Ostatnie dni Ptolemeusza Greya - Walter Mosley - ebook + książka

Ostatnie dni Ptolemeusza Greya ebook

Mosley Walter

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykła, poruszająca powieść o sile wspomnień i rodzinnych wartościach autorstwa jednej ze współczesnych ikon literatury

W wieku dziewięćdziesięciu jeden lat Ptolemeusz Grey jest człowiekiem zapomnianym przez świat – przyjaciół, rodzinę, a nawet przez siebie samego. Zamknięty w czterech ścianach mieszkania pogrąża się samotnie w demencji.

Pewnego dnia na pogrzebie siostrzeńca spotyka siedemnastoletnią Robyn i doświadcza znaczącej odmiany – w głowie, w sercu i w życiu.

Robyn jest inna niż wszyscy. Zabrania Ptolemeuszowi żyć w zapomnieniu, wśród dręczących go wspomnień, i całkowicie odmienia jego egzystencję. Z jej pomocą, a także za sprawą eksperymentalnej terapii, Ptolemeusz wynurza się z izolacji. Znów doświadcza radości życia, a jego blaknący umysł odzyskuje klarowność i wigor, co pozwala odkryć niedostępne od dekad tajemnice.

Majstersztyk. Opowiadana intymnym szeptem książka wbija nas głęboko w umysł wiekowego człowieka, który zachował resztki wspomnień i poszukuje klucza do rozwiązania starej zagadki.

- “The New York Times Book Review”

Na podstawie książki powstał serial z Samuelem L. Jacksonem dostępny na platformie Apple TV+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 304

Oceny
4,6 (21 ocen)
15
4
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isgenaroth

Całkiem niezła

Prosta opowieść o starości i samotności. Melancholijna z delikatną nutką baśniowo-kryminalną. Wydaje mi się, że to historia dla osób młodych, które uważają, że są niezniszczalne i że zdrowie dano im na zawsze. Czytelnik starszy, który doświadczył już opisywanych w powieści problemów, lub choć miał z nimi tak na poważnie styczność, zbyt wiele w tej książce nie znajdzie. Jest przesłanie, więc można przeczytać, jednak dla mnie nic specjalnego.
00
perzka

Nie oderwiesz się od lektury

Starość bezsprzecznie stanowi naturalny etap życia każdego człowieka. W sensie biologicznym starość to przewaga umierania ( komórek układu nerwowego ) nad powstawaniem. Dlatego zaburzone są m.in. funkcje poznawcze, a więc pamięć. Wolniej się myśli, gorzej kojarzy, trudniej koncentruje. Wzrok i słuch są słabsze. Człowiek staje się chwiejny emocjonalnie - łatwo go wytrącić z równowagi. Spada aktywność, ponieważ energii też jest coraz mniej. Ciało odmawia posłuszeństwa i coraz bardziej uzależniamy się od innych. Tak więc nie starości się boimy, lecz chorób oraz niedołęstwa. I samotności. Starsi ludzie są samotni, bo partner życiowy odszedł albo umarł, bo dzieci mają swoje życie. Człowiek czuje się wszystkim zmęczony, szczególnie chorobami, które są nieodłączne w procesie starzenia się. "Śmierć zgubiła mój adres" Ptolemeusz Gray- Pity, Papa Gray ma 91 lat. Mieszka sam przy La Jolla Place w Los Angeles. Jego żona Sensia zmarła a dzieci z pierwszego małżeństwa nie chcą go znać. Mieszkanie...
00
Dotmagia

Nie oderwiesz się od lektury

Książka o nie zawsze wesołej starości. Samotność, demencja, zapomnienie, zagubienie w niepotrzebnych rzeczach, oderwanie od świata, niezrozumienie otoczenia, podatność na zranienie. Tak może wyglądać i moja starość. Smutne to, ale bywa prawdziwe. Nie każdemu dane jest mieć pogodną i pełną miłości końcówkę życia. Temat na pewno wart zainteresowania w kontekście ogólnie starzejącej się populacji Europy, a może i nie tylko Europy. Akcja "Ostatnich dni Ptolemeusza Greya" toczy się w USA. Czy to dobrze, czy źle, że niektóre społeczeństwa się starzeją - nie mnie oceniać. Czy centrum cywilizacyjne przesuwa się w ciągu wieków w różne części świata? Być może. Być może Europa obecnie staje się cywilizacyjnym zaściankiem - obrzeżem. Tak jak było to za czasów Cesarstwa Rzymskiego? Także być może. Takie są teorie. Teorie teoriami, życie życiem, a - jak głosi powiedzenie - starość się Panu Bogu nie udała. Coś w tym jest i chyba warto pamiętać o tym, że nie zawsze będziemy piękni i młodzi. Że...
00

Popularność




 

 

 

 

 

Tytuł oryginału

THE LAST DAYS OF PTOLEMY GREY

 

Copyright © 2010 by Walter Mosley

 

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.

This edition published by arrangement with Riverhead Books, an imprint

of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC.

