Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Surrealistyczny thriller o wojnie, której nigdy nie było i o próbie przetrwania w mieście po niewyobrażalnym kataklizmie
Rok 1941. W ogarniętej wojennym chaosem Marsylii zjawia się Jack Parsons, amerykański inżynier i adept sztuk tajemnych. W kryjówce antynazistowskiej organizacji spotyka członków ruchu oporu, w tym André Bretona, czołowego teoretyka surrealizmu. Podczas dziwnych gier towarzyskich rozgrywanych przez niepokornych dyplomatów, wygnanych rewolucjonistów i awangardowych twórców Parsons za pomocą swego wynalazku odnajduje i gromadzi nadzieję. A jednak wbrew intencjom doprowadza do uwolnienia mocy zrodzonej ze snów i koszmarów, zmieniając losy wojny i świata na zawsze.
Rok 1950. Thibaut, samotny bojownik surrealistów idzie ulicami nawiedzonego Paryża, gdzie naziści i członkowie ruchu oporu zmagają się w ciągłym konflikcie, a po ulicach przechadzają się żywe obrazy i manifestacje tekstów literackich, a także istoty z głębi piekieł. Aby wydostać się z miasta, musi połączyć siły z Sam, amerykańską fotografką, próbującą utrwalić obraz zrujnowanego Paryża, a oboje znajdą sprzymierzeńca w postaci enigmatycznego symbolu łączącego w sobie przypadek i bunt: wyrafinowanego trupa…
„Przemyślana, ambitna powieść... Styl prozy Miéville'a, jak zawsze pewny siebie, pozostaje przy tym głęboko ludzki, podczas gdy dziwne, surrealistyczne potwory zapewniają Ostatnim dniom ciekawy posmak szalonej nauki”.
„USA Today”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 177
Reakcje na surrealistyczne dzieła sztuki bywają różne, ale najbardziej żałośni są ludzie, którzy pytają: „Jak ja mam to rozumieć?”. Innymi słowy: „Co tata kazałby mi o tym myśleć?”. GRACE PAILTHORPEO wielkiej roli wyobraźni
Wyrafinowany trup, André Breton, Jacqueline Lamba, Yves Tanguy (1938)
Ulicę oświetlały latarnie. Za murem rozdartego miasta strzelali naziści.
Za barykadą i rzędem manekinów krawieckich, ustawionych w nieruchomej parodii kankana, Thibaut zauważył zielone mundury Wehrmachtu, szare mundury paradne, czerń SS i błękit Kriegsmarine — wszystkie podświetlone ogniem z broni. Coś nadjeżdżało ulicą, lawirując pomiędzy ciałami, z piskiem gumy, pędząc wprost w stronę Niemców.
Dwie kobiety na tandemie? Nadjeżdżały szybko, na wielkich kołach.
Żołnierze strzelili, przeładowali i uciekli, bo nadjeżdżający pojazd nie upadł ani nie zwolnił pod ich ostrzałem. Zazgrzytał łańcuch.
Thibaut dostrzegł wreszcie, że była tam tylko jedna kobieta. Postać widoczna obok niej wyrastała wprost z roweru jak galeon dziobowy, sterczący w górę tam, gdzie powinna znajdować się kierownica. Wystawała z metalu. Miała cofnięte ramiona, jej ręce zakrzywiały się na końcach jak gałązki koralowca. Wyciągała szyję i otwierała szeroko oczy.
Thibaut przełknął ślinę, usiłując wydobyć z siebie głos. W końcu krzyknął:
— Przecież to Vélo!1
Natychmiast zjawili się jego towarzysze. Przyciskali twarze do okna, wpatrzeni w ponurą scenę.
Amatorka bicykli. Mknęła poprzez Paryż na swych kołach o grubych szprychach, śpiewając piosenkę bez słów. Mój Boże, pomyślał Thibaut. Na siodełku jechała kobieta. To nie powinno się wydarzyć. A jednak widział ją wyraźnie: jedną ręką ściskała nadgarstek Vélo, drugą ściągała skórzany pasek owinięty wokół szyi centaura.
Vélo poruszała się szybciej niż jakiekolwiek auto, koń czy diabeł, jakiego Thibaut widział w życiu. Kluczyła pomiędzy fasadami, unikając pocisków. Przedarła się przez ostatni rząd ludzi i figur. Uniosła przednie koło i wjechała na barykadę, pokonała kolejne piętra gipsu, kamienia, kości, drewna i betonu.
A potem wzbiła się w powietrze, ponad żołnierzami, wysokim łukiem, na chwilę jakby zastygła, aż w końcu pokonała niewidzialną przeszkodę pomiędzy okręgiem dziewiątym i dziesiątym i wylądowała ciężko, już po surrealistycznej stronie ulicy.
Vélo odbiła się, okręciła na kołach i ześlizgnęła na bok. Zatrzymała się i spojrzała w okno kryjówki Main à plume, prosto w oczy Thibauta.
Wypadł z pokoju jako pierwszy. Zbiegł po strzaskanych schodach, prawie spadając z nich na chodnik, na ciemną ulicę. Serce mu zadrżało.
Pasażerka leżała na bruku, tam gdzie zrzucił ją wierzchowiec. Vélo stała nad nią na tylnych kołach niczym spłoszony koń.
Spojrzała na Thibauta oczami bez źrenic. Miały taki sam kolor jak jej skóra. Manifa naprężyła grube ramiona i zerwała pasek z szyi. Pozwoliła mu opaść na ziemię. Zakołysała się na wietrze.
Karabin Thibauta zwisał mu bezużytecznie w rękach. Kątem oka zobaczył, jak Élise ciska granat ponad barykadą, w razie gdyby Niemcy próbowali się przegrupować. Wybuch zatrząsł barykadą, ale Thibaut nawet się nie poruszył.
Vélo pochyliła się, padając znów na oba koła. Ruszyła w jego stronę, ale zmusił się, by stać spokojnie. Nadjeżdżała z warkotem kół. Adrenalina uderzyła mu do żył, przygotowując go na pewne zderzenie, aż w końcu, w ostatniej chwili, zbyt szybkiej dla ludzkiego oka, Vélo przechyliła się w bok, mijając go tak blisko, że ubranie Thibauta załopotało, szarpnięte powiewem.
Ze śpiewem kół rowerowa istota zagłębiła się pomiędzy potrzaskane budynki Cité de Trévise, pomiędzy ruiny i cienie, aż stracili ją z oczu.
W końcu Thibaut odetchnął. Gdy już trochę opanował dreszcze, odwrócił się i podszedł do pasażerki.
Kobieta umierała. Podziurawiły ją kule, których Vélo nawet nie zauważyła. Jakaś moc na tym potężnym skrzyżowaniu ulic sprawiła, że rany natychmiast się zasklepiły i zaschły, ale krew wciąż wylewała jej się z ust, jakby musiała znaleźć jakieś ujście. Kobieta zakaszlała i spróbowała coś powiedzieć.
— Widziałeś to?! — wołała Élise. Thibaut ukląkł i położył dłoń na głowie kobiety. Partyzanci zebrali się wokół. — Jechała na Vélo! Jak ona to zrobiła? Jak nią kierowała?
— Nie za dobrze — zauważyła Virginie.
Ciemna sukienka cyklistki była brudna i podarta. Apaszka rozwinęła się i leżała teraz na ziemi, obramowując jej twarz żywym kolorem. Kobieta marszczyła brwi, chyba w zamyśleniu. Jakby rozważała jakiś problem. Thibaut pomyślał, że zapewne są w podobnym wieku. Patrzyła na niego proszącym wzrokiem.
— To… to… — wykrztusiła.
— Chyba mówi po angielsku — zauważył ktoś.
Cédric zbliżył się, próbując odmawiać jakieś modlitwy. Virginie natychmiast go odepchnęła.
Umierająca kobieta chwyciła Thibauta za rękę.
— Weź — szepnęła. — On nadszedł. Wolf. Gang. — Chwytała powietrze małymi łykami. Thibaut przysunął ucho do jej ust. — Doktor. Ksiądz.
Zorientował się, że już nie patrzy na niego, lecz ponad nim. Skóra go mrowiła, czuł na sobie uwagę Paryża. Odwrócił się.
W oknach najbliższego budynku powoli rozwinął się ruchliwy świat kropel zwiniętych jak embriony i siatka zadrapań. Gąszcz ciemnych barw, wyraźnie widocznych na czarnym tle. Kształty zagrzechotały. Stukały o szybę. Burza manif przybyła ze środka, by oglądać śmierć tej kobiety.
Gdy wszyscy patrzyli na czarną wizję za oknami, Thibaut poczuł dotyk umierającej na swojej dłoni. Chciał ją uścisnąć, ale ona nie szukała pocieszenia. Rozwarła mu palce i włożyła coś w dłoń. Thibaut od razu wiedział, że to karta do gry2.
Gdy znów spojrzał, kobieta już nie żyła.
Thibaut był lojalnym członkiem Main à plume. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego wsunął tę kartę do kieszeni, nie pokazując jej nikomu.
Na bruku obok drugiej ręki zmarłej widniały znaki. Napisała coś palcem na ziemi, paznokieć miała mokry od tuszu, który jakimś cudem się tam znalazł, dostarczony przez miasto w tej ostatniej godzinie próby. Nakreśliła dwa słowa.
FALL ROT.
