Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostatni wawrzyn Georga Guntera, zmarłego w 2008 roku a urodzonego w roku 1930 w Raciborzu na Śląsku Opolskim, to jedna z nielicznych w niemieckiej historiografii pozycji poświęconych w całości walkom ostatnich miesięcy wojny na Górnym Śląsku, w tym na Śląsku Cieszyńskim, czyli we wschodniej i południowo-wschodniej części historycznej śląskiej krainy. Zainteresowany tą tematyką polski czytelnik do tej pory mógł jedynie sięgać po przekrojową pracę Walka o Śląsk 1944/1945 Hansa von Ahlfena, byłego komendanta obrony Festung Breslau, która w języku polskim ukazała się dopiero w 2009 roku, po blisko 50 latach od pierwszego jej wydania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 707
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Letzter Lorbeer
© Copyright Laumann Druck & Verlag GmbH & Co. KG
This translation published by
arrangement with Laumann Druck & Verlag GmbH & Co. KG, Dülmen, Federal Republic of Germany
© All Rights Reserved
© Copyright for Polish Edition
Wydawnictwo NapoleonV
Oświęcim 2016
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Tłumaczenie:
Grzegorz Bębnik
Korekta:
Michał Swędrowski
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Strona internetowa wydawnictwa:
www.napoleonv.pl
Kontakt: [email protected]
Numer ISBN: 978-83-8178-867-0
„Ostatni wawrzyn” Georga Guntera, zmarłego w 2008 roku a urodzonego w roku 1930 w Raciborzu na Śląsku Opolskim, to jedna z nielicznych w niemieckiej historiografii pozycji poświęconych w całości walkom ostatnich miesięcy wojny na Górnym Śląsku, w tym na Śląsku Cieszyńskim, czyli we wschodniej i południowo-wschodniej części historycznej śląskiej krainy. Zainteresowany tą tematyką polski czytelnik do tej pory mógł jedynie sięgać po przekrojową pracę Walka o Śląsk 1944/1945 Hansa von Ahlfena, byłego komendanta obrony Festung Breslau, która w języku polskim ukazała się dopiero w 2009 roku, po blisko 50 latach od pierwszego jej wydania.
Dzięki wydawnictwu Napoleon V na książkę o niemiecko-sowieckich zmaganiach, których krwawą areną, od stycznia aż do pierwszych dni maja 1945 roku, stała się wschodnia część Śląska, polski czytelnik czekał już zdecydowanie krócej. Pierwsze wydanie książki G. Guntera do rąk niemieckiego czytelnika trafiło w roku 1974. Z kolei doprowadzenie w roku 2002 do wydania w języku angielskim świadczy o szerszym zainteresowaniu tematyką walk obronnych wojsk Grupy Armii „A”, następnie nazywanej Grupą Armii „Środek” generała (później feldmarszałka) „Żelaznego Ferdynanda” Schörnera, z nacierającymi przez teren Śląska oddziałami 1. i 4. Frontu Ukraińskiego, marsz. Koniewa i gen. Pietrowa (wymienionego następnie na bardziej ofensywnego gen. Jeremienkę).
Przedstawienie tych zaciętych, kilkumiesięcznych zmagań niemiecko-sowieckich przez rodowitego Ślązaka G. Guntera różni się od ujęcia gen. Ahlfena. Dla przeciętnego czytelnika, zainteresowanego historią swojego regionu a nawet konkretnej miejscowości w ostatnich miesiącach wojny, zapewne ciekawszy jest punkt widzenia walczącego na pierwszej linii żołnierza lub cywilnego uciekiniera, próbującego ujść z życiem przed nadciągającą nieubłaganie Armią Czerwoną, niż szersza perspektywa pochylonego nad mapą oficera sztabowego.
Górny Śląsk, a następnie położone na polsko-czeskim pograniczu Zagłębie Karwińsko-Ostrawskie, były ostatnimi ośrodkami przemysłowymi we władaniu III Rzeszy. Stąd uporczywość niemieckiej obrony, która wynikała także z obawy Hitlera i podporządkowanego mu Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu przed zmasowanym atakiem na Niemcy poprzez Bramę Morawską i Czechy. Szybkie zdobycie przez Armię Czerwoną fabryk, hut i kopalń Górnego Śląska (a wcześniej opanowanie Krakowa) jakoby w celu uniknięcia na ich terenie przewlekłych, niszczycielskich walk, nie było – wbrew obowiązującej przez minione lata oficjalnej wersji wydarzeń – podstawowym celem sowieckiej ofensywy. Mit ten obalił płk prof. dr hab. Henryk Stańczyk a swoje ustalenia w tych „propagandowych” kwestiach przedstawił między innymi na kartach wydanych w 2014 roku nakładem Napoleona V książek: Bitwa o Kraków 1945 i Walec wojny w południowej Polsce 1944-1945.
Wbrew zamiarom sowieckich dowódców związki taktyczne niemieckiej 17. Armii wyrwały się z oskrzydleń w rejonie Krakowa i Górnego Śląska. Następnie stawiły opór na łatwiejszych do obrony rubieżach, co szczególnie niekorzystnie wpłynęło na dalsze natarcie wojsk stosunkowo słabego 4. Frontu Ukraińskiego. Słowa gen. Carla Beckera, dowódcy 253. Dywizji Piechoty o tym, że oddając Ostrawę, poddaje się zarazem Niemcy, wypowiedziane przez niego przed rozpoczęciem przez Sowietów operacji ostrawskiej w dniu 10 marca 1945 roku, miały swój ciężar gatunkowy. Nie pomogło nawet przekazanie przez Stalina do dyspozycji gen. Pietrowa, dysponującego ponad dwustoma pojazdami pancernymi V Korpusu Zmechanizowanego Gwardii. 253. Dywizja Piechoty wytrwała na swoich pozycjach w rejonie Strumienia, a jej dowódca otrzymał Krzyż Rycerski. Z kolei dowódca 4. Frontu Ukraińskiego, gen. Pietrow i jego szef sztabu wyczerpali cierpliwość Stalina i stracili swoje stanowiska. Natarcie w kierunku Bramy Morawskiej kontynuowano, a dzienne straty po stronie atakujących dochodziły do 2 tys. ludzi...
Umiejętnie kierowana przez dowódców Wehrmachtu zażarta obrona zaprawionych w walkach na froncie wschodnim jednostek, takich jak m.in. 68., 75., 359. i 371. Dywizja Piechoty, 78. Ludowa Dywizja Szturmowa, 3. i 4. Dywizja Górska, 1. Dywizja Narciarska, 97. i 100. Dywizja Strzelców, wspieranych w krytycznych momentach przez „straż pożarną frontu wschodniego”, czyli 8., 16., 17., 19. i 20. Dywizję Pancerną, wytrzymała napór słabo wyszkolonej i źle dowodzonej piechoty wyżej wymienionych dwóch Frontów Ukraińskich, dysponujących znaczną przewagą w artylerii, broni pancernej, lotnictwie i zaopatrzeniu. Warto dodać, że w tych zmaganiach po stronie niemieckiej brała też udział estońska 20. Dywizja Grenadierów Waffen-SS, elementy sformowanej między innymi z węgierskich Niemców 18. Ochotniczej Dywizji Grenadierów Pancernych „Horst Wessel” Waffen-SS, a nawet pododdziały piechoty i artylerii węgierskiej 16. Dywizji Piechoty. Z kolei Armia Czerwona miała na Śląsku w swoich szeregach oddziały propagandowe i dywersyjne złożone z byłych żołnierzy niemieckich, członków antynazistowskiego Komitetu Narodowego Wolne Niemcy.
Mankamentem wszystkich niemieckich opracowań poświęconych działaniom wojennym roku 1945 jest szczupłość bazy archiwalnej. Nawet monografie dywizji walczących zimą i wiosną 1945 roku na Śląsku nie podają zbyt wielu szczegółów tych starć. Inaczej ma się sprawa ze źródłami postsowieckimi, które charakteryzuje nie tylko szczegółowość i odpowiednia sprawozdawczość, w tym na temat strat własnych, ale nade wszystko kompletność. Jedyna wada tych zasobów to ograniczony do nich dostęp. Ponadto strona rosyjska od ponad 10 lat udostępnia w internetowych bazach danych miliony cyfrowych kopii dokumentów, dotyczących poniesionych strat osobowych oraz przyznanych żołnierzom i oficerom odznaczeń wraz z opisami ich czynów bojowych. W ten sposób kolejny raz sprawdza się stara zasada, że historię piszą zwycięzcy... Niemniej, książka niemieckiego historyka, którą Czytelnik obecnie trzyma w swoim ręku, to najlepiej dotąd udokumentowany głos – pokonanej w tym śmiertelnym starciu na Śląsku – drugiej strony.
Musimy mieć świadomość, że dramat ostatniego roku II wojny światowej miał także trzeciego, biernego aktora. Rok 1945 to bowiem początek tak zwanej Tragedii Górnośląskiej miejscowej ludności cywilnej. Ofiarami walk, ale przede wszystkim rabunków, gwałtów i morderstw, takich jak najbardziej znane masowe zbrodnie w Miechowicach koła Bytomia oraz w Przyszowicach koło Gliwic, padali z rąk czerwonoarmistów bez różnicy Niemcy, Ślązacy i Polacy, a nawet uciekinierzy z hitlerowskich obozów koncentracyjnych i alianccy jeńcy wojenni. Zarazem do ostatnich dni wojny panował hitlerowski terror. Przykładowo na terenie Cieszyna, czyli znajdującego się najdłużej pod niemiecką okupacją polskiego miasta, rozstrzeliwania ludności cywilnej trwały aż do końca kwietnia 1945 roku, choć nie żył już przecież wódz „Tysiącletniej” Rzeszy…
O tych właśnie ostatnich ofiarach minionej wojny, którym nie przyświeca blask bojowej chwały, winniśmy w pierwszej kolejności pamiętać.
Grzegorz Kasztura
Dzieło Georga Guntera (zwanego dalej Autorem), które zacny Czytelnik trzyma w tej oto chwili w dłoniach, zalicza się do absolutnej klasyki niemieckich monografii, opisujących ostatnie miesiące zmagań II wojny światowej na ówczesnych wschodnich ziemiach Rzeszy. Zajmuje tu, i słusznie, miejsce obok takich pozycji, jak Bój o Pomorze Ericha Murawskiego, Walka o Śląsk 1944/45 Hansa von Ahlfena, czy Bój o Prusy Wschodnie Kurta Dieckerta i Horsta Grossmanna, by poprzestać na tych trzech. Łączy je zresztą nie tylko tematyka, ale również zbliżony sposób narracji, odmienny niż choćby ten stosowany przez Egberta Kiesera w Zatoce Gdańskiej 1945, której właśnie (czy może raczej – głównie) dlatego nie umieściłem w powyższym gronie.
Ponieważ jednak tłumacza interesuje przede wszystkim formalna strona przekładu, pozwolę sobie podać tu kilka informacji, na które być może co bardziej wytrwały Czytelnik zechce kiedyś zwrócić uwagę. Po pierwsze i najważniejsze, dzieło Autora pisane jest na ogół jasnym, zwięzłym językiem, nie sprawiającym większych translatorskich problemów. Wyjątkiem mogą być jedynie te fragmenty, w których daje Autor wyraz swemu emocjonalnemu stosunkowi do opisywanych wydarzeń.