 

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja

Iga Wiśniewska

 

Korekta

Anna Grelewska

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2022

 

 

eISBN 978-83-67295-20-8

 

 

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla człowieka, który dał wszystko – Leroya Mosleya

 

 

 

 

 

 

 

 

POSŁOWIE

 

 

 

Droga Robyn,

wyjechałaś z Beckfordem już dwa dni temu, a ja siedzę w tym mieszkaniu i czekam, aż się stanę wreszcie mężczyzną. Diabelskie lekarstwo płonie w moich żyłach, a Coydog McCann szepcze do mojego lewego ucha. Trafiłaś do mojego życia. Nigdy tego nie podejrzewałem, nie oczekiwałem ani nawet o tym nie śniłem. Kocham Cię i nie byłoby mnie tutaj i teraz, gdybyś się mną nie zaopiekowała. A gdybyś była dwadzieścia lat starsza, a ja pięćdziesiąt lat młodszy, poprosiłbym Cię, żebyś została moją żoną i żadna dusza ludzka na tym świecie nigdy nie miałaby lepszego życia.

Chcę, żebyś wiedziała, że wszyscy w mojej rodzinie na Ciebie liczą. Może Cię nie lubią. Może są wkurzeni, że zostałaś moją spadkobierczynią. Ale w końcu wszyscy zaakceptują Twoją siłę, moje przewodnictwo oraz szlachetną zbrodnię Coya, popełnioną tak wiele lat temu.

Siedzę tutaj, czekając na mężczyznę o dwóch nazwiskach, który ma przyjść i powiedzieć mi prawdę. Proszę tylko o to. Muszę się dowiedzieć, co takiego się zdarzyło i dlaczego. Mimo że moja pamięć sięga odległości równej mojemu wiekowi, czyli dziewięćdziesięciu jeden lat, wciąż nie wiem, co się wydarzyło. A mężczyzna musi znać prawdę i odpowiednio na nią reagować – tylko taki sposób postępowania jest słuszny.

Jeżeli zatem coś powinno się wydarzyć, a ja nie dożyję dzisiejszego popołudnia, chcę żebyś wiedziała, jak bardzo Cię kocham i jak mocno jestem w Tobie zakochany. Zasługujesz ode mnie na wszystko to, co najlepsze, i właśnie dlatego siedzę tutaj z pistoletem pod poduszką i złotym dublonem na stoliku. Mogłabyś nie zrozumieć. Mogłabyś pomyśleć, że to nie ma z tobą nic wspólnego i nie chcieć, żebym się zachowywał jak głupek. Mogłabyś się zdziwić, po co byłem ostrożny przez całe życie, skoro na sam koniec wszelką ostrożność odrzucam w diabły?

Cóż, dziecino, powinienem wskoczyć w ogień, w ten pożar domu z papy, kiedy byłem chłopakiem. Powinienem przybiec z kamieniem lub kijem, kiedy Coya pożerały płomienie. Powinienem dać sobie spokój z Sensią i potem trzymać się od niej z dala, chociaż to by mnie wtedy zabiło.

Muszę to zrobić, kochana dziewczynko, ponieważ dałaś mi serce i szansę, i ponieważ kiedy Cię zobaczyłem, już wiedziałem.

 

Zawsze będę Cię kochał

Ptolemeusz Usher Grey

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

– Halo? – odezwał się do słuchawki bardzo, bardzo stary, czarnoskóry mężczyzna.

Telefon według jego własnych obliczeń nie dzwonił już od ponad półtora tygodnia, ale tak naprawdę milczał zaledwie od trzech dni. I wówczas ktoś wybrał jego numer, kobieta. Wydawała się smutna. Pamiętał, że telefonowała więcej niż raz.

W tle cicho sączyły się z radia dźwięki klasycznej muzyki fortepianowej. Z pocieszyciela telewizora dobiegała paplanina, gdyż nastawiony był na stację, która przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nadawała wiadomości.

– Kto mówi? – zapytał stary człowiek, zanim usłyszał głos rozmówcy.

– Papa Grey? – dotarł do niego męski głos.

Był to głos człowieka młodego, wolnego od stresu i ciężaru starczego wieku.

– To ty, Reggie? Gdzie się podziewałeś, chłopaku? Czekam na ciebie od tygodnia. Nie, nie, od dwóch tygodni. Właściwie to nie wiem dokładnie, ale od bardzo długiego czasu.

– Nie, papo Grey, nie, to ja, Hilly.

– Kto? A gdzie jest Reggie?

Hilly milczał przez dwie sekundy i stary człowiek szybko zapytał:

– Jest tam kto?

– Jestem, papo Grey – zapewnił go głos. – Jestem.

Tak, z pewnością ktoś tam był, na drugim końcu linii telefonicznej. Ale właściwie kto? Grey rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu jakiejś wskazówki, która pozwoliłaby mu zidentyfikować rozmówcę, ale zobaczył tylko sterty gazet, pudła każdego rozmiaru i kształtu, no i meble. Stało tu przynajmniej dziesięć krzeseł oraz wielkie biurko, podparte w miejscu wyłamanej nogi. Dwa stoły jadalne były przysunięte do południowej i wschodniej ściany.