Teraz, wiele miesięcy później, Thibaut kryje się w wejściu do kamienicy i wsuwa rękę do kieszeni, by znów dotknąć tamtej karty. Na własne ubranie wciągnął niebiesko-złotą damską piżamę.
Niebo wrzeszczy. Dwa messerschmitty nadciągają tuż pod warstwą chmur, ścigane przez dwa hurricany. Ich płaty eksplodują pod ogniem Brytyjczyków. Nurkujące myśliwce spadają. Jeden z niemieckich samolotów nagle zawraca pięknym łukiem i w powietrzu rozkwita chmura ognia. Trafiony samolot RAF-u rozpada się w powietrzu, jak rozplecione dłonie, jak rzucony całus, i spada w welonie ognia, zmieniając jakiś niewidoczny dom w stertę gruzu.
Drugi z messerschmittów zawraca w stronę Sekwany. Dachy znów drżą i tym razem drżenie dobiega z dołu.
Coś wychodzi z wnętrza Paryża.
Blada wić, szeroka jak drzewo, kostropata i pokryta jaskrawymi liśćmi. Rośnie. Na gałęziach drżą skupiska pąków i owoców wielkości ludzkich głów. Rozkwita na tle nieba.
Niemiecki pilot leci wprost na te kwiaty, jakby zauroczony, pijany roślinnością. Długie pnącze wspina się na wysokość domu i chwyta samolot. Jednym szarpnięciem ściąga go poniżej dachów, na ulicę, gdzie znika z oczu.
Nie ma wybuchu. Samolot ginie w trzewiach miasta.
Pozostałe myśliwce gorączkowo się rozpraszają. Thibaut przygląda się ich ucieczce i czuje, że serce mu zwalnia. Gdy w końcu decyduje się wyjść na zewnątrz, niebo jest już czyste.
Thibaut ma dwadzieścia sześć lat, jest szczupły, twardy i silny. Nerwowa agresja i zaciśnięte zęby są bardzo charakterystyczne dla nowych paryżan. Jego wzrok bezustannie wędruje z prawa na lewo. Włosy i paznokcie przycina krótko. Mruży oczy, ale nie tylko z podejrzliwości — po prostu nie ma okularów, a podejrzewa, że by mu się przydały. Pod kolorową damską piżamą nosi brudną, pocerowaną koszulę i ciemne spodnie na szelkach. Stroju dopełniają znoszone czarne trzewiki. Już od dawna się nie golił. Skóra łuszczy się i śmierdzi.
Ci piloci musieli być naprawdę szaleni. W paryskim powietrzu pełno jest powodów, dla których nie należy latać.
Są tu znacznie gorsze rzeczy niż ogrodowa rosiczka, która schwytała messerschmitty3. Paryskie kominy są wiecznie oblegane przez podekscytowane ptasie chmury burzowe. Kości nadmuchane jak sterowce. Stada przedsiębiorców i dam w staromodnych płaszczach, latających na skrzydłach nietoperzy, wykrzykujących niekończące się monologi na temat ofert specjalnych, oblepiających śmigła samolotów własnym, wątpliwego pochodzenia mięsem4. Thibaut widywał jedno-, dwu- i trójwymiarowe geometrie5, skrzydlate kule, wielkie, upiorne wrzeciona i wysokie okno z czarną zasłoną, lecące jak ożywione trupy ponad dachami domów, ścigając zabłąkany bombowiec Heinkel Greif, by wreszcie unicestwić go śmiertelnym dotykiem.
Thibaut potrafi nazwać większość manifestacji, jakie spotyka — jeśli tylko mają nazwy.
Jeszcze przed wojną dołączył do ruchu, który je zrodził, krytykowanego wówczas przez malkontentów jako passé.
— Nie obchodzi mnie moda! — wykrzyknął w twarz swojej rozbawionej matce, wymachując publikacją świeżo zakupioną u zaprzyjaźnionego sklepikarza przy rue Ruelle, który odkładał mu wszystko, co miał na ten temat. — Tu chodzi o wyzwolenie!
Zdarzało się, że sklepikarz — Thibaut zrozumiał to dopiero później — przyjmował od swego młodego, rozentuzjazmowanego, lecz niedoświadczonego klienta drobne, właściwie śmieszne sumy w zamian za prawdziwe perełki. Ostatnia paczka, którą wysłał, dotarła do Thibauta dwa dni przed ostateczną wyprowadzką z domu.
Później, gdy patrzył na niemieckich żołnierzy wkraczających do miasta, na długie kolumny wojska przy Łuku Triumfalnym, te ostatnie materiały zdawały mu się ponurym kolażem, propagandowym ostrzeżeniem.
Kroczy teraz szerokimi, opuszczonymi ulicami okręgu szesnastego, z dala od własnego terenu, z uniesionym karabinem, złoty rąbek spódnicy powiewa na wietrze. Słońce wybiela ruiny. Jakiś kot, cudem jeszcze niezjedzony, wybiega spod spalonego niemieckiego czołgu, by znaleźć sobie inną kryjówkę.
Chwasty porastają stare auta i podłogi kiosków. Otulają szkielety poległych. Wielkie słoneczniki wyrastają, gdzie popadnie6, a trawa pod stopami pełna jest roślin, które nie istniały przed wybuchem: jedne wydają dźwięki, inne się ruszają. Kwiaty zakochanych — płatki w kształcie podłużnych oczu, rysunkowe serca bijące w pyskach zielonych węży tworzących łodygi7 — kołyszą się, patrząc na przechodzącego Thibauta.
Gruzy i zieleń zostają w tyle, a niebo otwiera mu się nad głową, gdy dociera do rzeki. Thibaut wypatruje potworów.
Na płyciznach i w błocie wokół Île aux Cygnes ludzkie dłonie pełzają wokół spiralnych muszli8. W Sekwanie stado rekinów wzbija brudną pianę pod Pont de Grenelle. Kłębią się, zanurzają i wypływają, szarpiąc końskie truchło. Na grzbiecie każdego z nich, tuż przed płetwą grzbietową, znajduje się wgłębienie z ławeczką wioślarską9.
Thibaut przechodzi po moście ponad nimi. Zatrzymuje się w połowie drogi. Żołnierski nerw każe się ukryć, a jednak sam zmusza się, by stać i patrzeć. Ogląda zmienione miasto.
Szczerby ruin, powalone domy. Na tle płaskiego, jasnego nieba na północnym wschodzie wyłania się sylwetka wieży Eiffla. Spiczasty wierzchołek nadal jest na swoim miejscu, na Pont d’Iéna i Quai Branly, ponad uporządkowanymi ogrodami, ale w połowie drogi do ziemi metal nagle znika. Nic nie wiąże budowli z gruntem. Po prostu wisi jak ucięta. Stado odważnych, nielicznych już paryskich ptaków przelatuje ponad kikutami filarów, czterdzieści pięter nad ziemią10. Półwieża rzuca długi cień.
Gdzie teraz są komórki Main à plume? Ile z nich ocalało?
Kilka miesięcy po incydencie z Vélo Thibaut otrzymał — można by rzec — wezwanie do akcji, o ile dało się jeszcze wtedy kogokolwiek wezwać. Miejska sieć kontaktów przyniosła mu zaproszenie. Słówko od dawnych towarzyszy.
— Powiedzieli mi, że ty tu rządzisz — stwierdził młody łącznik. Thibautowi wcale się to nie spodobało. — Przyjdziesz tam?
Pamięta teraz, jak bardzo ciążyła mu w kieszeni ta karta. Czy ktoś o niej wiedział? Czy po to go wezwali?
Na spodzie narysowano bladą kobietę spoglądającą na widza dwukrotnie, symetrycznie. Jej jasne włosy zmieniają się w dwa wielkie koty otulające ją wokół. Pod każdą z twarzy widać niebieski profil, chyba że to także jest część kobiety. W prawym górnym rogu i w lewym dolnym nakreślono czarną dziurkę od klucza.
— Daj spokój — odpowiedział łącznikowi. — Czego oni ode mnie chcą? Ja tylko chronię dziewiąty okręg.
Jakiś czas później dotarła do niego wiadomość o nieudanym wypadzie, zakończonym straszną porażką. Z plotek poznał nazwiska poległych: cała lista jego nauczycieli.
Żegnajcie, myśli w końcu, teraz, wiele tygodni później. Piżama powiewa na wietrze.
Thibaut miał piętnaście lat, gdy nadeszła S-plozja.
Przeciągły dźwięk jak wycie odległej syreny, gdzieś nad rzeką, a potem fala cienia i ciszy; przez chwilę młody Thibaut dyszał ciężko i mrugał niewidzącymi oczami, a miasto czaiło się w tle, coś się w nim wyłaniało, formowało z jego nieświadomości. Sen nadszedł z dołu. Najładniejsze miasto świata było obecnie pełne własnych nieładnych wizji — okropieństw z otchłani.
Thibaut nie miał wojowniczej natury, ale nienawidził najeźdźców i nie chciał zginąć, więc nauczył się walczyć. Paryżanin z urodzenia, został wciągnięty wprost w apokalipsę, w której — jak się wkrótce dowiedział — miał swój udział.
Pierwsze dni były pełne szaleństwa, ataków niemożliwych sylwetek i źle złożonych kości. Naziści i żołnierze ruchu oporu zabijali się nawzajem w panice, próbując poskromić objawienia, których nie potrafili zrozumieć. Drugiej nocy po S-plozji przerażeni żołnierze Wehrmachtu, próbując zabezpieczyć perymetr, zagonili Thibauta, jego rodzinę i wszystkich sąsiadów do otoczonej drutem zagrody na ulicy. Stali tam, ściskając torby, do których wrzucili w pośpiechu, co tylko się dało, podczas gdy żołnierze miotali obelgi i kłócili się ze sobą.
Potem usłyszeli ogłuszające wycie, zbliżające się coraz szybciej. Thibaut wiedział już, że coś się zamanifestowało.
Wszyscy krzyczeli. Spanikowany oficer wymachiwał bronią na wszystkie strony, aż w końcu wymierzył ją w stłoczonych cywilów. Wystrzelił.
Jakiś żołnierz próbował go powstrzymać, inni się dołączyli. Odgłos rzezi mieszał się z wyciem manifa. Thibaut patrzył, jak jego ojciec pada na ziemię, a po nim matka, próbująca osłonić syna własnym ciałem, a potem sam upadł, nie wiedząc, czy nogi odmówiły mu posłuszeństwa, czy też udawał martwego, żeby przeżyć. Słyszał krzyki i głos manifa, coraz bliższy, a następnie odgłosy walki.
Aż w końcu, gdy już umilkły wrzaski i strzały, Thibaut powoli podniósł głowę znad morza trupów, jak foka wynurzająca się z wody.
Patrzył na metalową kratę. Wizjer w hełmie rycerza. Był zbyt duży i znajdował się tylko o kilka centymetrów od jego twarzy. Rycerz w hełmie spojrzał na niego. Thibaut mrugnął, a metal zadrżał. Tylko on i ten stwór. Niemcy zginęli lub uciekli. Manif drgnął, ale Thibaut siedział bez ruchu. Czekał, aż istota go zabije, ale ona tylko patrzyła, nie wyrządzając mu krzywdy. Pierwsza z wielu, które tak później robiły.
Stwór zakołysał się ponad stertą zwłok i gruzu. Wyprostował się. Mógł mieć siedem, osiem metrów. Niemożliwy kompozyt wieży i człowieka, miał wielką tarczę, zupełnie nieproporcjonalną, w miejscu korpusu i pozbawione dłoni ręce, które przy reszcie cielska zdawały się niemal filigranowe; lewe ramię było pokryte gzami. Znów zawył, jękiem skrzypiących zawiasów. W końcu, gdy głos umilkł, olbrzym odszedł powoli na trzech kończynach. Jedną nogę miał wielką, męską, w ostrodze, a dwie inne kobiece, z butami na wysokich obcasach11.
Zapadła cisza. Thibaut, dziecko wojny, wyczołgał się w końcu z hekatomby pośród gruzów, przypadł do ciał rodziców i zapłakał.
Często wyobrażał sobie, jak tropi i znajduje tego Niemca, który pierwszy otworzył ogień, ale nie mógł sobie przypomnieć jego twarzy. Nie pamiętał też tych, którzy zabili jego rodziców. Prawdopodobnie zginęli w szalejącym chaosie, zastrzeleni przez własnych towarzyszy albo przygnieceni cegłami, gdy manif zwalił fasadę budynku.
Przy rue Giroux mur rozpada się leniwym strumieniem. Odłamki cegieł toczą się po nierównym zboczu, a spod nich wynurza się młoda kobieta, twarz ma brudną i zakrwawioną, włosy zmierzwione. Nie widzi Thibauta. On patrzy, jak kobieta przygryza paznokieć, a potem ucieka.
Jedna z tysięcy uwięzionych. Naziści nigdy nie pozwolą, by Paryż zaraził resztę Francji. Wszystkie drogi zostały odcięte.
Gdy stało się jasne, że manify, nowe istoty władające nowymi mocami, prędko stąd nie znikną, Rzesza — zanim zdecydowała się na tę kwarantannę — usiłowała je najpierw zniszczyć, a następnie wykorzystać. Próbowali też wystawić przeciwko nim swoich mniej kapryśnych sojuszników. Z pomocą własnej manifologii udało im się nawet wywołać kilka istot: niekompetentne statuetki, weltgeista Céline, zgrzybiałą apatię, na wpół świadomy pył i stan wyczerpania, infekujący domy jeden po drugim12. Jednak sukcesy okazały się nieliczne, trudne do utrzymania i opanowania.
Teraz, wiele lat później, Thibaut ma wrażenie, że liczba manif zaczyna się zmniejszać. Że nadciąga kolejna epoka powybuchowego miasta.
Oczywiście, Paryż wciąż wrze. Wystarczy poobserwować. Enigmarelle, szykowny robot wytaczający się z wystawy muzealnej13, o ramionach otwartych do śmiertelnego uścisku. Śniący kot14, wielki jak dziecko, niezdarnie chodzący na dwóch nogach, spoglądający rozumnym wzrokiem. Będziesz spotykaćtakie widoki, myśli Thibaut. Jeszcze przez jakiś czas.
Idąc tak, ostrożnie, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, przez chwilę można zostać całkiem samemu i nagle trafić na ciąg okien i cegieł w uliczce nietkniętej wojną, by przez sekundę uwierzyć, że jest się znów w dawnym Paryżu.
Nie tęsknię za niczym, powtarza sobie Thibaut. Ani za życiem sprzed wojny, ani za niedawnym, względnym bezpieczeństwem dziewiątego okręgu. Osamotnieni naziści w dziesiątym nigdy nie zdołali przejąć tych ulic ani zmienionych krajobrazów, z którymi się przeplatały łąki szałwii, wygładzone alpejskie wyżyny jak zwisające kotary15, domy pełne zastygłych pokoi wypełnionych zegarami, miejsca, w których geografia odbijała się sama od siebie jak w lustrze. Okręg dziewiąty cały był zbudowany z niepokornej sztuki, zbyt buntowniczy, by ktokolwiek zdołał nim zawładnąć. Nie tolerował nikogo, prócz partyzantów sztuki — ocalałych surrealistów, żołnierzy nieświadomości. Main à plume.
Nie tęsknię za niczym, Thibaut zaciska rękę na broni.
Każde drzewo na brzegu rzeki reprezentuje inną porę roku. Zielone i suche liście tuż obok siebie. Thibaut ma ochotę zobaczyć tory kolejowe. Drogę na zewnątrz. Pod jedną z latarni panuje noc16. Thibaut opiera się o nią, siada na chodniku i przez dłuższy czas patrzy w gwiazdy.
Czy ja wciąż zasługuję na to miejsce? Przybyli w nieodpowiedniej chwili i w nieodpowiedni sposób. Wyzwolenie się spieprzyło. Ale jeśli on, Thibaut, nie potrafi w tym odnaleźć choć iskry radości, to może jest nie lepszy niż ludzie Stalina? Albo pachołkowie de Gaulle’a, wrogowie prawdziwej wolności.
Nie jestem taki jak oni, myśli sobie. Nie jestem.
Wstaje i znów wkracza w światło dnia, oddala się od maleńkiej manify latarni, a wtedy ulica znów rozbrzmiewa wyciem.
Thibaut reaguje odruchowo, kryjąc się za kikutem filaru. Unosi broń. Wojna nauczyła go, jak stać absolutnie nieruchomo. To wycie nie brzmi jak głos człowieka ani — jest tego pewien — manifa.
Czeka, pilnuje oddechu, nasłuchuje ciężkich kroków. Coś powoli nadchodzi. Thibaut wzdycha, patrząc na karabinek, i poprawia chwyt.
Widzi rozkołysane cielsko, podobne do wielkiego byka. Boki ma zakrwawione i lśniące tęczowo jak benzyna na wodzie. Znad czoła wyrasta mu rząd długich, szarych rogów, niektóre są połamane. Znów ryczy, ukazując ostre kły drapieżnika.
Nie porusza się sennym ruchem manif, lecz dudniącym, rwanym krokiem, od którego drży ziemia. Nie poprzedza go aura czegoś znajomego, co Thibaut nauczył się wyczuwać — nawet jeśli towarzyszyło czemuś, czego jeszcze nigdy przedtem nie widział. Ten stwór rozmazuje się i kapie, wywołując mdłości. Krew skwierczy i dymi, padając na chodnik iskrami. Bestia potrząsa głową, a wtedy z rogów padają krople, mokre, rozbryzgujące się na bruku. Thibaut czuje skurcz wnętrzności i od razu wie, że patrzy na resztki manifa.
Diabły i żywe dzieła sztuki nie mogą się ścierpieć i ilekroć się spotkają, wybuchają straszliwe walki. Sztukateria kapiąca z rogów demona jest świeża.
W ciągu tych dni, które nastąpiły po S-plozji, niemieckie wojska i nowo przybyłe manify czasem łączyły siły przeciwko intruzom, takim jak ten, żołnierzom podziemnych batalionów.
Niektórzy z kolegów Thibauta, kierowani prostym pragmatyzmem, próbowali jakoś zrozumieć te upadłe, żenujące wytwory. Czytali złe książki, polowali i szukali. Wyciągali informacje od schwytanych niemieckich okultystów i księży-specjalistów z nowo utworzonej diecezji Alescha. Co bardziej nieustraszeni z nich podsłuchiwali wyrykiwane rozmowy demonów, składali strzępy plotek, pogłosek o dziwnych paktach pomiędzy Rzeszą i Piekłem. Élise mogłaby mu powiedzieć, co to za demon, a Thibaut modli się, choć nie do Boga, prosząc, by ta istota przypadkiem na niego nie spojrzała, bo wie, że to diabeł i do tego wielki.
Jak większość z nich, jest oszalały z bólu, ale przy takich rozmiarach żadne obrażenia czy choroby nie są w stanie przeważyć walki na korzyść Thibauta. Ma wprawdzie w kieszeniach kilka drobiazgów na piekielnych, ale dalece niewystarczających. Ta bestia go zabije.
Jednak monstrum z trudem oddala się, kołysząc się na nieokreślonej liczbie nóg, nie patrząc w stronę Thibauta. Zostawia za sobą szlak płonącej krwi i porozrywanej ziemi.
Thibaut czeka, aż potwór skręci gdzieś w bok, zniknie mu z oczu, a potem czeka jeszcze dłużej, a w końcu nie słyszy już nic. Dopiero wtedy pochyla się z ulgą, przygładzając piżamę. Nawet ona, myśli, trącając obrąbek, nie zdołałabymnie ocalić. Powinienem zejść z ulicy, myśli i szyderczo dodaje: Może pojadę metrem.
Myśli o swoich zmarłych. O nieudanym planie, o ataku, z którego sam się wypisał.
Wydobywa z torby ołówek i stary, szkolny zeszyt, wielokrotnie poskładany. Jego własne zapiski wojenne.
Nie jestem żadnym, kurwa, dezerterem. To misja jest bezcelowa. Nie jestem dezerterem.
Thibaut miał niecałe siedemnaście lat, gdy kierując się opowieściami ocalałych paryżan, odgłosami strzałów i szlakiem nadpalonych, powykręcanych szczątków niemieckich patroli, a także intuicją, która czasem mu coś podpowiadała, znalazł w ruinach kryjówkę Main à plume.
Wymachiwał jakimiś świstkami, drżąc z nerwów tak bardzo, że strażnicy wprowadzający go do środka aż się uśmiechnęli, ale bez złośliwości.
— To wy, prawda? — powtarzał, pokazując nazwiska na zadrukowanych stronach. Wciąż się śmiali, gdy powiedział: — Chcę do was dołączyć.
Sprawdzili go. Gdy powiedział, że nie umie strzelać — jeszcze nigdy przedtem nie trzymał w ręku broni — zażartowali, że w takim razie będzie strzelał automatycznie. To prawie jak pisanie automatyczne, dodali, nadal chichocząc.
— Wiesz, kto powiedział, że „najprostszy akt surrealistyczny to strzelać w tłum na chybił trafił”?
Wiedział i to im się spodobało.
Potem nastąpiły inne pytania. Wskazywali na różne przedmioty spośród gratów walających się po piwnicy, pytając go, czy to surrealistyczne dzieła sztuki, czy zwykłe śmieci. Thibaut patrzył na ich ustawienie i mamrotał odpowiedzi szybciej, niż myślał. Krzesło na szponiastych łapach nie było niczym szczególnym, puste pudełko po cygarach i szczotka do włosów były surrealistyczne i tak dalej. Tylko raz się poprawił, nie pamiętał już, z jakiego powodu. Gdy skończył, patrzyli na niego z większą uwagą.
Gdy jeden z egzaminatorów zdjął but, by pomasować palce, Thibaut zareagował odruchowo, w porywie brawury, która nie była jeszcze wtedy tak dla niego charakterystyczna. Wyrwał but zaskoczonemu mężczyźnie, podniósł świeczkę, którą wcześniej uznał za zwykły obiekt, i włożył do skórzanego trzewika.
— Teraz jest surrealistycznie — oznajmił. Spojrzenia pytających — artystów, urzędników i kustoszy przeobrażonych w partyzantów — nie umknęły jego uwadze.
— Chcesz walczyć, rozumiem — powiedział w końcu człowiek w jednym bucie, zerkając na niego z ukosa. — Ale teraz… dlaczego w ten sposób? Dlaczego z nami? Widzisz, co się dzieje z miastem. Myślisz, że nie ma teraz ważniejszych rzeczy niż poezja?
Thibaut prawie wykrzyczał odpowiedź.
— Nie uciekamy przed poezją w rzeczywistość. Ale nie uciekamy też przed rzeczywistością w poezję. — Otaczający go ludzie zamrugali. — Nikt nie może powiedzieć, że nasze działania są zbędne — recytował dalej. — A jeśli tak, to odpowiemy, że zbędne zakłada istnienie koniecznego.
Rozpoznał to pytanie, jego ostatni egzamin. Zarówno ono, jak i jego własna odpowiedź pochodziły z przemówienia Jean-François Chabruna, rzecznika franc-tireurs, surrealistycznych dysydentów, tych, którzy byli jeszcze w Paryżu, gdy nadeszli naziści. Przepowiednia, obietnica napisana po jednym kataklizmie, a przed nadejściem kolejnego. Przechowywali ją od tamtej pory. A Thibaut był jej wierny.
Wie, że nigdy nie będzie dobrym strzelcem, a w walce wręcz jest co najwyżej przeciętny. Został przyjęty przez Main à plume z uwagi na swoje spojrzenie, umiejętność dostrzegania powiązań, synchroniczności, którą umiał zauważyć i przywołać. Nauczyli go, jak przewodzić to, co określali jako disponibilité, jak być odbiornikiem. Jak wykorzystywać przypadki obiektywne.
Na strychach chylących się domów, w mieście, które stało się strefą ognia i terenem łowieckim niemożliwego, Thibaut uczył się wszystkiego, co musiał wiedzieć o przetrwaniu i poezji od Régine Raufast, Edouarda Jaguera, Riusa, Dotremonta i samego Chabruna; techniki, które miał później zabrać ze sobą, po zakończeniu szkolenia, gdy pełen wdzięczności miał ruszyć własną drogą, by dołączyć do innych i werbować kolejnych. W jego obecności Jacques Hérold podpalił czarny łańcuch17.
Żyjąc w postwybuchowym miazmacie, wszyscy paryżanie wykształcili sobie niewidzialne mięśnie, które napinały się w obecności manif. U Thibauta były wyjątkowo silne.
Uwięzieni surrealiści natychmiast zorientowali się, czym są postacie zrodzone z eksplozji. Nie diabły — te tandetne widziadła, o nich praktycznie nie rozmawiali. Ale ci inni… tych znali. Pierwsi ich rozpoznali, spróbowali opracować strategię dla dalszego życia i miejskiej partyzantki, która okazywała im należny szacunek. Członkowie Main à plume byli im winni nie tyle posłuszeństwo, co lojalność. Nie była to może ta insurekcja, której wyczekiwali, jednak wciąż dostrzegali w niej przebłyski czystego surrealizmu. Manify były konwulsyjnie piękne i realne. Przybyły. Poeci, artyści, filozofowie, aktywiści ruchu oporu, zwiadowcy i dywersanci z konieczności stali się żołnierzami.
Teraz, w samotności, Thibaut pije za wolność Paryża prosto z hydrantu, na placu, który zaścielają potrzaskane cegły, niczym zwiędłe kwiaty.
Kilka miesięcy temu zwiadowcy w dziewiątym zameldowali, że widziano demony w karnerze nieopodal rue de Clichy. Thibaut i jego towarzysze spojrzeli po sobie przerażeni.
— Nie było z nimi niemieckich treserów — powiedziała Virginie. Była jedną z najnowszych rekrutek surrealistycznego ruchu oporu; pełna zapału, ale młoda i niedoświadczona. — Są dzikie. Jak bardzo to pilne? Czy musimy…?
— Nie miałaś z nimi wcześniej do czynienia — zauważył Thibaut. — Inaczej byś wiedziała.
Rzecz w tym, wyjaśnił jej, że diabłów nie dało się opanować ani trochę bardziej niż drzazgi w zainfekowanej ranie albo reakcji alergicznej. Moc dziewiątego okręgu jak dotąd sprawiała, że trzymały się z dala, nie licząc pojedynczych, ciężko stąpających intruzów. Ale teraz, gdy już się tam zagnieździły, jeśli nie zostaną natychmiast wygonione albo zniszczone, szybko mogły zmienić cały okręg w bagno krwi i wiecznego cierpienia. Surrealiści musieli przygotować egzorcyzmy.
Było w tym coś ekscytującego, podobnie jak w niektórych akcesoriach: reliktach magii, zawstydzających myślicieli oświecenia. Jednak inne elementy trąciły już klerykalizmem i partyzanci z obrzydzeniem przyjęli do wiadomości, że okazały się tak skuteczne w walce. Thibaut i Élise niechętnie spakowali do torby zestaw krucyfiksów, dzwonków i butelek wody święconej i zanieśli ojcu Cédrikowi. Élise zażartowała nawet, jaka to ironia, że właśnie ona — wnuczka rabina — musi się zajmować takimi rzeczami. Stary ksiądz odprawiał przypadkowe rytuały, a oni płacili mu należność w żywności i papierosach.
— Nadstaw drugi policzek, ojcze — powiedziała Élise, widząc jego minę. — Jeśli chcesz, możesz sobie znaleźć jakieś inne owieczki do wypasania. A póki co jesteśmy skazani na to małżeństwo z rozsądku. Chcesz sobie iść? Tam są drzwi.
Musiał przyznać, że ich towarzystwo zapewniało mu większe bezpieczeństwo niż odwrotnie. Surrealiści nie znosili jego profesji, a on ich wojującego ateizmu, ale wszyscy wiedzieli, że w walce z demonem dobrze mieć do pomocy księdza.
— Dlaczego tak jest? — spytał Thibaut, gdy znów wyszli. — Jak myślisz, czemu to w ogóle działa? Przecież to wszystko bujda.
— Może diabły kochają rytuały równie mocno jak ludzie — odparła.
Mimo wszelkich drwin i niechęci, ekipa Thibauta miała dla swojego księdza trochę niechętnego szacunku: jak by nie patrzeć, należał przecież do ruchu oporu. W tym mieście jego tradycyjne zajęcie stało się formą buntu. W przeciwieństwie do wielu duchownych, nie uznał nowego Kościoła Paryskiego ani jego przywódcy Roberta Alescha.
W ciągu kilku miesięcy poprzedzających rekonfigurację Abbé Alesch dał się poznać jako żarliwy przeciwnik nazistów. Kilku jego bliskich towarzyszy wiedziało również, że należał do tajnej sieci Jeannine Picabii zwanej réseau Gloria. Był ich kurierem i jako ksiądz mógł bez przeszkód poruszać się po wszystkich obszarach miasta, przenosząc wiadomości i kontrabandę. Jego towarzysze z Glorii mówili do niego „biskupie”, a on wysłuchiwał ich spowiedzi.
Był podwójnym agentem. Wkrótce po S-plozji wydał swoich towarzyszy nazistom, co zakończyło się śmiercią praktycznie wszystkich. Alesch, informator SS, otrzymał za to nie trzydzieści srebrników, lecz dwanaście tysięcy franków miesięcznie.
Tylko dwójka działaczy, Suzanne Dechevaux-Dumesnil i jej kochanek, Irlandczyk Beckett, zdołała uciec z masakry Glorii. Rozgłosili wieść o zdradzie Alescha, ale on się nie ugiął. Zbudował własną teologię zdrady, katechizm kolaboracji zarówno z Niemcami, jak i z tymi drugimi, najeźdźcami z dołu. Rzym go odrzucił, a on odrzucił Rzym. Ogłosił się biskupem własnego, führerskiego kościoła.
Przynajmniej w tej jednej kwestii — nienawiści do Alescha — Cédrik i surrealiści byli całkowicie zgodni.
O zmierzchu wyszli na dachy, z bronią nabitą pociskami, którym wcześniej udzielono sardonicznego błogosławieństwa. W Paryżu należało być gotowym do walki z dziełami sztuki i demonami piekieł jednocześnie — nie mówiąc już o nazistach — więc woleli być gotowi na wszystko.
Thibaut dobrze radził sobie z manifami. Miał wiedzę, potrafił użyć kateksji albo broni specjalnie zamanifestowanej przeciwko nim.
A ludzi, na szczęście, można było zabić praktycznie wszystkim.
Partyzanci przedzierali się przez las kominów. Pośród porozrzucanych cegieł, martwych wron, dachówek i przepełnionych rynsztoków Thibaut dostrzegał wahadła i sylwetki ukręcone ze sznurków. Szczątki surrealizmu, ulotna świadomość. Na krawędzi dachów wyrastały drzwi. Mgliste sylwetki, przechodzące zbyt blisko, na które starał się nie patrzeć.
Potem słaby odgłos krzyku. Zbliżyli się ostrożnie. Rozglądali się po rozległym niebie, szukając źródła dźwięku. Zaglądali w pęknięty świetlik magazynu, jakby to była szklana kula.
Daleko w dole mężczyzna w luźnej szacie wił się w powietrzu, zawieszony ponad zakurzoną podłogą. Miotał się wśród potworów.
Bestia z trąbą zamiast nosa i rybimi oczami wymachiwała pałką w brutalnym rytmie. Beznoga istota o skrzydłach nietoperza uderzała go kolczastym, pokrytym przyssawkami ogonem. Szmaciane zwierzęta żuły palce mężczyzny i orały go rogami.
— O Boże — szepnęła Virginie. — Chodźmy!
Partyzanci zacisnęli zęby w obrzydzeniu i szybko wycelowali broń. Jaszczurza, lalkowata istota warczała, a włochata, świniopodobna maszkara śliniła się pomiędzy kolejnymi atakami.
— Zaczekaj! — Thibaut uniósł rękę. — Patrzcie! Spójrzcie na jego ubranie.
— Odejdź, Thib — ponaglił go Pierre, celując poprzez szkło.
— Zaczekaj. On już raz się tak poruszył — szepnął Thibaut. Mężczyzna znów krzyknął. — Słuchaj. — Słabnący krzyk rozpłynął się w ciszy, po czym zabrzmiał znowu. — Spójrz na te diabły. Spójrzcie na niego.
Wzrok mężczyzny był rozkojarzony i pusty jak zastygły beton. Jego jasna szata i poszarpana broda były dokładnie zniszczone. Jęczał i wił się tym samym ruchem, a jego głos nie cichł ani nie potężniał, zaś krew wciąż kapała na ziemię, tworząc kałużę, która wcale się nie powiększała.
— Te diabły wyglądają zbyt zdrowo — powiedział w końcu Thibaut. — Powtarzają się jak zdarta płyta. Wiecie dlaczego? To nie są demony. A to, co pożerają, nie jest człowiekiem.
Zmieniające się ulice Paryża dudniły teraz echem twardych, piekielnych stóp. Wynurzyły się ze ścieków, gdy nadszedł wybuch. Rozerwały drzewa i wyskoczyły na świat jak manify, choć w niczym ich nie przypominały i prawdopodobnie to nie one spowodowały eksplozję. Tak jakby wybuch nie był powodem ich narodzin, a jedynie pretekstem. Wypłynęły na światło dzienne chodnikami roztopionymi niczym lawa, wynurzyły się z rykiem z mgnienia bólu. Olbrzymy z pajęczynami zamiast twarzy, generałowie o twarzach krabów zakutych w szczęki. I inni. Odziani byli w zbroje i złoto. Siali zarazę i wrzeszczeli, upojeni piekielnym szałem.
Ale nawet demony czasem jęczały pomiędzy rykami. Pocierały własną skórę, gdy myślały, że nikt nie patrzy. Zabijały i torturowały, ale nie z własnej potrzeby. Były niespokojne. Śmierdziały nie tylko siarką, lecz także chorobą. Czasem płakały z bólu.
Demony Paryża ani na chwilę nie milkły. Krzyczały w setkach języków, wyły i wykrzykiwały opisy swoich głębinowych miast, waliły szponami w swoje herby, symbole domów z otchłani, oraz wołały do swoich ofiar, że przybyły z samego Piekła i należy się ich bać.
Nadeszły jednocześnie, ramię w ramię z nazistami i ich sojusznikami z Vichy, patrole czarowników, robiąc wspólne wypady, pociski i bomby z jednej strony, ślina i wrząca krew z drugiej. Przekaz był jasny: manify nie miały panów, ale Rzesza świadomie wezwała te istoty, by wygrać wojnę. Współpraca nie zawsze przebiegała gładko. Zdarzało się, że nawet podczas walki z wrogami ich tarcia kończyły się wzajemną masakrą; naziści i demony rzucali się sobie do gardeł, podczas gdy ich ofiary ze zdziwieniem przysłuchiwały się ich agonalnym wrzaskom.
Jeśli ktoś patrzył uważnie, mógł dostrzec, że diabły były teraz równie zahukane, co ich wojskowi treserzy, tak zagubione w Paryżu jak wszyscy inni. Przybyły, ale nie odchodziły. Ktoś ukryty w pobliżu ich legowisk — a najodważniejsi lub samobójczo usposobieni szpiedzy czasem tak robili — mógł nawet usłyszeć, jak szlochają z tęsknoty za Gehenną, z której najwyraźniej wygnano je na zawsze.
Widać było, że onieśmiela je żywa sztuka tego miasta. Jeśli nie miały przewagi liczebnej, uciekały w popłochu. Jeśli zaś miały — atakowały nerwowo.
— To tutaj — powiedział Thibaut tamtej nocy na dachu. — To nie są demony. To manify.
Żywe obrazy. Wizje demonów i ich ofiary. Nie były nawet rozumne, jak większość żyjącej, paryskiej sztuki, lecz zapętlone.
— Nie! — odparł Pierre, podnosząc karabin. — Pierdolona bzdura! — dodał i znów wycelował. Ale nie wystrzelił, a jego towarzysze patrzyli na powtarzającą się scenę, aż w końcu Élise delikatnie pchnęła lufę karabinu w dół.
Thibaut szepcze do tych, którzy odeszli.
Jest już noc, ale on idzie dalej. Potrzebuje chłodnego powietrza i mroku, by zabarwić nimi krawędź białych paryskich ścian, jak smugą tuszu. A zatem kroczy zrujnowanymi ulicami aż do wschodu księżyca, a potem idzie dalej, pozwalając, by nieświadomość pociągnęła go w stronę jednego z gnijących domów. Szuka schronienia.
Prześpię się z godzinę, myśli. Dwie, może trzy, nie więcej.
Dotyka palcami drewna i unosi głowę. Popycha drzwi. Kroki chlupoczą na mokrym dywanie. Thibaut idzie z uniesioną bronią.
Z gzymsu nad kominkiem w dużym pokoju jakiś senny ssak spogląda na niego małpimi oczami18. Na jego widok wykrzywia się w grymasie. Krew ścieka z zakrzywionych pazurów. W kałuży na podłodze leży utopiona kobieta. Thibaut patrzy na jej nakrapiane łopatki i wtedy, z nagłym skurczem intuicji, wie, że zwierzę czeka, aż ciało zgnije.
Nocą powinien być cicho — zwłaszcza teraz, w tę ostatnią noc — ale przepełnia go wściekłość porażki. Celuje w mięsożerną małpiatkę.
Stworzenie zatrzymuje się z wahaniem, jak wszystkie manify w jego obecności. Thibaut strzela na chybił trafił, na modłę surrealistów.
Później czeka. Broń dymi. Nic się nie pojawia. Podchodzi do martwej kobiety i chce ją odwrócić, ale nie może; chowa twarz w dłoniach i zastanawia się, czy będzie płakać. Teraz już na pewno nie zaśnie.
Od nieudanego ataku na rzekome demony minęły dwa dni. Thibaut jadł śniadanie — czerstwy chleb — gdy Virginie położyła przed nim książkę.
— Co to? — spytał.
Przekartkowała, zatrzymując się na obrazku potwora z trąbą i drugiego z kolczastym ogonem, cała horda małych diabląt. Rozpoznał je. Otaczały tego samego świętego Antoniego, którego widział kilka ulic dalej.
— To obraz Schongauera — powiedziała.
— Skąd to wzięłaś?
— Z biblioteki.
Thibaut potrząsnął głową nad jej głupotą czy też może odwagą. Okraść bibliotekę! Książki nie były bezpieczne.
— Posłuchaj — mówiła dalej — Ten manif? Czy może obraz? Chyba nie utworzył się samodzielnie. Za daleko od jądra S-plozji.
W fali płodnego wstrząsu eksplozji zamanifestowały się nie tylko wizje surrealistów. Wraz z nimi narodziły się dzieła symbolizmu i dekadencji, dzieła przodków surrealizmu, duchy ich protokanonu. Obśliniony dziesięcionogi pająk Redona19 polował teraz na jednym końcu rue Jean Lantier, kłapiąc wielkimi zębiskami. Postać Arcimbolda z twarzą sklejoną z owoców przechadzała się po obrzeżach targu Saint-Ouen.
— Gdyby to był Dürer, to może — ciągnęła. — Albo Piranesi. Ale Schongauer? Jest ważny, ale chyba nie na tyle kluczowy, żeby się spontanicznie zamanifestować. Myślę, że ktoś to zrobił specjalnie.
— Kto? — spytał Thibaut. — I po co?
— Naziści. Może chcą przywołać demony, które będą ich bardziej słuchać. Myślę, że chcą mieć własne manify. Może ciągle próbują. — Spojrzeli na siebie. Do głowy napłynęły im wizje wrogów szarpiących obraz na stronach książek z pomocą wszelkich okultystycznych silników, jakie tylko zdołali zbudować.
— W końcu Führer jest artystą, prawda? — dodała ciężko Virginie.
Reprodukcje jego kiepskich akwarel, pełnych drżących linii, gładkich twarzy, pustych, ładnych, nijakich miasteczek, krążyły po okultystycznym Paryżu jako ciekawostki. Virginie i Thibaut wymienili pogardliwe spojrzenia.
Niezależnie od miejsca pochodzenia diabło-manify były słabe, nie miały nawet dość sił, by się w pełni objawić. Pewnie nadal tam są, myśli Thibaut. Wciąż pożerają swą bezwolną ofiarę.
Zbliża się do bulwarów Garibaldiego i Pasteura. Za okiennicami widzi migotanie świec. W tych domach żyją małe społeczności. W każdym pokoju jedna rodzina, piecyki, w którym palą krzesłami, przejścia wykute w ścianach. Thibaut zasypia i śni, wciąż idąc bulwarem Haussmanna.
Śni mu się, że Élise pada na niego zalana krwią, spod której nie widać twarzy. Widzi Virginie, Paula i Jeana, i całą resztę, ale jest już za późno, by zrobić coś więcej, niż tylko tulić ich umierające ciała w mroku lasu.
Thibaut nie krzyczy, ale budzi się dość gwałtownie, wciąż idąc. Zmienia wyraz twarzy, znów przybierając pogardliwy miejski grymas.
Na skąpanym w świetle księżyca skrzyżowaniu Thibaut zwalnia kroku. Widzi dwa szkielety. Poruszają bezcielesnymi kończynami, wolno chodząc w kółko.
Thibaut zamiera. Martwe stopy grzechoczą.
Alain, najlepszy dowódca, jakiego ich komórka kiedykolwiek sobie wybrała, potraktowałby te kości Delvaux20, roztrząsające własną strukturę, z największym szacunkiem. Nie przeszkodziło to trzem kościotrupom zasztyletować go na śmierć własnymi odłamkami kości pewnego upalnego, czerwcowego dnia.
Thibaut cofa się powoli. Nie chce walczyć z manifami.
Niewidzialny organ, nowy mięsień, napina się, czując nagłą falę manifestującej energii. Napływa skądinąd. Thibaut się zatacza. Potem zgina się wpół, gdy fala znów nadciąga.
Słychać strzały. Szkielety nie reagują. Dźwięki dochodzą z północy, w bok od ścieżki Thibauta, ale za blisko, a jego wnętrzności wciąż się skręcają, gdy zrywa się do biegu, i ku własnemu zaskoczeniu widzi, że biegnie w stronę wystrzałów.
Przez granicę do okręgu siódmego. Dzwoni mu w uszach. Kolejny strzał. Czuć zapach żywicy.
Przy alei Breteuil rosną osiki. Ich gałęzie rozciągają się daleko, dotykają dachów domów. Wielki kompleks Les Invalides, rozbudowany i niegdyś pysznie zdobiony, jest teraz ukryty przed wzrokiem, porośnięty roślinnością. Latarnie z trudem przebijają się przez korzenie, a dachy przez listowie. Katedra Saint-Louis des Invalides jest pełna kory. Musée de l’Armée z wolna pustoszeje, w powolnym, roślinnym chaosie, przechowywane w nim bronie dzień po dniu są chwytane i wywlekane z gablotek przez ciekawskie pędy21.
Kolejny strzał: w górze rozpierzcha się stado nocnych stworzeń. Czyjś śmiech. Z lasu wybiega kobieta. Ma grube okulary, tweedowe spodnie i kurtkę uwalane leśnym runem. Dźwiga torby i jakiś sprzęt, wymachuje pistoletem.
Za nią rozlega się warczenie i ciężki oddech. Bestie wypadają spomiędzy drzew, biegnąc dziwnym, koślawym krokiem.
Thibaut widzi małe stoliki, płaskie korpusy blatów, sztywne, drewniane nogi, bijące ogony i rozjuszone psie pyski. Ujadają i gryzą powietrze. Zębate meble miotają się po nierównej ziemi.
Thibaut wydaje szybki syk, mija biegnącą kobietę, staje pomiędzy nią a jej prześladowcami. Zawrócą, myśli. Wszystkie manify tak robią.
Ale one atakują. I nadbiegają kolejne.
Zszokowany, nieco zbyt wolno unosi broń. Strzela w tej samej chwili, gdy pierwsze zwierzę wybija się do skoku i stolik rozpada się w fontannie drzazg.
Teraz pozostałe rzucają się na niego, a jego bawełniany strój nagle staje się twardy jak metal. Thibaut bierze zamach. Piżama usztywnia mu rękę, zmieniając ją w broń, prowadząc szybko i mocno. Drewniany drapieżnik dopada go i gryzie, a ramię Thibauta spada na niego, łamiąc mu kręgosłup.
Stoi pomiędzy kobietą i wilczymi stołami, warcząc równie dziko, co atakujące stado. Stoliki posuwają się o krok. W napadzie twórczego szału Thibaut strzela najbliższemu prosto w pysk, a stwór pada, bryzgając krwią i trocinami.
Z lasu dobiegają krzyki. Dostrzega dwie, trzy sylwetki w czarnych mundurach. SS-mani. Jakiś człowiek w ciemnym płaszczu krzyczy po niemiecku:
— Szybko! Ostrożnie! Te psy…
Krępy żołnierz strzela do niego z cienia. Thibaut wyje, ale pocisk odbija się od jego piersi. Napastnik marszczy brwi, a Thibaut unosi w tym czasie własny wysłużony karabinek i strzela, chybia i przeładowuje, podczas gdy Niemiec wciąż patrzy z głupią miną. Thibaut strzela znowu, tym razem z pomocą disponibilité i trafia we wroga.
Wilk-stoły gryzą. Jakiś Niemiec strzela z bata, przywołując je do siebie, a Thibaut łapie za końcówkę rzemienia. Owija mu się wokół ręki, która aż drętwieje, ale zaciska dłoń i trzyma mocno. Kobieta pada na kolana, wbija palce w ziemię; atakujący stół drży i cofa się powoli. Thibaut szarpie za bat i wymierza przeciwnikowi cios, z rozmachem posyłając go z powrotem w cień.
Niemcy stoją niezdecydowani. Stado wyje. Thibaut uderza ręką w drzewo tak mocno, by się zachwiało, demonstrując siłę swojej piżamy. Napastnicy wycofują się do lasu, w stronę korytarzy Les Invalides. Ludzie krzyczą w biegu, a stoły biegną ich śladem, obnażając zęby, aż wchłania ich mrok.
— Dziękuję ci — mówi kobieta. Zbiera upuszczone rzeczy. — Chodźmy.
Mówi po francusku z amerykańskim akcentem, ma wysoki, arystokratyczny głos.
— Co to, u diabła, było?! — wykrzykuje Thibaut. Człowiek, do którego strzelał, nie żyje. Surrealista przeszukuje mu kieszenie. — Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego!
— Mówią na to „wilk-stoły” — odpowiada kobieta. — Manifestacja dzieła Braunera22. Musimy iść.
Thibaut patrzy, oszołomiony.
— Manifestacje Braunera mają lisie części — odpowiada w końcu. — Te stoły były od nich większe, ich futro było bardziej szare. Nie przypominały lisów, raczej jakieś mieszańce. Żołnierze mówili o nich „psy”. A poza tym wykonywały rozkazy. I jeszcze nigdy… — odwraca wzrok. — Nigdy nie widziałem takich manif, nawet wilk-stołów.
I rzuciły się na mnie. Nawet się nie zawahały.
Kobieta odzywa się dopiero po chwili.
— Proszę, wybacz. Oczywiście. Źle zrozumiałam.
— Wilk-stoły to padlinożercy — ciągnie Thibaut. — Jeden strzał powinien je spłoszyć.
Zwykle obżerały się nieprzytomnie, próbując wypełnić nieistniejące żołądki, zapychając sobie gardła, aż w końcu wyrzygiwały wszystko, krew, mięso i ślinę, a potem znów brały się do jedzenia.
— Wilk-stoły nie są zbyt odważne.
— Oczywiście. Widzę, że znasz się na manifach. Nie chciałam być niegrzeczna. Ale proszę… Musimy już iść.
— Kim jesteś?
Jest od niego o parę lat starsza. Okrągła twarz, wysokie, zaczerwienione policzki, krótko przycięte ciemne włosy. Unosi głowę, spoglądając znad korzeni drzew.
— Co tu robisz? — naciska Thibaut, a potem nagle myśli, że chyba wie.
— Jestem Sam — odpowiada. — Hej! — protestuje, kiedy Thibaut chwyta jej torbę i wywraca ją do góry nogami.
— Co ty wyprawiasz?
Ze środka wypada aparat, kilka rolek filmu i podniszczonych książek. Aparat jest dość nowy. Nie czuje ładunku manif. Żadnych surrealistycznych obiektów. Patrzy na nią zdziwiony. Spodziewał się łupów zbieracza. Starych rękawic, wypchanego węża, zakurzonych przedmiotów, kieliszka do wina na wpół zanurzonego w zastygłej lawie, kawałków maszyny do pisania, książki porośniętej pąklami23, obcęgów zmieniających wszystko, czego dotkną.
Myślał, że to szabrowniczka, sroka wojny. Zbieraczka artefaktów, jedna z tych, którzy przekradali się przez barykady, by szukać, zbierać i sprzedawać rzeczy powstałe podczas S-plozji. Baterie dziwnych energii. Rzeczy wykradzione spod kwarantanny nazistów, sprzedawane za kolosalne sumy na czarnym rynku. Manify kradzione na pęczki, podczas gdy Thibaut i jego towarzysze walczyli z diabłami, faszystami, zbłąkanymi dziełami sztuki i ginęli.
Miał chyba więcej szacunku dla swoich wrogów niż dla tych handlarzy. Spodziewał się, że znajdzie w torbie łyżkę porośniętą futrem24, świeczkę, kamyk w pudełku. Mruga. Na przemian zwija i rozwija niemiecki bicz.
Sam ogląda aparat, szuka uszkodzeń.
— Co to miało być?
Thibaut trąca książki butem, jakby spodziewał się, że zmieni się w coś innego. Sam odpycha go na bok.„Minotaure”; „Documents”; „Le Surréalisme au service de la Révolution”; „La Révolution surréaliste”; „View”.
— Po co ci to? — pyta ściszonym głosem.
Kobieta otrzepuje okładki.
— Myślałeś, że jestem szabrowniczką? Jezu!
Patrzy na niego przez obiektyw aparatu, a on zasłania twarz ręką. Sam zwalnia migawkę, a Thibaut czuje coś we krwi. Patrzy na jej dzienniki, myśląc o tych, które kiedyś sam prowadził. Przestał wiele lat temu, gdy przerwał szkolenie. Dziwny hołd dla jego nauczycieli, stronice pełne ich własnych prac.
Kobieta oddycha z ulgą.
— Gdybyś go zepsuł, bylibyśmy teraz w bardzo złych stosunkach.
Wiesza aparat na szyi i strzepuje piach z dużego notesu oprawionego w skórę. Następnie wyciąga rękę.
— Nie przyszłam tu, żeby kraść — mówi. — Przyszłam, żeby wszystko opisać.
Po śmierci rodziców, zanim znalazł tych, którzy stali się jego towarzyszami, Thibaut, który nie miał jeszcze szesnastu lat, długo włóczył się samotnie. Gdy dotarł na skraj miasta, z ukrycia obserwował grupy przerażonych, uwięzionych mieszkańców rzucających się na barykady wzniesione na granicy wybuchu. Zza nich niemieccy strażnicy bezlitośnie strzelali salwami pocisków, aż w końcu ludzie zrozumieli, że nie zdołają uciec. W ciągu tych pierwszych dni zdarzało się, że również niemieccy żołnierze nadbiegali z głębi miasta, wołając do swych pobratymców, by pozwolono im wyjść, a jeśli za bardzo się zbliżyli, do nich także strzelano. Jeśli się cofnęli, mówiono do nich przez głośniki, aby nie opuszczali skażonej strefy i czekali na dalsze polecenia.
Wrócił do niebezpiecznego Paryża. Spał, gdzie się dało, dni spędzał, szukając jedzenia, przecierał oczy i chował się przed potworami. Co jakiś czas przemykał na obrzeża, próbując znaleźć drogę ucieczki, ale nigdy mu się to nie udało. Miasto było odcięte.
W końcu pewnej nocy, podczas ulewnego deszczu, gdy schronił się w ruinach sklepu tabacznego i mechanicznie przeglądał swoje rzeczy, znalazł ostatni pakiet broszur i książek, który odebrał tamtego dnia, kiedy nastąpił wybuch. Przeciął owijający je sznurek.
Géographie nocturne, zbiór wierszy. La Main à plume, recenzje. Surrealizm w okupowanym mieście. Napisane w podziemiu. Zobaczył ich nazwiska: Chabrun, Patin, Dotrement. Deszcz bębnił o szybę.
— „I ludzie śpiący — przeczytał Thibaut — działają i współdziałają z wydarzeniami świata”25.
Otworzył drugi zeszyt na eseju Chabruna État de présence. Mowa w obronie poezji, pełna antyfaszystowskiej pasji. Nawoływanie, by pozostać wiernym swej idei, które Thibaut wyrecytował później członkom Main à plume, by zdać egzamin wstępny. Surrealistyczne świadectwo obecności. Przerzucił strony i pierwsze słowa, jakie przeczytał, były jednymi z ostatnich w tekście.
„Czy powinniśmy odejść? Zostać. Jeśli możesz zostać, zostań…”
Thibaut trząsł się, lecz wcale nie z zimna.
„My zostajemy”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1„Przecież to Velo!”. Kobieta-rower pochodzi ze szkicu Jestem amatorką bicykli, wykonanego ołówkiem i tuszem przez Leonorę Carrington w 1941 roku. Thibaut był zszokowany widokiem cyklistki, choć na swym rysunku Carrington także umieściła cyklistkę na tej maszynie.
2Gdy wszyscy patrzyli na czarną wizję za oknami. Fraza „czarna wizja” — „La Vertu noire” została użyta przez mojego informatora i opiera się na jego doborze słów oraz opisie ciemności kłębiącej się za szkłem i chaosu barw. Uznałem, że mógł to być manif obrazu olejnego Roberta Matty pod tą samą nazwą.
3Są tu znacznie gorsze rzeczy niż ogrodowa rosiczka, która schwytała messerschmitty. Około roku 1935 Max Ernst namalował serię obrazów Ogród łowcy samolotów, w którym pierzaste, grzybiaste kwiaty, nieco przypominające anemony, porastają zniszczone samoloty.
4Stada przedsiębiorców i dam w staromodnych płaszczach, latających na skrzydłach nietoperzy. Skrzydlate postacie nie są bezprecedensowe w naszej kulturze, ale ci latający burżuje prawdopodobnie pochodzą z kolażu Ernsta Une semaine de bonté z 1934 roku; sylwetki zostały wycięte z katalogów i obdarzone smoczymi skrzydłami.
5Jedno-, dwu- i trójwymiarowe geometrie. Przerażające, bezbarwne, powietrzne kształty, poprzedzające odkrycie antymaterii, pochodzą z obrazu René Magritte’a, Le Drapeau noir. Twierdzono, że obraz był inspirowany bombardowaniem Guerniki; na niebie Nowego Paryża manif musiał przypominać bezlitosne, machinistyczne iteracje jakiegoś thanatosa.
6Wielkie słoneczniki wyrastają, gdzie popadnie. Thibaut wprawdzie nie powiedział tego wprost, jednak było coś takiego w skali tych roślin i w niepokoju pobrzmiewającym w narracji, że wzbudziło to we mnie podejrzenia co do natury tych przerośniętych okazów. Przodkiem tej manifestacji był prawdopodobnie obraz Dorothei Tanning z 1943 roku przedstawiający te „najagresywniejsze z kwiatów” i zatytułowany Eine Kleine Nachtmusik. Widać na nim kolosalny kwiat spoglądający wrogo na dwie dziewczynki.
7W pyskach zielonych węży tworzących łodygi. Kwiaty o łodygach z węży, Lovers’ Flower,zostały narysowane dla André Bretona (jak dodał „dość niezręcznie”) przez niejaką Nadję, obecnie znaną jako Léona Delacourt, i zreprodukowane w jego powieści z 1928 roku zatytułowanej na cześć malarki.
8Ludzkie dłonie pełzają wokół spiralnych muszli. Kolaż zdjęciowy Dory Maar Sans Titre (1934) musiał być źródłem tych ręcznych manif. W swoim dzienniku Thibaut opisuje wioskę rybacką złożoną z namiotów, rozbitych pod nabrzeżem Quai d’Auteuil. „Ludzie, zanurzając druty w wodzie, wyławiając skorupiaki o spiralnych muszlach, pełzające w mokrym piachu na ludzkich palcach i kciukach. Mają pomalowane paznokcie. Miejscowi gotują je we wrzątku. Wyciskają parujące dłonie z muszli i zjadają, wcale nie wstydząc się tego kanibalizmu”.
9Na grzebiecie każdego z nich, tuż przed płetwą grzbietową, znajduje się wgłębienie z ławeczką wioślarską. W 1929 roku belgijski periodyk „Variétés” opublikował wyniki kilku gier surrealistów. W jednej, zwanej „Jeśli — to”, jeden z graczy zapisywał jakiś warunek, a drugi, bez patrzenia, dopisywał do tego zdanie główne. „Jeśli” napisała Elsie Houston „tygrysy mogłyby okazać, jak bardzo są nam wdzięczne”, a Suzanne Muzard dopisała: „rekiny zgodziłyby się posłużyć nam jako łódki”. Wygląda na to, że w Nowym Paryżu czasem się zgadzały.
10Ponad kikutami filarów, czterdzieści pięter nad ziemią. W naszych czasach wieża Eiffla jest zapewne najbardziej ikonicznym elementem Paryża, podobnie jak jej odcięty, latający wierzchołek w czasach Thibauta. W swoim eseju Paris and the Surrealists George Melly wspomina, że w jednej z dyskusji na temat upiększania Paryża „ktoś zaproponował, aby zostawić jedynie górną połowę”. Nie zdołałem odnaleźć innego źródła tej tajemniczej sugestii, która najwyraźniej nabrała mocy wraz z dynamiką S-plozji.
11Niemożliwy kompozyt wieży i człowieka… Jedną nogę miał wielką, męską, w ostrodze, a dwie inne kobiece, z butami na wysokich obcasach. Postać w hełmie, która przyglądała się młodemu Thibautowi, to prawdopodobnie manifestacja wyrafinowanego trupa z 1927 roku, stworzona przez André Bretona, Man Raya, Maksa Morrisa i Yvesa Tanguy.
12Stan wyczerpania, infekujący domy jeden po drugim: W pracach Céline’a nie znalazłem wprawdzie konkretnego źródła dotyczącego wyczerpania manif, ale opisana atmosfera z pewnością przenika jego prace.
13Enigmarelle, szykowny robot wytaczający się z wystawy muzealnej. Enigmarelle była przerażającą machiną z kręconymi włosami, z pustym, woskowym uśmiechem. Surrealiści zafascynowani byli tym „człowiekiem ze stali”, rzekomo skonstruowanym przez amerykańskiego wynalazcę Fredericka Irelanda w 1904 roku i spopularyzowanym przez wodewile. Obiecali, że pojawi się na ich wystawie w 1938 roku (nie pojawił się). Konstrukt, który w naszym świecie był oczywistą fałszywką, w Nowym Paryżu zamanifestował się naprawdę.
14Śniący kot. Dwunogi kot to manifestacja obrazu The Cat’s Dream autorstwa Nadii. Nie jest jasne, czy zwierzę jest groźne, chociaż ma ciężarek przywiązany do prawej nogi i przywiązane jest za ogon do metalowego pierścienia, który, według Thibauta, unosił się za nim przez cały czas jak niemożliwy balon.
15Łąki szałwii, wygładzone alpejskie wyżyny jak zwisające kotary. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że nazwa „łąki szałwii” wzięła się z podobieństwa tych zamanifestowanych krajobrazów do obrazów Kay Sage; ich zamarznięte, melancholijne, falujące sploty i zarysy skał.
16Pod jedną z latarni panuje noc. Ten wyizolowany przyczółek zamanifestowanej nocy wraz z latarnią z pewnością pochodzi z serii obrazów Magritte’a Imperium świateł (1953-1954).
17Jacques Hérold podpalił czarny łańcuch. W naszej linii czasowej było to w maju 1944 roku, dziennik „Informations surréalistes” opublikowano z okładką Jacques’a Hérolda. Był to prosty, wyrazisty rysunek płonącego łańcucha.
18Senny ssak spogląda na niego małpimi oczami. Thibaut nie wspomina o pochodzeniu manifestacji tej szponiastej bestii, więc nie myślałem nawet o tym, by ją odnaleźć. Jednak przy okazji innych kwerend natrafiłem na rysunek Valentine Hugo, The Dream of 21 December 1929, i stało się jasne, że stamtąd pochodzi manifestacja zwierzęcia. Na obrazku widnieje także utopiona kobieta; niewykluczone, że i ofiara, i drapieżnik, którego przestraszył Thibaut, były manifami.
19Obśliniony dziesięcionogi pająk Redona. Uśmiechnięty pająk, obdarzony groteskową, prawie szympansią twarzą, pochodzi z 1880 roku, w oryginale wykonany jako szkic węglem, a następnie litografia. Odilon Redon był jednym z szanowanych prekursorów surrealizmu. Wiele jego noirs, „czarnych dzieł” grasowało po Nowym Paryżu. Thibaut opisał mi także, że widział jego wielki balon w kształcie oka unoszący się znad dymiących ruin pozostałych po starciach niemieckich żołnierzy z Groupe Manouchian.
20Kości Delvaux. Manify prac belgijskiego artysty Paula Delvaux często pojawiały się w Nowym Paryżu, zwłaszcza szkielety, takie jak opisane w tym fragmencie, stanowiące obsesję artysty, nie mniej niż nagie, wielkookie kobiety. Właściwie cały Nowy Paryż można by opisać frazą, jaka widnieje w tytule jego obrazu z 1941 roku — la ville inquiète — zmartwione, niespokojne, spłoszone miasto. Miasto niepokojów. Zamieszkane przez inne, drżące kościane figury, rozrywające się na kawałki, a następnie składające od nowa, to manifesty pracy Marujy Mallo z 1930 roku Antro de fósiles (Zagłębie szczątków).
21Musée de l’Armée z wolna pustoszeje… bronie dzień po dniu są chwytane i wywlekane z gablotek przez ciekawskie pędy. Pomysł Paula Eluarda, opisany w „Le Surréalisme au service de la révolution”, w numerze 6 z 1933 roku, najwyraźniej też się zamanifestował. „Nonsensowna ozdoba” zasugerowana przez niego dla Les Invalides to „zamiana całej okolicy w osikowy las”.
22Mówią na to „wilk-stoły” — odpowiada kobieta. — Manifestacja dzieła Braunera. Najsłynniejsza wersja dzieła loup-table, „wilk-stół”, rumuńskiego artysty Victora Braunera w naszej rzeczywistości została wykonana w 1947 roku. Nie wiadomo, czy artysta wykonał ją również w świecie Thibauta, ale stworzył przynajmniej dwa wyobrażenia tej bestii przed nadejściem S-plozji, w swoich obrazach Psychologiczna przestrzeń i Fascynacja, które Thibaut najwyraźniej znał. Wspomniał też, że we wszystkich tych przedstawieniach warcząca głowa drapieżnika — „krzycząca do śmierci przez ramię”, jak ujął to Breton — ogon i moszna wydają się bardziej lisie niż wilcze. Breton uważał, że wilk-stół Braunera stanowi niezwykle trafne oddanie lęku przed nadchodzącą wojną.
23Książki porośniętej pąklami. Z początku uznałem, że chodziło o „księgę leżącą pod wodą”, czyli grymuar Prospera, ale w późniejszej rozmowie Thibaut mnie poprawił; chodziło o manifa instalacji wykonanej w 1936 roku przez Leonor Fini.
24Łyżkę porośniętą futrem. Łyżka, którą Thibaut spodziewał się znaleźć w bagażu nieznajomej, często występowała w towarzystwie podobnie owłosionej filiżanki. Stanowi oczywiście manifestację słynnej instalacji Meret Oppenheim, znanej też jako Śniadanie w futrze. Część łyżek pozostałych w Nowym Paryżu po S-plozji najwyraźniej porosła futrem.
25 Tłumaczenie: N. Szczucka-Kubisz.
„I ludzie śpiący… działają i współdziałają z wydarzeniami świata”. Pierwsza linijka Géographie nocturne, zacytowana przez Thibauta, pochodzi z dzieł Heraklita. Podobnie jak Main à plume, została ona wydrukowana w 1941 roku.