyrachowania i obojętności. Powinniśmy wiedzieć, w czym i dlaczego bierzemy udział.
Dziś wyraźnie widać problem z właściwym rozumieniem i interpretowaniem Ewangelii. W te „magiczne” święta wysłuchamy perykop ewangelicznych o ubogim, pełnym napięcia i trwogi narodzeniu Pana, który podzielił los uchodźców i uciśnionych. Będąc Bogiem, przyjął wszystko, co nasze. Może nawet kazanie będzie na ten temat, a nie o zakazie handlu w niedzielę, nie o rozwodach i negatywnych stronach życia rodzinnego, nie o konsumpcjonizmie, Unii Europejskiej ani o Harrym Potterze.
Bóg staje się człowiekiem w takich, a nie innych okolicznościach, abyśmy nie stracili wrażliwości na innych. W te święta trzeba się więc rozglądać za Chrystusem, który nie wybiera komfortu, świętego spokoju czy poprawności politycznej. Dlatego bardzo ucieszyły mnie życzenia papieża Franciszka, które złożył widzom włoskiej telewizji publicznej RAI: „Życzę wam chrześcijańskiego Bożego Narodzenia, takiego, jakie było pierwsze, kiedy Bóg zechciał odwrócić wartości świata; stał się malutki w stajence, z malutkimi, z ubogimi, zepchniętymi na margines”. Szukajmy zatem naszego Boga wśród zepchniętych na margines.
Może kardynała posłuchają?
Szczerze wątpię, bo jeśli ktoś się uprze w tej kwestii, to nie przekona go nawet Amnesty International. Jednak kardynał Gianfranco Ravasi nie pozostawia wątpliwości: Jezus dzieli los wygnańców, skazanych na obozy dla uchodźców, szukających pokoju i spokoju.
Od kilku dni w mediach społecznościowych trwa ostra dyskusja na temat tego, czy Jezus jest uchodźcą, czy też nie. A jeśli jest, to może tylko symbolicznie, a nie politycznie itd. Być może cała dyskusja narodziła się za sprawą wpisu pewnej dziennikarki na Twitterze, która zarzuciła Janinie Ochojskiej, że nazywając Pana Jezusa uchodźcą, pisze „propagandowe komunały”.
Od kilku dni i ja otrzymuję zapytania, czy Jezus był uchodźcą, czy nie. Staram się odpowiadać, choć wymaga to wielkiej cierpliwości. Ale pojawiają się coraz to nowe interpretacje, wobec których moje studia i lata spędzone na seminarium biblijnym okazują się niewystarczające. Myślę sobie: „Sięgnę po biblistę potężnego – księdza profesora Henryka Witczyka lub księdza profesora Mirosława S. Wróbla”. Ale oto na półce wypatrzyłem książkę niezwykłą, bo i autor nieprzeciętny. Biorę więc do ręki publikację Jak długo, Panie? Wędrówka przez tajemnicę cierpienia i zła. Autorem jest Gianfranco Ravasi, dziś już kardynał i niedawny uczestnik V Kongresu Kultury Chrześcijańskiej w Lublinie (2016).
W rozdziale Cierpienie Narodzenia Pańskiego mówi wprost, że narodzenie naszego Pana odbyło się pod znakiem cierpienia, a nawet krwi. „Boże Narodzenie bowiem było i do dzisiaj pozostaje dniem cierpienia” – czytam. I dalej: „Dziecię Jezus, wraz ze swymi rodzicami, podobne jest do jednego z wielu uciekinierów i uchodźców politycznych z różnych regionów ziemi i z różnych epok historii”. A na kolejnej stronie: „Chrystus od samych swych narodzin dzieli los wygnańców, skazanych na obozy dla uchodźców. Także kiedy Herod umiera, widmo strachu nie znika: wracając z Egiptu, Józef posłyszał, żew Judei panuje Archelaos w miejsce ojca swego, Heroda, bał się tam iść. Otrzymawszy zaś we śnie nakaz, udał się w okolice Galilei – pisze Mateusz (2,22)”4.
Dlatego kardynał i wybitny biblista stwierdza: „Cierpienia Narodzenia Pańskiego zachęcają nas, by w tych uroczystych dniach wyjść nieco z ciepłej atmosfery naszych świątecznie ustrojonych domów i poszukać prawdziwych bohaterów chrześcijańskiego Bożego Narodzenia, rozproszonych wśród chłodu ulic, zdanych na samotność starości, upokorzonych przez ubóstwo i nienawiść, zamkniętych w obozach dla uchodźców i zmiażdżonych przemocą lub chorobą. To właśnie w tych «małych» ukrywa się prawdziwe oblicze «małego» Jezusa”5.
4 Gianfranco Ravasi, Jakdługo, Panie? Wędrówkaprzeztajemnicęcierpieniaizła, tłum. Krzysztof Stopa, Kielce 2004, s. 196–197.
5 Tamże, s. 198.
Nie przykładajmy ręki do utrwalania podziałów i wzbudzania lęku
Zawsze znajdą się ludzie, którzy zareagują na urojone niebezpieczeństwa lub przeciwników. Natomiast o wiele trudniej przychodzi im się zachwycać pięknem niezliczonych barw i zapachów nadchodzącej jesieni.
We wspomnienie męczeństwa św. Jana Chrzciciela6 spotkałem się z jezuitami, duszpasterzami akademickimi. Spotkanie było miłe i merytoryczne. Jego owocem będzie, mam nadzieję, rzetelny artykuł w lubelskim „Gościu Niedzielnym” o Duszpasterstwie Akademickim KUL.
Ojciec Rafał zadbał o szarlotkę, ojciec Paweł – o mleko do kawy, natomiast ojciec Michał i ja usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. To, co mnie uderzyło w tych trzech zakonnikach, to ich styl patrzenia na świat i Kościół. Nie narzekali, nie drżeli z lęku przed tym, co nieznane, nie skarżyli się na studentów, nie opowiadali niestworzonych historii o laicyzacji KUL-u, natomiast największą ich troską było szukanie sposobu dotarcia do jak największej liczby młodych ludzi, aby im pomóc przezwyciężyć lęk w codziennym życiu.
Dlaczego podkreślam, że spotkanie odbyło się w dniu wspomnienia męczeństwa św. Jana Chrzciciela? Tego dnia w czytaniu z Księgi Jeremiasza mogliśmy usłyszeć taki fragment: „Pan skierował do mnie następujące słowa: Przepasz swoje biodra, wstań i mów wszystko, co ci rozkażę. Nie lękaj się ich, bym cię czasem nie napełnił lękiem przed nimi” (Jr 1,17). Podczas rozmowy zwrócił na nie uwagę ojciec Rafał Sztejka. Powołał się na kardynała Gianfranco Ravasiego, który policzył, że zwrot: „Nie lękaj się” użyty jest w Biblii 365 razy, czyli po jednym na każdy dzień roku.
Myślę o tym spotkaniu z jezuitami. Kolejny dzień. Wydaje się, że czasami katolicy świeccy i duchowni pomnażają i wyolbrzymiają lęki, niepotrzebnie uczestniczą w utrwalaniu podziałów między ludźmi nawet z powodu błahych i pobocznych kwestii.
W styczniu 2017 roku Edelman Insights opublikowało raport 2017 Edelman Trust Barometr. Wskazuje on jednoznacznie, że ludzkość zdecydowanie przestała ufać rządom, instytucjom biznesowym, nawet organizacjom pozarządowym i mediom. Brzmi to dramatycznie. Jest to również zjawisko bardzo niebezpieczne.
Ludzie poszukują jednak sensu, szukają go również w Bogu. Niekiedy po omacku, niejednokrotnie popełniając mnóstwo błędów. Dlatego starajmy się kierować ich do Źródła, zamiast prowadzić w miejsca niebezpieczne. Szukajmy dróg i możliwości pojednania.
A wracając do spotkania z jezuitami... Ojciec Paweł studiował teologię we Francji. To zachęciło mnie, by zadać tradycyjne pytanie: „A jak tam Kościół we Francji?”. Proszę sobie wyobrazić, że zakonnik wymienił trzy istotne kwestie, których możemy się uczyć od francuskich katolików. Ale o tym w swoim czasie.
6 29 sierpnia 2017 roku.
Pomoc uchodźcom to nie kwestia wiary
Chrystus uczy, że w drugim człowieku należy widzieć człowieka – osobę. Potrzebujący ma oblicze człowieka – osoby. Zawsze.
Pomagam, bo chcę. Bo dostrzegam osobę cierpiącą, pokrzywdzoną, pragnącą sprawiedliwości, pokoju, dachu nad głową itd. Pomagam, bo takie jest prawo miłości, a nie ze względu na nagrodę u Boga. Inaczej byłby to zwykły egoizm. Nauka Jezusa o tym, kto jest naszym bliźnim – nie pozostawia wątpliwości.
Bohaterem jednej z przypowieści Jezusa jest Samarytanin, przedstawiciel narodu pogardzanego przez elity żydowskie. Jezus walczył otwarcie z wykluczającymi zwyczajami, które człowiek kazał nazywać boskimi. Jakież musiało być zdziwienie tych, którzy wystawiali Go na próbę. Walczył o tych najmniejszych, sam stając się jednym z nich.
Ewangelia to wysoki standard. Poprzeczka zawieszona wysoko. Nie ma tam miejsca na kalkulacje ani na poprawność polityczną. Nie ma tam rozróżnienia na Rzymianina, Greka, Żyda, Syryjczyka, Polaka, Niemca, Irańczyka. Trzeba uważać, sięgając po argumenty tam zawarte. Przykazania miłości czy miłości nieprzyjaciół nie mają u Chrystusa niczego po przecinku, żadnego „ale”. Nie ma tam również niczego w nawiasie. Nie ma u Niego – miłujcie tylko Polaków, Europejczyków, chrześcijan itd.
Dzisiaj nie każdy opiera swoje życie wyłącznie na nauce Chrystusa. Dlatego tym bardziej należy zauważyć i podkreślić słowa arcybiskupa Stanisława Gądeckiego wypowiedziane podczas uroczystości w sanktuarium w Wąwolnicy, dotyczące pomocy uchodźcom: „Musimy pójść z pomocą z każdej parafii. Przygotować się na to, co może nadejść tak, żebyśmy nie tylko z Ewangelii i Ewangelią powodowani, ale również z tytułu sprawiedliwości”7.
Arcybiskup Gądecki dał do zrozumienia, że już samo poczucie sprawiedliwości wymaga od nas postaw solidarności z uchodźcami. Zatem sprawiedliwość domaga się od nas stanowczych reakcji. A co dopiero Ewangelia.
7 Z homilii wygłoszonej 6 września 2015 roku z okazji uroczystości ku czci Matki Bożej Kębelskiej.
Prawdziwi faceci płaczą
Był gwiazdą tych spotkań. Cieszyłem się, gdy ludzie kupowali jego książki, gdy robili sobie z nim zdjęcia. A on resztką sił o tym hospicjum w Pucku i o pacjentach, o normalności, o życiu. Był odważny i dziki.
„O, ksiądz. To będzie pobożnie” – westchnął na mój widok. „Pobożnie? Ja o dawcach nerek mam mówić i będę się tego trzymał, bo już mi zapłacili” – sprecyzowałem. „Tak tylko chciałem wyczuć, czy nie jesteś nadętym klechą” – odpowiedział z uśmiechem. Tak się poznaliśmy z Jankiem Kaczkowskim, wyjątkowym facetem, księdzem celebrytą. W szatni przed konferencją, o której niewielu już pewnie pamięta.
Nie była to znajomość bliska ani zażyła. Widzieliśmy się kilka razy, głównie na konferencjach bioetycznych albo na warsztatach dla studentów. Był gwiazdą tych spotkań. Cieszyłem się, że widzę go po raz kolejny. Nie muszę tłumaczyć dlaczego. Cieszyłem się jeszcze bardziej, gdy podczas tych spotkań ludzie kupowali jego książki, gdy robili sobie z nim zdjęcia. A on resztką sił o tym hospicjum w Pucku i o pacjentach, o normalności, o życiu. Nie było nadęcia.
Dla bioetyki i jej upowszechniania w Polsce Janek zrobił więcej niż niejeden teoretyk, który przez lata pisał artykuły do czasopism naukowych, aby otrzymać za nie wysokie punkty, lecz chorego na oczy nie widział. Zrobił więcej niż my wszyscy razem wzięci – obawiający się o poprawność słów, kształt argumentów, odwagę w dyskusji, w wywiadzie dla prasy, radia itd. To dzięki niemu rzesze studentów, dziś już absolwentów wydziałów lekarskich, odkryły i zrozumiały sens relacji lekarz–pacjent.
Był pacjentem i bioetykiem, twardym facetem i księdzem. Miał w sobie dużo czułości, ale też gotów był sponiewierać za brak serca i za głupotę. Dzięki niemu etyka i godność osoby znaczyły dokładnie tyle, ile znaczą – ni mniej, ni więcej.
Dla pacjentów onkologicznych ksiądz Jan Kaczkowski stworzył przestrzeń, której wcześniej niestety nie mieli. Był ich głosem, wyrazicielem ich myśli i pragnień. Dokonał przeobrażenia, jakiejś rewolucji w spojrzeniu na pacjenta onkologicznego w tym kraju. Był wreszcie nie tylko założycielem hospicjum w Pucku, lecz także jego sercem. W zasadzie tam je zostawił. Mówił o sobie „onkocelebryta”, był świadomy, że ma możliwość mówić w imieniu tych, których głosu nikt nie słyszy lub nie chce słyszeć.
Pan Bóg nie zyskał przez niego nowych wrogów, za to dzięki niemu zyskali katoliccy księża – mam na myśli wizerunek. Był dobrym księdzem. Wierzącym. Bezkompromisowym i odważnym. Mówił pięknie o normalności ludzi i instytucji. Będzie go brakowało. Dobrze, że tak dużo go pozostało. Kto jeszcze nie miał w ręku żadnej jego książki, niech biegnie do księgarni.
Spokojnych świąt?
Już teraz da się słyszeć: „Gdybyśmy się nie widzieli przed Bożym Narodzeniem, życzę Ci spokojnych świąt!”. Nie są to w żadnym wypadku święta spokoju. Zmuszają natomiast wierzących i niewierzących do głębszej refleksji nad losem każdego człowieka.
Usłyszałem dziś na ulicach Lublina kilkakrotnie: „Gdybyśmy się nie widzieli przed Bożym Narodzeniem, życzę Ci spokojnych świąt!”. Zastanawiałem się nad sensem tych życzeń i nad spokojem w kontekście narodzin Jezusa w Betlejem. Czy nadawcom życzeń chodziło o to, że czas przedświąteczny to bieganina i pośpiech, więc dlatego trzeba życzyć spokoju, cierpliwości? Bo zakupy będą istną mordęgą, a kolejki będą się dłużyć bez końca? Zabraknie miejsc parkingowych i nawet spowiedź adwentowa zmusi wielu do ustawienia się w długiej kolejce, a udział w rekolekcjach – do zmian w grafiku?
Sens Bożego Narodzenia to z jednej strony treści o wiele głębsze, a z drugiej – tak bardzo ludzkie. I nie chodzi o to, by tylko nieliczni (w swoich domach, z choinką, prezentami i z opłatkiem łamanym przy śpiewie kolęd i suto zastawionym stole) przeżywali święta spokojnie. Co z rodzinami, w których nie ma zgody i miłości? Jakoś „niepełnymi”? Co z rodzinami, w których niedawno ktoś zmarł? Co z tymi, którzy w tym dniu będą musieli się zetknąć z problemami alkoholizmu, innych uzależnień, z przemocą, pustką albo z samotnością, pobytem w szpitalu, noclegowni dla bezdomnych czy na dworcu? Co z tymi, którzy ze względu na charakter pracy czy emigrację spędzą czas z dala od ukochanych osób? Co z tymi, którzy z powodu biedy, wykluczenia lub wstydu nie dotrą na pasterkę? To dlatego Jezus rodzi się w stajni, z dala od domu, w ubóstwie i w niespokojnych czasach okupacji – byśmy zrozumieli, że Bóg jest Bogiem bliskim każdemu człowiekowi, bez wyjątku. A los każdego z nas nie jest Mu obcy.