– „Nadaliśmy etiudę As-dur numer 2 Fryderyka Szopena” – oznajmił spiker z radia. – „A teraz wspólnie posłuchamy…”

– Papo Grey? – odezwał się głos z telefonu.

– „…dzisiaj w Bagdadzie i okolicach miasta eksplodowało pół tuzina bomb. Zginęły sześćdziesiąt cztery osoby…”

Czy źródłem głosu było radio, czy może telewizor? Nie. To jego własne ucho. Telefon…

– Kto mówi? – zapytał Ptolemeusz Grey, przypomniawszy sobie, że prowadzi rozmowę telefoniczną.

– To ja, Hilly, papo. Syn twojej siostrzenicy. Syn córki June.

– Kto?

– Hilly – odparł młody człowiek, lekko unosząc głos. – Twój siostrzeniec.

– Gdzie jest Reggie? – zapytał Ptolemeusz. – Gdzie jest mój syn?

– On dzisiaj nie może przyjść, wujku – odparł Hilly. – Mama poprosiła mnie, żebym do ciebie zatelefonował i zapytał, czy czegoś nie potrzebujesz.

– Do diabła, tak – powiedział Ptolemeusz, zastanawiając się, co właściwie ma na myśli rozmówca.

– Tak?

– Co tak?

– Potrzebujesz czegoś?

– Oczywiście. Potrzebuję bardzo wielu różnych rzeczy. Reggie nie dzwonił do mnie pewnie od tygodnia, ale może minęły dopiero trzy dni. Zostały mi cztery puszki sardynek, a on zawsze kupuje mi karton z czternastoma. Codziennie zjadam jedną puszkę na lunch. Ale Reggie nie zadzwonił i nie wiem, co będę jadł, kiedy skończą się ryby i… i… i… płatki owsiane.

Rozpoczęła się sonata fortepianowa.

– Co mam ci przywieźć? – zapytał Hilly.

– Przywieźć? Tak, tak. Przyjedź tutaj i zawieź mnie na zakupy. Razem z Reggiem.

– Mogę sam z tobą pojechać, wujku – powiedział Hilly bez entuzjazmu.

– Wiesz, gdzie jest sklep? – zapytał stryjeczny dziadek.

– Jasne, że tak.

– No nie wiem. Nigdy cię tam nie widziałem.

– Ale wiem, gdzie jest sklep.

– Przyjdzie Reggie?

– Nie dzisiaj.

– Dlaczego? Nie… nie, nie mów mi, dlaczego. Nie rób tego. A więc ty przyjdziesz… hmmm… hmmm, Hilly? – Ptolemeusz uśmiechnął się, zadowolony, że zapamiętał to imię.

– Tak, papo Grey?

– Kiedy?

– Za godzinę.

Staruszek zerknął na zegar, stojący na kulawym biurku.

– Mój zegar mówi, że jest piętnaście po czwartej – powiedział Ptolemeusz do wnuka swojej siostry, Hilly’ego Browna.

– Jest za dziesięć druga, wujku, a nie czwarta piętnaście.

– Ale musisz jeszcze dodać czterdzieści pięć minut. Będę na ciebie czekał krótko po piątej. No, przynajmniej przed szóstą.

– No tak, oczywiście.

 

* * *

 

Ptolemeusz słyszał odległe syreny samochodów strażackich. Na południu szalały powodzie, a Beethoven był głuchy. Tylko specjalna pasta do czyszczenia zębów docierała w najodleglejsze zakamarki uzębienia.

Maude Petit zginęła w płomieniach. Ptolemeusz słyszał z ulicy jej wrzaski, głośniejsze od syren strażaków, a także dzwony bijące na alarm. Wszystko działo się w Breland, w stanie Missisipi, kiedy miał pięć lat, a Maude była jego najlepsza koleżanką.

Zaczął się kołysać na ciężkim fotelu z drewna klonowego. Jednej z nóg brakowało gumowej podkładki i głośno stukała w parkiet. Miał wrażenie, że powinien coś zrobić. Co? Ocalić małą koleżankę z podwórka, właśnie to. Teraz był większy. Przedostałby się przez ogień, gdyby tylko się tam znalazł.

Czuł odór płonącej papy na dachu, czuł na twarzy wysoką temperaturę. Starł dłonią łzy i popatrzył na swoją zniszczoną rękę o skórze pomarszczonej i cienkiej jak papier. Czarnej jak rozgrzana papa, czarnej jak radosna twarzyczka Maude.

Gdzie był Reggie? Gdzie on był?

Zegar wciąż pokazywał czwartą piętnaście. Było jak wtedy, gdy pracował w zakładzie pogrzebowym i musiał czekać, aż wybije godzina szósta na wielkim srebrno-czarnym zegarze ściennym, górującym nad salą, gdzie zamiatał podłogę pomiędzy stołami z ciałami Maude i całej jej rodziny. Pachniały jak dziczyzna, przygotowywana przez ojca jego matki nad ogniem rozpalonym w głębokim dole. Strażacy wyrzucili psinkę Maude na śmietnik. Dziewczynka kochała tę suczkę, dlatego Ptolemeusz ukradkiem przejrzał zawartość wszystkich wielkich zielonych puszek, do których zapakowano wszystko, co było własnością rodziny Petit. Wykradł truchło Floppy i pochował je nad rzeką, w tym samym miejscu, w którym pokazał Maude swoje przyrodzenie, a ona była zbyt nieśmiała, żeby mu pokazać swoje.

Earline Petit mówiła, że oboje doskonale do siebie pasują, jak dwie zapałki.

Kapitan straży pożarnej powiedział, że to prawdopodobnie z powodu niedogaszonej zapałki rozpętał się pożar, który strawił cały dom.

Kobieta śpiewała arię operową takim głosem, że Ptolemeusz pomyślał o dżemie truskawkowym. Spróbował wstać na nogi, pochylając się i odpychając rękami od podłokietników fotela. Za pierwszym oraz drugim razem nie dał rady, i dopiero gdy spróbował po raz trzeci, zdołał się utrzymać w pozycji pionowej. Cała operacja wywołała u niego bóle w trzech miejscach: w łokciu, kolanie i w kostce. Jeden, dwa, trzy miejsca.

Niska lodówka szumiała cicho, lecz była pusta.

Zegar wskazywał czwartą piętnaście.

Spikerka mówiła z telewizora o białej dziewczynie z Miami, którą porwał jakiś nieznany osobnik. Ptolemeusz pomyślał o… jak mama to nazywała?… o piekle, jakie rozpętało się w domu Petitów, skleconym z papy. O żółtym ogniu, który falował jak wysoka trawa na wietrze, i o czarnych cieniach, które wyglądały jak sylwetka wysokiego mężczyzny, biegającego pomiędzy pokojami i szukającego Maude – tak jak chciałby szukać jej Ptolemeusz, tak jak właśnie on powinien był jej wtedy szukać.

 

* * *

 

„Zegar prawdopodobnie stanął”, pomyślał Ptolemeusz. Skąd więc Reggie będzie wiedział, kiedy przyjść, skoro czas zatrzymał się w miejscu? Ptolemeusz mógł tu utknąć na zawsze. Ale nawet jeśli nie będzie już ani zegara, ani czasu, on i tak zgłodnieje, będzie chciał pić, a skąd się dowie, którym autobusem pojechać do sklepu, skoro Reggie już nie przyjdzie?

Pukanie do drzwi zaskoczyło Ptolemeusza. Z zamkniętymi oczami słuchał mężczyzny, który mówił o pieniądzach, jakie ludzie muszą płacić za wojnę i szkołę, a jednocześnie grała trąbka, jazzowa trąbka, niosąca ze sobą odgłosy śmiechu czarnych ludzi w holu domu publicznego, do którego Coydog go zabrał w czasie, jaki mieli spędzić w parku na zabawie.

Kiedy Coy grał w pokera albo był ze swoją dziewczyną, Deena Andrews zazwyczaj kąpała Pity’ego; właśnie tak go nazywali, był dla nich Pitym, ponieważ słowo Ptolemeusz brzmiało jak bluźnierstwo, chociaż nikt właściwie nie wiedział dlaczego. Deena kąpała Pity’ego, czesała mu włosy i mówiła:

– Żałuję, że nie jesteś moim małym chłopcem, Pity Grey. Jesteś słodziutki.

Ptolemeusz podszedł do drzwi i dotknął ich obiema rękami. Wyczuł pod palcami jedynie twarde drewno.

– Papa Grey?

– Kto pyta?

– Hilly. Przepraszam za spóźnienie. Autobus utknął w korku.

– Gdzie jest Reggie?

– Reggie nie mógł przyjść, papo Grey. Mama przysyła mnie, żebym pomógł ci zrobić zakupy… Wiesz, córka June.

June była młodą kobietą, w kuszących strojach wymykającą się z domu w piątkowe wieczory, które powinna przecież spędzać ze swoimi dziećmi. A Esther… to jego siostra opiekowała się Hildą, George’em i Jasonem.

– Czyim jesteś synem? – zapytał Ptolemeusz, patrząc na drzwi.

– Marleya i Hildy – odparł głos z drugiej strony drzwi.

Ptolemeusz usłyszał słowa i zrozumiał, że coś znaczą, chociaż nie potrafił ich znaczenia ułożyć w swojej głowie. Chciał zadać kolejne pytanie, aby się upewnić, że za drzwiami nie stoi kobieta, która przyszła do jego domu i ukradła pieniądze z puszki po kawie.

Ptolemeusz wysilił umysł, próbując przypomnieć sobie kolejną rzecz, o której miałby pojęcie jedynie ktoś znający Reggiego. Ale za każdym razem, gdy jego mózg wyłapywał jakiś strzęp, przeganiała go wysoka woda na Missisipi, nad którą unosiła się niebieska mgła i gęste białe chmury. Słońce zachodziło, a upał jasnego dnia ustępował lekkiemu, przyjemnemu wiatrowi. Śpiewały ptaki i coś kojarzyło się z mężczyzną, który umarł. Dobrym mężczyzną, który poświęcił wszystko ludziom, którzy teraz mogli śpiewać, albo nie, wcale nie śpiewać, lecz żyć takim życiem, o jakim śpiewali.

– Papo Grey, dobrze się czujesz? – zapytał głos zza drzwi.

Ptolemeusz pamiętał, że chciał sobie przypomnieć coś związanego z Reggiem, coś o czym powinien wiedzieć młody człowiek za drzwiami. Był on, to znaczy Reggie, synem Ptolemeusza albo jego wnukiem, albo kimś takim. Był wysoki i ponury, wcale nie przystojny ani też szczupły, jednak ludzie go lubili, a on zawsze był miły, chyba że sobie wypił, bo wtedy robił się bardzo nieprzyjemny.

„Nie pij, chłopaku”, mawiał do niego Ptolemeusz. „Picie jest diabelską pokusą, przeznaczoną dla dusz zagubionych na drodze po zmroku”.

– Co mówiłem Reggiemu o alkoholu? – zapytał stary człowiek.

– Co?

– Co mu mówiłem o alkoholu?

– Żeby go nie pił? – padła odpowiedź.

– Ale co mówiłem?

– Że picie jest złem?

– Dokładnie, co mówiłem?

– Nie wiem. To było dawno temu – powiedział Hilly.

– Co mówiłem? Do niego – dodał Ptolemeusz, żeby ułatwić młodemu człowiekowi odpowiedź.

– Wujku Grey, jeżeli nie otworzysz, nie będę mógł pomóc ci w zakupach.

Ptolemeusz klasnął w dłonie i cofnął się od wejścia. Położył ręce na stercie starych, zniszczonych pudeł z kartonu, ułożonej tuż przy drzwiach do dwupokojowego mieszkania. Następnie przyłożył prawą rękę do swojej łysiny, poczuwszy artretyczny ból w ścięgnach trzech palców. Raz, dwa, trzy. Po chwili dotknął gałki w drzwiach i mocno zacisnął na niej dłoń.

Wystarczył dotyk zimnego zielonego metalu i od razu powróciło do niego wspomnienie tej szalonej kobiety. Kobieta, która przyszła do jego mieszkania, nazywała się Melinda Hogarth, tak mu ktoś powiedział. Znokautowała Ptolemeusza, po czym uciekła z jego oszczędnościami, które mieściły się w puszce po kawie. Miała pięćdziesiąt lat.

– Pomyślałem, że jest za stara na narkomankę. – Ptolemeusz pamiętał, że właśnie tak komuś o niej powiedział.

– Z drogi, czarnuchu – warknęła, kiedy wstał z podłogi i spróbował wyrwać jej puszkę. – Zarżnę cię jak psa, jeżeli będziesz mi przeszkadzać.

Ptolemeusz do teraz nienawidził się za to, że po tych słowach się skulił i po prostu stchórzył przed grubą narkomanką o ciemnobrązowej skórze. Nienawidził jej, nienawidził, strasznie nienawidził.

A potem okradła go jeszcze raz.

– Nie otwieraj drzwi, jeżeli po drugiej stronie nie stoję ja albo ktoś przysłany przeze mnie – powiedział mu Reggie.

Od tej pory nie otwierał już nikomu oprócz Reggiego, od trzech i pół, a może od pięciu lat, i od tego czasu nikt już nie okradł jego puszki z pieniędzmi. Od dawna nie wychodził też na ulicę, jeżeli nie towarzyszył mu Reggie, ponieważ kiedy jeden jedyny raz wyszedł sam, natrafił na Melindę przy St. Peters Avenue, a ona znowu go okradła, w biały dzień.

 

* * *

 

Ale Reggiego, według obliczeń starego człowieka, nie było u niego już od półtora tygodnia. W sumie, po tak długim czasie mógł przecież kogoś tu przysłać. Poza tym, zza drzwi dobiegał przecież głos mężczyzny, a nie szalonej Melindy Hogarth. Ptolemeusz przekręcił gałkę i otworzył.

Młody mężczyzna wycofywał się już i szedł długim korytarzem. Był to masywnie zbudowany chłopak w dżinsach opuszczonych do połowy bioder.

– Reggie.

Młodzieniec odwrócił się. Miał ponurą, chłopięcą twarz. Kogoś Ptolemeuszowi przypominał.

– Już miałem sobie pójść – powiedział przez cały korytarz.

Miał obrażoną minę. Zdawało się, że nie zamierza już wrócić do Ptolemeusza.

– Przysłał cię Reggie? – zapytał stary człowiek, przytrzymując drzwi w taki sposób, żeby w razie niebezpieczeństwa błyskawicznie je zatrzasnąć.

– Nie – odparł chłopak. – Siostrzeniczka. Mama mnie przysłała.

Powłócząc nogami, zaczął niechętnie wracać do drzwi Ptolemeusza.

Stary papa Grey był przerażony jego prymitywnym zachowaniem. Przez chwilę chciał się cofnąć do mieszkania i jednak zatrzasnąć drzwi. Ale przełamał strach; przełamał go, ponieważ nienawidził własnego strachu.

„Jeżeli wiesz, z kim masz do czynienia, nie musisz się niczego obawiać” – Coy często mu to powtarzał.

W głowie starego człowieka ścierały się emocje i wspomnienia, a tymczasem Hilly Brown się zbliżał. Był naprawdę masywny – znacznie wyższy od Ptolemeusza i niemal tak szeroki jak drzwi jego mieszkania.

– Mogę wejść, papo Grey?

– Czy ja ciebie znam?

– Jestem twoim siostrzeńcem w drugim pokoleniu – powtórzył chłopak. – Wnukiem June.

Zbyt wiele różnych imion kotłowało się w umyśle Ptolemeusza. Imię Hilly brzmiało znajomo; June także miało swoje miejsce za drzwiami, za którymi znajdowały się jego wspomnienia: żywe, lecz niemal nieuchwytne.

Tak właśnie wyobrażał sobie Ptolemeusz położenie własnych wspomnień i własnych myśli: one wciąż należały do niego, ciągle pozostawały w zasięgu jego myślenia, lecz wiele, a właściwie większość z nich, zatrzaśniętych było po drugiej stronie drzwi, do których zgubił klucz. Jego wspomnienia przypominały zatem sekrety, niedostępne już dla umysłu. Ale te sekrety robiły mnóstwo hałasu; kipiały i mamrotały za drzwiami, więc jeśli uważnie się im przysłuchiwał, mógł wydobywać z nich fragmenty większych całości, które kiedyś znał bardzo dobrze.

– June, June była… moją siostrzenicą – powiedział.

– Taaak – odparł chłopak z uśmiechem. – Mogę wejść, wujku?

– Jasne, że możesz.

– Jeżeli mam wejść, to musisz się cofnąć.

W krótkim przebłysku świadomości Ptolemeusz zrozumiał, o co chodzi chłopakowi. On, Ptolemeusz, stał mu na drodze i musiał się przesunąć, żeby zyskać jego towarzystwo. Chłopak nie był narkomanką, która ukradła mu pieniądze, ale gościem.

Stary człowiek uśmiechnął się, jednak stał bez ruchu.

Hilly wyciągnął obie ręce i delikatnie odsunął wujka, po czym wszedł pomiędzy pozostałości z jego życia, piętrzące się stertami w mieszkaniu, niczym nadmiar ziemi na świeżym grobie.

Ptolemeusz podążył w głąb pokoju w ślad za chłopakiem.

– Co to za zapach? – zapytał Hilly.

– Jaki zapach? Niczego nie czuję.

– Ach, niedobrze.

Hilliard Bernard Brown przesunął stos składanych metalowych krzeseł Ptolemeusza, opartych o drzwi do łazienki.

– Nie wchodź tam – powiedział staruszek. – To jest moja osobista łazienka. Nie dla gości.

Ale potężny młody człowiek nie posłuchał. Odsunął krzesła i wszedł do małego pomieszczenia.

– Sedes jest cały zapchany, papo Grey – powiedział Hilly, przykładając wielką rękę do nosa i ust. – Jak ty w ogóle możesz tutaj oddychać? W jaki sposób korzystasz z toalety?

– Zwykle chodzę do kawiarni Franka, kiedy Reggie zabiera mnie na lunch. A jedynkę robię do puszki po smalcu i co wieczór wylewam zawartość do zlewu. Dzięki temu oszczędzam wodę i czas, no i nigdy nie muszę tam wchodzić. – Pokazał ręką na drzwi łazienki.

– Nie myjesz się, nie bierzesz prysznica?

– Eee… Mam myjkę i zlew, to wystarczy. Myję się co trzy dni… mniej więcej co trzy dni.

– Nie wchodzisz pod prysznic i wylewasz szczyny do zlewu, z którego nabierasz wodę do picia? – Hilly skrzyżował ręce na piersiach, jakby w odruchu obronnym nie tylko przed chorobami, lecz także przed zdziwaczeniem wujka.

– Wszystko i tak spływa tymi samymi rurami – zauważył Ptolemeusz. – A toaleta nie działa.

– Coś nieprawdopodobnego – westchnął Hilly i zamknął drzwi do łazienki. – Chodźmy stąd.

– Co?

– Tutaj śmierdzi – zauważył Hilly. – Strasznie śmierdzi.

– Muszę zabrać moją… moją, wiesz – powiedział Ptolemeusz. – Moją rzecz.

– Jaką rzecz?

– To… to… Nie pamiętam teraz słowa, ale to jest… to jest rzecz. Rzecz, której potrzebuję, żeby wyjść z domu.

– Co to za rzecz, wujku?

– Że… że… żelazko. Właśnie, żelazko.

– A do czego ci żelazko? – zdziwił się młody człowiek.

– Potrzebuję go.

Ptolemeusz zaczął przetrząsać sterty rupieci. Mieszkanie bardziej przypominało magazyn, zapełniony w trzech czwartych, niż miejsce stałego pobytu człowieka. Telewizor wciąż był włączony. Radio grało polkę.

Hilly wyłączył odbiornik.

– Nie rób tego! – krzyknął Ptolemeusz, a głos wydobył się z jego krtani chrypką, przypominającą wyładowania elektryczne. – To jest moje radio. Musi przez cały czas być włączone, bo inaczej przegapię ulubione audycje.

– Kiedy znów będziesz chciał go słuchać, wystarczy, że przekręcisz gałkę.

– Ale czasami źle nią pokręcę i słyszę zły kanał, złą stację, przemówi do mnie nie ten człowiek, którego chciałbym słuchać, a na dodatek nieznający się na muzyce.

– Przecież musisz wtedy tylko poszukać swojej stacji – powiedział Hilly, marszcząc nos w taki sposób, żeby docierało do niego jak najmniej smrodu.

– Włącz to z powrotem, Reggie… albo Hilly, albo jak ci tam… po prostu włącz to z powrotem.

Młody człowiek postawił kaptur i użył jego skrajów, żeby zakryć nos oraz usta. Włączył radio i przykręcił głośność do minimum.

– Głośniej – zażądał Ptolemeusz.

– Ale zaraz stąd wychodzisz, papo Grey.

– Głośniej.

Hilly podgłośnił radio i poinformował:

– Będę czekał na ganku przez wejściem, wujku. Za mocno tutaj śmierdzi.

Hilly wyszedł na korytarz, pozostawiając drzwi lekko uchylone. Ptolemeusz natychmiast je domknął za prasiostrzeńcem i przesunął skobel. Także kolejne ruchy wykonywał bardzo szybko, żeby nie zapomnieć, o co mu chodzi. Przesunął wzrokiem po stertach pudeł i kartonów, naczyń, ubrań oraz starych narzędzi. Zajrzał pod stoły i rozrzucił wielką stertę bielizny. Dotknął każdej starej gazety, listu i wszystkich książek w głębokiej szafie. Popatrzył na sufit i w rogu dostrzegł wielkiego szarego pająka. Przez moment zastanawiał się, czy go nie zastrzelić.

– Nie – wyszeptał. – Nie musisz strzelać do pająka. Jest przecież za mały. A poza tym nic złego nie zrobił.

I wreszcie znowu sobie przypomniał, czego szuka. Podszedł do szafy i wyciągnął z niej stertę pościeli, zakupionych przez jego pierwszą żonę, Bertie, jakieś sześćdziesiąt lat wcześniej. Pod poskładanymi powłokami znajdowało się elektryczne żelazko parowe, oparte na miniaturowej desce do prasowania. Pod żelazkiem leżały trzy zamknięte koperty z celofanowymi okienkami, w których widać było imię i nazwisko oraz adres Ptolemeusza.

Otworzył zaklejone koperty jedną po drugiej. Każda zawierała czek z jego emeryturą, każdy wystawiony był na kwotę 211,41 dolarów. Policzył je: pierwszy, drugi, trzeci, po czym wsunął do kieszeni i znieruchomiał, zastanawiając się, co robić dalej. Radio grało. Tym razem muzykę operową. Uwielbiał, kiedy ludzie śpiewali w różnych językach. Miał wrażenie, że rozumie je lepiej niż spikerów i spikerki z telewizji, recytujących wiadomości stanowczo zbyt szybko, aby mógł je zrozumieć przeciętny człowiek.

W Kentucky rozbił się samolot. Czterdzieści dziewięć ofiar śmiertelnych. Był poniedziałek, dwudziestego ósmego sierpnia. Pająk patrzył ze swojej niewidzialnej sieci, czekając, aż zaplącze się w nią mucha, ćma albo nieostrożny karaluch.

Ktoś czekał na Ptolemeusza. Reggie. Nie, nie Reggie, ale, ale…

 

* * *

 

Kiedy Ptolemeusz wyszedł na światło dzienne, zaciskając dłoń na zewnętrznej prawej kieszeni, na betonowych schodach prowadzących do kamienicy stał pucołowaty młody nieznajomy.

– Co cię zatrzymało, papo Grey? – zapytał nieznajomy.

– Czy ja cię znam?

– Hilly – odparł. – Syn Hildy. Przyjechałem, żeby zrobić z tobą zakupy. Zamknąłeś drzwi na klucz?

– Oczywiście, że tak – odparł Ptolemeusz. – Jest poniedziałek, a w poniedziałki zawsze zamyka się drzwi na klucz. W poniedziałki, wtorki, środy, czwartki, piątki, soboty, hmm… hmm… soboty i te, te… niedziele. Zawsze należy zamykać drzwi na klucz i chować go w kieszeni.