Po drugie: informacje bardziej już szczegółowe. Otóż zrezygnowałem, z nielicznymi wyjątkami, ze stosowania rozmaitych skrótów czy abrewiacji, w które obfituje niemieckie słownictwo wojskowe, a które Autor stosuje z prawdziwym upodobaniem. Jeśli chodzi o pojawiające się w tekście oznaczenia stanowisk w dowództwach rozmaitych związków, zdecydowałem się, wobec niemożności zastąpienia ich odpowiednimi rodzimymi terminami, do przełożenia ich na język polski. Gdy pojawiają się po raz pierwszy, wówczas umieszczam w nawiasie stosowny symbol (np. Ia, czy O1) wraz z lapidarnym wyjaśnieniem zakresu czynności takiego oficera. Pełniejsze omawiane tego uznałem za bezcelowe; w dobie internetu odszukanie stosownych informacji jest kwestią chwili.
Niemiecki termin Abteilung (o ile dotyczy on jednostki taktycznej) tłumaczę jako „batalion”, bez względu na to, czy mowa o związkach pancernych, czy np. artylerii. Korpusy oznaczam zawsze cyframi rzymskimi, w przeciwieństwie do Autora (notabene, pragnącego w ten sposób ułatwić odbiór książki nieoswojonemu widać z tego typu symboliką niemieckiemu czytelnikowi).
Gdy chodzi o podawanie nazw miejscowych, Autor przyjął zasadę posługiwania się wyłącznie niemiecką terminologią; nie tylko w odniesieniu do Górnego czy Dolnego Śląska (co w końcu jest oczywiste), lecz również Czech, Słowacji, a nawet Węgier. W przekładzie kierowałem się kryterium geograficznym: nazwa konkretnego miejsca podawana jest w języku kraju, na terenie którego dziś miejsce to się znajduje. Nie dotyczy to, oczywiście, terminów zakorzenionych w języku polskim (jak choćby Wiedeń lub Bratysława, a na innym biegunie – Opawa czy Bogumin), choć tu ich wybór był oczywiście uznaniowy. Wiele – choć nie wszystkie – z tych subtelności uwzględnionych zostało w odpowiednim indeksie. W oryginale pozwoliłem sobie zachować jedynie nazwy ulic, ich aktualne nazwy zamieściłem, o ile zdołałem je ustalić, w nawiasach.
W oryginalnym niemieckim wydaniu Autor zrezygnował z zamieszczania przypisów, co podkreślił zresztą w słowie wstępnym. Ze swej strony zdecydowałem się jednak na opatrzenie niektórych miejsc własnymi przypisami, czy to wyjaśniającymi poszczególne passusy, czy też prostującymi pewne informacje. Wszystkie podobne ingerencje opatrzone zostały dopiskiem „przyp. tłum.”. Mniej istotne uzupełnienia dopisane zostały bezpośrednio w tekście w nawiasach kwadratowych i również oznaczone w powyższy sposób.
Wreszcie, bo jakżeby bez tego, w kilku słowach odnieść należy się do zasygnalizowanej już na samym początku treści pracy. Prócz mnóstwa szczegółów, polski Czytelnik zetknąć może się tu z osądami budzącymi wątpliwości, lub zgoła sprzeciw; zapowiedź tego stanowi zresztą już zamieszczony na ostatniej stronie okładki „blurb”, dosłownie przeniesiony z niemieckiej edycji. Pamiętać trzeba, że Autor pisał o Niemcach dla Niemców – stąd i podobne sformułowania, i przebijający miejscami z tekstu patos.
Grzegorz Bębnik
Pomysł napisania tej książki zrodził się z lektury całego szeregu dzieł historycznych, dokumentalnych relacji oraz wszelkiego rodzaju opisów, dotyczących II wojny światowej. Stało się dla mnie wówczas jasne, że jako kronikarz ówczesnych wydarzeń nie mogę się zgodzić z obowiązującym sposobem przedstawiania tamtych czasów. Zamierzałem, oczywiście „jedynie” napisać historię walk na Górnym Śląsku, nie chciałem jednak robić tego – i to wydaje mi się tu niezwykle istotne – z pewnej wąskiej perspektywy. Przede wszystkim oznaczało to, że nie zamierzam poświęcić swej uwagi i współczucia wyłącznie żołnierzom, rozpaczliwie walczącym na rozmaitych odcinkach górnośląskiego frontu. Zarazem bowiem pokazać pragnę, w jak straszny sposób dotknięta została także ludność cywilna, zarówno na obszarach objętych walkami, jak i podczas ucieczki, gdy dopadły ją wojenne furie, podsycane żywioną przez nieprzyjaciela straszliwą żądzą odwetu. Po prostu, gruntownie, dokładnie, minuta po minucie zrelacjonować zamierzam wszelkie mniejsze i większe okropności, jakie przyniosła z sobą owa przeklęta wojna. Oznacza to również, że przyjrzeć muszę się także temu, co miało miejsce poza wyłącznie górnośląskim „odcinkiem”, zwłaszcza wtedy, gdy zauważałem ewidentne współzależności lub też pragnąłem poinformować czytelnika o sytuacji na sąsiednich frontach, na Środkowym czy Dolnym Śląsku, czy nawet więcej: przedstawić mu, co w tym samym czasie działo się na zachodnim teatrze działań wojennych.
Przestawianie wypadków rozgrywających się na górnośląskim froncie na tle tworzonym przez „sytuację ogólną” ma za zadanie uświadomienie czytelnikowi całego wymiaru tej ogólnoniemieckiej tragedii. Istotne jest to zwłaszcza pod koniec książki, gdy położenie na wszystkich frontach stało się wręcz dramatyczne. Dzięki temu obszernie zilustrowane zostały ostatnie miesiące wojny.
Podczas długotrwałych prac nad tą książką – mających miejsce przede wszystkim w latach 60. – miałem okazję prowadzić rozmowy z żyjącymi jeszcze uczestnikami tamtych wydarzeń. Istotną częścią wykorzystanych przeze mnie źródeł były również zapisy w dziennikach, listy, wszelkiego rodzaju relacje. Moją ambicją było nadanie jednolitej formy temu jakże obszernemu materiałowi, na który składały się z jednej strony wiarygodne relacje żyjących świadków, z drugiej zaś dokumenty historyczne.
GENEZA rozpoczyna się obrazem pierwszego, zmasowanego nalotu alianckich bombowców na niezwykle istotne dla prowadzenia wojny zakłady produkcji benzyny syntetycznej w Kędzierzynie.
Miało to miejsce 7 lipca 1944 r. (po zakończeniu działań wojennych załogi brytyjskich i amerykańskich bombowców ze zdumieniem dowiedziały się, że baterie ciężkich dział przeciwlotniczych w rejonach ataku obsługiwane były przez piętnasto-, szesnastoletnich uczniów szkół średnich, tzw. pomocników obrony przeciwlotniczej [Flakhelfer]).
W tym samym czasie pod naciskiem rozpoczętej 22 czerwca 1944 r. sowieckiej ofensywy letniej, wśród ciężkich strat załamał się niemiecki front na wschodzie. Po katastrofie, mającej miejsce na środkowym odcinku wkrótce przez nieprzyjaciela przełamany został również i południowy odcinek. Tym samym jeszcze przed końcem miesiąca Armia Czerwona stanęła nad Wisłą. Ponadto Sowieci zbliżyli się również do granic Prus Wschodnich.
Znad Wisły w okolicach Baranowa Sandomierskiego, gdzie Sowieci wkrótce już skupili silne ugrupowanie uderzeniowe, kierunek późniejszego ataku wymierzony był wprost w odległy o jakieś 150 km Górny Śląsk. Do końca 1944 r. na wschodnim froncie, naprzeciwko beznadziejnie słabych sił niemieckich obrońców stanęło łącznie 400 sowieckich dywizji i 100 jednostek pancernych, czekających na wydanie rozkazu do natarcia.
Jeszcze na krótko przed rozpoczęciem sowieckiej ofensywy Hitler, puszczając w swym zaślepieniu mimo uszu ostrzeżenia i zaklęcia generalicji wojsk lądowych nazwał gigantyczną koncentrację sowieckich wojsk „największym bluffem od czasów Dżyngis-Chana...”.
Sowiecka ofensywa, poprzedzona wielogodzinnym, huraganowym przygotowaniem artyleryjskim ruszyła 12 stycznia 1945 r. z przyczółka pod Baranowem Sandomierskim. Tak, jak obawiali się tego niemieccy dowódcy frontowi, doprowadziła ona do kompletnego rozbicia znajdujących się wówczas na pozycjach niemieckich oddziałów. Na stracenie szedł pułk po pułku; pierwsze, rozjechane gąsienicami sowieckich czołgów uchodźcze treki znaczyć zaczęły drogi odwrotu, zmieniając je w miejsca wiejące lodowatą grozą.
Z pomocą zarówno jednostek sprowadzonych z zachodu, jak i resztek z tych tworzących do niedawna wschodni front, niemieccy dowódcy usiłowali zatrzymać rosyjską ofensywę generalnie na granicach Rzeszy. Wszelkie „środki zaradcze”, dzięki którym zamierzano odtworzyć pogruchotaną linię frontu, z racji notorycznego braku żołnierzy i sprzętu wprowadzać można było jedynie stopniowo. Do 17-18 stycznia Sowieci stali już zasadniczo na granicach Górnego Śląska na północ od okręgu przemysłowego, a ich kliny uderzeniowe przeniknęły nawet w kilku miejscach do wnętrza regionu.
Temu, co miało miejsce potem, czyli szczegółowemu opisowi historii walk na Górnym Śląsku poświęcona jest zasadnicza część książki. Były to walki pozycyjne i odwrotowe, ataki i bitwy obronne, z najwyższym poświęceniem toczone przez niemieckich żołnierzy po obu stronach Odry i jej dopływów. Te krwawe zmagania trwały łącznie ponad sto dni. Odcinek Odra-Opawa w południowej części regionu stanowił jeszcze 25 kwietnia 1945 r. rejon zaciekłej obrony; w tym samym czasie 400 kilometrów na zachód Amerykanie i Sowieci podawali już sobie ręce w Torgau nad Łabą.
Książka zawiera w skróconej formie opis dziejów sześciu dywizji. Czytelnik znajdzie tu wiele, jak sądzę, wartościowych informacji na temat walk, toczonych przez poszczególne dywizje i ich oddziały.
Zrezygnowałem z zamieszczania pod tekstem przypisów z podaniem źródeł, jako że uważam, iż przypisy takie wydatnie utrudniają swobodną lekturę.
Niezbędne „Uwagi” – pogrupowane w kolejności rozdziałów – umieściłem na końcu książki.
Strzałki na mapach naniesione zostały zgodnie z informacjami zawartymi w tekście książki, oddając dokładnie stan wiedzy, na przykład co do ówczesnych ruchów oddziałów.
Jeszcze kilka słów odnośnie samego tytułu książki. Zasadniczo, czytelnik słusznie dopatruje się jego właściwego kontekstu. Wybierając go, nie miałem absolutnie na myśli „wawrzynu zwycięstwa”; byłoby to zresztą cokolwiek absurdalne. Myślałem raczej o ostatnim wawrzynie, jakim wieńczy się głowę poległego wojownika; wojownika, który pomimo poniesionej klęski dochował wierności sprawie.
Georg Gunter, w lipcu 2006 r.
7 LIPCA 1944 R.
„Już od pierwszego brzasku przeciwnik bezustannie atakował. W skupieniu obserwowałem przez lornetkę szarzejące niebo. Była godzina 7.30 – nagle otwarły się przed nami wrota piekieł. Szaleńczy, huraganowy ogień z dział wszelkich kalibrów najdosłowniej zasypał nasze pozycje. Przed punktem meldunkowym obrony przeciwlotniczej, prymitywnym, wykopanym w pośpiechu dołem wykwitły gejzery ziemi wyrzucanej siłą eksplozji; potem to samo na lewo, na prawo oraz za nami. W krótkich odstępach eksplodowały bomby. Potężne ciśnienie powietrza – czułem ból w uszach. Wierz mi, trudno było w takiej chwili nie stracić panowania nad sobą”.
Słowa te do swoich krewnych pisał walczący na froncie wschodnim żołnierz. Dla adresata mógł to być list, jak wiele innych, przy tym zaś dotrzeć mógł do celu w dniu, który niewiele różnił się od pozostałych. W naniesionym na kopercie dopisku na czerwono podkreślona została jednak data: „Otrzymano 7 lipca 1944 r.” Ten dzień nie był bowiem zwyczajnym dniem; zarówno tym ludziom, jak i wszystkim, którym w śmiertelnym strachu dane było go przeżyć, wryć miał się on głęboko w pamięć.
Ojciec owego frontowego żołnierza w notatce, naniesionej nieco później na kopercie listu nazwał „szczególnym przypadkiem” to, że gdy trzymał w dłoniach nierozpieczętowany jeszcze list, zastanawiając się nad jego zawartością, drżąc w myślach o życie swego syna i pytając samego siebie, „jak długo jeszcze tu w domu cieszyć będziemy się spokojem” – jego rozmyślania brutalnie przerwane zostały wyciem syren alarmowych, dochodzącym zarówno z Bierawy, jak i z położonych bardziej na północ Starego Koźla, Brzeźców i Kędzierzyna. „Piekło wojny, które dopiero co odmalowano mi w najstraszliwszych barwach, stało się oto rzeczywistością u nas, nad Odrą”.
W dzienniku szesnastoletniego pomocnika obrony przeciwlotniczej Alfreda Divischa z 246/VIII ciężkiej baterii dział przeciwlotniczych, stacjonującej w południowej części Kędzierzyna czytamy pod datą 7 lipca 1944 r.: „Chrzest bojowy naszej baterii. Wielki atak Amerykanów, dwie fale. Podzielono nas pomiędzy działa, urządzenia kierowania ogniem i urządzenia radiolokacyjne. Strzelamy ze wszystkich luf. Początkowo śledzenie nadlatujących masowo formacji bombowców na urządzeniach radiolokacyjnych sprawia frajdę. Potem ciekawość ustępuje miejsca strasznym doznaniom – bombardowanie dywanowe, gęsty dym. Wkrótce Kędzierzyn zamienia się w morze płomieni”.
Ogromne zakłady produkcji benzyny syntetycznej wraz z zasobnymi magazynami materiałów pędnych płonęły, jak podają raporty, przez całe dwa dni. I to pomimo pełnego poświęcenia zaangażowania straży pożarnych. Niebo wokoło było za dnia tak samo ciemne, jak w nocy. Ludzie uciekali bez celu i planu, jak oszaleli, przez pola, przez okoliczne lasy, pragnąc tylko jednego – być jak najdalej stąd!
Straty, jakie poniosła cywilna ludność w okolicznych miejscowościach były poważne. Niektóre wsie w całości doznały ciężkich szkód. Naoczni świadkowie podają, że „bombardowanie dywanowe”, jakiemu poddano rejon istotnych dla prowadzenia działań wojennych Górnośląskich Zakładów Uwadniania i Syntezy w Blachowni Śląskiej, Zdzieszowicach i Kędzierzynie, skupiło się w większej części na terenach mieszkalnych, oszczędzając raczej instalacje przemysłowe.
Aż do owego pamiętnego 7 lipca 1944 r. kraj, rozłożony po obydwu stronach górnego biegu Odry nosił w pełni zasłużone miano „schronu przeciwlotniczego Rzeszy”. Teraz matki w Hamburgu, Berlinie czy Kolonii musiały pogodzić się z tym, że nie mogą już „w razie czego” wysyłać swych dzieci w bezpieczne schronienia na Śląsku. Wraz z zajęciem Rzymu przez aliantów – co miało miejsce cztery tygodnie wcześniej – i w związku z tym przejęciem lotnisk, położonych na północ od Wiecznego Miasta piloci czterosilnikowych „Fortress” czy też „Liberatorów” zyskali możliwość wykorzystywania daleko krótszych i dogodniejszych dróg, wiodących w południowo-wschodnie rejony Niemiec.
OD „SZÓSTKI” I „PIĄTKI” DO „OSIEM KOMA OSIEM”
Było do przewidzenia, że totalna wojna na wyniszczenie również pomiędzy Morawską Ostrawą a Opolem doprowadzi któregoś dnia do wydarzenia, równającego się ognistemu gromowi spadającemu z jasnego nieba. Zwłaszcza ówcześni uczniowie szkół średnich poświadczyć mogli, że zarówno psychicznie, jak i na własnej skórze „tresowani” byli oni na ten mający nadejść wkrótce „Dzień X”. To oni właśnie w teatrze tej szalejącej wojny odgrywać mieli bodajże najosobliwszą, podwójną rolę: grzecznych uczniów oraz surowych żołnierzy. Decyzja w tej sprawie zapadła już 11 lutego 1943 r. na mocy opublikowanego przez Niemieckie Biuro Informacyjne „wspólnego zarządzenia” głównodowodzącego Luftwaffe, marsz. Rzeszy Hermanna Göringa, szefa kancelarii partyjnej Hansa Lammersa, ministra spraw wewnętrznych Wilhelma Fricka, ministra nauki, wychowania i oświaty Bernharda Rusta oraz Reichsjugenführera Arthura Axmanna. Stwierdzono w nim, „że starsze roczniki uczniów szkół średnich na obszarach zagrożonych nalotami nieprzyjacielskiego lotnictwa winny być zaangażowane w charakterze pomocników obrony przeciwlotniczej, przy czym pomocnicy ci pozostają w swych rodzinnych miejscowościach lub też w ich bezpośrednim pobliżu”. (Jak miało się już wkrótce okazać, zapis ten okazał się w wielu przypadkach martwą literą, ponieważ konieczność wymogła zaangażowanie zmobilizowanych w ten sposób uczniów również daleko poza rodzinnymi stronami. I tak na przykład całe klasy szkolne z południowych czy północnych Niemiec przenoszone były na Górny Śląsk, jako obsługa baterii przeciwlotniczych). Obok cytowanego wyżej „wspólnego zarządzenia” z 11 lutego 1943 r. wspomnieć należy jeszcze „zarządzenie o pociąganiu niemieckiej młodzieży do wypełniania określonych zadań wojennych”, datowane na 2 grudnia 1943 r. Pod sformułowaniem „określone zdania” rozumieć można było dokładnie wszystko, toteż wkrótce stało się jasne, że stopniowo przyzwyczaić należy się do widoku wyrostków poubieranych w wojskowe mundury. Jak łatwo w gruncie rzeczy przyszło w krótkim czasie zmienić tych młodziutkich „rycerzyków łaciny” w pełnowartościowych żołnierzy obrony przeciwlotniczej, prześledzić możemy na podstawie relacji byłych uczniów raciborskiego gimnazjum im. Dietricha Eckarta.
Alfred Divisch, swego czasu uczeń szóstej klasy (tzw. Untersekunda) zanotował w swym dzienniku pod datą 8 sierpnia 1943 r.: „Na podwórzu zakładów Siemens-Plania w Raciborzu uznano mnie za zdolnego do służby w charakterze pomocnika obrony przeciwlotniczej. Przystąpienie do służby wyznaczono na następny dzień”.
Na rozciągających się za miastem nadodrzańskich łąkach rozpoczęło się szkolenie, początkowo na małych działach przeciwlotniczych kalibru 37 mm. O to, by każdy działoczyn szybko wszedł młodym adeptom w krew, zadbali doświadczeni podoficerowie i gefrajtrzy artylerii przeciwlotniczej. Równolegle, jak gdyby nigdy nic, toczyła się szkolna nauka: do południa Cycero i Seneka w państwowym gimnazjum humanistycznym, potem zaś do wieczora artyleryjska łacina wachmistrza Preußa wśród zielonych przedmieść Raciborza. Nocą, we własnym łóżku można było jeszcze śnić o słodkim bezpieczeństwie.
„Po tygodniu mieszkaliśmy już w dwóch świeżo wystawionych barakach, w pobliżu naszego stanowiska”, przypomina sobie Alfred Divisch, wskazując jednocześnie na wewnętrzną przemianę w „wyłącznie żołnierza”, jaka w międzyczasie stała się jego udziałem: „Codziennie chodziliśmy jeszcze do szkoły, choć nie byliśmy tym zachwyceni; czuliśmy się żołnierzami”.
(Należy tu zaznaczyć, że zgodnie z prawem młodociani zaliczani byli do „służb towarzyszących siłom zbrojnym”[Wehrmachtsgefolge], w świetle prawa nie byli zatem żołnierzami; nosili oni mundur Luftwaffe z naramienną opaską Hitlerjugend. Żołd wynosił 50 fenigów dziennie.)
Pod datą 15 września 1943 r. czytamy: „Nasza bateria w zakładach Siemens-Plania obsadzona zostaje następnym rocznikiem raciborskich szkół. My udajemy się do Kędzierzyna-Południe!”.
Tam klasa została rozdzielona. Część uczniów otrzymała przydział jako załoga baterii armat 76.5 mm, dla większości jednak rozpoczęło się gruntowne szkolenie na większych kalibrach, nade wszystko zdobycznych angielskich działach 94 mm. Również i tu: dowódca baterii, szef kompanii, dowódcy plutonów, podoficerowie funkcyjni i szkoleniowcy byli doświadczonymi żołnierzami obrony przeciwlotniczej. Uczniowie natomiast wyłaniali zazwyczaj ze swego grona dowódców poszczególnych armat. Różnica wieku pomiędzy załogami dział, a osiwiałymi w służbie przełożonymi skłaniała do uwag, jak na przykład ta: „Nasz szef kompanii, typ ojcowski, taki trochę poczciwina. Nasz kapitan i dowódca baterii, stary, niemal zniedołężniały dziadek”.
Zajęcia szkolne trwały w najlepsze. Mimo to co dzień w marszach pokonywano jakieś dziesięć kilometrów. Podczas nieobecności pomocników obrony przeciwlotniczej dyżur na stanowiskach pełnili starsi, niezdolni do służby wojskowej zastępcy, zwani Flakwehrmänner. Niemieckiego, angielskiego, łaciny i matematyki nauczano w przestronnym baraku, położonym w pobliżu zakładów chemicznych. Naturalnie, mogło tu chodzić jedynie o skrócone lekcje – zawsze w oczekiwaniu kolejnego alarmu lotniczego. Pedagodzy, troszczący się jak zawsze o przekazanie swym wychowankom niezbędnego wyposażenia na bardziej pokojowe czasy, będący częściowo niemalże prawdziwymi wędrownymi nauczycielami, pochodzili – podobnie jak i ich uczniowie – z najrozmaitszych miejscowości całego regionu: z Kluczborka, Nysy, Głogówka, Opola, Raciborza czy Opawy.
W styczniu 1944 r. bateria, do której należał Alfred Divisch otrzymała na miejsce dotychczasowych czterech armat 94.00 mm sześć nowoczesnych, niemieckich dział 88 mm, zamontowanych na stałych podstawach. Od tej pory nosiła ona oficjalne miano „ciężkiej baterii przeciwlotniczej”.
Później, gdy amerykańskie naloty na cele w rejonie Kędzierzyna i Koźla przybrały na sile, miała miejsce rozbudowa wszystkich baterii w tzw. wielkie baterie bojowe [niem. Großkampf-Batterien], każda z osiemnastoma ciężkimi działami przeciwlotniczymi, dwoma małymi, przewoźnymi urządzeniami radiolokacyjnymi (tzw. FuMG) oraz czymś, co nazywano „olbrzymem z Würzburga”, o średnicy dziewięciu metrów1. Stosownie do tego obrona przeciwlotnicza, której siła wzrosła niepomiernie, otrzymała do nadzoru znacznie większy obszar.
Do załogi jednej z takich Großkampf-Batterien, stacjonującej w okolicach Naczysławek, na zachód od Koźla, należał również pomocnik obrony przeciwlotniczej Guido Jaskolka. W jego relacji czytamy, że obok uczniów z Górnego Śląska, do baterii 247/VIII przydzielona została również klasa szkolna z miejscowości Weiden w Górnym Palatynacie. Następnie zaś: „dołączyło jeszcze do nas mnóstwo pomocników z Hamburga”. Charakterystyczne dla sytuacji na wszystkich frontach, w tym przypadku na froncie wewnętrznym mogło być to, że Guido Jaskolka, gdy 12 stycznia 1944 r. wprost ze szkolnej ławki powołany został do obrony przeciwlotniczej, początkowo do leżących na południe od Kędzierzyna Brzeźców, uczęszczał dopiero do piątej klasy gimnazjum. Przypomina on sobie: „Większa część świeżo powołanych ledwie ukończyła wówczas piętnasty rok życia!”.
Również i dla nich codziennością stał się rozkład dnia, dzielony pomiędzy wojskowe szkolenie a skróconą edukację. Jaskolka relacjonuje to w tym samym, co i Alfred Divisch duchu: „Początkowo służyliśmy przy zdobycznych angielskich armatach 94.00 mm, później przy nowoczesnych niemieckich armatach 88 mm”2. I wreszcie następuje zdanie, będące wręcz typowym wyznaniem byłych pomocników obrony przeciwlotniczej: „Ten styl życia pasował nam początkowo wyśmienicie – dopóki pewnego pięknego dnia Amerykanie nie wysłali ku nam olbrzymiej wyprawy swych »Latających Fortec«„.
Dzień 7 lipca 1944 r. W sierpniu wokół Kędzierzyna miało się jeszcze nieraz zagotować, bardziej nawet, aniżeli w tym dniu. „To były straszne przeżycia”, podsumowuje Alfred Divisch, spoglądając wstecz. „Po takim ataku miało się uczucie, jak gdyby koniec świata nie był wcale taki odległy. A mimo to szybko zapominano wszystkie te okropne rzeczy i w następnym dniu można było znowu śmiać się i opowiadać kawały. Tacy są ludzie…”.
Tych piętnasto- czy szesnastoletnich pomocników obrony przeciwlotniczej nieraz paraliżował lęk, lecz rzadko dawali to po sobie poznać, dzielnie trwając na swych stanowiskach („Baliśmy się często, ale nigdy nie byliśmy tchórzami”). Niejeden z nich stracił wówczas życie. Mogli zatem przynajmniej zginąć jak prawdziwi żołnierze, choć urzędowo byli nimi jedynie w połowie.
PRZESILENIE
Podczas gdy w Górnośląskich Zakładach Uwadniania zastępy straży pożarnych walczyły jeszcze z gigantycznym pożarem, na środkowym odcinku wschodniego frontu, wśród potężnych ciosów, zadawanych przez atakujących Sowietów dopełniał się los grupy armii feldmarszałka Walthera Modela (w początkach ofensywy dowodzonej przez feldm. Ernsta Buscha). Rzeka Berezyna i jej dopływy ponownie, tak jak i w poprzednim stuleciu, ponuro zapisać miały się w żołnierskich losach. „Wielu moich kolegów utonęło tuż przed osiągnięciem zbawczego brzegu”, opowiada jeden z ocalałych z 20. Dywizji Pancernej, która później, na Górnym Śląsku, odegrać miała jeszcze doniosłą rolę.
Po katastrofie pod Bobrujskiem resztki dywizji zbierały się od 9-10 lipca w rejonie na północ od Czyżewa w Polsce. Okazało się, że przetrwało jedynie 15-20% stanu walczących oddziałów.
W dniu 16 lipca również w południowej Polsce i Galicji sowieckim oddziałom, dowodzonym przez marszałka Iwana Koniewa udało się przełamać opór Grupy Armii „Północna Ukraina”, nadal – pomimo odkomenderowania go na środkowy odcinek frontu – podlegającej feldm. Modelowi. Jeszcze przed końcem miesiąca utracono Lwów i Brześć nad Bugiem; wraz z uderzeniem Armii Czerwonej w kierunku Wisły i Sanu cała Ukraina ponownie znalazła się w sowieckich rękach.
W miarę kolejnych rosyjskich sukcesów rosła po niemieckiej stronie liczba tych, którzy tracili wiarę w niezwyciężoność hitlerowskiego imperium. Otwarcie wręcz żądano dyskusji nad sprawami, do niedawna – z takich czy innych powodów – uznawanymi za absurdalne. Po raz pierwszy w przywódczych kręgach „oficjalnie dyskutowano” nad możliwością przeniesienia działań zbrojnych na tereny Rzeszy. Na Górnym Śląsku podobne spotkanie przedstawicieli wyższej administracji zupełnym przypadkiem miało miejsce dokładnie w dniu, w którym pułkownik Klaus Schenk hrabia von Stauffenberg podłożył bombę w kwaterze Hitlera w Kętrzynie. Trudno powiedzieć, jaki wpływ wywarł ów zamach na wynik tych rozmów oraz będące ich konsekwencją wydarzenia najbliższych godzin. Wiadomo jedynie, że 20 lipca „miała tu miejsce ważna narada, poświęcona omówieniu i uregulowaniu spraw, które z całą pewnością pojawią się z chwilą zbliżania się wroga do Górnego Śląska lub nawet wtargnięcia przezeń w granice prowincji”, w której wziął udział sekretarz stanu Wilhelm Stuckart z ministerstwa spraw wewnętrznych Rzeszy oraz prezydenci rejencji opolskiej i katowickiej – dr Herbert Mehlhorn i Walter Springorum.
Dopiero dziś, kiedy wszystko to stało się historią, ocenić można, jakie to możliwe zagrożenia piętrzyły się wówczas na horyzoncie. Olbrzymią ilość pytań rodził przede wszystkim problem możliwej ewakuacji. Chodziło tu wszak o miliony ludzi, którzy nagle udać mieli się w drogę, ludzi najczęściej mocno wrośniętych w swą ojcowiznę i nie odnajdujących się raczej w amorficznym tłumie. Już zawczasu należało się liczyć z ich reakcjami. Później, „w dniach gorzkiej prawdy” okazało się, że wiele rzeczy nie poszło tak, jak pierwotnie zaplanowano. Kwestii odpowiedzialności za to nie da się jednak sprowadzić do jednego tylko winowajcy; wyjaśnienia szukać należałoby raczej w analizowaniu każdego podobnego przypadku z osobna. Biorąc pod uwagę ciągłe zmiany sytuacji oraz okoliczności, do tego okoliczności – jak wynika to z niezliczonych dokumentów – najczęściej mniej czy bardziej tragicznych, dojść można do kilku konkluzji. Zajmiemy się tu nimi jeszcze po kolei.
Ale zakładając najlepszą nawet wolę ludzi snujących podobne plany: zasadniczym problemem było to, że urzędnicy wszelkiego szczebla zależni byli od wszechmocnych struktur aparatu partyjnego. Tam, gdzie jedna strona świadomie czy nieświadomie podjęła pewne środki zaradcze, przewidziane na wypadek pierwszego aktu tej tragedii, strona druga, reprezentowana przez Martina Bormanna i jego otoczenie w Kancelarii Rzeszy przemyśliwała raczej nad tym, w jaki sposób możliwie najdłużej utrzymać zwykłego obywatela w przeświadczeniu, iż sytuacja na froncie nie daje powodów do obaw. Nie dziwi zatem, że Berlin nie kwapił się z dostarczeniem zarządom prowincji w odpowiednim czasie stosownych rozkazów.
Każdy, kto miał okazję zapoznać się z istniejącymi na ten temat dokumentami nie ma raczej wątpliwości, że partyjnym bonzom trudno byłoby zarzucić brak odpowiedniego rozeznania w sytuacji, które uniemożliwiałoby im przewidzenie najgorszego scenariusza. To, że Hitler – ku wściekłości swych wojskowych dowódców – działał często wbrew oczywistym przesłankom i długo zwlekał z wyciągnięciem konsekwencji z dokonanej już prawidłowej oceny sytuacji („trzymał się swych własnych pryncypiów”, jak czytamy o nim w jednym z poświęconych mu studiów), należało wręcz do konstytutywnych cech jego osobowości.
Basil H. Liddell Hart uważa, że charakter Hitlera był tak powikłany, „iż jakiekolwiek proste wyjaśnienie nie jest tu w stanie oddać prawdy”. Paul Carell wskazuje z kolei na jego „nieodporność na sytuacje kryzysowe”, jego „panikę i skłonność do pochopnych decyzji. Zaskakujące, nieprzyjemne wydarzenia wytrącały go z równowagi. Tracił wówczas panowanie nad sobą i oceniał sytuację z gruntu nierealistycznie”. W innym natomiast miejscu czytamy, że Hitler od klęski pod Stalingradem dowodził „z patologicznym wręcz uporem”. Gen. Walter Warlimont tak opisuje zachowanie Hitlera w ostatniej, decydującej fazie wojny: „Wciąż gadając i gadając, odrzucając wszystko to, co rozsądne, a forsując to, co niemożliwe, niewzruszenie trzymał się on swych statycznych zasad i wręcz niemożliwością było nakłonienie go czy to do wycofania się skądkolwiek, czy też do czynienia planów, sięgających choćby tylko w najbliższą, przewidywalną przyszłość”.
Mając na uwadze sytuację na wschodnim froncie, skutki owej skłonności do niekonsekwencji i niezdecydowania w najważniejszych momentach okazać musiały się katastrofalne. Okresowo panowało nawet przekonanie, że Hitlerowi znacznie bardziej zależy na froncie zachodnim. Jaką wagę w kwaterze Führera przywiązywano do mających tam miejsce wydarzeń, dostrzec można ze zobrazowanej poniższej sytuacji.
Wspomniany już gen. Walter Warlimont, wówczas zastępca szefa Sztabu Dowódczego Wehrmachtu, cytuje wypowiedź Hitlera z 20 grudnia 1943 r.: „Jeśli zaatakują na zachodzie, ten atak rozstrzygnie o losach wojny”. Naczelny dowódca Wehrmachtu powtórzył następnie w obecności Warlimonta: „Jeśli nie zdołamy zatrzymać inwazji i zepchnąć nieprzyjaciela do morza, wówczas wojna będzie przegrana”. Hitler tym razem dobrze rozpoznał sytuację. Na krótko przed alianckim lądowaniem doprecyzował on jeszcze swe przemyślenia: „Jeśli uda się nam odeprzeć inwazję, podobna próba na pewno nie zostanie w najbliższym czasie podjęta ponownie, zresztą przeciwnik nie będzie nawet w stanie jej podjąć. Oznacza to, że nasze rezerwy zostaną zwolnione i będzie można rzucić je do walk we Włoszech lub na wschodzie. Będziemy wówczas w stanie ustabilizować sytuację na wschodnim froncie, a być może nawet przejść tam do kontrofensywy. Jeśli natomiast nie odepchniemy inwazji, nie będziemy w stanie wygrać wojny pozycyjnej, ponieważ na dłuższą metę przeciwnik przelicytuje ze swej strony wszystko to, co będziemy w stanie wysłać na front. Wojny pozycyjnej na zachodzie nie możemy wygrać również i z tego powodu, że każdy krok w tył równa się rozciągnięciu linii frontu w poprzek Francji. A bez odpowiednich strategicznych rezerw niemożliwe jest stworzenie takiego frontu, wraz z zapewnieniem mu właściwej siły. Dlatego też atakujący muszą być odparci już przy pierwszej poważniejszej próbie z ich strony”.
W dniu 6 czerwca alianci wylądowali na odcinku wybrzeża pomiędzy ujściem Sekwany a Cherbourgiem. Inwazja na zachodzie nie została odparta. Zgodnie z własną logiką Hitler musiałby teraz przyznać po prostu: „Wojna jest przegrana”. To, że nie był się on w stanie zmusić do podobnego wniosku, jest znowu dlań typowe. Ulegający w coraz bardziej rzucającym się w oczy stopniu fizycznej degrengoladzie kanclerz Rzeszy żywić teraz zaczął nie całkiem może bezzasadne, lecz mimo to mocno przesadzone nadzieje na rozdźwięki w obozie koalicji; w niemniejszym też stopniu liczył on na efekty działania skierowanej właśnie do walk, czy wręcz rozwijanej dopiero „cudownej broni”. Z tego, co mówił, nie dało się już wyłowić nawet śladu kontaktu z rzeczywistością, a wkrótce również nawet i cienia cechującego go niegdyś trzeźwego oraz, o ile płynące stąd wnioski ograniczały się do jego własnego świata, rozsądnego zmysłu obserwacyjnego. Hitler oświadczył: „Ten, kto powie mi o pokoju bez zwycięstwa, ten straci głowę, niezależnie od tego, kim jest lub gdzie się właśnie znajduje”.
Cóż mógł na to powiedzieć frontowy żołnierz? Pewien były wojak tak odpowiada na owo pytanie: „Nam i tak z reguły nie pozostawało nic innego, jak stawać na wysokości zadania w obrębie naszej kompanii czy plutonu, zatem w ramach wspólnoty, gdzie każdy zdany był na każdego”. Zachęty po temu dostarczył zresztą sam przeciwnik z chwilą, gdy odwróciły się losy wojny. Mszcząc się tysiąckrotnie i z coraz większą zajadłością, do rangi oczywistości podniósł najbardziej niegodziwy sposób prowadzenia wojny: otwarty, nie cofający się przed niczym terror wobec cywilnej ludności. Nawet z dzisiejszego punktu widzenia zrozumiałe jest, że niemiecki żołnierz – przede wszystkim ten walczący wówczas na froncie wschodnim – odbierał to jako potwierdzenie sensu trwania w szeregach aż do niemal ostatniej chwili. „Mieliśmy okazję obserwować nieprzyjaciela, mszczącego się okrutnie na cywilach”, wyjaśnia były frontowy oficer. „Pokój ze zwycięstwem, czy pokój bez zwycięstwa, jakie mogło to mieć jeszcze w naszej sytuacji znaczenie? Nasze myślenie kształtowały już tylko frontowe doznania, a przy tym to zupełnie nowe uczucie bycia jednym często opiekunem i podporą [cywilnej ludności]. Czy w ogóle chcieliśmy jeszcze narażać swoje życie za Hitlera? Nie. Kim w ogóle był jeszcze wówczas Hitler? Myśleliśmy o kobietach i dzieciach, wciąż tylko o nich, o tym, co się z nimi stanie, gdy nieprzyjaciel zajmie jeszcze więcej terenu. Tylko to nas jeszcze trzymało. Wyjaśnia to chyba, dlaczego mimo wszystko nie mogliśmy złamać przysięgi; zresztą nie chcieliśmy tego zrobić”. Do resztek 20. Dywizji Pancernej, zebranej w okolicach Czyżewa dotarł w ostatnich dniach lipca rozkaz wymarszu do Rumunii. Punktem załadunku była Małkinia. Potem miała miejsce długa podróż koleją. Na początek przez Polskę. Potem również przez Górny Śląsk. „Nikt spośród żołnierzy dywizji nie mógł przypuszczać, że już w sześć miesięcy później górnośląski okręg przemysłowy oraz tereny na zachodnim brzegu Odry staną się obszarem naszych działań bojowych”, czytamy w jednej z relacji. „I miało to być ponownie szczególnie gorzkie doznanie!”.
Tymczasem na wszystkim wciąż jeszcze spoczywał cień wydarzeń, mających miejsce pomiędzy Dźwiną a Berezyną.
W położonym w Turyngii mieście Rudolstadt po zakończeniu sowieckiej ofensywy utworzona została przez Wehrmacht tak zwana „placówka likwidacyjna”. Chodziło o to, by zidentyfikować 12 tysięcy nazwisk. Nazwiska 12 tysięcy żołnierzy, którzy zaginęli w piekle bitewnych zmagań wokół Witebska, czy to tracąc życie, czy też – w znacznie mniejszej części – dostając się do niewoli. Mogli też zostać zaszlachtowani niczym bydło, a może nawet utonąć. Któż może znać wszystkie przyczyny śmierci żołnierzy na wschodnim froncie! 12 tysięcy żołnierzy. Za martwych uznano wszystkich żołnierzy wschodniopruskiej 206. Dywizji Piechoty. Urzędowa data zgonu: 18 lipca 1944 r. Wraz z tym, co najcenniejsze – ludźmi – przepadły również wszelkie dywizyjne akta i dokumenty. Stąd też w Rudolstadt zadać musiano sobie wiele trudu, by z mozołem odtworzyć losy tych ludzi i móc zawiadomić ich rodziny.
Rudolstadt był jednakże tylko jedną spośród wielu takich „placówek likwidacyjnych”. Bilans niemieckiej klęski w lecie 1944 r. wyglądał zatrważająco: Grupa Armii „Środek” feldm. Modela została zniszczona. Spośród 350 do 400 tysięcy niemieckich żołnierzy, uznanych za poległych, rannych lub zaginionych, według rosyjskich danych 200 tysięcy zginęło, 85 tysięcy trafiło natomiast do niewoli. Rozbitych zostało 28 z 38 użytych tam niemieckich dywizji.
Według dostępnych danych, sowieckie uderzenie przeprowadzone zostało z niewyobrażalną wręcz przewagą – 185 dywizjami, 6100 czołgami (którym Niemcy przeciwstawić mogli jedną jedyną dywizję pancerną), 7 tysiącami samolotów (przeciwko 40 niemieckim) oraz łącznie 2,5 milionami atakujących żołnierzy.
Wiadomo, że katastrofy o takich rozmiarach można było uniknąć, gdyby niemieckie dowództwo nie przyjęło zupełnie fałszywej oceny taktycznych zamiarów nieprzyjaciela. Sowieckiego uderzenia oczekiwano bowiem na południu, gdzie też zgromadzono gros własnych sił pancernych.
Koniec końców, czynnikiem równie decydującym okazała się także własna niemoc wobec nieprzyjaciela cieszącego się materialnym wsparciem zachodnich aliantów, nie muszącego przy tym rozdzielać swych sił i środków pomiędzy inne teatry wojny. A na przykład niemiecka Luftwaffe została niemal całkowicie wycofana ze wschodniego frontu. Dywizjom feldm. Modela, jego artylerii, nielicznym czołgom i działom szturmowym zabrakło niezbędnej osłony z powietrza. A to nie mogło się dobrze skończyć.
Doszło zatem do tego, do czego w takiej sytuacji dojść musiało: armie sowieckie pod koniec lipca 1944 r. stały już na południe od Suwałk, w odległości niecałych 50 kilometrów od granic Prus Wschodnich. Oraz nad Wisłą.
Tam przeciwnik dysponował czterema grupami armijnymi. Zwłaszcza pod Baranowem Sandomierskim – skąd wyjść miało uderzenie w kierunku odległej o 150 kilometrów górnośląskiej granicy – jednak również pod Puławami i Magnuszewem udało mu się utworzyć silne przyczółki, z których miała wyjść później kolejna wielka sowiecka ofensywa. Tym samym rozpoczęła się bitwa o Niemcy. „Na Berlin!”, brzmiało odtąd bojowe zawołanie czerwonoarmistów. A jeśli w drodze napotkali niemieckie osiedla czy wsie, rozbrzmiewał okrzyk: „Zabij, zabij!”. Przepełnione apokaliptyczną wręcz grozą sceny, jakie stawały przed oczami niemieckiego żołnierza początkowo w odbijanych z rąk nieprzyjaciela miejscowościach Prus Wschodnich, w makabryczny poniekąd sposób wzmacniały bojowego ducha zepchniętych nieodwołalnie do defensywy frontowych oddziałów. Odurzony sukcesami swych armii Stalin wprzągł teraz Wielką Wojnę Ojczyźnianą w rydwan bolszewickiej ideologii, której celów nigdy przecież nie ukrywano; oznajmił on, iż „druga wojna światowa musi nam pomóc opanować całą Europę”. Niemcy winny zostać „po prostu ostatecznie zniszczone”, jak pisał Ernest Bevin, wówczas członek gabinetu Winstona Churchilla, w nawiązaniu do wizji żywionych przez kremlowskie kierownictwo. Takie samo nastawienie prezentowały wiodące kręgi w zachodnich mocarstwach, w swych planach i zamiarach wychodząc od fundamentalnej formuły „I’ll crush Germany”; ich zdaniem, samo to zapewnić miało trwałe, satysfakcjonujące rozwiązanie politycznych problemów Europy i świata. Widomym symbolem tej nader rozpowszechnionej wówczas idei były starte bombardowaniami z powierzchni ziemi dzielnice mieszkalne niemieckich miast, jak również wzrastająca gwałtownie liczba zabitych cywilów. W lipcu 1944 r. niewielu zdawało sobie sprawę, że naloty dywanowe torują drogę do serca Europy innej, bezlitosnej dyktaturze; ich głos nie był zresztą niemal w ogóle słyszalny i trudno było przypuszczać, by mógł się on przyczynić do radykalnej zmiany stosunków na osi wschód-zachód. Zniszczenie państwa Hitlera pozostawało oczywistym celem osobliwego sojuszu pomiędzy kapitalistami a „wodzem rewolucjonistów”, jak Churchill nazywał czasami Stalina. Czerwone armie miały maszerować na zachód, wyposażone zwłaszcza dzięki pomocy demokratycznego prezydenta USA Franklina Delano Roosevelta i zaopatrzone w jego szczególne błogosławieństwo; naiwna ufność, z jaką Roosevelt, człowiek dysponujący decydującym wpływem na losy całych narodów i kontynentów podchodził do osoby Stalina była doświadczeniem z gatunku tych, jakie nigdy nie powinny mieć miejsca, zwłaszcza w przypadku człowieka o podobnej pozycji.
„Tu wszędzie chodzi już tylko o życie”, czytamy w liście wysłanym z frontu. Bowiem hasła, pod jakimi rozpoczęto tę wojnę dawno już przebrzmiały. A zmęczony wojak wyznawał: „Lecz nawet wojna toczona o tak ograniczone cele ma swą wielkość; również i ona jest w pewien sposób podniosła, również i w niej odnaleźć można jakąś radość. Więcej nawet, aniżeli w jakiejkolwiek innej, ponieważ świadomie wiedzie nas ona ku samej istocie rzeczy, pozostawiając za sobą całą ułudę i zbędny sztafaż, wyostrzając to, co naprawdę leży nam na sercu – Was i ojcowiznę. To naprawdę nie są komunały. W każdej wręcz godzinie miłość do Was i do ojczyzny staje się dla nas tym, co daje nam siłę”.
Można oczywiście powątpiewać, na ile opisany wyżej stan ducha oddawał rzeczywiste nastroje, panujące w oddziałach frontowych. Mimo to: jeśli nawet przedtem niemieckiego żołnierza rozpierała duma z powodu swych dokonań (napełniających świat na równi podziwem, jak i niechęcią), to czaił się za nią dyskomfort spowodowany tym, że czuł się on jednocześnie narzędziem, wykorzystywanym w interesie wybujałych politycznych ambicji. Teraz mógł się czuć uwolniony od tego doskwierającego mu potajemnie brzemienia. Abstrahując od zawsze i wszędzie żywotnego problemu bezwzględnego posłuszeństwa złożonej przysiędze zyskał on teraz pewność co do istoty tego, w imię czego naraża swe życie. Dla żołnierza, będącego przecież istotą myślącą, musiało w międzyczasie stać się jasne, co sądzić powinien o współczesnej mu klice politykierów, „zatruwających świat swoim oddechem i pragnących zepchnąć ludzi do roli błaznów, a pozycji bydła”, jak czytamy w pisemnej spuściźnie pewnego poległego podporucznika. Także i ten młody oficer postrzegał sprawy tak, jak cytowany wyżej żołnierz, którego również spotkała później śmierć. Otwarcie wyznawał on: „Nie opłaca się walczyć i ginąć za ten świński świat! Za Niemcy? Oczywiście – za utajone, wieczne Niemcy”.
O ile można to ocenić na podstawie zachowanych dokumentów i zapisków, niemal wszyscy żołnierze niewzruszenie trzymali się takich właśnie założeń. Zarówno buntowniczy pułkownik hrabia von Stauffenberg, z okrzykiem: „Niech żyją nasze święte Niemcy!” upadający pod kulami plutonu egzekucyjnego, jak i zasypywani gradem nieprzyjacielskich pocisków bezimienni żołnierze gen. Paula Gustava Völckera, czy to Bawarczycy, czy Wirtemberczycy, Ślązacy czy Gdańszczanie, nocą 5 lipca 1944 r. przystępujący do szturmu, by przerwać sowiecki pierścień okrążenia w „krwawym trójkącie” Mińsk-Czerwień-Borysów i intonujący przy tym Deutschland, Deutschland über alles. Albo Frankończycy i Niemcy sudeccy z 17. Dywizji Piechoty młodego gen. Maxa Sachsenheimera, w styczniu 1945 r. w walkach odwrotowych przebijający się na Śląsk przez sowiecki rygiel pancerny, którzy wielokrotnie próbowali zagłuszyć bitewny zgiełk chóralnym śpiewem hymnu narodowego.
A prócz tego jeszcze więcej aniżeli dziesięć lat później ci powracający z niewoli rosyjskiej – dzięki udanym, moskiewskim rokowaniom kanclerza Konrada Adenauera – którzy wraz z pierwszym większym transportem 9 października 1955 r. przybyli do obozu we Friedlandzie, trafiając do kompletnie innych Niemiec; ci mężczyźni, przez długie lata ciężkiej niewoli zachowujący w swych sercach obraz ojczyzny i ze łzami w oczach śpiewający niemiecki hymn nie wiedząc przy tym, że jego pierwsza zwrotka dawno już nie jest częścią narodowej spuścizny.
WAŁ WSCHODNI
Niemalże do ostatnich chwil, poprzedzających katastrofę Grupy Armii „Środek” na wschodnim teatrze działań wojennych niemiecki Sztab Generalny obowiązywał zakaz nie tylko przygotowywania planów na wypadek wymuszonego działaniami nieprzyjaciela odwrotu z tamtego odcinka frontu, ale wręcz dyskusji nad taką ewentualnością. Odpowiednio do tego nie mogło być oczywiście mowy o rozbudowie pozycji tyłowych. Hitler, jak wiemy, nie chciał uznać zalet elastycznego prowadzenia działań wojennych, przedkładając ponad nie wyniszczający własne siły, przy tym zaś najczęściej nieskuteczny „opór za wszelką cenę”. Jednak z uwagi na stale pogarszającą się sytuację na wschodnich granicach Rzeszy Sztab Dowódczy Wehrmachtu poczuł się w lipcu 1944 r. postawiony przed koniecznością stworzenia „podstawy rozkazodawczej” odnośnie budowy systemu umocnień. Ponadto przy tej okazji na nowo uregulować należało podział kompetencji pomiędzy wojskiem, władzami państwowymi i partią, na wypadek przeniesienia działań wojennych na teren Niemiec. Na „kierujących pracami budowlanymi” nad powstającymi umocnieniami wyznaczeni zostali miejscowi gauleiterzy NSDAP, „jako że w myśl partyjnej doktryny mają oni za zadanie kierowanie ludźmi”. W charakterze siły roboczej we wschodnich prowincjach Rzeszy wykorzystać można było jedynie starszych, niezdatnych do służby frontowej mężczyzn oraz zrzeszoną w Hitlerjugend młodzież męską. Kobiety i dziewczęta obsługiwać miały kuchnie polowe oraz wykonywać wszelkie inne prace, związane z zaopatrzeniem tej armii łopaciarzy.
Dla rozkazów z 19 lipca 1944 r., dotyczących „przygotowań do obrony Rzeszy” charakterystyczne było zwiększenie uprawnień partii nazistowskiej. Często dochodziło w związku z tym do paradoksalnych sytuacji, w których oficerom z miejscowych placówek Wehrmachtu w najlepszym razie zezwalano na towarzyszenie funkcjonariuszom NSDAP, obarczonym ściśle wojskowymi zadaniami, w charakterze... rzeczoznawców.
Pewien oficer sztabowy zauważył tu ironicznie: „Tylko dlatego, że w kancelarii partyjnej nikt jeszcze nie znalazł recepty, jak bronić Niemiec bez współudziału Wehrmachtu”.
Pomiędzy frontowymi dowódcami i oficerami sztabowymi nie brak było takich, którzy zasadniczą część tych zarządzeń uważali za kompletny absurd. Protesty w tej sprawie wędrowały do głównej kwatery Hitlera, nie wywołując tam jednak jakiegokolwiek oddźwięku. Berliński dyktator we wszystkim i we wszystkich węszył już zdradę i defetyzm, zaś jego rosnąca nieufność do generalicji uwidoczniła się w słowach: „Sztab Generalny to ostatnia loża [masońska], którą niestety zapomniałem rozwiązać”. Hitler nie był już w stanie zaakceptować jakiejkolwiek racjonalnej argumentacji; zakładając oczywiście, że zostałby doń w ogóle dopuszczony ktoś posługujący się takową. Już samo to, że gauleiterzy mianowani zostali „komisarzami obrony Rzeszy” uwidacznia, że przeznaczona została im rola, której z racji swej niekompetencji nigdy nie powinni odegrać.
Pomiędzy Wisłą a Odrą powstało kilka linii umocnień, wyposażonych w stanowiska bojowe, rowy strzeleckie, pozycje dla artylerii, zaopatrzonych w rowy przeciwczołgowe i zasieki z drutu kolczastego. Najbardziej na wschód wysuniętą pozycję na przedpolu górnośląskiego okręgu przemysłowego tworzyły Linia Hubertusa oraz A-1, przebiegające bezpośrednio na zapleczu frontu wokół sowieckiego przyczółka pod Baranowem Sandomierskim. Za nimi znajdowała się większa od nich, opasująca przyczółek pod Puławami i Magnuszewem od północy, a biegnąca aż na zachód od Warszawy pozycja A-2. Wreszcie, jako ostatni pas obrony przewidziane były tak zwane pozycje B: B-1 oraz B-2, przy czym linia B-2 miała mieć decydujące znaczenie w razie bezpośredniego zagrożenia okręgu przemysłowego.
Wszystkie te budowle obronne na pewno znakomicie spełniłyby swe zadanie, gdyby stanowiska bojowe i okopy obsadzone zostały załogą wojskową, a pozycje artylerii – działami. Tak się jednak nie stało. Dosłownie w najbardziej decydującym momencie, „za pięć dwunasta” zabrakło jakichś kilkuset tysięcy dobrze wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy. Wcale nie jest przy tym pewne, że gdyby żołnierze ci byli pod ręką, Hitler zdecydowałby się użyć ich akurat na wschodzie. „Tam mogę jeszcze stracić teren, a na zachodzie już nie”, jak miał powiedzieć do zrozpaczonego szefa Sztabu Generalnego Wojsk Lądowych, gen. płk. Heinza Guderiana, gdy ten zaklinał, by zwrócił on wreszcie uwagę na nadciągające ze wschodu niebezpieczeństwo. Guderian nie ustawał w próbach przekonania Hitlera, że bezzwłocznie wdrożyć należy „drastyczne środki”. Szef Sztabu Wojsk Lądowych zaliczał do nich strategiczny odwrót z Bałkanów oraz krajów bałtyckich, czyli ogólne skrócenie frontu, dzięki czemu zwolnione w ten sposób dywizje można by rzucić do walk na jego środkowych odcinkach. Guderian wyliczał swemu zwierzchnikowi, iż Rosjanie mają dwa razy więcej dywizji aniżeli zachodni alianci, tymczasem „pomimo tego większość niemieckich dywizji tkwi naprzeciw wojsk Eisenhowera”. Lecz Hitler nie pozwalał się pouczać, upierając się przy swoim: środek ciężkości działań wojennych wciąż znajdować miał się na zachodzie.
W początkach sierpnia zestawiono pierwsze większe transporty, złożone z „łopaciarzy” Wału Wschodniego. Odnośnie gliwickich i raciborskich członków Hitlerjugend wiadomo, że przez cały ten miesiąc przygotowywali oni fortyfikacje polowe w niespokojnych okolicach wsi Brzezinka, około 15 kilometrów na zachód od Krakowa.
Niemal równocześnie z odjazdem kolumn roboczych, z Galicji w kierunku Krakowa wyruszała również inna jeszcze dywizja, która później wziąć miała udział w walkach na Górnym Śląsku – westfalska 16. Dywizja Pancerna. Dowództwo nad nią przejął właśnie płk Dietrich von Müller. Do Krakowa dotarto rzutem kołowym. Stamtąd droga prowadziła na front, w rejon groźnego sowieckiego przyczółka pod Baranowem Sandomierskim.
BURZLIWY MIESIĄC SIERPIEŃ
Sierpień 1944 r. w historii „wojny bombowej” określany jest jako miesiąc „szczególnie burzliwy”. Po mającym miejsce 7 sierpnia wielkim amerykańskim nalocie i bombardowaniu rejonu Blachownia Śląska-Zdzieszowice-Kędzierzyn ponownie odnotowano licznych zabitych i rannych wśród ludności cywilnej, jednak również wśród pomocników obrony przeciwlotniczej. Powtórnie relacjonuje Alfred Divisch z 24/VIII ciężkiej baterii przeciwlotniczej: „W sąsiedniej baterii także i tym razem zginęło kilku pomocników. Na przykład przy lekkim działku 20 mm, które ciśnienie powietrza, powstałe po detonacji ciężkiej bomby po prostu wyrwało ze stanowiska. Ranni i zabici pomocnicy pochodzili przeważnie z Kluczborka, Nysy, Głogówka i Głuchołaz. Jednak również Hiwis, rosyjscy »Hilfswilligen« [niem. chętni do pomocy – przyp. tłum.], zatrudnieni u nas do podawania lub czyszczenia amunicji opłakiwać musieli swoich zabitych”.
Tymczasem na Wisłą, posiłkując się zebranymi tam niewielkimi siłami stworzyć usiłowano przynajmniej coś w rodzaju prowizorycznego frontu obronnego. Naczelnym oraz, jak miało się okazać, do końca nieprzezwyciężalnym problemem pozostawały nadmiernie rozciągnięte własne pozycje. Dotyczyło to zwłaszcza rejonu na północ od baranowskiego „balkonu”, gdzie cofnięcie frontu oznaczałoby zauważalną ulgę dla mocno przerzedzonych szeregów obrońców. Również z czysto strategicznego punktu widzenia wyrównanie linii obrony niosłoby ze sobą wyłącznie korzyści; zima i tak musiała przecież nadejść, a zamarznięta Wisła nie była dla Sowietów jakąkolwiek poważną przeszkodą. Gen. płk Josef Harpe, podczas sowieckiego ataku pod Baranowem dowodzący Grupą Armii „A” konsekwentnie optował za wycofaniem się z brzegu Wisły; uważał on, że wskutek istnienia silnych sowieckich przyczółków jego obrona jest po prostu niemożliwa.
Musiałby jednak nastąpić cud, by Hitler zmienił stanowisko i łaskawszym okiem spojrzał na propozycje swych frontowych generałów. O czymś takim jednak w złowieszczej atmosferze, panującej w betonowym bunkrze Kwatery Głównej Hitlera nie mogło być mowy. Przeciwnie, spodziewać można się było raczej nacisków, by energicznym kontruderzeniem rozbić sowieckie przyczółki, spychając ich załogi do rzeki. Przy coraz bardziej niekorzystnym dla Niemców stosunku sił było to oczywiście niemożliwe. Mimo to mężne wojska lądowe próbowały wszystkiego, wciąż od nowa przechodząc do natarcia.
W tym też kontekście w zachowanych relacjach pojawiają się dwie dzielne dywizje pancerne, które później, podczas walk toczonych na Górnym Śląsku w decydujący nieraz sposób wywierać będą wpływ na losy zmagań; brandenburska 8. Dywizja Pancerna i szwabsko-bawarska 17. Dywizja Pancerna. W skład tej ostatniej wchodził ponadto okryty bojową sławą 40. pułk grenadierów pancernych.
W polu widzenia pojawia się teraz również i piechota, konkretnie dowodzona przez gen. por. Hermanna Niehoffa nadreńsko-westfalska 371. Dywizja Piechoty, która w lutym i marcu 1945 r. obsadzać miała wyjątkowo trudny odcinek nadodrzańskiego frontu. W uzupełnieniu do komunikatu Wehrmachtu z 11 sierpnia 1944 r. czytamy, że dywizja ta „zasłużyła się wybitnie”. W tych dniach grenadierzy gen. Niehoffa stali jeszcze na froncie galicyjskim w okolicach Przemyśla.
Sierpień 1944 r. był również i w innym znaczeniu miesiącem burzliwym i dramatycznym. W dniu 17 sierpnia feldm. Walter Model, dotychczasowy głównodowodzący walczącej na froncie wschodnim, rozbitej Grupy Armii „Środek” oraz Grupy Armii „Północna Ukraina” pojawił się znienacka na zachodnim froncie, w głównej kwaterze dowodzącego tam feldm. Günthera von Kluge, zwalniając go z dotychczasowych funkcji. Klugemu zarzucono, iż wespół z innymi wysokimi oficerami ze swego otoczenia aktywnie uczestniczył w spisku 20 lipca. Wiadomo tymczasem, że feldm. von Kluge wiedział wprawdzie o sprzysiężeniu, lecz odmówił udziału w nim.
W dwa dni po swym odwołaniu von Kluge był już martwy; popełnił samobójstwo, zażywając truciznę. Przedtem jednak ten doświadczony frontowy dowódca napisał do Hitlera list pożegnalny, w którym raz jeszcze zapewniał go o swej niewzruszonej wierności; poza tym jednak jest tam również mowa o świadomym wypełnianiu swego żołnierskiego obowiązku „aż do końca”, wraz z wezwaniem do zakończenia działań wojennych. Podobna opinia, przedłożona Kwaterze Głównej Hitlera drogą telefoniczną omal nie przyprawiła o zgubę poprzednika von Klugego na tym stanowisku, feldm. Gerda von Rundstedta. Tym razem jednak Hitler zadowolił się przesunięciem tego starego żołnierza na dwa miesiące do rezerwy kadrowej. Już wkrótce jednak von Rundstedt ponownie objąć miał to stanowisko.
Tymczasem na sowieckich przyczółkach nad Wisłą niemieckie oddziały niemal bez przerwy uwikłane były w ciężkie walki. W dniu 2 sierpnia komunikat Wehrmachtu donosił: „Na północny zachód od Baranowa Sandomierskiego nasze oddziały, znakomicie wspierane artylerią i moździerzami rozbiły silne sowieckie związki bojowe”. Dużo bardziej trzeźwo brzmi pochodzący z tego samego dnia zapis w raporcie bojowym: „Pod Baranowem próbowaliśmy wszelkimi siłami wyprzeć nieprzyjaciela za Wisłę. Rozpoczęty we wczesnych godzinach porannych atak, w którym wzięły udział cztery dywizje pancerne początkowo rozwijał się nieźle, jednak na krótko przed osiągnięciem ostatecznego celu utknął w wilgotnym, bagnistym, obficie pokrytym zaroślami (i sowiecką piechotą) terenie. Siły atakujących zostały wyczerpane”.
W ojczyźnie tymczasem trzech młodziutkich pomocników obrony przeciwlotniczej: Josef Czapla, Heinz Gerd Hallermann oraz Udo Karls pełniło służbę przy 213. baterii przeciwlotniczej w Zdzieszowicach. Z niczym nie da się porównać tego, co w tym dniu dokonać tam miały czterosilnikowe amerykańskie bombowce. Był to najsilniejszy z dotychczasowych ataków na zakłady upłynniania węgla oraz ich okolice. Trwał on pełną godzinę. Czapli, Hallermannowi i Karlsowi nie dane było go przetrwać. Według relacji Georga Rosmusa w ciągu trzydziestu minut na samą tylko 213. baterię przeciwlotniczą spadło 220 bomb!
„Czapla, Hallermann i Karl pracowali na bateryjnym stanowisku dowodzenia; zostało ono zniszczone trzema bezpośrednimi trafieniami. Zginęło dziewięciu ludzi, najmłodszy w wieku 15 lat. Niemal wszyscy pozostali, około 30, byli lżej czy ciężej ranni”.
O szczęściu mogła mówić załoga 246/VIII baterii przeciwlotniczej, która na krótko przedtem z Kędzierzyna-Południe przeniesiona została na nowe stanowisko bojowe, zlokalizowane w leżącej o sześć kilometrów na południowy zachód miejscowości Reńska Wieś, na zachodnim brzegu Odry. Alfred Divisch wspomina: „Dzień po tym nalocie zwiedzaliśmy miejsce, w którym jeszcze niedawno stały nasze działa i kwatery. Wrażenie było przerażające. Po plecach przebiegały nam zimne dreszcze: nasze niegdysiejsze stanowisko otrzymało kilka bezpośrednich trafień. Spoglądaliśmy na morze gruzów”. Dalej w tej samej relacji czytamy: „To było po prostu okropne. Z gałęzi drzew zwisały ludzkie szczątki – również kobiece. Niedaleko od naszego dawnego stanowiska całkowicie zniszczone został osiedle mieszkalne, a wraz z nim długie na sto metrów baraki, włącznie z mieszkańcami. Pełzliśmy od jednego leju po bombie do drugiego. Niegdyś biegła tędy okolona licznymi domami droga...”. Nikt nie zważał na kręcących się w pobliżu bez celu cywilnych internowanych oraz jeńców wojennych: „Każdy, czy to Niemiec, Rosjanin czy Francuz musiał patrzeć na to spustoszenie”.
Z uwagi na ogólną sytuację godna przypomnienia wydaje się data 23 sierpnia 1944 r. Mamy wówczas do czynienia z przewrotem politycznym w Rumunii. Zaledwie w dwa dni później ten dotychczasowy sprzymierzeniec wypowiada Niemcom wojnę. Wkrótce w ślady Rumunów pójdą również częściowo do tej pory neutralni Bułgarzy3, pod sowieckim naciskiem wysyłając swe oddziały przeciwko wczorajszym sojusznikom.
Tym samym na wschodnim froncie ukształtowała się sytuacja następująca: pomiędzy Karpatami a Dunajem powstała olbrzymia, niemożliwa do szybkiego zatkania luka. Cała Rumunia oraz Siedmiogród zajęte zostały przez Sowietów. Niemiecka załoga okupacyjna w Grecji liczyć musiała się z odcięciem i utratą lądowych połączeń z zapleczem.
Na wiślańskich przyczółkach nadal trwały wyniszczające walki, inicjowane zarówno przez jedną, jak i drugą stronę. By wzmocnić znajdujące się tam niemieckie oddziały, sprowadzona została bawarska 97. Dywizja Strzelców. Wiosną 1945 r. jednostka ta w zaciekłych bojach, toczonych na górnośląskiej ziemi zasłużyć miała sobie na najwyższą ocenę.
Podobnie jak wcześniej pancerniacy i grenadierzy pancerni, również i bawarscy strzelcy w marszu na nowe pozycje przemierzyć musieli Górny Śląsk. Przez Karpaty, Budapeszt, Bratysławę i Bogumin dywizja ta pośpiesznie przerzucona została w rejon Kielc. Na południowy wschód od Kielc utworzono początkowo linię zabezpieczeń. W dniu 26 sierpnia strzelcy wraz z sąsiadującą z nimi na lewym skrzydle 1. Dywizją Pancerną przeszli do ataku w kierunku południowo-wschodnim. Jednocześnie z południowego zachodu na sowieckie pozycje z pogardą śmierci uderzyły oddziały 16. Dywizji Pancernej. Natarcie to zakończyło się podobnie jak i wcześniejsze, z 22 sierpnia: dużymi stratami, przy braku rozstrzygającego sukcesu. Nie istniało coś takiego, jak spójny front. Często brakowało sił, by obsadzić i utrzymać krwawo wywalczony kawałek terenu. Ciężkie położenie na lądzie dodatkowo utrudniane było silną aktywnością sowieckiego lotnictwa.
Jednak w trakcie dalszych walk bawarskim strzelcom4 udało się – po zażartych nieraz walkach w trudnym, leśnym terenie, podczas których dochodziło nawet do starć wręcz – zająć wyznaczony rozkazem rejon. Danina krwi, jaką przyszło za to zapłacić była wysoka; w ciągu kilku dni dywizja straciła tysiąc zabitych i rannych. Mimo tego raptownego spadku siły bojowej strzelcy byli w stanie nie tylko utrzymać wywalczoną linię frontu, lecz i wydłużyć ją na lewym skrzydle. Jednak zasadniczy cel, którym była likwidacja sowieckiego przyczółka pozostawał nadal nieosiągalny.
Dowodem na zaciekłość sierpniowych walk na wschodnim teatrze działań wojennych, zatem nie tylko na odcinku zajmowanym przez 97. Dywizję Strzelców, mogą być straty poniesione przez nieprzyjaciela. Sowieci mieli tam wówczas utracić łącznie ponad 4200 czołgów oraz niemal 5 tysięcy dział.
Wszędzie, czy to na froncie wiślańskim, czy też na stanowiskach artylerii przeciwlotniczej po obu stronach Odry, sytuacja była dokładnie taka sama: bezustanna aktywność bojowa. We wzmiance, zamieszczonej pod koniec sierpnia 1944 r. w pewnym prywatnym dzienniku czytamy: „Piętnasto- czy szesnastoletni pomocnicy obrony przeciwlotniczej prześcigali się wzajemnie w ambicji i gorliwości. Codziennie nadlatywali Amerykanie. Nasza bateria odnotowała już 12 zestrzeleń. Sypały się na nas awanse, stawaliśmy się kandydatami do bojowej odznaki obrony przeciwlotniczej, niektórzy dochrapali się już Żelaznych Krzyży. Od czasu do czasu przeżywać musieliśmy śmierć kolegów rozniesionych odłamkami bomb, albo też przyglądać się, jak wykrwawiają się oni z odniesionych ran”.
TRUDNE WARUNKI GLEBOWE, PANUJĄCE NAD MAŁĄ PANWIĄ ORAZ GDZIE INDZIEJ
Górnośląski gauleiter Fritz Bracht, świeżo mianowany komisarzem obrony Rzeszy postarał się już o to, by łopaty i szpadle nie pokryły się rdzą.
Również i na zachód od Lublińca, w rozległych lasach, położonych nad piękną Małą Panwią przystąpiono do budowy elementów Wału Górnośląskiego. I znowu kolejny kontyngent 14-17 letnich członków raciborskiej Hitlerjugend musiał spakować swe tornistry, by dołączyć do innych, obecnych już na miejscu (raciborski HJ-Bann nosił numer 62, co nawiązywać miało do tradycji stacjonującego niegdyś w Raciborzu 62. pułku piechoty dawnej armii cesarskiej). W Staniszczu Wielkim spotkali się oni z innymi mniejszymi grupami, przybyłymi ze wschodniego Górnego Śląska.
Niemiłą niespodzianką okazał się dla dziarskich młodzieniaszków fakt, że na miejscu, prócz ciężkiej pracy poddani zostali wstępnemu wojskowemu przeszkoleniu, utrzymanemu w osławionym stylu 08/155. Jego przeprowadzenie powierzono zahartowanym w brutalnych, frontowych warunkach podoficerom. Do tego przeważająca część owych młodzieńców po raz pierwszy zetknęła się z niszczącymi skutkami wojny powietrznej; tu jednak mieli oni na pewno mniej powodów do skarg, aniżeli ich rówieśnicy z obrony przeciwlotniczej. Ci bowiem, za dnia odpierając naloty Amerykanów, w nocy nieraz robić musieli to samo, tym razem zmagając się z Brytyjczykami.
Istnieje raport, w oszczędnych słowach oddający pewne szczegóły dnia codziennego zatrudnionych w Staniszczu Wielkim młodzieńców. Praca przy kopaniu rowów przeciwczołgowych relacjonowana jest tam następująco: „Okolice lesiste. Trudne warunki glebowe. Wysoki poziom wód gruntowych, podnoszący się stale wskutek padających deszczy. Gdy już wysłaliśmy do domu triumfalne zawiadomienie: »Wkrótce wracamy!« wykopane z takim trudem rowy przeciwczołgowe miejscami się zawaliły”.
Trzeba zaczynać od początku. Praca w wodzie. Powalać jedno drzewo po drugim. Wiązać świerkowy chrust w niezliczone wiązki, do żywego ścierając sobie przy tym skórę na palcach. Przygotowane pnie drzew układać ciasno na ścianach rowów, wpychając pomiędzy nie wiązki chrustu. I wszystko to przymocować do ścian długiego, wypełnionego wodą rowu. Nazywano to „faszynowaniem”.
„Pewnych rzeczy zatem »nie przewidziano«. Przezwyciężać trzeba było trudności w zaopatrzeniu w pewne materiały (na przykład drut do wiązania faszyny). Ciągle brakowało kaloszy. Wówczas do zimnej wody wchodzono po prostu boso. Normalne obuwie często już zupełnie rozpadło się wskutek nieustannych skoków żabką, jednego z ulubionych ćwiczeń, serwowanych nam w ramach »przysposobienia wojskowego«. Częsty kontakt z brudną, lepką ziemią wyraźnie odciskał się zarówno na ciemnych mundurach, jak i zdrowiu”.
W raporcie tym czytamy dalej: „Niektórzy z tych młodzieńców (lub też chłopców) byli tym wszystkim wyczerpani do tego stopnia, że wieczorem walili się na swoje sienniki, nie mając nawet ochoty do rozmowy. Ze snu nie było ich w stanie wyrwać ani nocne dudnienie silników brytyjskich bombowców, ani też ujadanie dział przeciwlotniczych i huk eksplodujących bomb. Niektórzy wskutek skrajnego fizycznego wyczerpania tracili głowę i uciekali stamtąd, a złapani trafiali z ogoloną głową do bunkra. Większości pozostałych wkrótce twardniała skóra; potrafili oni nawet czerpać z tego wszystkiego niejaką radość. Poczucie koleżeństwa pozwalało wówczas niejedno przezwyciężyć. Prawdopodobnie tylko dlatego wyszliśmy z tych opałów w stosunkowo niezłym stanie”.
W Naczelnym Dowództwie Wojsk Lądowych już w początkach września, porównując meldunki napływające z rejonów walk rozmaitych armii zapanowało przekonanie, że tym razem uda się zatrzymać sowiecką ofensywę letnią na froncie, rozciągającym się pomiędzy wschodnimi Karpatami a Zatoką Fińską. O zmniejszeniu intensywności toczących się tam walk nie mogło być jednak na razie mowy. Pomiędzy 1 a 5 września niemieckie ataki na zachód i północny zachód od Baranowa Sandomierskiego doprowadziły do pewnego skrócenia tamtejszej linii frontu, co jednak nie miało większego znaczenia. Atakujące oddziały wszędzie napotykały zaciekły opór.
W pewnym sensie był to już przeciwnik inny aniżeli ten, z którym niemiecki żołnierz spotykał się na polach bitew w lecie i jesieni 1944 roku. Nie była to już także Armia Czerwona z lat 1941-1942. I nie chodzi tylko o to, że wiele sowieckich dywizji przemieszczało się dzięki amerykańskim samochodom ciężarowym, że czerwonoarmiści przyodziani byli w mundury z amerykańskich tkanin, że lekką ręką wystrzeliwali niewiarygodne ilości pocisków tego samego pochodzenia czy też o to, że żywieni byli prowiantem pochodzącym z zachodnich zapasów – w międzyczasie bowiem sowieccy dowódcy zdołali przyswoić sobie nowoczesne metody prowadzenia walk. Bez wątpienia niejednego nauczyli się przy tym od swych niemieckich przeciwników. Dotyczyło to w takiej samej mierze rajdów wojsk szybkich, jak również masowego użycia zwartych oddziałów pancernych. Doświadczeni niemieccy pancerniacy nazywali to „pójściem na całość”. Udany skok niemal na przedmieścia Moskwy, z drugiej zaś strony na Kaukaz potwierdził skuteczność takiej taktyki. Tymczasem jednak scena zmieniła się gruntownie. W przeciążonych ponad miarę niemieckich dywizjach pancernych ilość sprawnych wozów bojowych kurczyła się z biegiem czasu wręcz dramatycznie, zaś nadchodzące uzupełnienia były do tego stopnia niewystarczające, że przy dochodzących z wszelkich możliwych frontów coraz głośniejszych wołaniach o pomoc tylko szczęśliwy traf pomóc mógł w osiągnięciu gdzieniegdzie decydującego sukcesu. Cóż znaczyła jeszcze gotowość do najwyższego ryzyka i zaufanie, pokładane w górujących duchem bojowym nad przeciwnikiem załogach czołgów? Mając naprzeciw siebie wroga, na którego usługach stało największe mocarstwo gospodarcze świata, rozporządzającego przy tym pokaźnymi własnymi rezerwami, w wojnie, której najważniejsze bitwy wygrywali już nie żołnierze, lecz masa użytego tam sprzętu, koniec końców ulec musiał nawet najdzielniejszy i najbardziej przemyślny żołnierz.
Również minister uzbrojenia Rzeszy Albert Speer nie krył, że w takiej sytuacji dłuższe utrzymanie się jest po prostu niemożliwe. W pierwszych dniach września w wystosowanym na ręce Hitlera liście poinformował on, że już choćby wskutek utraty czy bezpowrotnego zniszczenia licznych zakładów produkujących amunicję, środki wybuchowe i miotające wojna musi być „w krótkim czasie” zakończona.
Dzień 4 września 1944 r. oznaczał punkt zwrotny dla jednego z najwierniejszych pośród mniejszych sprzymierzeńców Niemiec – dla Finlandii. W tym dniu bowiem Finowie zawiesili prowadzenie działań bojowych przeciwko Sowietom.
Na południu wschodniego frontu rysował się kryzys związany z nakazaną już ewakuacją Grecji i Bałkanów (Grupa Armii feldm. Maximiliana von Weichsa) oraz wypowiedzeniem 8 września wojny przez Bułgarię.
Zamieszkujący Banat Szwabowie masowo uciekali na zachód. Swe pierwsze cienie rzucała już nadciągająca tragedia niemieckiego Wschodu. Okropne sceny miały miejsce przy przeprawach przez Dunaj, nie będących w stanie przyjąć takiej masy ludzi. W dniu 14 września 1944 r. amerykańskie i brytyjskie lotnictwo zaatakowało ruch promowy na rzece, przy okazji minując też dunajskie wody. Tysiące zabitych starców, kobiet i dzieci. Ci nieliczni, którym dane było przeżyć jedynie z największym trudem myśleć mogą o Panczowej, gdzie ścigani nienawiścią zezwierzęconej okolicznej ludności znaleźli wreszcie schronienie na ostatnim niemieckim przyczółku.
W tym samym dniu na północnym odcinku frontu wschodniego Sowieci przystąpili do oczekiwanej już od jakiegoś czasu wielkiej ofensywy. Szerokim frontem do ataku przeszło tam ponad 40 dywizji strzeleckich, obok nich zaś liczne związki pancerne i lotnicze. Już w najbliższych dniach toczone tam walki swą zaciekłością przewyższyły wszystko to, co dotychczas oglądano na pozostałych frontach.
Również bój w rejonie Warszawy osiągnął swój punkt kulminacyjny. Po ciężkich walkach ulicznych utracono położoną na prawym brzegu Wisły Pragę. Na północny wschód od miasta niemieckie oddziały odpierać musiały silne ataki Sowietów. Udaremnić zdołano jednak wielokrotnie podejmowane przez przeciwnika próby przeprawienia się na zachodni brzeg Wisły. Gen. Tadeusz Bór-Komorowski, który spodziewając się szybkich postępów sowieckich wojsk pchnął 1 sierpnia 40 tysięcy swych bojowników do bezlitosnej walki z niemiecką załogą, znalazł się w końcu wraz z resztkami swych oddziałów w beznadziejnym zgoła położeniu. Wkrótce też zmuszony został do kapitulacji.
W walkach w rejonie Warszawy szczególne laury zebrała dolnosaksońska 19. Dywizja Pancerna. Jej dzielny dowódca, gen. por. Hans Källner wkrótce potem odznaczony został Liśćmi Dębowymi i Mieczami do Krzyża Rycerskiego (jako 106 żołnierz Wehrmachtu). Stojący na czele 19. Dywizji Pancernej już od września 1943 r. Källner pochodził z Górnego Śląska6. Zrządzenie losu sprawiło, że wiosną 1945 r. miał on prowadzić swych „nieczułych na burze” Dolnosaksończyków do boju na rodzinnej, ukochanej śląskiej ziemi7.
DRAMATYCZNE ZAOSTRZENIE SYTUACJI DO POŁOWY PAŹDZIERNIKA
NADCIĄGA KONIEC
OSTATNIE OSIEM TYGODNI ROKU 1944
SŁOWA A RZECZYWISTOŚĆ
„...TEGO BOGOWIE KARZĄ ŚLEPOTĄ”
BYŁA ZA PIĘĆ DWUNASTA
12 STYCZNIA 1945 R.
ROZSZERZENIE SOWIECKIEJ OFENSYWY I PRZEJŚCIE GRANICY RZESZY NA ŚLĄSK