Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 431
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Burgas
Czekał cierpliwie na szpitalnym krzesełku. Wiedział, że lada chwila pojawią się w wejściu do sali, to była kwestia minut. Choć widok korytarza mógł przygnębiać – oplakatowane ściany wymagające odświeżenia, rzędy starych plastikowych siedzeń, pusty wózek inwalidzki w oddali, siedzące nieopodal małżeństwo o szklistym spojrzeniu i opuchniętych twarzach – dobry nastrój nie miał zamiaru go opuszczać. Założywszy nogę na nogę, wybijał stopą rytm wolnej piosenki, palce dłoni lekko obijały się o udo, a na ustach rysował się delikatny uśmiech, najwyraźniej wywołany jakąś przyjemną myślą. Pan w kapeluszu wpatrywał się w podłogę i bezwiednie obskubywał palcami skórki z grubego kciuka. Obok strapiona kobieta w zniszczonej garsonce ściskała w drżących palcach chusteczkę higieniczną, jej wysuszone usta nieznacznie się poruszały, a smutne i zmęczone spojrzenie znalazło sobie jakiś punkt na ścianie, prawie pod sufitem i trwało tak bez ruchu. Na zewnątrz jeszcze spokojna, lecz nie trudno odgadnąć, że wewnątrz prowadziła intensywny monolog ze Stwórcą i wysyłała rozpaczliwe błagania o Boską interwencję. Mieli ze czterdzieści kilka lat, lecz długotrwały stres i smutek postarzyły ich co najmniej o dekadę. Wyglądali na bardzo kruchych w środku. Na pewno na kogoś czekali. Jedna zła wiadomość, a może nawet jedno słowo, rozsypałaby ich na drobne kawałki.
Na ten widok podniósł odruchowo brwi, skierował wzrok w stronę zamkniętych drzwi do sali, uśmiechnął się szerzej. Zrobił to dyskretnie, niecelowo. Poboczny obserwator pewnie uznałby to za przejaw arogancji, bezczelności, braku empatii. Dla niego zaś była to proza życia, obraz, z którym miał bardzo często do czynienia w szpitalach, hospicjach i domach dla seniorów, stanowiący nieodłączną część działalności „Promyczka Słońca” – organizacji, do której należał.
Drzwi od sali szpitalnej otworzyły się z piskiem w zawiasach, wytrąciły go z zamyślenia. W wejściu stanęła łysiejąca kobieta w różowej, dwuczęściowej piżamie. Kilka dni wcześniej skończyła dwadzieścia cztery lata. Walka z chorobą dodała jej wiosen, ale ona się tym nie przejmowała. On też nie. Na twarzy pacjentki gościła radość, oczy mieniły się blaskiem. Obok stała ona. Młoda, niewysoka, zniewalająco piękna, o długich, kruczoczarnych włosach i czarnych jak węgiel oczach. Powstał szybko z krzesełka, niczym panicz na widok pięknej niewiasty. Uśmiechnął się szeroko do obu kobiet. Obraz kolejnej uradowanej duszy opuszczającej szpital napawał go dumą. Cieszył się również, widząc swoją partnerkę, specjalistkę od działań wewnętrznych.
– Witaj, Iwanko! – Rozpostarł ręce na przywitanie.
– Jest i mój kochany opiekun! – Pacjentka ruszyła żwawo ku niemu i wpadła w jego ramiona.
– Świetnie wyglądasz! – Przyłożył dłonie do jej policzków i spojrzał głęboko w oczy. – Włosy jeszcze muszą odrosnąć, ale widzę po oczach, że promieniejesz. Już po chorobie?
– Czuję się wybornie – odparła zachrypłym głosem. – Jeszcze niedawno cholernie uporczywy ból w kościach nie pozwalał mi się ruszyć z łóżka, o stanie mojej skóry i włosów nawet nie wspomnę, a teraz? Spójrz na mnie! – Odsunęła się, chwyciła za rękę jego piękną towarzyszkę i energicznie się obróciła, jak w tańcu.
– No, rewelacja! – Zaśmiał się, kiwając głową z niedowierzaniem. Już dawno powinien przyzwyczaić się do widoku zdrowego pacjenta, a jednak każde nowe pomyślne zakończenie wprawiało go w świetny nastrój, czego nie wahał się okazywać innym. – Dobrze, idziemy stąd. Już dość tego cierpienia i patrzenia, jak wszyscy użalają się nad tobą. To bolesne życie nie będzie cię już męczyć, zabieramy cię do domu!
– Już od dłuższego czasu nie mogłam się doczekać tego momentu! – Iwanka puściła dłonie kobiety i szybkim krokiem ruszyła do przodu. – Łuuuhuuu! – wykrzyknęła na cały korytarz.
– Tak bardzo się cieszę, że nam się udało. – Objął partnerkę za ramię, oboje podążyli za przeszczęśliwą pacjentką. – Ale to przede wszystkim twoja zasługa.
– Nie bądź taki skromny. – Jej piękne spojrzenie spoczęło na jego twarzy. – To nasz wspólny sukces. Aż wierzyć się nie chce, że możemy zaoferować komuś nowe życie. Zobacz, jak ona się raduje!
– To prawda! I właśnie dla takich chwil warto to wszystko robić…
Gdy tak szli szpitalnym korytarzem w stronę wyjścia, usłyszał za sobą kroki. Domyślał się, do kogo należały, a jednak nie potrafił powstrzymać ciekawości. Nie spowalniając tempa marszu, odwrócił głowę. W oddali młody lekarz wyszedł z tej samej sali i stanął przed małżeństwem. A więc to na niego czekali – pomyślał. Para podniosła wzrok i spojrzała na medyka. Człowiek w białym kitlu zacisnął usta i przecząco pokręcił głową. Kobieta nagle przyłożyła dłonie do ust, a powietrze przeciął tłumiony krzyk. Małżonek natychmiast przytulił ją do siebie. Jego twarz wykrzywiła się mocno w przypływie nagłego bólu duszy. Łamiący się męski głos przeszył ciszę na korytarzu:
– Nie! To nie może być prawda!
Tymczasem oni skręcili w kolejne skrzydło budynku. Nie dało się nie zauważyć kontrastu pomiędzy radością Iwanki a ogromnym cierpieniem tamtych ludzi. Szczęście i rozpacz. Obraz życia w pigułce zawarty w szpitalnym oddziale. Na szczęście, parę minut później, tragiczny moment zupełnie się zatarł, a po smutku nie było śladu.
Wyszli na zewnątrz, zaczerpnęli świeżego powietrza. Słoneczny dzień trwał w najlepsze. Z obu stron widok na miasto ograniczały przylegające prostopadle skrzydła szpitala, wielkiego szarego molochu. Przed nim dziesiątki samochodów i ludzi przechodzących między nimi. Zanim zeszli ze schodów w stronę parkingu, Iwanka odwróciła się do nich, rozpostarła ramiona i uściskała oboje naraz. Starała się wyrazić wdzięczność najpełniej, jak tylko potrafiła, a jednak wiedziała, że to za mało. Nigdy nie czuła się taka wolna. Wolna od płaczu, od bólu, od cierpienia. Od egzystencji.
– A więc jedziemy do domu? – zapytała kompanów, gdy wszyscy stanęli przy nowoczesnym czarnym minivanie. W oczy rzucało się żółte logo w kształcie uśmiechniętego słoneczka oraz równie wyrazisty napis „Promyczek Słońca”, naklejone po obu stronach wozu, mniej więcej w połowie jego długości.
– Właśnie tak – odparł pogodnie i energicznym pociągnięciem otworzył boczne drzwi. Zrobił krok w tył, prostując rękę w geście zapraszającym do środka samochodu. – Jedziemy do domu. Od dzisiaj zaczynasz nowe życie. A w drodze chętnie wyjaśnimy ci cały proces i istotę terapii…
***
Trzy miesiące później
– Po terapii Iwanki zrobiło się u nas bardzo spokojnie. – Szedł obok partnerki, oboje kierowali się do samochodu.
– To prawda, kochanie. Ale delektujmy się wspólnym czasem, w końcu nie wiesz, jakie niespodzianki los może ci przynieść nawet dzisiaj – odparła z nutką tajemniczości, nie zwalniając kroku.
Nie wychwycił jej przekazu, nie połknął haczyka. Zupełnie jej to nie przeszkadzało. I tak dzisiaj dowie się o czymś, co zetnie go z nóg. Dzisiaj, ale jeszcze nie teraz.
– Może wybierzmy się tym razem w inne miejsce, na przykład do Sarafowa, co ty na to? – Chwyciła go za dłoń, czarne końcówki włosów powiewały na lekkim wietrze. Jej oczy, niezmiennie piękne, wpatrywały się w jego oblicze.
– Do Sarafowa? – zdziwił się, gdyż zazwyczaj udawali się do bardziej tłocznych miejsc, jak na przykład Słoneczny Brzeg. – Wiesz, że to niebezpieczne. Nie znamy dobrze tego miejsca, zresztą nie wiemy…
– Czego nie wiemy? – Widziała, że dusił coś w sobie. Czekała na odpowiedź, w końcu dodała: – No, powiedz.
– Nie wiemy, czy to miejsce jest czyste. Urodzeni Zabójcy mogą czaić się wszędzie!
– NK? – zapytała skrótem, bo tak w żargonie zawodowym nazywano tych niebezpiecznych osobników. – Wyluzuj choć na moment, daj się ponieść miłości. Nie psuj tej chwili myślami o Zabójcach. Proszę cię – mówiła, przeciągając słowa błagalnym głosem, choć jego twarz nie wyrażała aprobaty. – Obiecuję, że nie pożałujesz – uśmiechnęła się szeroko, próbując wpłynąć na jego decyzję. – Tylko jeden spacer, może postój na lody i wracamy.
– Coś knujesz, prawda? – Zmierzył ją podejrzliwym wzrokiem.
– Nie przekonasz się, jeśli tam ze mną nie pojedziesz. – Jej wyraz twarzy wskazywał na niespodziankę.
– Ehhh, nie podoba mi się to, ale w porządku. – Kiedyś złośliwy uparciuch, teraz uległy i potulny romantyk. Widział w niej niemal te same cechy, co u siebie, tyle że w kobiecej, pięknej i pociągającej formie. Nie pamiętał, kiedy wcześniej czuł się tak zakochany, tak spełniony. Może nigdy? Choć w przeszłości wchodził w relacje z koleżankami po fachu, to brak głębszego uczucia nie prowadził do rozpaczy i załamania w razie utraty partnerki. Przy niej poczuł się inaczej. Miłość wynosiła go na wyżyny, jakich wcześniej nie zdobył, ale gdzieś z tyłu głowy kiełkowała myśl, że ewentualna strata tej kochanki zepchnęłaby go z samego szczytu na dno przepaści. Tym bardziej nie do końca pasowało mu pojawiać się w miejscach, których dobrze nie znali, gdzie byli zbyt odsłonięci, zbyt bezbronni wobec śmiertelnie niebezpiecznych członków NK. – Ale obiecaj mi, że gdy tylko wyczuję jakieś zagrożenie, wracamy bez żadnych protestów.
– Obiecuję!
Pojechali.
Godzinę później szli wzdłuż plaży, trzymali się za ręce, patrzyli sobie w oczy. Byli tak pochłonięci swoją obecnością, że nie docierały do nich krzyki i śmiechy rozbawionych plażowiczów. Czuli się sami. Sami, ale nie samotni. Piękna, romantyczna chwila. Tylko oni, szept piasku pod stopami oraz błogi szum morza. Do reszty zakochani w sobie. Uwielbiali ten stan. Kroczyli przed siebie z wolna, bez żadnych planów i oczekiwań. Przynajmniej z jego strony. Dla niej każdy ich krok daleki był od improwizacji. Między nimi wisiało coś niewidzialnego. Niedostrzegalnego tylko dla niego. Dla niej wszystko jawiło się oczywistością. Plan wdrożyła w życie przed tygodniem, choć pierwsze kroki podjęła dużo wcześniej. Miała wiele dni i nocy, by wszystko przemyśleć, przekalkulować. Czas, miejsce, prawdopodobny przebieg zdarzeń. Sekret, którym lada moment miała go obdarzyć, na pewno zetnie go z nóg. Czekała tylko na dogodny moment.
– Tak sobie myślę i dochodzę do wniosku, że to nie plaża ani morze. Ja przy tobie tak naprawdę wypoczywam, nawet gdy jesteśmy zajęci pracą. – Spojrzał na nią zakochanym wzrokiem.
Naturalną siłą rzeczy ona powinna zrobić to samo, a jednak tak się nie stało. Patrzyła przed siebie. Uśmiechnęła się. Wiedział, że uwielbia jego komplementy, a on nie zamierzał jej ich szczędzić. Miała naprawdę piękny profil. Długie, kruczoczarne włosy doskonale komponowały się z naturalnie ciemną karnacją, duże, czarne oczy, mały nos i powabne usta nasuwały skojarzenia z pięknem latynoskich kobiet. Śnieżnobiały uśmiech jeszcze bardziej podkreślał jej zjawiskową urodę, a głębokie spojrzenie, tak łagodne i budzące zaufanie, mogłoby otworzyć każde serce i duszę bez żadnej próby oporu. Jej partner zdawał sobie sprawę, że tworzy związek z osobą niezwykłą.
– Pięknie to ująłeś! Ale nawet gdybyś prawił mi jeden i ten sam komplement każdego dnia, na pewno nigdy by mi się nie znudził. Jesteś najlepszym, co mogło mnie spotkać – odpowiedziała jakby zamyślona. Mogła wydawać się trochę nieobecna, co on zauważył, jej umysł jednak pracował w skupieniu, dbając o to, by nie zboczyli z góry zaplanowanej ścieżki. – Podejdźmy tutaj, zrobimy sobie wspólne zdjęcie. – Pociągnęła go za rękę i poprowadziła w upatrzone miejsce. Czuła, że dziwił się w głębi serca, że nie uznał go za najlepszy punkt do fotografii, może nawet pomyślał, by poprosić, aby poszukali jakiegoś innego, ale ona właśnie tam chciała uwiecznić ich na kliszy. To było dla niej istotne. Dostrzegła, że poddał się zupełnej improwizacji, nie zamierzała mącić ich wspólnych chwil.
Wyciągnęła z torby czarnego, analogowego kodaka, najświeższe cacko połowy lat osiemdziesiątych, objęli się w pasie i zbliżyli głowy ku sobie. Obróciwszy aparat, wycelowała obiektyw w ich twarze, upewniła się, że obejmie wybrane tło. Kilka kroków za nimi leżała czerwona od słońca, wyciągnięta na ręczniku kobieta w stroju kąpielowym. Jej twarz zasłaniała otwarta książka, z okładki rzucała się w oczy część tytułu: Miasteczko Anterrey. Pod nim widniał podtytuł. Coś kazało jej go przeczytać. Przyjrzała się dokładniej, a gdy wreszcie go rozszyfrowała, uśmiechnęła się do siebie. Odwróciła się ponownie, przyjęła pozę i nacisnęła przycisk migawki. Pstryk. I raz jeszcze. Pstryk. I po raz ostatni. Pstryk. Musiała upewnić się, że zdjęcie wyjdzie idealnie, więc bezpieczniej było zrobić kilka.
Po paru minutach dalszego marszu tłum plażowiczów mieli już za sobą. Zgiełk ucichł, a zastąpiły go delikatne powiewy bryzy, z każdym wdechem wypełniającej ich płuca. Przed nimi widniała pusta piaszczysta plaża, po lewej stronie falista woda łagodnie szumiała, po prawej – pas drzew, szeroki na jakieś pięćdziesiąt metrów, ciągnął się aż po horyzont, oddzielając piasek od ulic, domków, knajp, pensjonatów dla turystów i niewielkich hotelików. W zasięgu ich wzroku lodziarz przygotowywał swój wózek na kółkach, by za moment rozpocząć objazdówkę i sprzedaż zimnego asortymentu o smaku wanilii, truskawki i czekolady.
– Wiesz, jest coś, co muszę ci powiedzieć. – Przystanęła, tym razem spojrzała mu głęboko w oczy.
– Coś się stało? – zaniepokoił się. Nagle poczuł, że jest coś, co najwyraźniej przeoczył. Może z czymś się zmaga, a on w ogólne tego nie dostrzegł? Obleciał go strach, obawa, że to coś związanego z istotą ich relacji.
– Widzisz – zawahała się – jesteśmy już jakiś czas razem i pomyślałam, że dobrze byłoby wynieść nasz związek na wyższy poziom zaawansowania. – Wzięła go pod ramię i pociągnęła za sobą w stronę krawędzi lasu, gdzie usiedli na obszernym kamieniu, mając przed sobą jedynie piasek i falujące morze.
– Słucham – odparł niepewnym głosem, dreszcz przeszedł mu po ciele.
– Znalazłam dla nas surogatkę. Z naszej dwójki zrobi się trójka! – Gdy to powiedziała, jej usta zadrżały, uformowały się w lekki uśmiech. Wpatrywała się w niego, oczekując jakiejś reakcji.
– Surog… To znaczy, że…? – urwał, nie mogąc wydusić z siebie nic więcej.
Pokiwała głową i odpowiedziała:
– Ziarenko zostało już zasiane – uśmiechnęła się, tym razem szerzej. Wciąż jednak nie dawała w pełni ujść swojej radości. – Teraz czeka na odpowiedni moment, by się obudzić, rozwinąć i przyjść na ten świat. – Jej oczy zaświeciły się od łez.
Wpatrywał się w nią bez słowa, w skupieniu. Twarz skamieniała w wyrazie zaskoczenia niczym w stop-klatce. Trwał tak przez kilka sekund, aż wreszcie zaczął głośno oddychać. Chwycił się za głowę i nie znalazłszy słów, rzucił się jej na szyję. Ścisnął ją mocno. Przez moment miała problem z zaczerpnięciem powietrza, aczkolwiek ból szyi mógł oznaczać tylko wyraz szczęścia partnera na wiadomość prosto z nieba. Dobrze słyszała jego drżący oddech. Na jej ramię spadła łza, szybko zaczęła przemieszczać się wzdłuż pleców. Wzruszył się. Po raz pierwszy poczuła, jak mocno umiała na niego wpłynąć, jak jej czyny potrafiły chwycić go za serce. To był dowód na to, że on naprawdę ją kochał, z całych sił. I z wzajemnością, bo żywiła do niego głębię najpiękniejszych uczuć, miała tylko nadzieję, że on również zdawał sobie z tego sprawę.