– Hej, Pete! – krzyknął ktoś z ulicy.

Ptolemeusz wzdrygnął się i cofnął ku drzwiom kamienicy, uderzając ramieniem w drewnianą framugę.

Wysoka kobieta, niemal tak gruba jak nieznajomy, który nazywał go papą, szła szybko ulicą w jego stronę.

– Stój, Pete! – wrzasnęła. W jej głosie zabrzmiała groźba. – Poczekaj!

Ptolemeusz lewą ręką dotknął klamki w drzwiach, jednak nie zdołał porządnie jej złapać. Kobieta zaczęła już wchodzić po schodach i po chwili uderzyła go otwartą dłonią w twarz, na tyle mocno, że głowa starego człowieka bezwładnie uderzyła w drzwi.

– Gdzie są moje pieniądze, łotrze! – krzyczała kobieta.

Ptolemeusz przykucnął, pochylił głowę i objął ją rękami, żeby się chronić przed kolejnymi ciosami.

– Opróżniaj kieszenie, dawaj pieniądze!

– Pomocy! – krzyknął Ptolemeusz.

Kiedy kobieta pochyliła się, próbując sięgnąć do kieszeni staruszka, ten przewrócił się na bok. Napastniczka miała około pięćdziesięciu lat i ciemną skórę. Kiedyś śnieżnobiałe białka jej oczu miały teraz kolor mętnego bursztynu. Złapała Ptolemeusza za ramię, starając się obrócić go w taki sposób, żeby ponownie trzasnąć go w twarz.

Ale wtedy Hilly chwycił ją za nadgarstek ręki, gotowej do uderzenia. Musiał użyć wiele siły, żeby odciągnąć ją od wujka.

– Aj! – wrzasnęła.

Swobodną ręką spróbowała z kolei uderzyć Hilly’ego.

– Tylko mnie uderz, a złamię ci pierdoloną rękę, suko – zagroził Hilly.

Niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki kobieta zmieniła postawę. Zgięła się wpół i zaczęła łkać.

– Ja tylko chcę swoich pieniędzy – powiedziała przez łzy. – Ja tylko chcę moich pieniędzy.

– Jakich pieniędzy? – zapytał Hilly.

– To kłamstwo! – zawołał Ptolemeusz chrapliwym, żałosnym głosem.

– Obiecał, że mi da trochę pieniędzy. Powiedział, że mi je da. Potrzebuję ich. Ja nie mam nic, a wszyscy wiedzą, że on jest bogatym czarnuchem z dużą emeryturą.

– Suko, lepiej się od niego odpierdol – ostrzegł ją Hilly.

– Ale ja potrzebuję tych pieniędzy – błagała.

– Wypierdalaj stąd natychmiast albo rozkwaszę ci pięścią mordę – ostrzegł ją jeszcze raz Hilly.

Uniósł groźnie ramię, a kobieta o bursztynowobrązowych oczach zbiegła ze schodów i potruchtała na ukos przez jezdnię, przez cały czas głośno płacząc.

Kilkoro mieszkańców La Jolla Place zatrzymało się i spojrzało za nią. Nikt jednak ani nie popatrzył na Hilly’ego, ani się do niego nie odezwał.

Ulica była wąska i po obu jej stronach stały trzypiętrowe kamienice. Kilka budynków, wciąż mieszczących firmy i punkty usługowe, pomalowano na szaro-biało, jednak pozostałe budynki miały brązowy kolor. W większości znajdowały się mieszkania – tylko kilka miało na parterze pomieszczenia, w których dawno temu mieściły się sklepy różnych branż. Jedynymi wciąż działającymi punktami była pralnia Blanche Monroe i restauracja Chow Funa, serwująca także jedzenie na wynos.

Ptolemeusz przycisnął plecy do muru i z trudem dźwignął się z kolan. Starał się nie drżeć ani nie płakać. Przygryzał od wewnątrz zaciśnięte wargi, by dodać sobie odwagi.

– Kto to był? – zapytał Hilly, jego wybawca.

– Melinda Hogarth – odparł Ptolemeusz, wymawiając jedno z kilku zaledwie nazwisk, których nie miał szansy zapomnieć.

– Jesteś jej winien pieniądze?

– Nie. Niczego nie jestem tej kobiecie winien. Któregoś dnia, kilka lat temu, złapała mnie za rękę i powiedziała, że potrzebuje pieniędzy na swój nałóg. Coraz mocniej zaciskała na mnie swoje łapsko, a kiedy w końcu dałem jej dziesięć dolarów, z całej siły ścisnęła moje ramię i zmusiła mnie do złożenia obietnicy, że dam jej pieniądze zawsze, kiedy będzie ich potrzebowała. Później podstępem weszła do mojego domu i zabrała mi puszkę z pieniędzmi. To dlatego nigdy nie wychodzę bez Reggiego. Gdzie jest Reggie?

– Daj spokój, papo Grey. Chodźmy do sklepu.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej