Ostatnia pieśń oblubienicy kwiatów - Roshani Chokshi - ebook + książka

Ostatnia pieśń oblubienicy kwiatów ebook

Roshani Chokshi

3,9

Opis

Cudowna, pełna gotyckich elementów powieść o małżeństwie, które skrywa mroczne tajemnice, i o przyjaźni, która musi skończyć się tragedią. Cena za wiarę w baśnie jest wysoka. Zapierająca dech w piersiach pierwsza książka dla dorosłych autorki bestsellerów „New York Timesa” – Roshani Chokshi.

Był sobie raz mężczyzna, który wierzył w baśnie. Była raz piękna, tajemnicza kobieta. On był akademikiem zafascynowanym mitami. Ona – dziedziczką fortuny. Wymieniali się podarunkami i opowieściami. Wierzyli, że będą żyć długo i szczęśliwie. W zamian za miłość kobieta zażądała od ukochanego tylko jednego – obietnicy, że nigdy nie będzie pytał o jej przeszłość.

Gdy przychodzi wiadomość o tym, że ciotka oblubienicy jest umierająca, kochankowie muszą wrócić do domu jej dzieciństwa – Domu Snów. Tu pokusa stanie się nie do odparcia, bowiem w zapuszczonych ścianach ekstrawaganckiego domostwa czai się cień innej dziewczyny – Azure, najbliższej przyjaciółki, która zniknęła tak nagle. Dom powoli ukazuje kolejne tajemnice żony, a mąż musi wybrać między rzeczywistością a fikcją, nawet jeśli ten wybór może zniszczyć ich małżeństwo… lub życie.

Łącząc niepokojącą, pełną przepychu atmosferę Mexican Gothic z czarującym rozmarzeniem Niewidzialnego życia Addie LaRue, Ostatnia pieśń oblubienicy kwiatów, pierwsza powieść dla dorosłych autorki bestsellerów „New York Timesa” Roshani Chokshi rzuca na nas urok i nie pozwala nam się oderwać od tego mrocznego romansu pełnego miłości, kłamstw, sekretów, zdrady i historii, które opowiadamy sobie, żeby przetrwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (15 ocen)
6
3
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaczytanajagoda

Całkiem niezła

Informacje o tej książce były dość enigmatyczne, więc nie wiedziałam na co się piszę ruszając w podróż z jej bohaterami. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że akcja osadzona jest w dość współczesnym świecie. Szczególnie, że bardzo wiele tutaj odniesień, nawiązań i wspominek o różnego rodzaju baśniach, mitach. Chyba trudno było by nawet wymienić je wszystkie. Plus za to, że autorka nawiązuje do oryginalnych, często makabrycznych wersji. Historię tytułowej Oblubienicy poznajemy poprzez dwoje innych narratorów. Przyznaję, że jakoś bardziej w tej roli polubiłam Azure. Nie wiem czy to kwestia tego, że dzięki niej odkrywaliśmy przeszłość Indigo, ale zdecydowanie ta linia czasowa i bohaterka mocniej do mnie przemówiła. Sposób jakim narratorzy opowiadają o wydarzeniach dziejących się obecnie, czy o tych w przeszłości, przypomina baśń. Jednak pod powierzchnią nie jest już tak magicznie. W tej historii kryje się o wiele więcej, i to niezbyt przyjemnych wydarzeń i toksycznych rel...
00
sniff

Z braku laku…

Realizm magiczny w ktòrym jednak czegoś zabrakło, a może po prostu to wszystko już było?
00
Panserkatt

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, choć raczej że względu na klimat i sposób napisania, oba tak cudownie baśniowe, niż że względu na fabułę i tajemnicę, które są proste i przewidywalne jak konstrukcja cepa.
00
alicja436

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawe
00

Popularność




Tytuł oryginału: The Last Tale of the Flower Bride

Copyright © 2023 by Roshani Chokshi.By arrangement with the author. All rights reserved.

Jacket design by Elsie Lyons

Jacket illustration by Elena Masci

Author photograph by Aman Sharma

Title page art courtesy of Shutterstock / Al Falah Design

Chapter opener ornament courtesy of Shutterstock / antique Arts

Copyright © for the Polish translation by Maria Smulewska-Dziadosz, 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2023

Opracowanie graficzne okładki na podstawie oryginału d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś

Redakcja językowa Anna Skóra / d2d.pl

Korekta i skład d2d.pl

Opracowanie wersji elektronicznej:

Wydanie I

ISBN EPUB: 978-83-68181-07-4

ISBN MOBI: 978-83-68181-08-1

Wydawca:Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Amanowi, dla którego zdarłabym żelazne trzewiki, i Niv, której przyjaźń jest najwspanialszym rodzajem magii

Mity to kłamstwa, choćby zaprawione słodyczą

C. S. Lewis

Prolog

Pamiętam twoje ostrzeżenie. Twój strach, że ten sekret zniszczy nasze małżeństwo.

Z początku czaił się w jakimś zakamarku naszego związku niczym sinousty duch – prawie niezauważalny, gdyby nie to, że z mroku wydobywała go czasem nagła gra świateł. Zawsze jednak było dla ciebie oczywiste, kiedy mnie męczył. Pamiętam twoje pocieszające pieszczoty. Twoje palce muskające moją twarz, przysuwające moją dłoń do twojego serca.

Ten szept:

– Twoja ciekawość może nas zniszczyć.

Lecz to właśnie było kłamstwo, kochanie.

Rozdział pierwszyOblubieniec

Dawno, dawno temu odnalazła mnie istota, która zwała się Indigo Maxwell-Casteñada.

Zgubiłem się już wiele lat wcześniej i przyzwyczaiłem do mroku. Nie przypuszczałem nawet, że ktoś może mnie z niego wywabić. Lecz Indigo to jedna z tych istot, które potrafią wywęszyć ofiarę, a odór moich desperackich pragnień musiał pozostawiać kuszący, fluorescencyjny trop.

Przedtem co do zasady unikałem miejsc, gdzie pieniądze służą raczej za ozdobę niż walutę. Opinii, że są hałaśliwe i prostackie, trzymałem się niczym znoszonej, lecz solidnej zbroi biedaka. Bo też byłem wówczas biedny. Lecz stawałem się coraz bogatszy w wiedzę – i właśnie z tego względu miałem przyjemność pełnić funkcję kuratora wizytującego L’Éxposition Des Femmes Monstrueuses. Wystawa ta sprowadziła mnie – na cudzy koszt – do Paryża. I tak wylądowałem w Hôtel de Casteñada.

Niegdyś służący jako jedna z królewskich rezydencji Ludwika XIV i Marii Antoniny Hôtel de Casteñada plasował się na najwyższych miejscach w światowych rankingach. Na od­restaurowanych sklepieniach nadal widnieli ci sami, jak mnie zapewniono, umięśnieni bogowie odpoczywający wśród złocistych obłoków. Ściany obrośnięte były bluszczem, spośród którego gości podpatrywały kpiące twarze kamiennych satyrów.

Było rzeczą powszechnie wiadomą, że każdy z hoteli Casteñada skupiał się na innym baśniowym motywie. Z tego, co rozumiałem, ten akurat stanowił hołd złożony Gabrielle-Suzanne Barbot de Villeneuve i jej wersji baśni o Pięknej i Bestii – La Belle et la Bête – i muszę z pewnym zażenowaniem przyznać, że rzeczywiście było w tym wszystkim coś nie z tego świata. Urok tego miejsca niemal pozwalał zapomnieć o tłumie modelek, DJ-ów, ogorzałych biznesmenów i innych pięknych, acz ostentacyjnie nijakich postaci, które niezmiennie przyciągają tego typu miejsca.

– Co dla pana? – Przy moim stoliku pojawiła się smukła, ciemnoskóra kelnerka. Już po raz drugi. Celowo wybrałem stolik z tyłu sali, żeby mieć oko na wejście. – Czym mogę służyć?

Spojrzałem na menu leżące obok moich chaotycznych notatek na wieczór. Koktajle zaczynały się od pięćdziesięciu euro. Uśmiechnąłem się do kobiety i uniosłem półpełną szklankę wody, po czym postukałem w pusty pojemniczek po przyprawionych na ostro orzeszkach, które dostałem od niej na zachętę.

– Może więcej tych? – zaryzykowałem. – Mój gość się spóźnia.

Kelnerka zmusiła się do uśmiechu i odeszła bez słowa. Pewnie uznała, że kłamię i na nikogo nie czekam. Zresztą ja sam też nie do końca wierzyłem, że osoba, z którą się umówiłem, rzeczywiście zechce zaszczycić mnie swoją obecnością.

Po miesiącach poszukiwań pewnego trzynastowiecznego grymuaru udało mi się ustalić, że znajduje się on w prywatnej kolekcji rodziny Casteñada. Z początku, gdy wysłałem prośbę o umożliwienie mi jego zobaczenia, nie dostałem żadnej odpowiedzi. Jakoś szczególnie mnie to nie zaskoczyło. Znany byłem tylko w kręgach akademickich – jako mediewista zafascynowany konserwacją inkunabułów. Nie miałem do stracenia nic poza czasem. Pisałem więc list za listem, godzinami stojąc nad faksem, żeby wypluwał moje prośby w rozrzuconych po całym świecie biurach imperium rodziny Casteñada. Straciłem też małą fortunkę na rozmowy międzynarodowe, nim w końcu tydzień przez moim wylotem do Paryża dostałem wiadomość.

Możemy się spotkać w hotelu 7 listopada. O 8.

I. M. C.

I. M. C. Indigo Maxwell-Casteñada. Dziedzic fortuny rodziny Casteñada.

Nie wiedziałem o nim nic i to mi nie przeszkadzało. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć tej ludzkiej fascynacji bogaczami i ich egzystencją. Tej nieskrywanej nawet tęsknoty za podobnym życiem, udawanego zdumienia, że ma się tę samą datę urodzin… Wolałem inne fantazje.

Spojrzałem na zegarek: 20.45.

Może zapomniał? A może już tu był i właśnie kończył poprzednie spotkanie?

Poczułem na sobie czyjś wzrok. Siedem metrów dalej w loży przypominającej złotą klatkę dla ptaków siedziała jakaś para. Mężczyzna pochwycił moje spojrzenie i wyszczerzył zęby.

– Diamond martini dla pani! – krzyknął, strzelając palcami.

Miał żółtą czuprynę i głowę jakby za ciężką na szyję. Uderzająco przypominał topniejącą świecę. Obok niego siedziała kobieta zmysłowa niczym posąg ze świątyni.

Przy ich stoliku natychmiast stawił się barman z wózkiem pełnym akcesoriów do robienia drinków. Odmierzał, nalewał, trząsł. Wraz z nim pojawił się elegancko ubrany, ciemnoskóry mężczyzna z aksamitną szkatułką. Jubiler. Otworzył szkatułkę, błysnęły diamenty.

– Wybieraj – rzucił facet do kobiety. – Diament jest twój.

Kobieta wskazała bladym palcem najjaśniejszy, największy kamień. Barman podsunął zmrożone martini jubilerowi, który upuścił wybrany przez kobietę diament. Kamień pomknął przez ciecz niczym spadająca gwiazda.

– À votre santé – powiedział jubiler, a barman już pchał dalej swój pobrzękujący wózek.

Uśmiechnięta kobieta uniosła palce, jakby chciała wyjąć diament. Staruch chwycił ją za przegub.

– Powiedziałem, że diament jest twój. Nie powiedziałem, że możesz go sobie wyłowić z pieprzonego kieliszka.

To wyraźnie ją zabolało. Przeniosła wzrok z kieliszka na mężczyznę, zmrużyła oczy.

– Nie żartuję, kurwa – oświadczył, choć głośno przy tym rechotał. – Jeśli aż tak bardzo ci na nim zależy, zawsze możesz go sobie jutro wygrzebać.

Kobieta była wyraźnie zdegustowana. Przez chwilę myślałem, że chluśnie mu drinkiem w twarz. Nagle spojrzała na mnie przez salę. Wypiła drinka do samego dna, łącznie z diamentem. Potem dumnie uniosła głowę, a w jej oczach ujrzałem tę znajomą, brzydką prawdę: Ty też jesteś zagłodzoną ofiarą. Zupełnie tak jak ja.

Ukrywałem to dobrze, ale miała rację. Zawsze byłem głodny. Na moje życie długim cieniem położyła się jedna chwila zaćmienia, czegoś niepojętego i niewyjaśnionego. Odtąd szukałem dowodu na to, co niemożliwe, i całe swoje istnienie naginałem tak, by karmić to jedno nieugaszone pragnienie.

Rozłożyłem na marmurowym blacie notatki przygotowane z myślą o wykładzie na temat mitu o Meluzynie. Na leżącym przede mną wydruku Meluzyna miała poplątane włosy do pasa, skrzydła nietoperza i ogon węża. Dłonie załamała z przerażenia i skromności, jakby trzymała się jeszcze resztek jakiegoś dystyngowanego oburzenia, nim zdecyduje się porzucić męża za zdradę, której się dopuścił.

Meluzyna stała się sławna dzięki czternastowiecznemu pisarzowi Jeanowi d’Arras. Według jednych materiałów źródłowych była rusałką, według innych syreną. Któregoś dnia na leśnej polanie spotkał ją pewien szlachetny człowiek i zaczął błagać, by została jego żoną. Zgodziła się pod warunkiem, że nigdy nie będzie jej podglądał w kąpieli. Mężczyzna przystał na to żądanie i przez jakiś czas byli szczęśliwym małżeństwem. W końcu jednak zwyciężyła ciekawość i mężczyzna podejrzał Meluzynę w kąpieli, a zobaczywszy prawdziwą naturę żony, utracił ją na zawsze.

Zawsze fascynowały mnie te nie-do-końca kobiety – wszelkie syreny, syrenki, kinnari czy selkie. Zupełnie jakby świat nie potrafił się zdecydować, czy je potępić, pożądać ich czy po prostu cieszyć się z ich obecności. Niby należy się ich wstydzić jako symboli pożądania, a jednak dynastia Luksemburgów szczyciła się tym, że pochodzi od Meluzyny. W jedenastowiecznej kaplicy na zamku w Durham wciąż żyje sobie syrenka wykuta z kamienia. Setki lat temu być może kryjący się w kościele przed chłodem poganin odczytywał to jako jakieś przesłanie. Może wręcz rodzaj hasła, znaku, że nawet w tym dziwnym miejscu i dziwnej religii kryje się znajoma postać…

Nawet jeśli tu akurat gra rolę diabła.

– Proszę pana?

Podniosłem wzrok, gotów przyznać się do porażki, przeprosić kelnerkę i wyjść, ale zamiast tego ujrzałem, że trzyma tacę z dwoma napojami. Wyciągnęła w moim kierunku kopertę.

– Mam panu przekazać to w upominku.

Napoje wyglądały zupełnie tak samo – bursztynowe whisky z idealnie przezroczystymi kulami lodu. Otworzyłem list.

Napój po lewej wypełni Twój brzuch do końca Twoich dni, lecz pozwoli Ci mówić jedynie prawdę.

Napój po prawej skaże Cię na głód jeszcze większy niż dotąd, lecz sprawi, że każde kłamstwo, które padnie z Twoich ust, będzie doskonałe.

Rozejrzałem się po sali. U podstawy czaszki poczułem rozlewające się na całą głowę dziwne mrowienie. Zanim jeszcze sięgnąłem po szklankę po prawej, już zdawało mi się, że czuję magię sunącą po moim języku. Upiłem. Whisky smakowała jak rozgrzany nóż, palący i metaliczny.

Kilka sekund później usłyszałem cichy śmiech. Odwróciłem się.

Indigo Maxwell-Casteñada.

Wcale nie był to, jak założyłem, mężczyzna.

Opierała się o ścianę nie więcej niż trzy metry ode mnie. Kolumnowa suknia z granatowego jedwabiu zdawała się opływać jej ciało. Na jej szyi i w uszach połyskiwały szafiry. Na nadgarstkach migotało srebro.

Jej ruchy były lekkie. Chciałbym napisać, że delikatne, wręcz błogie, przypominające młodą sarnę sunącą przez śnieg. Ale w rzeczywistości wdzięk Indigo był wypracowany, kontrolowany, jakby dobrze wiedziała, że tacy ludzie jak ona mogą jednym tupnięciem nogi podporządkować sobie świat, a nie chciała zadawać niepotrzebnych ran.

Na pierwszy rzut oka Indigo była atrakcyjna. Prawdziwe wrażenie robiła jednak dopiero wtedy, gdy się jej przyjrzało z bliska – gdy się zauważyło, jak się trzyma, albo raczej jak światło trzyma ją. Jakby była czymś niezwykle cennym. Jej skóra była opalona, oczy wielkie, ciemne, nos lekko zadarty, a usta pełne w ten wyjątkowy, ciekawy sposób – dolna warga nie była aż tak wydatna jak górna. Hipnotyzująca asymetria.

Podeszła do mojego stolika, opadła na krzesło naprzeciwko mnie i oświadczyła:

– Jestem Indigo, a ty wybrałeś głód. – Jej głos był niski, pewny. Przemknęła mi przez głowę ta absurdalna myśl, że każda wypowiadana przez nią sylaba wyłania się z odmętów onyksu i muzyki. – Dlaczego?

– Mając taki wybór, uznałem, że choć bez jedzenia pewnie długo nie pożyję, to w ogóle nie warto żyć bez kłamstw.

Uśmiechnęła się.

Niektórzy ludzie są jak portale – gdy się ich poznaje, świat się powiększa. W obecności Indigo mój natychmiast stał się bezkresny. Jasny. Było w niej coś, co kazało oczom się zatrzymać. I była to nie tyle jej uroda, ile raczej zdolność zawładnięcia otoczeniem. Jakby była mirażem, który może zniknąć, gdy tylko odwrócę wzrok.

– A co ja według ciebie powinnam wypić? – spytała.

Ta bezpośredniość, ten nonsensowny dialog z Indigo Maxwell-Casteñadą… to nie mogło się dziać naprawdę. I chyba dlatego, że nie wierzyłem, iż to wszystko się dzieje w rzeczywistym świecie, pozwoliłem sobie na taką fanaberię:

– Myślałem, że serwują tu coś mniej przyziemnego. Może ambrozję?

– A to aż taki rzadki delikates?

– Dość. Starożytni Hindusi wierzyli, że znaleźć ją można w oceanie kosmicznego mleka.

– Morze jest za daleko – powiedziała Indigo z melodyjnym westchnieniem, które poczułem na skórze. – Może płynne złoto? Nie brzmi szczególnie smakowicie, prawda?

– Diana de Poitiers, słynna faworyta Henryka II, piła złoto, by zachować młodość.

– Skutecznie?

– Podobno przyczyniło się ono do jej śmierci, więc właściwie skutecznie, bo dzięki niemu nigdy się nie zestarzała.

Indigo się roześmiała. Poczułem jej perfumy. Wydawało mi się, że pachną bursztynem i nocami kwitnącymi jaśminem, ale była w tym też nuta młodocianej słodyczy – ten syntetyczny, przesłodzony zapach zielonego jabłuszka, który kojarzy się z licealistkami. W przypadku Indigo przypominało to zabiegi wilka, który dla kamuflażu wciera w futro tłuszcz owcy.

Strzeliła palcami i natychmiast pojawił się kelner z dwoma kieliszkami szampana.

– Za nadzieję – powiedziała, stukając się ze mną szkłem. – I za te wszystkie piękne sposoby, na jakie możemy zapominać o tym, jaka jest zabójcza.

Upiła łyk, po czym spojrzała na mnie znad krawędzi kieliszka.

– Nie umierasz z głodu?

I znów wrócił ten mój bezlitosny głód.

– Zawsze.

– To się dobrze składa – powiedziała.

Na naszym stole zaczęły się pojawiać najróżniejsze przysmaki: puszki z kawiorem w srebrnych misach pełnych lodu; przepiórka duszona w winie i melasie z granatu; jagnięce żeberka tak delikatne, że mięso samo zsuwało się z kości.

Indigo nie wspominała ani słowem o mojej prośbie dotyczącej grymuaru z jej prywatnej kolekcji. Spytała mnie natomiast, jak moim zdaniem smakuje wieczność oraz w jakiej porze roku chciałbym żyć przez dziesięć lat i dlaczego. Kiedy próbowałem opowiadać jej o moim życiu, jej uśmiech znikał. Kiedy nawiązywałem do aktualnych wydarzeń, odwracała głowę. Po jakiejś godzinie nie wytrzymałem z ciekawości.

– Odnoszę wrażenie, że urażam cię, gdy tylko wspomnę o rzeczywistości – powiedziałem.

– Rzeczywistość? – odparła lekceważąco. – Rzeczywistość to tylko interpretacja. Zresztą świat zewnętrzny mnie nie dotyczy. – W tych słowach wyczułem jakiś smutek, jakby była duchem, a jej dłonie przechodziły z łatwością przez wszystko, po co sięga. – Wiem, że też to czujesz – dodała tym swoim niskim głosem. – Sprawdziłam cię, profesorze. Czytałam twoje książki.

Na samą myśl o tym, że Indigo mogła sunąć swoim eleganc­kim palcem po jednym z moich zdań, poczułem się dziwnie obnażony. Nie położyła jeszcze na mnie dłoni, a ja już znałem fakturę jej skóry.

– Ciebie też fascynuje ten świat, którego nie możemy zobaczyć, istoty, które być może w nim żyły, ale teraz istnieją tylko jako baśnie. To pewnie dlatego miałam ochotę się z tobą spotkać. – Po jej twarzy przemknęła jakaś miękkość, nieśmiałość. Zawahała się. Jej pełne usta wydęły się, po czym dodała: – Widzisz, chcę żyć w bardzo określony sposób i przeprowadzam rozmowy z kandydatami do takiego życia.

Kiedy wspominam to nasze pierwsze spotkanie, nasuwa mi się myśl, że słowo „uwodzić” nie jest wcale tak dalekie od słowa „zwodzić”. Lecz Indigo nie tyle zwiodła mnie na manowce, ile odepchnęła na bok świat, w którym dotąd żyłem, i pokazała mi, jak żyć poza światem.

Od razu dojrzała we mnie ten nagi głód, i to dlatego się uśmiechnęła. Jej krzesło zachybotało się niebezpiecznie, gdy pochyliła się przez stół. Płomienie zatańczyły, światło świecy muskało jej skórę. Stała się pytaniem, a odpowiedź, którą ujrzała na mojej twarzy, kazała jej przysunąć się jeszcze bliżej i mnie pocałować.

Jej pocałunek skrywał prawdziwe cuda: drżenie skrzydełek świetlika, tajemnice alchemii. Na jej języku poczułem posmak pieczonych śliwek i zapomnianych poematów. Byłem w takim transie, że niemal nie zauważyłem, kiedy ukąsiła. Gdy się odsunąłem, jej zęby zdawały się pokryte rdzą.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to moja krew.

Rozdział drugiOblubieniec

Byłem przekonany, że Indigo porzuci mnie, gdy tylko jej się znudzę. Oczyma wyobraźni już widziałem, jak wracam o północy do taniego hotelu w Dzielnicy Łacińskiej. Potem pewnie będę cały dzień siedział, wpatrując się w telefon ze świadomością, że już nigdy jej nie zobaczę. Nie będę mógł nawet nikomu opowiedzieć o tym spotkaniu – a już tym bardziej się nim przechwalać – bo i tak nikt by mi nie uwierzył.

Innego ta świadomość może doprowadziłaby do szaleństwa, ale ja miałem ponad dwadzieścia lat doświadczenia w oswajaniu tej mrocznej otchłani między prawdami, w które nie sposób uwierzyć, a opowieściami, które muszą być kłamstwem.

Choćby ta na przykład: kiedyś miałem brata.

Do dziś pamiętam zapach zdmuchniętych urodzinowych świeczek, szorstką bawełnę matczynej sukienki, gdy przytula mnie mocno do brzucha. Tamten dzień, gdy powiedziała mi, że w środku rośnie dla mnie towarzysz zabaw.

Tak mi się spodobał sam ten pomysł, że też próbowałem wyhodować sobie kilku przyjaciół, żebyśmy nigdy nie musieli z bratem zaznać samotności. Posadziłem tenisówki, książkę i gwizdek. Zakładałem, że z czasem wyrosną z nich: wojownik, bard i muzyk.

Kiedy urodził się mój brat, matka pokazała mi, jak podtrzymywać jego główkę, gdy miałem go na rękach. Zachwycał mnie jej ciepły ciężar. I ten pukiel włosów tak piękny, jakby był wyrzeźbiony. Mój braciszek pachniał mlekiem i kurzem.

– Jest twój – powiedziała matka głosem delikatnym niczym płatek róży.

Wyprostowałem się wtedy z taką dumą, że chyba urosłem parę centymetrów. Albo może to moja dusza rozrosła się, by móc go pomieścić.

Wspólne dzieciństwo było niekończącą się przygodą. Wyprawy do lasu, zabawy w piratów i w chowanego, kiedy nasz ojciec udawał, że nie widzi nas skulonych pod łóżkiem. Na któreś urodziny matka podarowała mi księgę baśni. To wtedy dowiedziałem się o istnieniu progów – miejsc, w których świat śmiertelników przechodzi w królestwo magii. Takie progi mogą wyglądać zupełnie zwyczajnie: jak drzwi w pokrytym graffiti zaułku; ciemny cień pod jabłonią; zwykła szafa.

Nie rozstawałem się z tą książką. Czasami, żeby ją czytać, chowałem się w cedrowej szafie na końcu naszego korytarza. Lubiłem tam przykucać na ciepłym drewnie i czytać w świetle latarki. Rękawy płaszczy na moich ramionach niczym poskromione ptaki. A najbardziej lubiłem szperać w tym, co przepadło – i co mogłem odzyskać – w trzewiach szafy. Zagubione kapelusze, monety, lewe rękawiczki, czasem nawet jakiś klucz.

Mnie także coś się w niej zgubiło, choć zupełnie nie pamiętałem, co takiego.

Pewnego dnia, gdy miałem siedem lat, zauważyłem, że drzwi do szafy są otwarte. Zawołałem brata, bo myślałem, że to on jest w środku i na mnie czeka. Nieraz wczołgiwał się do szafy i kokosił się u moich stóp, żebym w świetle latarki poczytał mu książkę. Uwielbialiśmy udawać, że gładka drewniana ściana to sekretne drzwi do świata magii.

Wołałem go więc i wołałem. Aż w końcu poszedłem do kuchni i spytałem matkę, gdzie się podział.

Zamrugała.

– O czym ty mówisz, aniołku? Nie masz brata.

Z początku jej nie uwierzyłem. Zacząłem szukać jego ubrań, zabawek, lepkich odcisków jego łapek na ścianie, które zostały po tym, jak się dorwał do słoika dżemu, nacięcia na framudze, które tak chciał zobaczyć, żeby się dowiedzieć, jaki wysoki urósł. Wszystko to zniknęło.

Nie miałem innego wyjścia, jak uwierzyć matce. Ostatnio jednak, po latach, które tak wytrwale łagodzą nasze wspomnienia, bywały dni, że nie mogłem już rozeznać, co jest prawdą, której nie potrafię zaakceptować, a co kłamstwem, z którego nie mogę zrezygnować.

Nieobecność brata – prawdziwa lub wyimaginowana – żyła we mnie własnym życiem. To przez niego nabawiłem się tej obsesji szukania dowodów na niemożliwe. Ukryłem ją tylko za maską cieszącej się jako takim szacunkiem komparatystyki mitologiczno-folklorystycznej.

Póki nie poznałem Indigo, zagubiłem się w tym poszukiwaniu, skryłem we własnych myślach. Lecz ona coś we mnie dojrzała. Coś, co zmieniło jej pocałunek w nóż, który odciął mnie od mroku.

*

W baśniach pocałunek wyznacza granicę – między byciem przeklętym a uzdrowionym tkwi właśnie pocałunek. Lecz nie wszystkie pocałunki leczą; niektóre zabijają. W końcu każdy próg można przekroczyć w tę lub w tamtą stronę. Nie pomyślałem o tym, gdy Indigo przyciągnęła mnie do siebie pod żyrandolem jej paryskiego hotelu. W tamtej chwili marzyłem tylko o tym, by uchwycić jej śmiech, wsunąć go za szkło. Nie dosłyszałem wtedy tego tajemniczego triumfu w jej głosie.

Indigo odsunęła się, opadła z powrotem na krzesło. Rozmigotany świat baru Casteñada znów przypomniał o sobie. Wszystko tu obrażało teraz zmysły – od elektronicznej muzyki w tle po mieszankę zapachów papierosów i wody kolońskiej.

Indigo wstała, żeby wyjść, a ja spiąłem się w oczekiwaniu na to odtrącenie. Sięgnęła do wąskiej, czarnej torebki i wyciągnęła pojedynczy klucz.

– Chodź za mną – powiedziała.

Jakżebym mógł zrobić cokolwiek innego?

Idąc za nią, minąłem lśniący bar, aksamitne fotele, migoczące w holu hotelu żyrandole. Było tu zimno, pusto. Wysokie sklepienia i mleczne marmury kontrastowały z miękkim, szkarłatnym dywanem ciągnącym się na podłodze niczym rzeka krwi. Indigo poprowadziła mnie schodami ze złota i żelaza, aż do prywatnego holu, gdzie stał odźwierny w czerwonej liberii.

– Tym razem sama sobie poradzę – rzuciła do niego.

Jasnolicy portier skłonił głowę. Wcisnął guzik, który otwierał prywatną windę skrytą za wysokim, popękanym obrazem nimfy Dafne przemieniającej się w drzewo wawrzynu. Gdy tylko znaleźliśmy się sami, Indigo przysunęła się bliżej. Choć była wysoka, musiała unieść głowę, by nasze spojrzenia się spotkały. Położyła dłoń na moim pasku.

– Znasz opowieść o Erosie i Psyche? – spytała.

Winda sunęła w górę, a wraz z nią palce Indigo.

– Tak – powiedziałem. Jej palce zamarły. Chciała, żebym opowiedział tę historię, więc to zrobiłem. – Bóg miłości zakochał się w Psyche, śmiertelniczce, księżniczce, która urodą dorównywała samej Afrodycie. Porwał ją słodkimi wiatrami, okrył mrokiem i zabrał do swojego pałacu.

Dotknąłem dłoni Indigo. Jej skóra była jak gorący jedwab. Przesunąłem kciuk na jej nadgarstek i poczułem tętno. Spokojne, równe.

– Kazał jej przysiąc, że na niego nie spojrzy. Składał skrzydła i odwiedzał ją w mroku nocy. Poznawali się coraz lepiej – opowiadałem. Uniosłem dłoń Indigo i złożyłem pocałunek po wewnętrznej stronie jej nadgarstka. – Lecz Psyche złamała daną ukochanemu obietnicę. Spojrzała na niego, gdy spał, i za tę zdradę ją opuścił.

– A potem? – spytała Indigo.

– Potem musiała udowodnić, że potrafi go odnaleźć – ciągnąłem. – Znosiła najgorsze katusze, by z nim być.

Jedwabna bluzka Indigo musnęła tani materiał mojego blezera. Owionął mnie jej syntetyczny zapach jabłuszka. Zapomniałem, że jesteśmy w windzie, która nagle zadzwoniła i otworzyła się na szeroki westybul. Przeszklone ściany penthouse’u Indigo pyszniły się klejnotami paryskiego krajobrazu. Z boku spiralą pięły się w górę białe schody prowadzące do luksusowych pokoi na piętrze. Główny poziom stanowiło eleganckie surowe pomieszczenie, którego ozdobą były zabytkowe fotele, lustra w pozłacanych ramach i nieskazitelna biała kanapa.

– Zatem znasz tę opowieść w teorii – orzekła Indigo, kładąc jedną dłoń na mojej piersi i popychając mnie w stronę westybulu. – Lecz nie w praktyce.

Zwróciłem się w jej stronę. Odsunęła się i rozwiązała jedwabną szarfę, którą była opleciona w pasie. Wyciągnęła ją ku mnie. Uniosła brew i spuściła wzrok na podłogę. Powoli uklękłem u jej stóp.

– Możemy się bawić w bogów – powiedziała. – Co ty na to? Pobawisz się ze mną?

Zabawa, gra, czczenie, podążanie za nią. Było mi wszystko jedno. Skinąłem głową. Przesłoniła mi oczy jedwabiem wciąż ciepłym od jej skóry.

Jej usta musnęły moje.

– Nie podglądaj.

Pomogła mi wstać, potknąłem się. Podłoga pod moimi stopami zmieniła się, z gładkiego dębu przeszła w gęsty, wełniany dywan. Zaraz potem Indigo pociągnęła mnie za nadgarstek i upadłem na twardą poduszkę kanapy. Zaszeleścił jedwab. Ciep­łe nogi Indigo opadły po obu stronach moich bioder.

– Nie podglądaj – powtórzyła.

Zamarłem pod nią. Gdy powiedziała to za pierwszym razem, jej słowa brzmiały jak ostrzeżenie. Za drugim było już inaczej. Poddawała mnie próbie.

W mitach, gdy tylko Psyche widzi Erosa w jego prawdziwej formie, ten ją opuszcza. A jednak to właśnie czyni mity wartymi opowiadania… światło, które trzeba znaleźć w mroku.

– Nie… – powiedziała Indigo.

Zerwałem opaskę z oczu, a Indigo aż podskoczyła. Światła miasta pozłacały ją świętymi kwadratami – delikatne skrzydło jej obojczyka, pieprzyk na jej mostku, małe, jędrne piersi – jakby to było wszystko, czego godne są moje oczy śmiertelnika.

– Podglądasz – stwierdziła, a w jej głosie usłyszałem zaciekawienie, nie urazę. – Dlaczego to robisz, skoro wiesz, że to sprawia, iż bóg odchodzi?

Usiłowałem spojrzeć jej w oczy. Miasto oświetlało ją od tyłu, jej twarz kryła się w mroku niczym ukryty kosmos, cały wszechświat, który tak chciałem poznać.

– By udowodnić, że nie boję się prób, na które mnie wystawisz – odparłem.

– Czyżby? – rzekła. Poprawiła się na moich kolanach.

Moje dłonie, które dotąd spoczywały na jej biodrach, przesunęły się w zachwycie ku piersiom.

– Tak – potwierdziłem.

Zbliżyła usta do mojej szyi.

– A jeśli ta próba cię zabije?

– To mnie zabije.

Poczułem jej uśmiech na swojej skórze, jej zęby zimne, ­gładkie.

– A co nas czeka na końcu? Kiedy przetrwasz wszystkie moje próby? – zapytała. Uniosła się, żeby wprowadzić mnie w głąb siebie. – Powiedz mi. Teraz.

– Rozkosz – powiedziałem. – Wieczna rozkosz.

A potem straciłem z oczu miasto i cały jego blask. W tej sekundzie wiedziałem, że będę kochał Indigo już zawsze.

Nie wiedziałem jednak, ile mnie to będzie kosztować.

*

Nazajutrz rano Indigo pokazała mi swoją prywatną kolekcję. Jechaliśmy dwadzieścia minut jej czarnym samochodem, aż zatrzymał się przed żelaznym łukiem. Po obu jego stronach wysokie, kamienne mury obrośnięte były bluszczem i wisterią. Na bramie wisiał wielki, uśmiechnięty półksiężyc, jakby Indigo złowiła go na niebie i trzymała tu niczym trofeum.

Zagubiona w gąszczu, prostokątna, żelazna tabliczka obwieszczała, że to: le musée de la beauté perdue. Muzeum utraconego piękna. Wysiedliśmy z samochodu i podążyłem za Indigo białym, żwirowym podjazdem, a potem małym labiryntem, w którym na wysokim żywopłocie przycupnęli ze złożonymi skrzydłami serafowie z kości słoniowej.

Na końcu labiryntu ujrzałem dużą chatę. Z zewnątrz zdawała się stara i zapomniana, jakby jej jedynym zadaniem było podtrzymywać treliaże pełne róż. W środku znajdowała się nowoczesna, elegancka galeria o ścianach tak pustych, że nic nie odwracało uwagi od skrytych w gablotach fragmentów manuskryptów oraz żelaznych piedestałów z wyrzeźbionymi z diorytu podobiznami starożytnych skrybów i księżniczek. Na drugim końcu tego skarbca białych kruków nad rozsuwanymi drzwiami szumiała cicha kołysanka klimatyzacji.

– Chciałeś to zobaczyć – przypomniała mi Indigo, prowadząc mnie do przeszklonego stołu.

Pochyliłem się nad gablotą i ujrzałem jedną, wyrwaną z grymuaru kartę – bogato ilustrowaną, zdobioną płatkami złota i lapis lazuli. Z zaklęcia nie zostało nic poza prymitywnym opisem słońca i kilkoma aramejskimi literami. Była to najprawdopodobniej piętnastowieczna kopia Clavicula Salomonis, i to słaba.

– Powiedziano mi, że ta księga zawierała zaklęcie, które pozwalało ludziom podróżować w czasie i przestrzeni – powiedziała Indigo, spoglądając na mnie kątem oka. Miała na sobie grube futro z soboli, zbyt ciepłe jak na początek listopada. Jej usta były czerwone jak krew. – Dlaczego chciałeś ją zobaczyć? – spytała.

– Czasami wydaje mi się, że miałem brata, który odszedł w jakieś inne miejsce i mnie zostawił. – Wyszeptałem moje słowa niezgrabnie, słowa niemal nigdy niewypowiadane na głos. – Szukałem dotąd sposobu na życie w tym świecie. A jeśli taki się nie znajdzie, na jego opuszczenie.

Indigo patrzyła na mnie z takim spokojem, któremu chciałbym powierzyć resztę życia.

– A teraz?

– A teraz już tylko pragnę zostać.

Indigo uśmiechnęła się, choć przez ułamek sekundy jej twarz nie wyrażała niczego. Chyba że był to strach. Znałem to spojrzenie. Uśmiechała się do mnie, ale i ona miała swoje powody, żeby szukać tego zaklęcia.

A kogo ty szukasz? – zapytałem w duchu. Przed czym ty uciekasz?

Pocałowała mnie. Zdjąłem jej futro i rozłożyłem je na podłodze. Zaraz potem jej dyszący oddech wywiał z mojej głowy wszelkie pytania. Może i tamtego dnia wkroczyłem do jej świata, ale niedługo potem to ona stała się dla mnie całym światem.

W królestwie Indigo dni zaczynały się od pikników w Jardin des Rosiers, a kończyły na dziobie lśniącej łodzi, sunącej po Adriatyku. Wieczory spędzaliśmy na prywatnych koncertach, a noce na grach. Odgrywaliśmy na zmianę to potwory, to śmiertelników; raz byliśmy groteskowi, raz boscy. Lecz przynajmniej teraz – czymkolwiek byśmy byli – nigdy już nie byliśmy sami.

*

– Chcę zacząć z tobą coś nowego – powiedziała Indigo kilka miesięcy później. Leżeliśmy w łóżku, patrząc, jak zmierzch wymazuje krajobraz miasta. – Nowy rozdział. Nową opowieść. Żadnego zaglądania na strony, które były przedtem. Potrafiłbyś z tym żyć?

W tamtej chwili miałem już jako takie pojęcie o przeszłości Indigo. Jej rodzice zmarli, gdy była jeszcze dzieckiem. Wychowała ją ciotka, z którą nie utrzymywała teraz kontaktu – smutne i nietypowe, ale mnie chyba bardziej dziwiło to, że w ogóle miała jakąś przeszłość.

Indigo tak bardzo przypominała mi baśnie, które tak kochała, że podejrzewałem, iż sama wyszła z jednej z nich. Nieważne, ile razy jej dotykałem, pieprzyłem się z nią, trzymałem ją w ramionach. Pozostawała zjawą – dowodem na niemożliwe, talizmanem przeciw nieobecności, która nawiedzała całe moje dorosłe życie.

Wiedziałem, jak toczą się takie opowieści. Wiedziałem, że ten jej warunek jest już gdzieś na granicy sacrum – że jeśli tę granicę przekroczę, stracę całą tę jej magię. Przystałem na to.

– Tak – powiedziałem. – Potrafię z tym żyć.

Było to kłamstwo, lecz trzymałem to w tajemnicy nawet przed samym sobą.

Rozdział trzeciOblubieniec

Istnieją dwa rodzaje miłości – ta zrodzona z uśmiechu i ta zrodzona z wrzasku. Nasza była tego drugiego rodzaju. Byłem zauroczony Indigo od chwili, gdy ją poznałem, ale muszę przyznać, że pokochałem ją prawdziwie, dopiero gdy nasza noc poślubna zmieniła się w koszmar.

Pobraliśmy się z Indigo w pewien niedzielny poranek w dębowym zagajniku pod bladymi orchideami. Miała na sobie suknię koloru kości, na głowie wianek z bluszczu i białych zawilców. Powiedziała, że w naszym małżeństwie nie będzie nikogo poza nami, toteż nie potrzebujemy żadnych świadków. Nieliczni obecni – urzędnik i trzech muzyków – mieli zasłonięte przepaskami oczy. Po zakończeniu ceremonii i podpisaniu dokumentów polecieliśmy samolotem Indigo do willi skrytej na wzgórzach Toskanii. Dopiero tam – po uczcie złożonej z dzika nadziewanego jabłkami, po winie tak ciemnym, że zdawało się nie czerwone, ale czarne – gdy zsunąłem z ciała Indigo wszystkie koronki, by pieścić ich ślady na jej skórze… dopadł mnie koszmar.

Od miesięcy łudziłem się, że już się z niego wyleczyłem. Zdawało mi się, że nie dosięgnie mnie w łóżku Indigo. Myliłem się.

Mój koszmar jest zawsze taki sam.

Jestem nagi. Otaczają mnie cienie. Ciemność wokół tężeje. Już otula moje kolana, zaciska się wokół klatki piersiowej. W dotyku jest jedwabista, pachnie bejcą.

Z początku pieści. A potem nie. Czuję, że naciska na pierś, że cienie napierają, już są na moich oczach, na nosie, rozwierają moje zęby, wlewają się do ust, moje płuca płoną, powietrze zmienia się w jakieś szmaty…

Obudziłem się z krzykiem.

Kiedy otworzyłem oczy, Indigo podpierała się na łokciu. Patrzyła na mnie. Nasz duży pokój krył się w ciemnościach, przez szparę w oknie wpadł do środka rozdzierający północną ciszę wrzask pawia.

Smukłe świece, które Indigo zapaliła wokół nas tamtej nocy, oblewały nas słabą złotą poświatą. W ich blasku jej niewzruszony wzrok przypominał mądre pomniki z katedr.

Leżałem tam, dysząc z przerażenia. Chciałem się ruszyć, ale rozłożyła dłoń na mojej piersi i przycisnęła. Ujęła moją drżącą rękę, przyłożyła sobie do szyi z boku i trzymała tak, oddychając powoli, wyciągając mnie z tego koszmaru, aż zdołałem poczuć tętno wybijające na moich opuszkach delikatny rytm. Potem usiadła, włosy opadły jej na piersi i pościel wokół jej talii, i drugą ręką dotknęła tego miejsca, gdzie pod moją skórą pulsowało tętno.

Milczała. Lecz nasze serca biły tym samym rytmem, szepcząc: „Oto dialekt żywych, a ja żyję obok ciebie”.

„Także to wiem i mogę to z tobą dzielić”.

Przez te wszystkie lata wiele kochanek pocieszało mnie, gdy wybudzałem się po koszmarze. Uspokajały mnie, tuliły. Kilka nawet śpiewało. To, co zrobiła Indigo, przypominało raczej modlitwę – jej ciało zgięte, głowa pochylona. Nocami była inną istotą. Wrażliwą, może nawet czułą. Tamtej nocy usnąłem kołysany rytmem jej serca.

Po raz pierwszy od lat posmakowałem utraconego spokoju dzieciństwa – kiedy jesienie ciągnęły się bez końca, nikt nie znał sekretów, a czas zdawał się oswojony. Przypomniałem sobie, że kiedyś umiałem przecież poskromić całe godziny, przywabić je do siebie, aż spały niczym rozleniwione bestie przy moim boku, póki nie kazałem im iść sobie precz.

Bezpieczeństwo jest jak zaklęcie, a gdy Indigo rzuciła je na mnie, po prostu ją za to pokochałem.

Teraz wiem już, że małżeństwo jest niczym więcej jak czarem wzmacnianym rytuałem codzienności. Zaklęcie to nie obejdzie się bez odpowiednich ofiar: skrupulatnego zbierania wszystkich tych przyziemnych przemyśleń, powtarzania się małych niepokojów i trosk, tajemnej wiedzy o tym, jaką kawę pije twoja druga połowa. Małżeństwo żąda od ciebie tych okruchów czasu, które egoistycznie zachowywaliśmy dotąd dla siebie. Małżeństwo żąda krwi, mówiąc: „Oto, co jest we mnie, i tobie to daję”.

Małżeństwo nie przetrwa na samych tylko szczerych nocach.

*

Po ślubie wprowadziliśmy się z Indigo do jej szklanego domu na pustkowiu Wybrzeża Północno-Zachodniego. Wokół rozciągały się lasy pełne jałowców, choin, sosen i świerków, które zdawały się z każdym dniem zbliżać coraz bardziej do oceanu. Lecz mimo całej tej przestrzeni nie dało się tu być samemu. Na klucz zamykały się tylko dwa pomieszczenia: nasza sypialnia i gabinet, który Indigo podarowała mi na wyłączność. Te dwa pokoje łączył korytarz, który moja żona nazywała Galerią Bestii. Pełno w niej było odlanych w brązie łbów lub całych postaci królików, oryksów, sfinksów, wiwern, krokodyli i jeleni. Przez ten korytarz zawsze przechodziłem bardzo szybko. Zapach całego tego nagromadzonego metalu przypominał zapach krwi.

Z salonu patrzyłem, jak Indigo przesuwa się przez przezroczyste kości naszego domu. Znałem dobrze jej płynny krok, sposób, w jaki wtapiała się wręcz w fotele i natychmiast – jak dziecko – podwijała pod siebie nogi. Wiedziałem, jak trzyma pióro, jak układa naczynia, jak zapala świece, pocierając zapałką o zęby. Nasz przezroczysty dom był kompromisem – mogłem ją całą widzieć, lecz nie mogłem jej poznać.

Kompromis ten z początku wydawał się łatwy. Zaraz po naszym ślubie odszedłem z Wydziału Historii i stałem się swego rodzaju nomadą akademickim. Publikowałem kolejne teksty, z rzadka wygłaszałem jakiś wykład, ale moja praca – o ile w ogóle taką rozpustę można nazwać pracą – polegała teraz przede wszystkim na rozwijaniu pomysłów na nowe i istniejące nieruchomości rodziny Casteñada.

Nocami bez końca graliśmy w gry. Czasami ona była uciekającym z labiryntu Tezeuszem, a ja dzikim Minotaurem, który chce zatopić zęby w jej ciele. Kiedy indziej byłem Endymionem, a ona jako odziana w srebro bogini księżyca Selene zstępowała na moje kolana, by schować mnie w sobie.

Pewnej nocy, gdy Indigo leżała obok mnie w łóżku, uniosłem jej rękę i patrzyłem, jak światło wydobywa z mroku białą bliznę w kształcie księżyca na jej dłoni. Moje palce sunęły w górę jej ramienia, dotarły do zagłębienia między kośćmi jej obojczyka, dalej na policzek.

– Co robisz? – spytała.

– Uczę się ciebie na pamięć.

Uśmiechnęła się.

– Po co?

Na wypadek, gdybyś zniknęła, chciałem powiedzieć. Ale się nie odważyłem. Kiedy spojrzałem wtedy na Indigo, jej oczy były miękkie, mokre i przez chwilę wiedziałem, że zaglądam wprost do jej duszy.

– Chciałbym móc zdobyć twą rękę, jak to się dzieje w bajkach – powiedziałem. – Ukradłbym dla ciebie pióro z ogona Żar-Ptaka. Wcisnąłbym ocean do łupinki od orzecha. Albo znalazł szklane pantofelki Kopciuszka.

Roześmiała się.

– I co ja bym miała robić ze szklanymi pantofelkami?

– Tańczyłabyś w nich oczywiście.

*

Bywa, że baśnie są ledwie litanią wyliczającą akty poświęcenia. Siostry szyją koszule z pokrzyw dla braci przemienionych w łabędzie. Żony noszą żelazne trzewiczki. Książęta wspinają się na szklane góry. Zawsze wydawało mi się, że to taka próba silnej woli. Co jesteśmy gotowi zrobić, żeby osiągnąć szczęście? Żeby być kochanym?

Nasza pierwsza rocznica zbiegła się w czasie z otwarciem nowego majątku pod Wistman’s Wood w angielskim hrabstwie Devon. Pod żyrandolami z poroży, przed niewielkim gronem obwieszonych klejnotami gości podarowałem żonie parę panto­felków z dmuchanego szkła, które udało mi się zamówić u rzemieślnika w japońskim mieście Nakano. Ku uciesze rozbawionego tłumu Indigo uparła się je od razu włożyć.

Nigdy nie zapomnę, jak lśniły, wyłaniając się spod jej sinej sukni. Na jej szyi pysznił się naszyjnik z ametystów. Kiedy muzycy w maskach lisów zaczęli grać pierwszego wolnego walca, tańczyliśmy na podium udekorowanym tak, że zdawało się wielkim złotym gniazdem.

Uśmiech nie schodził z jej ust. Nie potknęła się ani razu. Skinęła w stronę gości, którzy na ten znak nadciągnęli spod ścian sali balowej, by do nas dołączyć. Po pierwszym tańcu poprowadziłem ją do jednego ze złotych stołów, które otaczały parkiet.

Dopiero kiedy usiała, a rąbek jej sukni uniósł się lekko, ujrzałem krew sączącą się przez pęknięcie w pantofelku.

Indigo ostrożnie zdjęła buty. Dwa palce u nóg miała zupełnie sine. Później dowiedzieliśmy się, że są złamane. Ująłem jej kostki w swoje dłonie, powiedziałem jej, że ją kocham, i uparłem się nieść ją na górę przez cały dom.

Zawsze o wiele bardziej fascynowały mnie przybrane siostry Kopciuszka niż sama tytułowa bohaterka tej baśni, a teraz wreszcie zrozumiałem dlaczego. Kiedy pantofelek nie pasował, gotowe były obciąć sobie palce, odrąbać część pięty, byle tylko wcisnąć stopy w but. Ich ból krył się pod milczącymi spódnicami. Może jednak książę podjął niewłaściwą decyzję. W końcu takie wielkie oddanie jest rzadkością.

Spójrz, jak rzeźbię siebie, by pasować do twojego życia. Któż jeszcze jest gotów na takie poświęcenie?

W sinych palcach Indigo, w jej zdartej skórze widziałem list miłosny. Makabryczny – to prawda – lecz z perspektywy tego, co zdarzyło się potem, wiem już, że szczery.

*

Starałem się nie interesować przeszłością żony, choć zdawało mi się czasem, że potrafię ją wyczuć w kształcie jej milczenia.

Patrzyłem, jak zatrzymuje się przy zdjęciach tkwiących w najdalszym kącie gabinetu, gdzie rzadko zaglądała. Widniał na nich dom jej dzieciństwa – Domus Somnia. Dom Snów. Olbrzymia posiadłość na wyspie położonej niedaleko Waszyngtonu. Teraz mieszkała tam już tylko jej ciotka, z którą Indigo komunikowała się za pośrednictwem sieci asystentów, prawników i zarządców, i nic poza tym.

Nie pytałem jej o powody zerwania stosunków ani o Dom Snów. Czułem, że jest to granica nie do przekroczenia. Poza tym wiedziałem przecież, jak toczą się te opowieści. Zawsze znajdzie się jakiś nierozważny młodzieniec albo dziewczę o mlecznobiałej cerze, którzy składają obietnice, a potem nie potrafią ich dotrzymać, przez co zapraszają do swego życia cierpienie i tracą jedyne szczęście, jakiego kiedykolwiek zaznali.

Co za brak wdzięczności, co za głupota, mógłby ktoś rzec. Lecz nas nie znają. Nie znają zarysów naszych serc ani zimnych dłoni, które je ukształtowały.

To my nauczyliśmy się przygotowywać sobie posłania przy paleniskach, naginać własną wolę do ostrych zębów rodzeństwa, stać w środku lasu uzbrojeni jedynie w szybko znikające okruszki, które mają nam wskazać drogę do domu. Cierpienie jest nam niezbędnie potrzebne. Splata nas z tkaniną naszego życia, którą radość, spokój i ciepło czynią tak obcą i dziwną. Cierpienie przemawia do nas głosem pewnym niczym pusto brzmiące hymny:

Wiem dokładnie, na co zasługujesz, i to właśnie dostaniesz.

Rozdział czwartyOblubieniec

Nim upłynął trzeci rok naszego małżeństwa, wiedziałem już, że tajemnicą wiecznej miłości jest strach. Strach utrzymuje miłość w miejscu. Bez paniki, którą odczuwamy na myśl o życiu bez najbliższych, nie byłoby takiego przymusu ich kochania.

Starałem się kochać Indigo tak, jak sobie tego życzyła.

Nauczyłem się nie pytać o nic, gdy widziałem to jej zamglone, przerażone spojrzenie, które wracało, gdy zdawało jej się, że nie patrzę. Raz wyszła z kina bez słowa wyjaśnienia. Film zdawał się zupełnie niewinny – ot, opowieść o dwóch siostrach – nie pamiętam już nawet szczegółów. Kiedy indziej znalazłem ją w ogrodzie płaczącą nad zmarłym ptakiem. Powiedziałem, że przecież możemy od razu pojechać do miasta i kupić jej parę ptaszków, jeśli tak się tym przejęła. Spojrzała na mnie zdumiona.

Pewnego dnia natknąłem się w Galerii Bestii na fragment jej tajemnicy. Był to warkoczyk wygięty niczym groźny palec. Włosy utknęły pod łapą granitowego sfinksa tuż przy wejściu do sypialni.

Z początku tylko wpatrywałem się w ten spleciony pukiel. Przecież niezliczoną ilość razy dotykałem pazurów sfinksa w drodze do sypialni. Tym razem jednak, gdy musnąłem rowek między jego łapą a nadgarstkiem, ten przesunął się na bok, odsłaniając niewielkie wgłębienie, gdzie kończył się warkoczyk. Włosy były zimne w dotyku i niemal tak ciemne jak włosy Indigo, lśniące jak wyszczotkowany jedwab. Na końcu warkoczyka dyndały dwa zęby. Na jednym wyrzeźbiona była litera A.

– Co robisz?

Wepchnąłem warkoczyk z powrotem do kryjówki, ale już było za późno. Indigo stała na drugim końcu korytarza. Włosy miała mokre od deszczu. Zapachniało metalem i ozonem i przez moją głowę przemknęła myśl, czy razem z nią do naszego domu nie wpadł piorun.

– Wystawało… – bąknąłem. – Pomyślałem…

– Myszkowałeś – orzekła Indigo, jej głos wściekły, lecz spokojny. – Wiesz przecież, że miałeś tego nie robić.

– To był wypadek, Indigo – zapewniłem ją i zrobiłem krok w jej stronę. Zadrżała i miałem nadzieję, że to tylko z zimna. – Zapomnijmy o tym. To był błąd.

– Nie wierzę ci – powiedziała. – Mówiłam ci, żebyś nie podglądał, nie szukał.

– Jestem tylko człowiekiem, Indigo – powiedziałem, starając się, by te słowa wypadły lekko. – Nie mów mi, że mnie opuścisz za wykroczenie polegające jedynie na tym, że czasem jednak mam przebłyski śmiertelności.

Zamarła. Nie poznawałem jej w tej chwili – błysku białek jej oczu, spiętej szczęki.

– Boję się ciebie – powiedziała cicho. – Przerażasz mnie i dzięki temu wiem, że cię kocham… lecz ty się mnie nie boisz, prawda?

I bez słowa więcej zostawiła mnie w Galerii Bestii. Nie pobiegłem za nią. Powiedziałem sobie, że przesadza, a wyrzuty sumienia tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu.

Wróciłem do swoich codziennych zajęć, usiłując wypchnąć z myśli bransoletkę z włosów i wygrawerowaną na zębie literę. A jednak nie mogłem zapomnieć o tej wyjątkowej temperaturze włosów, ledwie o kilka stopni niższej niż ciepło włosów Indigo. Unikałem Galerii Bestii nawet wtedy, gdy zaczął mnie boleć ząb – i to dokładnie ten sam kieł, co ten, który tam znalazłem.

Do wieczora nic już nie zostało z mojej dumy. Do jadalni poszedłem gotów pokajać się i przeprosić żonę. Indigo jednak tam nie było, a stół zastawiony był dla jednej osoby. Tamtej nocy nie przyszła do naszej sypialni. Zdarzyło się to po raz pierwszy w naszym małżeństwie, ale powiedziałem sobie, że złość jej minie.

Tak samo było następnego dnia.

I jeszcze następnego.

I kolejnego.

Zacząłem co rano i wieczór liczyć ubrania w jej garderobie, usiłując znaleźć jakieś ślady obecności żony – licząc na to, że wchodzi do naszego pokoju bez mojej wiedzy. Godzinami wałęsałem się po domu. Nocami snułem się po ogrodzie. Wypytywałem pracowników, ale nie chcieli odpowiadać na moje pytania. Przestałem spać w naszym łóżku – przeniosłem się do salonu. Dzień później zatargałem poduszki i koce pod drzwi wejściowe, gotowy spać na korytarzu, byle ją przyłapać. Ósmego dnia jej nieobecności zaczęły się sny.

Śnił mi się ostry zapach cedru, drzazgi pod paznokciami, moje pięści zakrwawione od łomotania w drzwi, które nie chciały się otworzyć. Wiedziałem, że po drugiej stronie jest mój brat. Zacząłem podejrzewać, że może jest tam też Indigo. Może znów zważono mnie na wadze i okazałem się zbyt lekki.

Zapomnieliście o mnie, krzyczałem do nich. Opuściliście mnie.

Ten strach prześladował mnie całe życie. Moi rodzice – niemłodzi już, gdy się rodziłem – zmarli, gdy jeszcze byłem na studiach. Pamiętam, że czułem wtedy wdzięczność. Nie żeby mnie ich śmierć nie zasmuciła, przeciwnie – w końcu miałem pewność, że nikt już nie może mnie opuścić.

Dziesiątego dnia jej nieobecności wybudziłem się z koszmaru i ujrzałem, że stoi nad moim barłogiem na korytarzu. Na jej widok wyrwało mi się z piersi westchnienie ulgi.

– I? – spytała.

– Boję się ciebie – wycharczałem.