Doszedł do siebie, odsunął się, by móc spojrzeć jej w oczy, i rzekł:
– Nie wierzę, po prostu nie wierzę. – Pokiwał głową, przesunął palce po powiekach. – A więc rozpoczynamy nasz pierwszy wspólny projekt? – Dopiero teraz dostrzegł, że i jej oczy mocno się zaszkliły.
Kiwnęła twierdząco głową i odparła:
– Pomyślałam, że to najlepszy sposób, by pokazać ci, jak bardzo zależy mi na tobie, na naszym związku. Stwierdziłam, że tym razem przyniosę szczęście nam obojgu, że nasza wspólna latorośl stanie się namacalnym dowodem mojego uczucia i oddania dla naszej relacji i wspólnej pracy. A gdy już dorośnie, to zostanie twoją partnerką po fachu. – Sięgnęła do torby, wyciągnęła tekturową teczkę i wręczyła ją partnerowi. – Poznaj naszą surogatkę, zarejestrowana przed kilkoma dniami, teraz możemy tylko czekać na odpowiedni moment, a właściwie to ty możesz czekać. Ja już swoje zrobiłam, a ty będziesz doglądał naszą panią, starał się, by nasza pociecha zdrowo się rozwijała, bez żadnych zagrożeń i komplikacji.
Przejął od niej teczkę. Zachowywał się jak dziecko, które otrzymawszy długo wyczekiwany prezent, nie potrafiło w tej chwili wyrazić poprawnie słowami przepełniającego go szczęścia. Otworzył. Jego oczom ukazały się dokumenty z danymi osobowymi kobiety i doczepione do nich spinaczem fotografie.
Dała mu czas. Nie odzywała się. Wpatrywała się w niego, chłonąc każdą sekundę tego momentu, kodując je w głowie, dbając o to, by nie umknął jej żaden szczegół.
– Bardzo ładna – odezwał się po zapoznaniu się z dokumentami. – Widać po oczach, że ma bardzo łagodne usposobienie – stwierdził, wpatrując się w czarno-białe zdjęcie surogatki. Nagle zamilkł, jakby coś przyszło mu do głowy, i w końcu wyznał: – Bardzo chciałbym ją poznać. Kiedy będę mógł ją zobaczyć?
Zaśmiała się na te słowa, jakby właśnie ich się spodziewała, i odpowiedziała z szerokim uśmiechem:
– Tak naprawdę to już ją poznałeś. – Wysunęła teczkę z jego dłoni i położyła sobie na kolanach. – Pamiętasz, jak nagle postanowiłam zrobić nam fotkę na plaży? – Zmrużyła oczy, jej twarz przybrała tajemniczy wyraz. – Nie było w tym żadnego przypadku. Zatrzymałam nas w odpowiednim miejscu, ustawiłam aparat pod prawidłowym kątem, by obiektyw dobrze objął tło, a…
– Ona była za nami – wszedł jej w słowo z ekscytacją w głosie – leżała na ręczniku! O ile się nie mylę, czytała książkę!
– Brawo! – Objęła dłońmi jego policzki i pocałowała w usta. – I za chwilę pójdziemy się z nią zobaczyć.
– Aż się zgrzałem z tego podniecenia! – Otarł czoło dłonią, odwrócił głowę i spojrzał w dal. – Ale najpierw musimy to uczcić! Jaki smak? – Wskazał palcem w kierunku stojącego w oddali wózka z lodami.
– Hmmm – zastanowiła się głośno. – Zawsze brałam czekoladę, bo kojarzy mi się z moją ulubioną czernią, ale tym razem może spróbuję truskawkę.
– Kojarzy mi się z krwią, ale niech będzie – odparł żartobliwie. Zanim skończył zdanie, zerwał się już do biegu. – Zaraz wracam i strzelimy sobie jeszcze jedną fotkę z tą teczką na tle morza! – Odwrócił się do niej, przez moment biegnąc do tyłu. Przepełniało go szczęście, nie dało się tego nie zauważyć.
Pędził do lodziarza zupełnie beztrosko, niemal unosił się w powietrzu, czuł się tak uskrzydlony jak nigdy dotąd. Jego umysł przepełniał nowy smak szczęścia. Delektował się nim, wprowadzając się w stan uniesienia, jakiego wcześniej nie doświadczył. Odwrócił się, by raz jeszcze spojrzeć na swoją wybrankę. Siedziała w tym samym miejscu, śliczna jak zawsze, patrzyła w jego stronę, na pewno się uśmiechała. Z tej odległości nie dostrzegał już szczegółów, ale wiedział, że i ona doświadcza spełnienia, obserwując wyraz jego uczuć.
Dołączył do kolejki złożonej z przystojnego mężczyzny po trzydziestce, o kruczoczarnych włosach, ubranego jedynie w kąpielówki, oraz jego dwóch synów – blondwłosego dzieciaka i starszego bruneta w okularach, który zapewne ledwie co wyszedł z pierwszej dekady życia.
– Maciej, czekoladowy jest dla ciebie – odezwał się nieznajomy. – Daniel, masz waniliowego. Dobra, chłopaki, wracamy – dodał i pożegnawszy się ze sprzedawcą, skierował się wraz z dziećmi w stronę tłumu, w którym gdzieś tam czekała na niego żona.
On zamówił dwa truskawkowe, dla siebie i dla partnerki, po czym odpłynął w myślach. Wyobrażał sobie, jak oboje wchodzą w ten sam zgiełk na plaży, przytuleni i szczęśliwi, w poszukiwaniu surogatki, która da im potomka. Chciał ją ujrzeć z bliska, usłyszeć jej głos, poznać zachowanie. Sarafowo stało się wielkim symbolem, początkiem nowego rozdziału i już na zawsze pozostanie ważną częścią ich wspólnej historii.
Odebrał lody i ruszył w drogę powrotną. Nie mógł iść szybko, nie wspominając o biegu – gałki deserów niewystarczająco mocno osadzone chybotały się na wafelku, jakby same prowokowały upadek na piasek.
Zbliżając się do miejsca, gdzie zostawił partnerkę, podniósł głowę, przystanął. Zdziwił się. Na głazie, gdzie oboje wcześniej siedzieli, nie było nikogo. Rozejrzał się, jakby chciał się upewnić, że nie minął jej, skupiając się zbyt mocno na utrzymaniu lodów w jednym kawałku. Podszedł bliżej, stanął jak wryty. Dreszcz przeszył całe jego ciało, ręce zadrżały tak mocno, że lodowe kulki spadły na ziemię. Szczęście zniknęło w mgnieniu oka. Tuż za kamieniem, przy drzewie leżała torba, a obok poplamiona teczka z tektury. Świeże, czerwone plamy nasuwały dość oczywisty wniosek. Podłużne bordowe ślady wsiąkały w piasek, prowadziły w głąb lasu.
– Nie! To niemożliwe! – wyszeptał. Można było odnieść wrażenie, że zapomniał, jak krzyczeć. W myślach na pierwszy plan wybiły się znajome słowa, ich wyobrażenie sparaliżowało go strachem.
NK. Urodzeni Zabójcy.
Leszno, rok 2001
Czesia. Nie ma mojej Czesi.
Zaparkował zielonego malucha pod szarym blokiem z wielkiej płyty, w którym zamieszkał wraz z rodziną ponad dwie dekady temu. Starszy syn z żoną i dziećmi dawno przeprowadzili się już bliżej centrum. Młodszy wciąż zajmował tu pokój, choć nierzadko nocował poza domem. Feliks Radziejewski nie wracał do mieszkania. Jeszcze nie teraz. Wysiadł z samochodu, spojrzał na budynek przedszkola, za którym rysowały się korony drzew pobliskiego parku. To właśnie tam się kierował. Z trzaskiem zamknął drzwi fiata i przekręcił kluczyk. Już dawno mógł zmienić samochód, stać go na większe i wygodniejsze auto. Sąsiedzi od dawna jeździli fordami, peugeotami i volkswagenami, ale nie on. Przemieszczał się tym pudełkiem na czterech kołach z czystego sentymentu. Poza tym jego egzemplarz zdawał się bezawaryjny i oprócz uzupełniania benzyny oraz oleju silnikowego, o dziwo, nie wymagał żadnych napraw.
Minęła północ wyznaczająca nowy dzień. Szczególny, i to podwójnie. Właśnie dzisiaj miał świętować pięćdziesiątą trzecią wiosnę swojego życia. Miał świętować, bo o tym w obecnej sytuacji nie mogło być mowy. Dzisiaj nie było Czesławy. Nie było jej też wczoraj i przedwczoraj. Niestety, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że sytuacja nieprędko się zmieni.
Zmrok zapadł kilka godzin temu. W okolicznych blokach przez niektóre okna przebijało się mocne światło, mieszkańcy zdążyli zapomnieć o zjedzonej kolacji i wlepiali oczy w ekran telewizorów, inni już dawno odpoczywali w objęciach Morfeusza. Feliks kroczył wolno ścieżką słabo oświetlonego parku. Nie liczył, które to już okrążenie. Czwarte? Piąte? Zegarek wskazywał dziesięć minut przed pierwszą. Czy martwił się o żonę? Bardzo. Szczególnie od początku zeszłego tygodnia, gdy jej stan dramatycznie się pogorszył. To właśnie wtedy notorycznie wypowiadała się o kimś, o kim wcześniej sporadycznie wspominała, i to bardziej w formie żartu. Ojciec. Za każdym razem, gdy poruszała jego temat, jej dusza rozsypywała się na kawałki, a ona sama zanosiła się szlochem, co pogarszało jej i tak nadwerężony już stan psychiczny. Bała się go. Bała się, że pewnego dnia tajemnicza postać zwana Ojcem przyjdzie i po prostu ją zabierze. Zabierze i nie pozwoli wrócić. Trudno powiedzieć, czy przyjmowane leki wpędziły ją w taki stan, czy kobiecy instynkt podpowiadał jej to, co stało się dla niej oczywiste, nieuniknione. Nie wiadomo. O Ojcu słyszeli wszyscy: policja, lekarze, rodzina, sąsiedzi, znajomi. Niestety, nikt nie potrafił ani pomóc Feliksowi w jego wewnętrznym cierpieniu, ani wyprowadzić Czesławę na prostą, przywracając jej spokój ducha.
Krążył. Dopiero teraz, gdy zamykał już bodajże szóste kółko, zauważył, że teren wokół stawał się coraz bardziej wybrakowany, coraz więcej w nim przestrzeni, a coraz mniej klonów, kasztanowców i lip. Otoczenie spowijała jasna, pogodna noc. Światło księżyca przebijało się przez konary, oświetlało okolicę. Nawet o tej porze dostrzegało się ulicę po drugiej stronie parku, co jeszcze w przeszłości było nie do pomyślenia ze względu na gęste zadrzewienie terenu. Zamyślił się nad wyglądem tego miejsca, lecz to nie miało znaczenia. Pozwolił sobie na tę chwilową dygresję, aby odciążyć umysł od uporczywych myśli, które nawiedzały go coraz bardziej natarczywie.
Czesia, co się z tobą stało?
Zatrzymał się przy ich ulubionej ławce, na której przesiadywał z żoną. Drobnej postury kobietką o krótkich blond włosach zaczesanych na bok oraz bardzo łagodnym usposobieniu. To miejsce odgrywało istotną rolę. Dla niego i dla niej. Według wspólnie rozpoczętej tradycji, okupowali je często, od czasu gdy wprowadzili się do Leszna, a więc jakieś dwadzieścia kilka lat temu. Z racji zmiany miejsca pracy Feliksa i przydziału mieszkaniowego przeniesienie się do nowego miasta było koniecznością, ale bynajmniej nie mieli zamiaru rezygnować z obyczaju, który mimochodem zapoczątkowali na swojej pierwszej randce. Kiedy on, przystojny młodzieniec po szkole milicyjnej w Szczytnie, przyszedł na ich umówione spotkanie z pudełkiem czekoladek, ona już siedziała na ławce. Czekała na niego. Doskonale zapamiętał szczegóły: uśmiech na jej ładnej twarzy, błysk w oczach, delikatny makijaż maskujący rumieńce oraz pozycję, w jakiej siedziała, z dłońmi spoczywającymi na spódnicy, trzymając nogi złączone i przechylone lekko na bok. Od tego czasu spotykali się już jako para, zabierając zwyczaj ze sobą. Oboje wiedzieli, że to coś, czego nie robią inni. Coś romantycznego, co wymyślili oni sami i praktykowali z wręcz religijną starannością. Nie chcąc, by ta piękna chwila w końcu uszła im z pamięci, postanowili kopiować ją wszędzie, gdziekolwiek zamieszkają.
Nie przyjdziesz dzisiaj, prawda?
Iskra nadziei tliła się w nim, podczas gdy inni już dawno ją zgasili. Niemniej odpowiedź narzucała się sama. Żonie groziło niebezpieczeństwo ze strony Ojca, a Feliks zbywał jej przeczucia. Zrzucał to na karb pogarszającej się psychiki kobiety oraz przyjmowanych silnych medykamentów, mających wyciszać złe myśli w głowie, ale też prowadzących do huśtawki nastrojów. Jednak od kilku dni zaczęły męczyć go wątpliwości. Coraz częściej zadawał sobie pytanie, czy Czesławie faktycznie tylko się wydaje, czy rzeczywiście ma rację. Czy może nawet grozić jej śmierć? Koniec końców nie potrafił się z tym zmierzyć. Nie umiał zestawić wyrazów „śmierć” i „Czesia” obok siebie, czy nawet w jednym zdaniu. To było ponad jego siły.
To niemożliwe, każdy inny, ale nie moja Czesia!
Postanowił zapalić papierosa i zatoczyć ostatnie koło. Gdy tak szedł przed siebie, pomyślał, jak trudno mu wracać do mieszkania. Szczególnie dzisiaj. Czekała go jedna rzecz do zrobienia. Musiał ją wykonać, jak co rok, a jednak teraz czuł, że na pewno złamie mu to serce. Dlatego wolał park. Odwlekanie tej chwili lepiej służyło jego stabilności psychicznej i integralności duszy. Po kilkunastu minutach znów przystanął w punkcie, z którego wyruszył. Usiadł na ławce i wpatrzył się w deski obok siebie, w miejsce, na którym powinna siedzieć. Ona. Miłość jego życia. Wyobrażał sobie jej sylwetkę, twarz, to, jak patrzy na niego i obdarza go uśmiechem. Jej oblicze zmieniało się co chwilę – młodsza wersja, kiedy poznał ją po raz pierwszy, nakładała się z tą bardziej dojrzałą, gdy spędzali tu czas miesiąc temu. Młodsza Czesława uśmiechała się szeroko, jej zielone oczy radowały się ich spotkaniem. Starsza zdecydowanie kontrastowała. Szczuplejsza na twarzy, z kącikami ust skierowanymi w dół, w oczach przebłyskiwały jedynie iskierki dawnego blasku. Wyraźnie coś zajmowało jej myśli. Jakby obawiała się nadchodzącego nieszczęścia, nadciągającego rozstania. Feliks to wyczuwał, aczkolwiek nie dociekał. Czy powinien był? Nie chciał dywagować, bo co by to miało zmienić? Zresztą i tak nie potrafił sobie odpowiedzieć. Z dzisiejszej perspektywy najważniejsze, że byli wtedy razem i nie poruszyli żadnej drażliwej kwestii, która mogłaby popsuć wspólny czas.
Zapalił kolejnego papierosa. Nikotyna ożywiała mu mózg, pozwalała trzeźwiej myśleć, a w trudniejszych chwilach na krótko odsuwała problemy na boczny tor.
Minęło trzydzieści jeden minut. Mógł poczekać dłużej, ale po co? Z żadnej ze stron nie rysowała się sylwetka kobiety zmierzającej w jego kierunku. Ulicami wokół parku przejeżdżały samochody, zaś chodniki świeciły pustkami. O tej porze trudno było spodziewać się gwaru przechodniów, tym bardziej poza centrum miasta. Radziejewski wstał z ławki, rozejrzał się dookoła po raz ostatni i podążył w stronę mieszkania. Nie mógł już dłużej zwlekać. Rzeczy, którą musiał wykonać, a której tak bardzo się obawiał, nie sposób pominąć. Wcześniej robili to razem, dzisiaj zrobi to sam.
Blok policyjny z wielkiej płyty na ulicy Włodarczaka znajdował się jakieś dwieście metrów od parku. Feliks szedł szybkim krokiem wzdłuż drogi osiedlowej. Zerknął na długi, niebieski moloch Szkoły Podstawowej nr 7 z przyległym boiskiem po jednej stronie oraz niewielkim budynkiem w brudnej bieli mieszczącym przedszkole po drugiej. Podświadomość kazała mu upewnić się, że teren wokół niego był czysty, a on nie minie się przypadkiem z małżonką podążającą w przeciwnym kierunku. Czy się niepokoił? Bardzo. Wchodząc przed blok, łudził się jeszcze, że ona stoi tam i wypatruje jego przybycia, że może z kimś rozmawia i czeka na niego, ale nie. Nie dostrzegł nikogo ani na chodniku, ani na trawniku między budynkami, z leżącymi gdzieniegdzie psimi odchodami i rosnącymi drzewkami. Pustka.
Stanął w trzypokojowym mieszkaniu na drugim piętrze.
Czesia?
Odpowiedziała mu cisza. Cisza i ciemność. Pozapalał światła, obszedł wszystkie pomieszczenia. Był sam, syn Daniel miał nie wrócić na noc. W powietrzu wyczuwał delikatny zapach jej mocnych perfum, wciąż unoszący się z dawno pozostawionego na wieszaku żakietu. Wszedł do sypialni, rozejrzał się tak, jakby szukał czegoś konkretnego. Wnętrze wyglądało skromnie: podwójne łóżko z szafkami nocnymi po obu stronach, komoda, na niej telewizor i kilka innych przedmiotów, firana w oknie. Ot, rozkład wyposażenia, jak wiele innych w pokoju o niewielkim metrażu. Podszedł do komody i podniósł ramkę ze zdjęciem. Na fotografii blondynka w krótkich włosach, które już z lekka przyprószyła siwizna, ubrana w białą koszulę i granatową spódniczkę siedziała na dużym fotelu z różą w dłoni. Spoglądała na rozkwitły kwiat, uśmiechnięta, a jednak Feliks dostrzegał w jej twarzy coś, o czym wcześniej nie pomyślał: zmartwienie, ból, strach. Kobieta najwyraźniej czegoś się obawiała. Czy to właśnie dlatego nie wróciła do domu?
Usiadł na łóżku małżeńskim, po stronie, na której spał, spojrzał na poduszkę żony. Leżała na niej złożona w kostkę koszula nocna, przygotowana na kolejną noc. Ponownie przypomniał sobie, że ostatnimi czasy Czesława coraz częściej wspominała o Ojcu, tak jakby obawiała się jego przyjścia. Czy dostawała od niego pogróżki, o których nie wiedział? A może odbierała telefony, o których mu nie powiedziała? On też słyszał o Ojcu w różnych sytuacjach i bynajmniej nie chodziło o jej własnego rodzica. Ten, jeśli dobrze pamiętał, zmarł w połowie lat osiemdziesiątych, matka lata wcześniej, a więc zagrożenie musiało nadejść z zupełnie innej strony.
Choć emeryturą cieszył się już od ponad trzech lat, policyjny instynkt jeszcze go nie opuścił. Wiedział, że musi spróbować poszukać odpowiedzi. Umysł nie przestawał pracować. Słowo „Ojciec” rozbrzmiewało mu w głowie, jakby zagubiło się wśród tysięcy skojarzeń i nie mogło trafić do odpowiedniej szufladki. Nagle doznał oświecenia.
Ojciec!
Ten Ojciec?
Dreszcz przeszył jego ciało, Feliks nie chciał dopuścić do siebie tej myśli. Czy pod nieobecność Czesławy mógł być zamieszany sam Ojciec lub jego ludzie? Serce zabiło mu mocniej, szukał innych wyjaśnień i prawdopodobieństw, jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Straszna myśl stanowiła jedyne logiczne wyjaśnienie.
We wspomnieniach powrócił do czasu, gdy pełnił służbę jako komendant w rawickiej policji. W tamtym czasie ksywa, która w każdym innym kontekście przywoływała pozytywne skojarzenia, w oddziałach kryminalnych wywoływała ciarki na plecach i nie schodziła z ust funkcjonariuszy w całym kraju. Tu nie było mowy o „tacie”, „tatusiu” czy nawet „ojczulku”. Ale o „Ojcu” – szefie odłamu grupy mokotowskiej specjalizującej się w handlu narkotykami, wymuszeniach, porwaniach dla okupu, morderstwach. Pomimo że Warszawa i jej okolice służyły im za główne tereny przeprowadzanych akcji, ich macki sięgały każdego zakamarka Polski, i Feliks doskonale o tym wiedział. W tym wszystkim tkwił jeden niezwykle bolesny fakt, z którym bardzo bał się w tej chwili zmierzyć. Porwanych w wielu przypadkach nigdy nie odnajdywano. Przepadali bez wieści. Znikali. Bez śladu. Na zawsze.
To niemożliwe! Nie moja Czesia!
Krzyknął na cały głos, schował twarz w dłoniach. Koszmarne myśli nie pozwalały mu odetchnąć. Dzięki jego rządom w policji w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych skutecznie zwalczano przestępczość w regionie, polepszano statystyki, niejednego skurczybyka wsadzono za kratki. Czy jednym z nich mógł być człowiek Ojca? A może ktoś z rodziny lub dobrych znajomych, co umknęło uwadze funkcjonariuszy? Niewykluczone. Można by powiedzieć: całkiem prawdopodobne. Z tej perspektywy zemsta stawała się w pełni wiarygodnym motywem przestępstwa.
Nie mógł już dłużej usiedzieć w miejscu. Nie miał pojęcia, od czego zacząć, musiał jednak podjąć jakieś kroki, choćby miał kroczyć w miejscu. Aktywność wydawała się lepsza niż siedzenie w domu i czekanie na cud. Feliks nie wierzył w cuda.
Wszedł do łazienki, obmył twarz, spojrzał w lustro. Zaokrąglone policzki, kruczoczarne włosy z przebijającą się tu i ówdzie siwizną, coraz mocniej zarysowane cienie pod oczami. A jednak za tymi skutkami ubocznymi postępującego wieku krył się przystojny facet o bystrym spojrzeniu i zawadiackim uśmiechu. W latach świetności mógł pochwalić się wysportowaną sylwetką i nieprzeciętną urodą skupiającą uwagę niejednej niewiasty. Aż do poznania Czesławy, kobiety skromnej, aczkolwiek inteligentnej, nierzucającej się w oczy, lecz posiadającej urok, od którego nie mógł i nie chciał się uwolnić. Aha, i było jeszcze coś. Oboje lubili palić papierosy!
Przeciągłe stukanie.
Jakby ktoś pukał do drzwi.
O tej porze?
Feliks zastygł przed lustrem. Kto to może być? – pomyślał. Mózg podsuwał mu dziesiątki mniej lub bardziej nieprawdopodobnych scenariuszy. Jeszcze nigdy nikt niespodziewany nie odwiedzał ich o tej godzinie. Ale też nigdy wcześniej Feliks nie tkwił w tak odmiennej sytuacji. To mógł być ktokolwiek. Zabłąkany pijaczek, który wszedł przez niedomknięte drzwi klatki schodowej i w upitej świadomości dobijał się do nieswojego mieszkania. To mogła być Czesława. A może sam Ojciec czy któryś z jego ludzi pukali niczym dżentelmeni z maczetą schowaną za plecami.
Otworzył szafkę, wyciągnął pokaźnych rozmiarów nożyczki, rękę schował za plecami. W wykrzywionym obrazie wizjera dostrzegł karykaturalną twarz swojego sąsiada. Zwężona górna część głowy, małe oczy, ogromny nos niemal wciskający się w judasza oraz małe, wąskie usta. Odetchnął z ulgą. Uchylił drzwi, wystawił głowę.
– Sąsiedzie drogi – zaczął prawie szeptem mężczyzna – przepraszam, że tak późno, ale stałem pod blokiem z psem i zobaczyłem z zewnątrz zapalone światło, potem ruszający się cień, więc pomyślałem, że zapukam i spytam o Czesię. – W dłoni trzymał smycz, na końcu której musiał znajdować się pies.
Zwierzę czekało poza zasięgiem wzroku Feliksa, jedynie przebierając nogami. Dało się słyszeć ciche stukanie pazurów o podłogę na schodach prowadzących na piętro.
– Wiadomo coś więcej?
– Nie mam żadnych nowych wieści – odparł Feliks, kiwnąwszy głową z rezygnacją.
– Rozumiem – przytaknął wysoki, chudy mężczyzna z zakolami na czole. – No nic, w każdym razie, proszę pamiętać, że my wszyscy na klatce trzymamy kciuki za pomyślne zakończenie. Gdyby sąsiad czegoś potrzebował, to…
– Dzięki bardzo. – Głos mu zadrżał. – Będę pamiętał.
Pożegnali się. Feliks przez moment poczuł się lepiej; wiedza, że wszyscy sąsiedzi wspierają ich z całych sił, podniosła go na duchu. Taki stan nie mógł trwać zbyt długo. Po chwili samopoczucie powróciło do bardzo niskiego poziomu. W głębi serca wiedział, że gdy zamykały się drzwi, zostawał sam na sam z koszmarnymi myślami, z brakiem snu, z walką, by nie stracić nadziei.
Muszę to zrobić!
Właśnie przypomniało mu się to, przez co tak naprawdę dłużej przebywał w parku, przed czym się opierał, co nie mogło dłużej czekać.
– Kolejny element tradycji już dzisiaj się nie spełni – powiedział do siebie.
Na tę myśl zadrżały mu usta. W głębi czuł smutek miarowo przeradzający się w rozpacz, przypływ emocji, których poziom podnosił się z minuty na minutę. Wiedział, że tego nie utrzyma, że cały narastający ból w końcu znajdzie ujście.
Wszedł do kuchni, otworzył lodówkę. Do dużego pokoju wrócił z zapalniczką w dłoni. W drugiej niósł szklany podstawek, a na nim stała babeczka czekoladowa ze świeczką gotową do odpalenia. Usiadł przy stole, zapatrzył się w polewę okrywającą wypiek. Co rok kupowali ten sam deser, wyciągali go po północy – jak to sobie już dawno ustalili – Czesława zasiadała obok, zapalała knot świeczki, najpierw składała życzenia, a potem dawała mu soczystego buziaka w usta i trzymając go za dłoń, prosiła, by pomyślał o życzeniu przed zdmuchnięciem płomienia. W ciągu dnia na stole stawał większy tort, do stołu dołączali synowie, synowa z dziećmi, niekiedy dochodził ktoś jeszcze. Rytuał z symboliczną urodzinową babeczką tuż po północy praktykowali z niezmienną starannością, podobnie jak wypad na ławkę w parku. Teraz nie było Czesławy. Siedział w towarzystwie pustego krzesła z wysokim oparciem. Spojrzał na drgający płomień, przywołał życzenie w myślach. Miał tylko jedno, to najbardziej oczywiste. Pamiętał, by nie wypowiadać go głośno, inaczej prośba – do Boga dla jednych, do siły wyższej czy losu dla innych – mogła się nie spełnić.
Zdmuchnął.
Ja pieprzę!
Odsunął podstawek z deserem, oparł się łokciami o blat, chowając twarz w dłoniach. Rozpłakał się, najpierw cicho, by za moment łkać głośno, niepohamowanie jak dziecko, jak ktoś, kto przed chwilą stracił najbliższą mu osobę. Emocje uchodziły przez usta, przez nos, przepona pracowała na pełnych obrotach, łzy rzewnie spływały po policzkach. Miał ochotę krzyczeć, przeklinać los, życie z całych sił, jednak nie mógł zebrać w sobie wystarczająco energii. Ostatnie tygodnie wypełnione stresem wyraźnie go osłabiły, aczkolwiek nie miał zamiaru okazywać słabości w chwilach, gdy musiał być silny, gdy musiał wspierać najbliższych. Oni również cierpieli, a on, głowa rodziny, poczuwał się do odpowiedzialności i opieki nad nimi.
Poczęły targać nim prośby, pretensje, wykrztuszał je z siebie wraz z flegmą spływającą z nosa do gardła, pluł łzami osiadającymi na ustach. Policzki oraz oczy spowiła głęboka czerwień.
– Boże, jeśli w ogóle istniejesz, powiedz mi, dlaczego zabrałeś mi Czesię?! Jak to wszystko się stało, do cholery?! Przecież ona nic nie zrobiła! Wytłumacz mi to wszystko, a jak nie, to niech cię szlag trafi!
Nie wierzył w Boga. Wiedział, że w chmurach nie skrywa się inteligentna siła wyższa wsłuchana w prośby cierpiących ludzi, gotowa przyjść im na ratunek i ulżyć w tym ciężkim, doczesnym bycie. Niemniej frustracja kazała mu wyżalać się niewidzialnej istocie, przekląć ją, opieprzyć, choćby dla lepszego samopoczucia. Położył ręce na blacie, schował w nie twarz. Płakał, wciąż głośno, wciąż niekontrolowanie, w końcu salon wypełnił się głośnymi oddechami, już mniej przerywanymi, a bardziej miarowymi i spokojnymi. Zamknięte powieki przynosiły mu teraz przyjemne poczucie ulgi, chwilę zapomnienia, oderwania się od bolesnej rzeczywistości, podczas gdy głowa wypierała wszystkie myśli, pragnąc choć chwilowego odpoczynku.
Poczuł narastający spokój duszy i umysłu w zaciskających się objęciach Morfeusza.
Sen.
We śnie rozpoczęła się projekcja niezrozumiałego filmu. Jego żona wróciła do domu, usiadła przy stole, zjedli razem babeczkę. Nie trwało to długo.
Rozbrzmiał głośny, irytujący dźwięk.
Feliks otworzył oczy, podniósł głowę, rozejrzał się wokół. Ściany pokryte jasną tapetą. Przed nim stół z obrusem, na nim nieruszony wypiek czekoladowy z wygasłą świeczką.
Telefon zawieszony z boku meblościanki w pokoju syna, Daniela, rozdzwonił się w mroku. Wcześniej Feliks zarejestrował jedynie pojedynczy dzwonek, tym razem usłyszał już czwarty z rzędu. Najwyraźniej ktoś po drugiej stronie linii nie zamierzał rezygnować. Ale o tej porze? W środku nocy?
Zerwał się z krzesła, popędził do drugiego pomieszczenia, natychmiast podniósł słuchawkę.
– Halo! – rzucił dość niecierpliwie z nutką zdenerwowania. – Radziejewski, słucham. – Teraz nieco łagodniej. Czekał na odpowiedź, ta nadeszła po dłuższej chwili.
– Ten Radziejewski? – Głos po drugiej stronie brzmiał dziwnie, trudno było dojść, czy należał do kobiety, czy mężczyzny. Co więcej, dobiegał z oddali, niczym z odległego końca tunelu. – Niedawny komendant policji w Rawiczu? Feliks Radziejewski?
– Przy telefonie! Z kim rozmawiam? – Wrócił do groźniejszego, niecierpiącego zwłoki tonu.
– Posłuchaj mnie, synu – odpowiedział łagodnie rozmówca. Pewnie wiedział, że wstawka z „synem” rozwścieczy Feliksa, ale nie martwił się tym. – Wyjaśnię ci coś teraz. Wiem, że Czesia jest w szpitalu, wiem też, że ciebie tam nie ma. Ale ja już jestem w drodze. Dokładnie za piętnaście minut zjawię się na miejscu i zabiorę ją ze sobą.
– To jakiś żart? – odparł Feliks, stojąc na ugiętych nogach. Brakowało mu tchu. – Kim jesteś, do cholery? – Między nim, a głosem w słuchawce nastąpiło nieprzyjemne napięcie, zwiastujące mocne tąpnięcie.
– Ojcem! – odpowiedział mężczyzna i usłyszał głośny wdech Feliksa.
Wydech już nie nastąpił. Musiał słuchać, zupełnie zmrożony, sparaliżowany strachem.
– Jestem tym Ojcem. Już niedługo się spotkamy i wszystko sobie wyjaśnimy, tymczasem za moment stanę z Czesią twarzą w twarz. Pozostało czternaście minut.
– Nie! – wydarł się do aparatu Feliks. – Dorwę cię, rozumiesz? Dorwę cię, a wtedy nie ręczę za siebie! – Zamilkł.
Odpowiedział mu sygnał zakończonego połączenia.
Stał jeszcze przez chwilę ze słuchawką w ręku. Burza myśli zmieszana z szokiem nie pozwalała ruszyć się z miejsca. Ten Ojciec! Przypuszczenia o Ojcu, na jego nieszczęście, okazały się słuszne. Czego od nich chciał? Zemsty? Po tylu latach? Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to i inne pytania kłębiące się w głowie. I do tego jechał po Czesławę, która przebywała w szpitalu? Nie miał pojęcia, czy to blef, czy prawda. Nie było czasu do stracenia. Dalsze gdybanie do niczego nie prowadziło.
Wyrwał się z umysłowego letargu, spojrzał na zegarek. Żółte wskazówki na białej tarczy wskazywały drugą czterdzieści osiem.
Czternaście minut!
Czas uciekał. Chciał dzwonić na policję, zgłosić to kolegom z Leszna, jednak próba powiadomienia służb odbierała mu cenne minuty. Jeśli miał uratować żonę przed zgubą, musiał działać. Sam! Teraz!
Zerwał się z miejsca, włożył buty, wybiegł z mieszkania. Słuchawka telefonu stacjonarnego luźno bujała się na kablu.
Usiadł w fotelu kierowcy, podciągnął dźwignię ssania, uruchomił silnik. Ten zawył przeciągle, jakby wybudzony z głębokiego snu. Feliksa ogarnął trans. Działał automatycznie, niczym robot, którego celem stało się przechwycenie Czesławy przed upływem piętnastu minut. Nie, teraz już niewiele ponad dwunastu.
Do Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego, bo tak nazywał się ten niebiesko-biały moloch, miał niedaleko. Nawet fiat 126p mógł śmiało zmieścić się w czasie o tej porze nocy przy minimalnym ruchu ulicznym.
Wyjechał z drogi osiedlowej, przeciął ulicę Grunwaldzką, wjechał w 55. Pułku Piechoty. Po lewej stronie ciągnęły się bloki z wielkiej płyty, po prawej uśpione domki jednorodzinne. Na końcu drogi czekał go skręt w trasę szybkiego ruchu, potem wjazd przy osiedlu Zamenhofa, prowadzący prosto do szpitala. Mózg Feliksa pracował na najwyższych obrotach. Obliczał przybliżony czas dojazdu, wybijał w głowie mijające sekundy, jednocześnie przerabiając rozmowę z Ojcem i starając się przypomnieć, co jeszcze o nim wiedział, a także jakimi wpływami i zasobami mógł dysponować, by dopiąć swego. A może kłamał? Może nie miał zamiaru składać wizyty Czesławie? Może prowadził jakąś dziwną grę? A jeśli faktycznie chciał ją zabrać, to dlaczego za dokładnie piętnaście minut? Nie mniej, nie więcej? Feliks zarzucał się pytaniami, które na tę chwilę pozostawały zagadką. W głębi ducha żywił nadzieję, że prędzej czy później dostanie na nie odpowiedzi, być może osobiście od samego Ojca. Bowiem tego, czy jeden z głównych ludzi groźnej grupy przestępczej w tym przypadku blefował, nie dało się zweryfikować. W przeszłości często nie rzucał gróźb na wiatr, o czym w ostatniej dekadzie przekonało się liczne grono ofiar, przekonała się również policja. Dlatego też Feliks nie bagatelizował ani jednego słowa z ust tego osobnika. Chociaż telefon był sam w sobie okropnym doświadczeniem, to pewna rzecz mocno go zaintrygowała. Głos. Nie przypuszczał, że ów przestępca mógł posiadać tak przyjemną, a jednocześnie tak trudną do opisania łagodność w wypowiadaniu każdego słowa. Do tego, co niechętnie przyznawał przed sobą, specyficzne piękno w barwie, jakby mowa kobieca nakładała się z męską. Dwie osoby w jednej. Doprawdy wyjątkowy, niepodrabialny głos.
Parking szpitalny rozciągał się na całej długości budynku, za dnia imponującego wielkością, teraz po części pokrytego nocą. Na miejscach stało jedynie kilka aut, z których większość musiała należeć do personelu, więc bez problemu zatrzymał się jak najbliżej wejścia. Wysiadł z fiata, rozejrzał się nerwowo. Przed szpitalem ani żywej duszy. Cisza i spokój. Jeśli Ojciec nie blefował, należało spodziewać się jego przybycia lada moment. Na pewno nie przyjedzie sam. Tacy zwykle wysługują się odpowiednimi ludźmi, w tym przypadku nie mogło być inaczej.
Znalazł się w głównym holu, zerknął na zegarek. Druga pięćdziesiąt sześć. Feliks nie wiedział, czy Ojciec słynął z punktualności, ale nie zamierzał bagatelizować jego słów. Wszak stawka była zbyt duża. Jeśli mu wierzyć, moment krytyczny miał nadejść o trzeciej zero dwie. Pozostało sześć minut, ewentualnie cztery, jeśli ten człowiek operował zaokrągleniami.
Wbiegł w korytarz. Dobrze oświetlony, świecił pustkami. Po zewnętrznej stronie wielkich okien rzeczywistość spływała mrokiem nocy, teraz tylko wnętrze budynku wydawało się bezpieczne. Wtem w oddali dostrzegł kobietę w białym uniformie. Stała nieruchomo, wpatrzona w ciemny świat na zewnątrz. Wysoka i szczupła. Czarne włosy spływały po jej ramionach. Feliks zatrzymał się na moment, wstrzymał oddech. Teraz każda napotkana osoba wzbudzała podejrzenia. Nie mógł ufać nikomu. Znów ruszył przed siebie. Odgłos szybkich kroków rozchodził się we wszystkich kierunkach, rozbijał o ściany głuchym dźwiękiem. Gdy zbliżył się do wind i klatki schodowej w połowie korytarza, sylwetka stała się wyraźniejsza. Rozpoznał ją. Nie wierzył, że to ona, nie spodziewał się zobaczyć jej tutaj o tej porze.
– Iza! – wykrzyknął odruchowo w stronę synowej.
Choć pracowała na oddziale dezynfekcyjnym, często na nockę, niełatwo było ją spotkać na innych piętrach, skoro jej stanowisko pracy mieściło się w piwnicach szpitala. Feliks mógł mówić o szczęściu, aczkolwiek na niewiele to się zdało. Żona starszego syna, Macieja, raczej nie potrafiłaby mu teraz pomóc, a jego naglił czas. Nie miał nawet chwili na wyjaśnienia.
– Podobno Czesia trafiła do szpitala! Gdzie ją znajdę? – pytał, zanim w ogóle zdążył do niej dobiec.
– Dzwoniłam do ciebie, ale najpierw było zajęte, a potem już nikt nie odebrał! – odpowiedziała podenerwowana. Z jej ładnej twarzy biła powaga. Wyprostowała rękę, wskazała palcem kierunek. – Piętro niżej, w ostatniej sali!
– A jednak tu jest! – wykrzyknął. Biegł. Nie zatrzymał się ani na chwilę. Serce załomotało z ekscytacji, jednocześnie jego wnętrze wypełnił niepokój, który szybko przeistoczył się w lęk. Skoro faktycznie tu przebywała, to Ojciec nie blefował.
A więc miał zamiar po nią przyjść!
Znalazł się na schodach. Wybiegł na korytarz na niższym poziomie. Ta część wydawała się znacznie przyjemniejsza. Bardziej przytulna. Ściany zdobiły obrazy, kolorowe plakaty, znajdowało się tutaj też więcej zieleni, plastikowe krzesełka zastąpiono lepszej jakości fotelami. Wszystko urządzono tak, żeby uprzyjemnić pobyt pacjentom oraz odwiedzającym. Sale również oferowały większy komfort. I co ważniejsze – prywatność. Każda z pojedynczym łóżkiem, łazienką, szafą, dodatkowym wyposażeniem, a wszystko to miało imitować pokój hotelowy. Nie spodziewał się, że dostanie się tu przyjdzie mu o tej porze z taką łatwością. Najwyraźniej dopisało mu szczęście, co pozwoliło ominąć przeszkody w postaci dociekliwego personelu wypytującego o powód tak późnej wizyty. Każda minuta odbierała szansę Czesławie na ratunek, nie mógł pozwolić sobie na żadne opóźnienie.
Zatrzymał się i wstrzymał oddech. Wytężył słuch. Dobiegły go przytłumione przez zamknięte drzwi głosy dwóch salowych, najwyraźniej pogrążonych w rozmowie z pacjentem. Poza tym otoczenie przenikała cisza. Nic nie wskazywało na nadchodzące zagrożenie. To go zdecydowanie uspokoiło. Ale czy powinno? Niczego nie mógł być pewien, dopóki nie zobaczy się z żoną. Przemknę się – pomyślał Feliks, po czym cicho skierował się do ostatniego pomieszczenia. Nie biegł. Stawiał duże, bezszelestne kroki, aby nie zwrócić niczyjej uwagi. Wreszcie stanął pod drzwiami pokoju, oparł dłoń o klamkę. Sala Czesławy zdawała się wyizolowana, oddalona od reszty, a tym samym bardziej prywatna. Spojrzał raz jeszcze w głąb korytarza. Pustka. Ostrożnie zajrzał do środka pomieszczenia i… Jest! Światło z korytarza wpadło do wnętrza. Po przeciwnej stronie blask księżyca przebijał się przez okno i drzwi tarasowe. W niewielkim, przytulnym pokoju dostrzegł łóżko. Znad kołdry wciśnięta w dużą poduszkę wystawała część głowy pokrytej jasnymi włosami. Serce zabiło mu mocniej, chciał paść na kolana, rozpłakać się jak dziecko. Zerknął na zegarek i natychmiast się otrząsnął. Zostały mu niespełna trzy minuty. Trzy minuty, by ją obudzić oraz niepostrzeżenie wyprowadzić stąd.
Wszedł do środka, zamknął drzwi. Drżał z podenerwowania, a jednak musiał zachować spokój. Nie chciał niepokoić małżonki, pragnął wydostać się ze szpitala ze stoickim spokojem, aby nie wzbudzić w niej podejrzeń, choć samo wyjście przez taras należało do bardzo nietypowych sytuacji. Jeśli miał jej o czymkolwiek powiedzieć, to nie tu i nie teraz. Musieli jak najprędzej opuścić to miejsce. Zanim podszedł do łóżka, dostrzegł fotel przy drzwiach do łazienki. Pomysł przyszedł znienacka, wcale tego nie planował. Nieco wytarty, ciężki, solidnej konstrukcji mebel okazał się trudniejszy do przesunięcia, niż przypuszczał. Tym lepiej. Przemieścił go pod same drzwi, tak że oparcie idealnie wcisnęło się pod klamkę. Pozwoli to zaoszczędzić kilka cennych sekund, na wypadek gdyby ktoś zechciał właśnie teraz dostać się do środka.
Wybiła trzecia!
Nie panikował. Zbliżył się do Czesławy. Jej ciało, skulone w pozycji embrionalnej i nakryte kołdrą, trudno było dostrzec w półświetle wypełniającym pokój. Miała zamknięte oczy. Spała. Jasna smuga przenikająca przez okno padała na jej twarz, wybielała ją, jakby palec boży wskazywał kolejną duszę mającą dołączyć do Królestwa Niebieskiego. Nie, to niemożliwe, nie moja Czesia – przyszło mu na myśl. Pesymistyczne wizje natychmiast wybił sobie z głowy.
– Czesia – wyszeptał, kładąc dłoń na jej ramieniu. Każdy, nawet najmniejszy ruch czynił z delikatnością i opanowaniem, jakby dramatyczna kwestia upływającego czasu w ogóle nie istniała. – Czesia! – Szturchnął ją kilkukrotnie, aż otworzyła oczy.
Patrzyła na niego przez kilka sekund i wreszcie rozpoznała jego twarz. Dostrzegł niewielki uśmiech na jej ustach, a przynajmniej tak mu się wydawało.
– Zbieraj się, jedziemy do domu – kontynuował normalnym tonem głosu. Tymczasem w głębi nie posiadał się ze szczęścia, że ją odnalazł. Miał do niej tyle pytań, ale to nie była odpowiednia chwila. Odkrył kołdrę i pomógł jej podnieść się z łóżka. Poczuł, jak schudła, piżama zwisała na jej wątłym ciele.
– Jedziemy do domu? – spytała ochrypłym głosem. Wydała się nie do końca świadoma, jakby przytłumiona tabletkami.
– Tak – odparł krótko. Mówiąc to, przyklęknął i włożył jej buty na stopy. Nie chciał jej popędzać, starał się wyręczyć ją w najprostszych czynnościach, nie mieli bowiem już więcej czasu. Jeśli ufać słowom Ojca, on lub jego ludzie powinni zjawić się tutaj lada chwila.
Zerknął na zegarek. Została zaledwie minuta. Wierzył, że słowa, które usłyszał przez słuchawkę, okażą się zwykłym blefem. Ojciec zapewne miał wpływy w całej Polsce i za granicą, niemniej Feliks nie sądził, by gangster faktycznie postanowił uwziąć się na Bogu ducha winną kobietę. Nie dopuszczał takiej myśli, co nie znaczy, że chciał przetestować jego prawdomówność. Co to, to nie. Czym prędzej otworzył szafę, sięgnął po torbę podręczną, wrzucił niedbale wszystkie ciuchy do środka, podczas gdy otępiała snem Czesława podeszła do niego, gotowa do drogi. Chwycił żonę pod rękę.
– Idziemy do wyjścia – zwrócił się do niej półszeptem, prawie konspiracyjnie, nie spuszczając oczu z drzwi. Pociągnął ją delikatnie.
Ku jego uciesze, szła szybciej, niż oczekiwał, co zdecydowanie ułatwiało proces ucieczki. Ucieczki, bo tak z góry określił tę operację, choć wolał nie wypowiadać tego głośno przy małżonce. Musiał poczekać, aż nabierze sił.
– Odsunę fotel i… – Stanął jak wryty.
Czesława również przystanęła, lecz nie zorientowała się, dlaczego jej mąż nagle znieruchomiał. Klamka w drzwiach zaczęła się opuszczać. Powoli. Cicho. Bezgłośnie ocierała się o oparcie mebla. Zbyt wolno, zbyt ostrożnie jak na salową. Feliks odruchowo sprawdził czas, jakby to miało cokolwiek teraz zmienić. Trzecia zero dwie. A więc Ojciec nie kłamał! Czy faktycznie po drugiej stronie stał on we własnej osobie lub jego ludzie? Nie warto czekać, by się o tym przekonać. Drzwi drgnęły. Ktoś próbował wedrzeć się do środka. Z zewnątrz nie dobiegały żadne głosy, żadne dźwięki.
– Drugą stroną. – Radziejewski kiwnął głową w stronę szklanych drzwi prowadzących na taras. Jego ruchy stały się bardziej stanowcze, wiedział, że Czesława bez większych problemów dotrzyma mu kroku.
Na szczęście nie oponowała, nie zadawała pytań, jej umysł wybudzał się, nie do końca pojmując rzeczywistość. Czuł, że ogarnia ją zdziwienie. Nie rozumiała pobudki w środku nocy, widok fotela blokującego wyjście również nie ułatwiał zrozumienia sytuacji, a teraz jeszcze ewakuacja tarasem.
Pospiesznie przepuścił żonę, która schodkami zeszła na trawnik. Nagle do jego uszu dobiegł dźwięk. Spojrzał na drzwi. Te uderzały w fotel najpierw wolno, po chwili coraz gwałtowniej, coraz silniej. Ciężki mebel zaczął się przesuwać, szpara między skrzydłem a futryną rozszerzała się, światło z korytarza coraz śmielej wpadało do środka. Ich czas dobiegł końca. Teraz oficjalnie mógł nazwać to ucieczką. Nie zastanawiał się ani chwili dłużej. Wybiegł na zewnątrz. Czesława rozglądała się wokół, zupełnie nieświadoma zagrożenia. Znajdowali się na tyłach szpitalnego skrzydła. Zieleń trawy przecinały wąskie, betonowe ścieżki. Pas drzew wyznaczał granicę terenu szpitalnego.
– Dokąd idziemy? – Spojrzała na niego bardziej trzeźwym wzrokiem, rześkie powietrze przywracało umysł do pełnej przytomności.
– Do lasu, szybko! – ponaglił ją, odwróciwszy się jeszcze w stronę otwartych drzwi tarasowych. Początkowo miał nadzieję na bezproblemowe wyjście ze szpitala, bez nakreślania żonie powagi sytuacji. Teraz wiedział, że należą jej się wyjaśnienia, a ona bynajmniej nie pozostawi tej sprawy samej sobie.
Musiała czuć, że coś było na rzeczy, nie znała tylko skali niebezpieczeństwa.
– Miałaś rację, to sprawka Ojca. Wszystko ci wyjaśnię, ale nie teraz. Teraz musimy się schować, dobrze?
– A jednak! – Jej głos wręcz zadrżał ze strachu.
Posłuchała.
Wbiegli między drzewa, gdzie nie dochodził blask księżyca. Przesuwali się w głąb, aż wreszcie przykucnęli za sporym krzakiem ze wzrokiem utkwionym w skrzydło szpitala i otwarte drzwi tarasowe. Ściana lasu przepełniona ciemnością stała się ich sprzymierzeńcem, gdyż pozwalała na swobodną obserwację. Radziejewskich nie dało się zauważyć.
Tkwili w kompletnym milczeniu. Wyglądali zza krzaka, skupiając wzrok na oknach pokoju, z którego przed chwilą wyszli. Wtem Feliks usłyszał głośny wdech Czesławy. Wstrzymała powietrze w płucach. Dostrzegła to! On również to zauważył. Ktoś wszedł do szpitalnej sali. Czarne kontury człowieka, bynajmniej nie pielęgniarki, przesuwały się wewnątrz. Wydawał się rozglądać wokół, jakby sądził, że kobieta mogła schować się w rogu, za łóżkiem lub szafką nocną. Cokolwiek robił, wyglądał na skonfundowanego. Nagle przystanął, podszedł do okna. Teraz Feliks przestał oddychać, po czym palcami dotknął dłoni małżonki, pragnąc dać jej do zrozumienia, że nie musiała się bać. Sylwetka tajemniczej postaci rozmywała im się w oczach. Odległość oraz obecność szyby tarasowej nie pomagały w określeniu płci osobnika. Wzrost, budowa ciała, sposób poruszania się wskazywały na mężczyznę, ale czy na pewno?
Kobieta czy mężczyzna?
Człowiek stał przy oknie, można było przypuszczać, że badał wzrokiem teren. Na pewno zdał sobie sprawę z tego, że Czesława nie uciekła sama. Ktoś musiał jej w tym pomóc, niewykluczone, że domyślał się, kto za tym stał. Czy miał nadzieję dostrzec ich w tym mroku? Być może. Może wierzył, że zdradzą się jednym niewłaściwym ruchem, a blask księżyca wskaże ich położenie? Niestety, bliskie ułożenie drzew z szerokimi koronami nieprzepuszczającymi światła tworzyło doskonałe miejsce na kryjówkę. Nagle postać zwróciła głowę w ich stronę, a przynajmniej tak im się zdawało. Tajemniczy osobnik trwał nieruchomo przez dłuższą chwilę. Sytuacja przyprawiała parę o gęsią skórkę. Krople potu wystąpiły na czoło kobiety. Domyślała się, że z kimkolwiek mają do czynienia, nie była to osoba, która przyszła do niej w pokojowych zamiarach.
Nie upłynęło dwadzieścia sekund, a postać ruszyła się i wyszła na taras. W tym samym momencie małżeństwo jednocześnie opuściło głowy, zamknęło oczy, jakby to miało uchronić ich przed zdemaskowaniem.
Dostrzegł nas – przeszło przez głowę Czesławie.
Tymczasem intruz podążył wzdłuż ściany szpitala i zniknął za rogiem. Prawie niewidoczny, jak cień późnym wieczorem. Szybki jak ninja.
Cisza. Oboje wciąż trwali w tej samej pozycji. Skuleni. Przestraszeni. Nie tylko kobiecie czoło zwilgotniało od potu. Delikatny chłód łaskotał Radziejewskiego po mokrych plecach, do których przykleiła się koszula. W końcu otworzyli powieki i rozejrzeli się wokół.
– Poczekajmy jeszcze trochę, może tylko ukrył się w mroku, ale wciąż obserwuje teren. – Feliks spojrzał na profil żony.
Wpatrywała się w dal.
– Tak bardzo się cieszę, że znów jesteś przy mnie – wyznał.
– Ja też się cieszę, ale się boję! – uśmiechnęła się niewyraźnie, odwróciła głowę ku niemu, jej źrenice się zaszkliły. Chciała powiedzieć coś więcej, przypomnieć mu, że go kocha. Bojaźń uwięziła jej słowa w gardle, nie pozwalała swobodnie mówić. Włożyła mu palce w dłoń. Pragnęła wtulić się w niego, lecz powstrzymała się w obawie, że przybysz, który odwiedził jej pokój, jeszcze się nie oddalił.
Spojrzeli sobie głęboko w oczy. Nastał piękny, romantyczny moment, prawie jak w amerykańskich filmach, z naciskiem na „prawie”. Czesława nie przypominała bohaterki po przejściach z wciąż idealnie nałożonym makijażem na twarzy. Kropla potu spływała jej po skroni, kolejne wypływały z krótkich, rozczochranych od poduszki włosów. Wyglądało to komicznie, komediowo, jeśli zapomnieć o sytuacji, przez którą w tej chwili przechodzili. Feliksowi to nie przeszkadzało. Nic mu w niej nie przeszkadzało, czuł, że kochał ją tak samo, a nawet mocniej niż na początku ich związku.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! – powiedziała cicho. Pragnęła obdarzyć go uśmiechem. Nie wyszło.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazały się również:
Ostatnie powitanie
ISBN: 978-83-8313-470-3
© Daniel Radziejewski i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Joanna Rychter
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk