Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Świat zawieszony pomiędzy Niebem a Otchłanią opromienia życiodajna Łaska. Przybiera ona postać słonecznego światła, które rozprasza mrok i błogosławi wszystko, co żywe. Czasami jednak objawia się w bardziej materialnej formie Anioła.
Kiedy jeden z takich wysłanników Łaski spada z niebios, pozostawia potężną emanację mocy. Dzięki niej zamieszkujący pobliską grotę pustelnik zaczyna czynić cuda i przyciągać wiernych. Wzbudza tym zawiść i pożądanie Mistrza Zakonu, który wysyła na przeszpiegi Najdka, sierotę przygarniętego lata temu przez zakonników.
Chłopak staje się świadkiem zmagań pomiędzy światłem Łaski a demonami Otchłani. To, czego doświadcza i wiedza, jaką zdobywa, stanowią ogromne zagrożenie dla ustalonego porządku świata. Najdek, aby uniknąć śmierci lub dożywotniego odosobnienia w klasztorze, musi uciekać. Wyrusza wraz z najlepszym przyjacielem Cabajem i naznaczoną przez Otchłań Zoją w podróż, która zawiedzie ich na Krawędź świata. Znajdą tam odpowiedzi na wiele pytań, ale i wiele pytań bez odpowiedzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 428
Rok wydania: 2019
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Białe mury klasztoru, wzniesione na podłużnym grzbiecie wyniosłej skały, która niczym cypel doczepiony do podnóży gór sterczała ponad doliną – takie było najwcześniejsze wspomnienie Najdka. Liczył sobie wtedy zapewne około pięciu lat, przynajmniej na tyle ocenili go pielgrzymi, którzy znaleźli zagubionego na leśnym dukcie chłopca, półżywego z głodu i zimna. Miał szczęście, że trafił na dobrych ludzi, którzy nakarmili go, odziali i zabrali ze sobą w dalszą drogę. Żałował potem, że nie zapamiętał ich twarzy ani głosów; zresztą wszystko, co wydarzyło się wcześniej, zasnuwała mgła.
Kiedy podrósł nieco, zrozumiał, że tak jest lepiej. Nie musiał przynajmniej tęsknić za tym, coutracił.
Dotarli na miejsce w przeddzień święta Jutrzni. W podklasztornej wsi tłoczyli się miejscowi i przybysze, ujadały psy, skrzypiały koła wozów. Na szerokich łąkach u stóp skały układano już stosy drew na ogniska, wytaczano beczki z piwem, ćwiartowano mięsiwo. W tę najkrótszą w roku noc nikt nie kładł się spać. Chłopak stracił w tłumie z oczu swoich wybawicieli. Usiadł wprost na trawie. Ktoś wetknął mu w rękę kawałek podpłomyka, ktoś inny zapytał o imię, ale Najdek nie wiedział, co odpowiedzieć. Po zmierzchu rozpoczęła się gwarna biesiada pod gwiaździstym niebem, która szybko zamieniła się w pijatykę, pełną ochrypłych wrzasków i pisków kobiet. Bał się poruszyć, bardziej przerażony niż w lesie; ogniska trzaskały, ziemia dudniła pod stopami tańczących, ich cienie łopotały niczym czarne sztandary. A o północy nagle powietrze przeszył wysoki gwizd i gdzieś wysoko z hukiem zaczęły wybuchać fajerwerki, niczym wielobarwne, płomienne kwiaty, aby potem opaść na rzekę deszczem dogasających iskier.
Niedługo przed świtem ucichły śpiewy, ognie przygasły, zrobiło się chłodniej. Niebo zszarzało, wszyscy patrzyli w stronę wschodu. Gdy ponad wzgórzami wykwitły liliowe światła brzasku, nad łąkami przetoczył się głos klasztornego dzwonu. Nad światem rozlewała się z wolna słoneczna Łaska, żeby pokrzepić wszystko, co żywe, a ludzie – dobrzy i źli, mądrzy i głupi, pracowici i gnuśni – pokornie oddawali jej cześć. Najdek, choć nikt mu tego nie wytłumaczył, całym sobą odczuł wyjątkowość tego poranka. Razem z innymi patrzył prosto w Słońce, aż oczy wypełniły sięłzami.
Do południa łąki opustoszały. Chłopak nie ruszył się z miejsca. Usnął na parę godzin, a kiedy się obudził, poszukał w trawie napęczniałych od rosy okruchów podpłomyka. Pielgrzymi nie pojawili się więcej, lecz gdy zaczęło się zmierzchać, pochyliła się nad nim jakaś siwa kobieta o dobrych, uśmiechniętych oczach. Mówiła coś, ale nic nie zrozumiał, osłabiony głodem i strachem. Wzięła go za rękę i poprowadziła aż do podnóża skały, potem w górę nieskończenie długich, bardzo stromych schodów, wykutych wprost w zboczu, a dalej wąziutkim skalnym przesmykiem, który łączył stok góry zwanej Rogaczem z okutą klasztorną bramą, ponad którą lśniło wielkie, miedziane wyobrażenie Słońca. Po obu stronach ścieżki ziała przepaść. Uchyliła się ze skrzypieniem mała furtka osadzona w skrzydle bramy. Najdek zobaczył duży dziedziniec ze stojącą pośrodku przysadzistą, zwężającą się ku górze wieżą, która wówczas wydała mu się niebosiężna, choć miała zaledwie cztery piętra; ostatnie promienie słońca rozpalały barwy w witrażach wąskich okien. Obok wznosiło się rusztowanie dzwonnicy, kamienny pręgierz i wielka żelazna misa ofiarna natrójnogu.
Jakiś człowiek rozhuśtał dzwon, szarpiąc za długi sznur. Czerwone odblaski zachodzącego słońca zapalały się i gasły na spiżu. W grubych klasztornych murach czerniały otwory cel; uroczyste dźwięki wywabiły na dziedziniec odzianych w białe szaty mnichów pieśniarzy. Było ich dwunastu, bosonogich, wyniszczonych postami, bladych i podobnych do siebie niczym rodzeni bracia. Ustawili się wokół misy, w której już żarzyły się węgielki. Każdy rzucił do środka szczyptę drogocennego kadzidła, wyrabianego z rajskiego bursztynu. Gdy kłęby wonnego dymu wzbiły się ponad ich głowy, zaczęliśpiewać.
Zachwyt, który wówczas ogarnął Najdka, pozostał w nim także na następne lata, choć przecież słuchał tych samych hymnów o każdym brzasku i zmierzchu. Pieśń była tak piękna, głosy mnichów współbrzmiały tak czysto, a ostatnie promienie słońca tak cudownie prześwietlały ofiarne dymy, że łatwo zapomniał o sobie, o własnym strachu i opuszczeniu. Woń kadzidła upajała. Doznał dziwnego wrażenia, jakby gdzieś wewnątrz otworzyły się tajemne oczy duszy. Widział wokół siebie twarze ludzi, te same, ale jakby odmienione, wypiękniałe i rozświecone; żadna z nich nie wydawała mu się teraz obca. Rozpierało go przeczucie jakiejś radosnej niespodzianki, policzki mu pałały, dreptał w miejscu z podniecenia. Śpiew mnichów nabierał anielskiej harmonii, ogarniał stopniowo wszystkie zmysły. Dźwięki zmieniały się w barwy, prześwietlając kłęby dymu tęczowymi lśnieniami. Najdek pojął przyczynę, dla której pielgrzymi zadawali sobie trud dalekiej wędrówki; te pieśni oczyszczały duszę, uwalniały od brzemienia win, a tym, którzy zasłuchali się w nie z pokorą, pozwalały nawet zajrzeć na chwilę do Niebios. Był pewien, że lada chwila rozstąpi się sklepienie niebieskie, odsłaniając cuda tamtego lepszegoświata.
Jednak nic takiego się nie stało. Śpiew przebrzmiał równo z zachodem słońca, dymy rozwiały się, pozostawiając wspomnienie zachwytu, któremu zabrakło spełnienia. Najdek rozpłakał się, gdy tylko zrozumiał, że nie zdoła zatrzymać w sobie tego świętego uniesienia. Rozpostarło się nad nim zwyczajne, nocne niebo, pod stopami znowu poczuł bruk dziedzińca. Nikt nie dziwił się jego łzom.
Był jeszcze zupełnie oszołomiony, gdy po skończonej ceremonii wieczornej do grupy pielgrzymów podszedł sam Mistrz – wysoki, wyprostowany sztywno starzec o wygolonej czaszce i długiej białej brodzie. Sięgająca kostek szata z szerokimi rękawami, przepasana sznurem, odbijała się jaskrawą żółcią – świętą słoneczną barwą – od surowego otoczenia. Wszyscy kolejno ucałowali jego kościstą dłoń, potem stara kobieta chwyciła Najdka za ramię i wypchnęłanaprzód.
Mistrz pochylił się nad nim. Chłopak zobaczył z bliska jego szorstkie, zapadnięte policzki, garbaty nos i uważne, nieco zaczerwienione od zbyt długiego czytaniaoczy.
– Nie bój się, dziecko – powiedział łagodnie, gdy zauważył, że mały drży. – Tutaj nie spotka cię nic złego. Jesteś wdomu.
Dali mu wełniany koc, drewnianą miskę z łyżką, olejny kaganek, wskazali jakąś szopę, ciemną i duszną, gdzie zwinął się natychmiast w kącie jak szczenię i spał bez przerwy przez dwie doby. Gdy wreszcie się obudził, wykąpali go w balii z bardzo gorącą wodą, ogolili głowę do gołej skóry, odziali w znoszone łachy – zbyt duże, musiał podwinąć nogawki i rękawy – a potem przydzielili codzienneobowiązki.
Taki był początek tego nowego życia, z dnia na dzień odmierzanego przez uderzenia dzwonu. O świcie, gdy mnisi śpiewali i palili kadzidła, kłaniał się razem z innymi posługaczami, strażnikami i uczniami budzącemu się Słońcu, najdoskonalszemu wcieleniu Łaski. Po skromnym śniadaniu biegł do pracy: czerpał wodę z podziemnej cysterny, pomagał w kuchni, zamiatał dziedziniec, czasem posyłano go w różnych sprawach do przycupniętej pod klasztorną skałą wioski. Chociaż chętnie spędzał czas za murami, gdzie było tyle ciekawych rzeczy, a górale często rzucali mu ze śmiechem jakiś przysmak, nigdy nie spóźniał się na obiad. Zjadał szybko kaszę ze skwarkami, pierogi z serem albo zupę rybną, a jeśli kucharz był w dobrym nastroju, mógł liczyć na dokładkę. Przed wieczorem, jeśli nie było do zrobienia nic pilnego, miał trochę czasu dla siebie. Wdrapywał się po wysokiej drabinie na szczyt muru, siadał z nogami opuszczonymi nad przepaścią i patrzył na skaliste wierchy, czasem rozsłonecznione, częściej zasnute chmurami. Marzył – choć gdyby ktoś zapytał go w takiej chwili, o czym właściwie rozmyśla, nie potrafiłby odpowiedzieć. Oczarowywała go zmienna barwa nieba, onieśmielał ogrom gór, pociągał bezkres. Czuł się trochę jak pisklę w gnieździe, które niecierpliwie czeka na swój pierwszylot.
*
Najważniejszy był Mistrz. Od niego zależało wszystko, co działo się w klasztorze. Wierzono, że jego władza pochodziła bezpośrednio z Niebios. To właśnie jemu udało się najszybciej spośród innych mędrców ubiegających się o ten zaszczyt rozpalić za pomocą szkiełka i słonecznych promieni ogień w ofiarnym palenisku – znak dla wszystkich, że wskazała goŁaska.
Na ogół trudno było go spotkać; jeśli nie nauczał albo nie przewodniczył ceremonii ofiarnej przy kadzielnicy, przesiadywał zwykle w swojej izbie u samego szczytu wieży, rozmyślając nad sprawami, które ogarnąć mogła tylko jego wyjątkowa mądrość. Szeptano o nim, że potrafi czytać z gwiazd, ale wielu w to powątpiewało, bo przecież wielokrotnie zakazywał wstępu do wsi wędrownym wróżbiarzom, nazywając ich sługami demonów. Bywał surowy, ale sprawiedliwy, rzadko się uśmiechał i nigdy nie podnosił głosu. Gorliwie czcił Słońce i z całej duszy kochał wiedzę zapisaną w zwojach, których ogromny zbiór gromadzono w wieży przez wieki. Chociaż podgórski klasztor wcale nie był większy od innych ani sławniejszy, to właśnie tutaj każdego roku przybywały tłumy chłopców i młodzieńców chcących się uczyć. Mistrz nie mógł przyjąć wszystkich, a gdyby nawet to było możliwe, i tak wybrałby spośród nich tylko dwóch czy trzech najzdolniejszych, bez względu na zamożność ich rodzin czy rekomendacje różnych wysoko postawionych osobistości ze stolicy – Przymorza. Uważał, że prawdziwa mądrość jest skarbem, którego nie należy trwonić na byle kogo, bo nie każdy potrafi docenić go i uszanować. Przy całej swojej powściągliwości miał jedno niezmienne pragnienie – aby klasztorna szkoła zasłynęła wychowankami aż po najdalsze krańceświata.
Codzienny nadzór nad życiem klasztoru – osądzanie występków, wynagradzanie zasług i roztrząsanie sporów – należał do małego, zasuszonego człowieczka o bardzo pomarszczonej twarzy, któremu przysługiwał tytuł Dzwonnika. Był ruchliwy, czujny, roztropny i zapobiegliwy. Wiedział wszystko o każdym z mnichów, strażników, uczniów i posługaczy. Nie był lubiany z powodu oschłości i braku wyrozumiałości dla zwykłych ludzkich przywar. Miał prawo nałożyć na każdego karny post, zamknąć w ciemnicy, a cięższe przewinienia skazać na chłostę pod pręgierzem. Kiedy wpadał w gniew, mówił szczególnie cicho i powoli, mrużąc bystre oczy, w których nieustannie czaił się chłodny namysł. Ilekroć to uważne spojrzenie skupiało się na Najdku, chłopak odczuwał niepokój, nawet wówczas, gdy Dzwonnik uśmiechał się i kładł dłoń na jego schylonej pokorniegłowie.
Ale musiał być posłuszny, ilekroć mnich wzywał go do pomocy w różnych swoich tajemniczych zajęciach, a z czasem nawet zaczęło go tociekawić.
Najwięcej emocji przeżywał, zawsze gdy Dzwonnik zabierał go do nieczynnego kamieniołomu kawałek drogi za wsią, aby tam, pośród ogni, dymów i wybuchów, wypróbowywać działanie różnych łatwopalnych mikstur. Mówiono, że to wszystko po to, aby uświetniać klasztorne uroczystości coraz wspanialszymi fajerwerkami, ale Najdek wiedział, że to nie jest cała prawda. Widział proch, którym można było rozsadzać skały, widział dymiące race, które wzbijały się ze świstem wysoko w powietrze, widział jakieś czarodziejskie pręty, które, podpalone, żarzyły się bardzo długo, świecąc jaśniej niż łuczywo. Nie śmiał jednak o nic pytać, wracał wieczorem do klasztoru na wpół ogłuszony, z osmaloną twarzą i palcami poparzonymi od ciągłego podpalania lontów, ale i pełen podziwu dla groźnej wiedzymędrca.
Częściej jednak niż w kamieniołomie bywał w drewnianej nadbudówce dzwonnicy, gdzie stary mnich miał swoją pracownię.
Tutaj było spokojnie. W drucianych klatkach pod dachem gruchały gołębie, dzięki którym Dzwonnik utrzymywał łączność z innymi, nawet bardzo odległymi klasztorami. Wydawało się, że dla ptaków miał więcej ciepłych uczuć niż dla ludzi. Karmił je z ręki, pozwalał siadać sobie na ramionach i głowie. Całymi dniami wyczekiwał w otwartym oknie na powrót każdego z nich. Jeśli zdarzyło się, że któryś zaginął, spalał przy porannej ceremonii podwójną ilość kadzidła, jak to czyniono zwykle dla zażegnania groźby powodzi, zarazy albonieurodzaju.
To jeszcze Najdek potrafił zrozumieć, ale inne zwyczaje Dzwonnika wydawały mu się całkiem niedorzeczne. Prawie każdego wieczora mnich wypuszczał z okna pracowni papierowe lampiony o otwartej podstawie, z ognikiem w środku, które unosiły się wysoko pod granatowe niebo albo odlatywały szybko, porwane przez wiatr. Śledził je zawsze uważnym spojrzeniem, dopóki nie zniknęły z oczu, a potem notował swoje spostrzeżenia. Ludzie psioczyli na to jego dziwactwo, bo czasem zdarzało się, że od spadających lampionów płonęły stogi siana albo nawet stodoły, ale czasem i korzystali na tym. Każdy wieśniak, który przyniósł do klasztoru choćby nadpalony strzępek i powiedział dokładnie, gdzie go znalazł i kiedy, mógł spodziewać się w nagrodęmiedziaka.
Niżej, na drewnianym pomoście pod dzwonem, mędrzec porozstawiał swoje lunety i mapy nieboskłonu. Tutaj Najdek nie mógł zaglądać – niebiańskie tajemnice wolno było zgłębiać jedynie najstarszym uczniom – ale zawsze gdy mijał pomost, wspinając się po wąskich schodkach do pracowni, z ciekawością zerkał na te zakazane dla prostaczków przyrządy.
Któregoś wieczora, gdy czyścił gołębnik, Dzwonnika wezwano w jakiejś pilnej sprawie do Mistrza i chłopak został sam. Opierał się pokusie tyko tak długo, póki słyszał na bruku dziedzińca kroki mędrca; kiedy tylko ucichły, zbiegł szybko na pomost i zasapany z przejęcia przyłożył oko do szkiełka wycelowanej ukosem w niebo lunety, uważając, aby jej przypadkiem nieporuszyć.
Zobaczył tuż przed nosem ogromną, sinozieloną, ospowatą tarczę Księżyca, do połowy zaciągniętącieniem.
Wiedział jak wszyscy, że niedobrze jest przyglądać się zwodniczemu światłu, które nie daje ciepła ani życia. Księżyc powstał z pychy demonów, nie służył niczemu; istniał tylko po to, żeby przedrzeźniać Słońce i zaciemniać gwiazdy. Kto się na niego zapatrzył, miewał potem złe sny, nie potrafił skupić się na żadnej robocie, a w czasie pełni takie zagapienie mogło skończyć się nawet oczopląsem i krwotokiem z nosa.
Wiedział to wszystko, a jednak nie potrafił oderwać spojrzenia, choć truchlał z grozy. Poczuł się tak, jakby został przyłapany na podglądaniu przez dziurkę od klucza Otchłani; jakby z drugiej strony niespodziewanie przyłożył swoje złośliwe ślepie demon. Zimna poświata wydobywała na jaw wszystkie jego najskrzętniej skrywane lęki. Zagubił się pośród nich, zatracił. Nie potrafił rozerwać niewidzialnej pajęczyny, która omotała muduszę.
Nie wiadomo, jak by to się dla niego skończyło, gdyby nie Dzwonnik, który, wróciwszy po jakimś czasie, odepchnął go odlunety.
Chłopak upadł na deski pomostu, ogłupiały i roztrzęsiony. Głos mędrca ledwie przebijał się poprzez szum w uszach:
– Wygląda na to, że jesteś nie tylko nieposłuszny, ale i głupi. Nawet ja muszę pościć przez trzy dni, zanim odważę się spojrzeć na księżyc w takim zbliżeniu, a i to tylko na chwilę. Precz!
Potem przez kilka miesięcy Najdek krzyczał przez sen i sikał pod siebie. Z czasem to minęło, ale od tamtej pory wystrzegał się podnoszenia wzroku w bezchmurne księżycowenoce.
*
Niewielki oddział zbrojnych trzymano w klasztorze bardziej ze względu na tradycję niż prawdziwą potrzebę. Dawniej, kiedy doliny nie były jeszcze tak ludne, w okolicy kręciło się sporo podejrzanych włóczęgów, zbiegłych skazańców, dezerterów z książęcego wojska albo pospolitych zbirów, którzy skrzykiwali się czasem w większe kupy, żeby rabować podróżnych i nękać wsie, zbrojny oddział był potrzebny. Parę razy zdarzyło się nawet, że rabusie próbowali oblegać klasztorne mury. Tamte czasy minęły, podgórze było teraz spokojne, ale garstka strażników pozostała. Rzadko już przywdziewali krótkie płaszcze do kolan, zakładali skórzane hełmy i przypasywali miecze – chyba tylko dla uświetnienia ważniejszych uroczystości. Przydawali się niekiedy do uśmierzania pijackich burd w karczmie, słychać było ich gwizdki w czasie jarmarków i większych świąt, gdy w dolinę przybywało wielu kupców i pielgrzymów. W mroźne zimowe noce strzegli traktu przed wilczymi watahami – jednak najczęściej siedzieli bezczynnie. Dowódca Gurgul, ponury, ospowaty olbrzym, który dawniej podobno służył w stolicy przy księciu i został zesłany na prowincję z powodu zbyt wielu miłostek i pojedynków, nie narzucał podwładnym przesadnej dyscypliny, cenił sobie święty spokój i chętnie rozpamiętywał przy dzbanie podłego wina szumną przeszłość, jeśli tylko znalazł kogoś, kto zechciał tegowysłuchiwać.
Mnichów można było zobaczyć na dziedzińcu tylko o świcie i o zmierzchu. Cały pozostały czas spędzali w swych celach, nie przychodzili nawet do wspólnej jadalni, w samotności przeżuwając jedyny skąpy posiłek w ciągu dnia. Nie rozmawiali z nikim, ich wargi musiały pozostać czyste, ofiarowali swoje głosy tylko Słońcu. Byli wybrańcami; ich jedynym zadaniem było zbliżyć się w śpiewie najbardziej jak to możliwe do ideału anielskiego chóru. Każdy z nich musiał pomyślnie przecisnąć się przez sito surowego przesłuchania. Tylko ci, których głosy Mistrz ocenił jako szlachetne i czyste, rozpoczynali pięcioletni nowicjat, doskonaląc się w pokorze, wyrzekając się własnych ambicji i pragnień, aby w ich chóralnym śpiewie nie zabrzmiał żaden fałsz. Najwytrwalszych dopuszczano do ślubowania, ale to jeszcze nie oznaczało, że mogli już odśpiewać na dziedzińcu swój pierwszy uroczysty hymn – musieli jeszcze czekać, nieraz długie lata, aż zwolni się miejsce w chórze z powodu sędziwego wieku, ciężkiej choroby albo śmierci jednego z Dwunastu.
Pomimo tej długiej, pełnej umartwień drogi, którą musieli przebyć, Najdek wiedział, że byli szczęśliwi. Gdy śpiewali, ich oczy rozświetlały się, a wątłe policzki występowały rumieńce. Cieszyli się wielkim szacunkiem. W starych zwojach zapisano, że gdyby któregoś dnia umilkły hymny i zaprzestano by palenia kadzideł, Słońce mogłoby zgasnąć, a przecież bez jego Łaski, która przybierała postać światła i ciepła, nie byłożycia.
Najdek podziwiał mnichów, bał się ich trochę, ale nie zazdrościł im. W duchu był rad, że jego własny śpiew przypominał meczenie kozy, wykluczając go z tego trudnegopowołania.
*
Z uczniami była inna sprawa. Mieszkali wszyscy razem w dolnej, najobszerniejszej izbie wieży, która była zarazem jadalnią i salą szkolną. Pracowali wprawdzie ciężko, niedosypiali często, aby opanować na pamięć treść zadanego przez Mistrza zwoju, bardzo rzadko dostawali zgodę na wyjście poza mury, ale za to corocznie paru z nich opuszczało klasztor na zawsze, przywdziawszy uroczyście żółtą szatę mędrca i opasawszy się sznurem. Najdek patrzył z murów, jak oddalają się skalnym przesmykiem, postukując okutymi kijami podróżnymi. Wiedział, że mogą iść, dokąd zechcą, i nikt nie ma już prawa niczego im nakazywać. Wyobrażał sobie, że niezmiernie trudno jest dźwigać takie ciężkie od wiedzy głowy, dlatego podziwiał ich swobodną postawę i pewny krok. To musiało być wspaniałe uczucie – po dziesięciu latach pochylania się nad wpółzatartymi literami starych zwojów wreszcie mogli rozprostować karki i pełnymi garściami zbierać owoce swego trudu. Otwierał się przed nimi cały świat; zostawali lekarzami, prawnikami, nauczycielami w zamożnych domach, zajmowali ważne stanowiska w Przymorzu i w najważniejszych miastach. Wyróżniali się w tłumie, ustępowano im z drogi i zabiegano o ich względy.
Chociaż pośród uczniów było paru jego rówieśników, nie zaprzyjaźnił się z żadnym z nich. Nie starał się nawet zapamiętać ich imion. Nawet gdy odnosili się do niego uprzejmie – a nie zawsze tak bywało – nie zapominał ani na chwilę, jak bardzo się od nich różni.
Najbliższe stosunki łączyły go z odźwiernym. Sypiali w tej samej szopie, spędzali ze sobą dużo czasu również za dnia. Zawdzięczał Cabajowi wiele, nawet imię – to właśnie on pierwszy zaczął nazywać małego znajdę Najdkiem. Miewał ciężką rękę i niekiedy wysługiwał się chłopcem ponad miarę, ale kiedy był w dobrym nastroju, pozwalał mu łyknąć nieco słodkiego, czerwonego wina lub częstował pestkami słonecznika, które lubił skubać, kiedy nie kurzył swojej glinianej fajki. Nie był góralem, w przeciwieństwie do prawie wszystkich strażników i posługaczy. Widział kawałek świata. W młodości na kupieckich krypach wyprawiał się bardzo daleko, nawet do Wysp Zewnętrznych po rajski bursztyn, ale jakoś nie dorobił się majątku. Zabrakło mu szczęścia, a pewnie i koniecznej w takim fachu bezwzględności. Wpadł podobno w jakieś kłopoty, chociaż nikt nic pewnego nie wiedział, bo wspominał o tym dość mętnie. Gdy po kilkunastu latach na morzu, gdzie stracił prawą nogę, zszedł wreszcie na ląd, nie miał gdzie się podziać i co żyć. Przytulił się na koniec w górskim klasztorze, daleko od morza, i ogół cenił sobie święty spokój, którego doczekał na stare lata. Codzienne obowiązki odźwiernego nie wymagały wiele ruchu, dorobił się więc szybko pokaźnego brzucha, który obnosił przed sobą dostojnie, kuśtykając przez dziedziniec. Mógłby codziennie opowiedzieć inną niesamowitą przygodę, która przydarzyła mu się w czasie burzliwego żywota, lecz niechętnie mówił o sobie. Czasem tylko, kiedy wypił za dużo, rozgadywał się nieco. Chociaż niewiele z tego było godne powtarzania, zwłaszcza w obecności Dzwonnika, Najdek i tak słuchał chciwie – w klasztorze trudno było o inne rozrywki.
Od początku Cabaj traktował chłopca z szorstką nieco przychylnością, ułatwiając mu przetrwanie pierwszych, najtrudniejszych miesięcy. Czasem, gdy dokuczył mu za bardzo górski wiatr, odgrażał się pod nosem, że rzuci służbę i znowu ruszy na morze. Najdek z początku przejmował się tymi zapowiedziami, bo nie chciał się z nim rozstawać – do czasu gdy zrozumiał, że na swoim kulasie Cabaj nie doczłapałby nawet do sąsiedniejdoliny.
*
Ilekroć bywał we wsi, nigdy nie zapominał skręcić z drogi w dół, gdzie w zakolu rzeki rozłożył się przysiółek drwali – kilkanaście małych chatek na kamienistym brzegu, bez ogródków i sadów. Nad samą wodą wznosiły się stosy pni, podparte wbitymi w ziemię drągami. Miejscowi spychali je na wodę, wiązali w wielkie tratwy i każdej wiosny, kiedy rzeka przybierała, spławiali w głąb kraju, aż do samego morza. Na nizinach dawno już wytrzebiono większość lasów pod uprawne pola, a w tych, które pozostały, rzadko spotykano tak dorodne drzewa jak w górach – dlatego wyrąb trwał przez całyrok.
Powyżej zakola rzeki, gdzie stromy stok Rogacza schodził niemal do samej wody, ze skalistego urwiska wytryskiwała spieniona struga; spadając z hukiem w toń ze sporej wysokości – pięciu chłopa, albo i lepiej – wydrążyła w rzecznym dnie rozległe zagłębienie. Najdek lubił kąpać się tutaj, choć lekko rdzawa woda podziemnego strumienia była bardzo zimna. Mógł za to nurkować głębiej niż gdzie indziej, chwytać gołymi rękami raki albo podpływać pod sam wodospad, gdzie siekły go po plecach lodowate biczyska. Chłopcy ze wsi bali się tutaj przychodzić – opowiadano, że wypływający z wnętrza góry strumień jest zatruty, a i sami drwale niechętnie przyglądali się tym jego harcom – ale Najdka nigdy nie spotkało nic złego. Kładł się potem na rozgrzanych w słońcu kamieniach, wchłaniał ciepło i usypiał powoli, słuchając brzęczeniaowadów.
Na płyciźnie w zakolu taplały się zaprzęgowe foki. Jako malec bał się ich trochę, choć spozierały na niego łagodnie czarnymi ślepiami. Gdy zobaczył je po raz pierwszy, wylegujące się w mule, wydały mu się tak ogromne i nieruchawe, że nie potrafił w ogóle wyobrazić sobie, jak uda im się doczołgać na głębię. Naliczył ich przy brzegu więcej jak trzy tuziny – grube, obłe, pokryte szarym futrem cielska o pofałdowanych karkach i płetwiastych kończynach. Słuchał ich głębokich, przejmująco żałosnych głosów; zdawały się skarżyć Niebiosom, wysoko zadzierając wąsate pyski. Nie wierzył, że są oswojone, dopóki nie zobaczył, jak jeden z drwali śmiało wszedł między nie, za pomocą długiej, zaostrzonej żerdzi odgonił dwie z nich od stada, a potem sprawnie zaprzągł do ciężkiej tratwy. W głębokiej wodzie nie wydawały się już tak nieporadne. Wystarczył jeden okrzyk drwala, by obróciły tratwę i pociągnęły ją w stronę głównegonurtu.
Czasem Najdkowi udawało się wyprosić u rzeźnika pozostałe po świniobiciu krwawe resztki – dzięki temu szybko wkupił się w łaski fok. Mógł klepać je pieszczotliwie po tłustych podgardlach i wybierać pasożytujące w fałdach skóry ślimaki. Pluskał się między nimi bez strachu, choć każdy nieostrożny ruch ciężkiego cielska mógł pogruchotać mu kości. Czasami brał kilka najmłodszych, skorych jeszcze do zabawy, na głębię, aż pod wodospad, gdzie baraszkowali razem, hałasując i nurkując aż do piaszczystego dna. Żaden z drwali nie bronił mu tych zabaw. Śmiali się, choć narzekali żartobliwie, że zwierzęta robią się od tego narowiste i nierówno płyną w zaprzęgu.
Najpiękniej w przysiółku bywało wieczorami, kiedy mieszkańcy rozpalali na brzegu ogniska, które odbijały się w czarnej wodzie, wieczerzali wspólnie, śpiewali i tańczyli. Gospodarze ze wsi patrzyli na nich nieco krzywo, bo drwale zwykle trzymali się razem, na uboczu i nie bardzo lubili dopuszczać obcych do swoich spraw. Może uprawiający ziemię górale obawiali się też trochę tych nieokrzesanych siłaczy, którym często wypadało nocować w górach, a to, jak wiadomo, nikomu nie mogło wyjść na dobre. Drwale nosili długie, związane na plecach włosy, dłonie mieli stwardniałe od siekier, twarze spalone słońcem, a głosy ochrypłe od nawoływania się w głuszy. Do pasa przytraczali noże o szerokim ostrzu i rogi, w które dęli jedynie w razie wielkiego niebezpieczeństwa – ten, kto usłyszał takie wezwanie, bez względu na wszystko natychmiast ruszał na pomoc. Każdy nosił także przy sobie małe zwierciadełko, aby w pogodne dni przesyłać w dolinę sygnały świetlne. W górach mogli polegać tylko na sobie nawzajem. Nawet zwalone pnie sami ciągnęli ze zboczy nad rzekę, bo konie i woły bały się lasu, często płoszyły się i trudno było je okiełznać. Bardzo niewiele było w przysiółku kobiet. Drwale woleli zostawiać żony gdzieś w przybrzeżnych wioskach w dole rzeki i odwiedzać je co parę tygodni w czasie spływu niż oglądać każdego ranka niepokój w ich oczach, kiedy wychodzili na wyrąb.
Ale Najdek nie unikał ich, a i oni z czasem zaczęli traktować go niemal jak swego; pozwalali mu siadać przy ogniu i słuchać swoich dziwnych opowieści, w których tak trudno było odróżnić zmyślenie odprawdy.
To właśnie jednego z takich zaczarowanych letnich wieczorów postanowił, że gdy dorośnie, przystanie do drwali. Był przekonany, że tylko oni naprawdę żyją pełną piersią – radośnie, beztrosko i barwnie. Parę razy przymierzył się nawet do wielkiego toporzyska, ale choć nie zdołał go udźwignąć, nie ostudziło to jego zapału. Przypuszczał, że kiedy zmężnieje i nabierze krzepy, będzie równie łatwo wymachiwać tym ciężkim narzędziem, jak terazmiotłą.
Kiedyś zwierzył się z tych zamiarów Wzdrędze, siwowłosemu olbrzymowi o grubych, żylastych ramionach i brodzie zaplecionej w warkoczyki, którego szanowano powszechnie z racji wieku i doświadczenia. W odróżnieniu od reszty drwali ten był milczącym ponurakiem, lecz mimo to potrafił okazać chłopcu jakiś rodzaj życzliwości, a może nawet przywiązania. Podarował mu nawet swój stary nabijany ćwiekami pas i chętnie gościł go w swej lichej budzie, którą nazywałdomem.
Gdy usłyszał, co małemu chodzi po głowie, splunął tylko przez zęby i skrzywił się, jakby usłyszał coś wyjątkowogłupiego.
– Siedź, gdzie ci dobrze – wymruczał niczym zagniewanyniedźwiedź.
– W klasztorze wcale nie jest dobrze! – zawołał Najdek, niemile dotknięty tym brakiemzrozumienia.
– Masz lekką robotę, dach nad głową i zawsze pełną michę. Może kiedyś wysłużysz sobie nawet, że Mistrz przyjmie cię doszkoły.
– To nie dla mnie. W bibliotece zaraz kicham, tyle tam kurzu. Chcę chodzić po górach, śpiewać przy ognisku i pływać rzeką do morza, jakwy…
– Nie nawykłeś do takiej pracy, zmarniałbyś w parętygodni.
– Nieprawda! – Najdek gotów był choćby zaraz rzucić się do ścinania stuletnich dębów. – Jestem silniejszy, niż wyglądam, z czasem nabiorę ciała. Przecież ty też nie urodziłeś się do razu takimmocarzem.
Wzdręga wyprostował się i rozejrzał po zakolu rzeki, rozświetlonym blaskiem kilkunastu ognisk. Wydawało się, że szuka kogoś wzrokiem i nie może znaleźć. Otrząsnął się po chwili z zamyślenia, podniósł płaski kamyk i puścił kaczkę na pomarszczonąwodę.
– Znasz Kitę? – zapytałraptem.
Najdek przypomniał sobie postać niewysokiego, zadziornego drwala, który dokuczał mu czasem, że kiedy w klasztorze nauczą go czytać, dostanie wytrzeszczu i przez to nigdy nie znajdzieżony.
– Znam – potwierdziłniechętnie.
– A Miszczuka?
– Też.
– Zgardę?
– Tak.
– Mielnika?
– Jasne – zniecierpliwił się. – O co właściwiechodzi?
– O to, że nie ma ichtutaj.
Najdek spojrzał w stronę sąsiedniego ogniska. W drżącym światłocieniu nie był w stanie rozróżnićtwarzy.
– Rzeczywiście, chyba nie widziałem ich od jakiegoś czasu – wzruszył ramionami. – Co z nimi? Nie wrócili z ostatniegospływu?
– Zostali w górach.
– Jak to w górach? Przecież… – Nagle zrozumiał; urwał w półsłowa.
Wzdręga spokojnie skinął głową, puścił kolejnąkaczkę.
– Kitę przygniotło drzewo. Zaplątał się w krzaki i nie zdążył w porę uciec. Miszczuk zniknął, pewnie zwodnice poprowadziły go w pułapkę. Zgardę rozszarpała niedźwiedzica. A Mielnik… – zamilkł na chwilę, rozpamiętując coś ze zmarszczonym czołem. – Nie dopilnował w nocy ognia i wykończyły go pijawce. Wyssały z niego całąkrew.
– Nie wiedziałem. – Chłopak poczuł w gardle wielką gulę, której nie potrafił przełknąć. – To dziwne, że ani razu nie widziałem stosupogrzebowego…
– Dla takich jak my nikt nie ułoży stosu i nie rzuci w ogień szczypty kadzidła. Naszych prochów nikt nie powierzy rzece – przerwał Wzdręga sucho. – W górach nie ma miłosierdzia. Kto jest za słaby, żeby żyć, ten na zawsze zostaje w górach. Każdego roku ubywa kilkunastu drwali. Na ich miejsce przychodzą inni, najczęściej młodzi, którym za ciasno w rodzinnych chatach. Tacy zwykle nie przeżywają pierwszego roku. – Powiódł ręką dokoła. – Teraz tańczą i śpiewają, ale nikt z nich nie wie, czy to nie ostatnia taka noc. Opowiadają różne bajki, bo sami chcą wierzyć, że żyją piękniej niż inni. Przy ogniskach nie rozmawia się o znoju i strachu.
Najdek patrzył na góry, które teraz przypominały czarne cienie, rzucone na granatowe niebo. Tylko w klasztornej wieży, wysoko na skale, pełgało słabeświatełko.
– Ze mną tak nie będzie! – Zacisnął pięści. – Dam sobie radę. Nauczyłeś mnie już rozróżniać gatunki drzew, budować szałas, nawet migotaćzwierciadełkiem…
– To tylko zabawa.
– Ty sam chodzisz w góry całe życie i nie spotkało cię niczłego.
– Miałem szczęście. Są takie niebezpieczeństwa, przed którymi nie ustrzeże ani przezorność, ani doświadczenie, ani odwaga. Takie, o których nie układa się piosenek. – Ostatnia kaczka nie udała się, kamień zatonął z pluskiem. – Nie, chłopcze. Dopóki ja mam tutaj coś do powiedzenia, nie zostaniesz drwalem, choćbyś miał z tego powodu znienawidzić mnie na resztężycia.
Tej nocy Najdek zakołatał w bramę później niż zwykle i odźwierny zbeształ go ostro. Zasypiając, słyszał szum lasu, ale nie z zewnątrz, tylko w sobie. Nie bał się; tęsknił jeszczebardziej.
Mimo wszystko pewnie w końcu byłby się zniechęcił i pozwolił zblaknąć niedościgłym marzeniom, gdyby nieKłys.
Drwale nigdy nie chadzali w góry samotnie, najchętniej pracowali w dużej gromadzie, a jeśli wypadło im rozproszyć się w lesie, trzymali się dwójkami. Kłys przy robocie był nieodłącznym towarzyszem Wzdręgi. Wspólnie powalali drzewa, razem stawali do zwózki, jadali z jednej miski, a jeśli musieli przenocować w lesie, jeden spał, a drugi czuwał, strzegąc ognia. Choć nie rozmawiali dużo, rozumieli się świetnie – w górach zwykle wystarczała im wymiana spojrzeń, drgnienie brwi, nieznaczny gestdłoni.
Wielu dziwiło się, że właśnie ci dwaj tak łatwo dobrali się ze sobą, bo Kłys niemal we wszystkim różnił się od Wzdręgi. Niski, przysadzisty, żwawy, po robocie hałaśliwy i chętny do zabawy, był dużo młodszy od siwego olbrzyma. W przysiółku właściwie nie mieli żadnych wspólnych spraw, rozchodzili się każdy w swojąstronę.
Wesoły drwal zaczepił kiedyś Najdka, kiedy ten wracał znad rzeki do klasztoru. Klepnął go w plecy, stwardniałą dłonią zmierzwił jegowłosy.
– No, co tam? – mrugnął okiem. – Ten ponury drab znowu cięstraszył?
W pytaniu Kłysa chłopak wyczuł kpinę. Uchylił się spod ręki drwala i spojrzałwyzywająco.
– Niczego się nieboję!
– Czyżby? A mnie się zdaje, że chyba trochę trzęsą ci sięłydki…
– Nieprawda! Dobrze wiem, że Wzdręga opowiada to wszystko, bo nie chce, żebym przystał do was. Na pewno zmyśliłpołowę.
Kłys spoważniał. Chwycił chłopca za ramię i ścisnąłmocno.
– Bardzo się mylisz. Gdyby opowiedział ci wszystko, co widział, pewnie popuściłbyś w gacie. – Przyglądał się Najdkowi uważnie, jakby chciał odgadnąć jego skryte myśli. – Ale nawet on nie zawsze ma rację. Nie rozumie, że cokolwiek zrobi i powie, ty i tak pójdziesz w góry. Wiem to, bo sam kiedyś byłem taki jak ty.
Puścił go, odetchnął głębiej i chwili przekorny uśmiech znów rozjaśnił jegotwarz.
– Podobasz mi się, może i będą z ciebie ludzie. Zapamiętaj tylko, że tacy, którzy nie boją się niczego, w górach zwykle giną pierwsi. A tchórze zaraz po nich. Trzeba szybko się uczyć i słuchać dobrych rad. – Rozgarnął koszulę pod szyją i wyciągnął jakiś wisiorek na rzemieniu. – Wiesz, co tojest?
Przed oczyma Najdka zakołysała się para ostrych, chyba wilczych kłów. Nie zdziwił się, widywał podobne ozdoby u wielu drwali – zęby niedźwiedzi, szpony orła, czaszkę żmii – chociaż nie wszyscy jenosili.
– To musiało być naprawdę duże zwierzę – przyznał z szacunkiem. – Sam gozabiłeś?
– Pewnie.
Najdek wyciągnął rękę, aby dotknąć wisiorka, jednak zaraz cofnąłdłoń.
– Mistrz gniewa się o takie przesądy… Mówi, że tylko opieka aniołów nigdy niezawodzi.
– I dobrze mówi, od tego jest przecież Mistrzem. Bardzo możliwe, że anioły nigdy nie spuszczają z oczu klasztornego dziedzińca, gdzie co dzień pachną im kadzidła, ale przez to rzadziej zerkają na góry. Mistrz nie może o tym wiedzieć, bo sam prawie nie wystawia nosa ze swojej wieży. Komu to szkodzi, że duch wilka chroni mnie w lesie? Ostrzega przed niebezpieczeństwami, wzmaga siły, daje wytrwałość. Nawet w bezksiężycowe noce śpię spokojnie, kiedy ona wyłazi ze swojejnory.
– Ktotaki?
Kłys wpuścił wilcze kły za koszulę z taką miną, jakby żałował, że je w ogólepokazał.
– Nie musisz wszystkiego od razu wiedzieć.
Odszedł, pogwizdując beztrosko, a Najdek pozostał sam na ścieżce, z mocno bijącym sercem i płonącymi policzkami. Nie oburzał się na Kłysa, choć może powinien. Żałował, że nie wypytał go dokładnie, jak poluje się nawilka.
*
Wioska obywała się bez studni. Kobiety nosiły wodę z rzeki; stękając pod ciężarem nosidła, wspinały się po stromym skłonie nadrzecznej skarpy, w słotę, w mróz i w upał, obszczekiwane przez na wpół zdziczałe psy i zaczepiane przez drwali. Przez długie lata nikomu nie przychodziło do głowy, że mogłoby być inaczej, lecz w miarę jak rosła sława klasztoru i przybywało coraz więcej pielgrzymów, doroczne jarmarki przyciągały tłumy, powiększał się przychówek w oborach, a sama wieś i przysiółek drwali rozrosły się znacznie – te ciągłe wędrówki z cebrami stały się zbyt uciążliwie. Największy kłopot miał karczmarz Dybiec – grubas o czerwonym, pofałdowanym karku i owłosionych dłoniach, które wycierał w zatłuszczony fartuch. Przez jakiś czas opłacał paru nosiwodów, ale że żal mu było na takich oberwańców każdego miedziaka, skrzyknął w końcu najznaczniejszych we wsi gospodarzy i przekonał ich, że czas sprowadzićstudniarza.
Co prawda nie przyszło to łatwo. Wieśniacy na ogół nie lubili zmian, spodziewali się po nich więcej złego niż dobrego. Żyli w cieniu gór, gdzie wszystko zależało od kruchej równowagi pomiędzy mrokiem Otchłani i światłością Niebios. Woleli poprzestawać na małym niż sięgać po zbyt wiele, poczucie umiaru mieli we krwi. Mistrz poparł wprawdzie całe przedsięwzięcie, ale jednocześnie nazwał ich obawy przed dziurawieniem ziemi zabobonem i ciemnotą, co przyjęli urażonym milczeniem. Nie przekonało ich także to, że Dybiec obiecał wziąć na siebie większą część kosztów – to przecież właśnie on miał na studni najwięcej skorzystać. Sprawę przesądził dopiero upór kobiet, które – choć nikt nie pytał ich o zdanie – zgodnie odmówiły dalszego biegania po wodę do rzeki. Gospodarze roztrząsali jeszcze dla pozoru pomysł karczmarza aż do późnej nocy, popijając darmowe piwo, drapiąc się po głowach i skubiąc wąsiska, ale rzecz była już właściwiepostanowiona.
Karczmarz zaprzągł wóz i paru dniach przywiózł studniarza. Nie wypadało przyglądać się komuś takiemu zbyt otwarcie, więc ludzie popatrywali zza płotów i uchylonych drzwi. Był niewysoki, chudy, kędzierzawy i tak ponury, jakby miał za złe Słońcu, że świeci. Nikt go, rzecz prosta, nie powitał ani nie zaprosił pod swój dach. Człowiek tego fachu nie miał prawa mieszkać między ludźmi, podobnie jak grabarz i kat.
Zeskoczył z wozu, obrzucił wioskowy majdan pogardliwym spojrzeniem. Rumiana z przejęcia karczmarzowa wyniosła mu miskę przed próg, aby nie przyszło mu do głowy wieczerzać w izbie. Musiał być przyzwyczajony do takiego traktowania, bo bez słowa przysiadł na dyszlu. Zjadł bez pośpiechu, popił piwem, kości cisnął psom, potem podniósł swój nędzny tobołek, zarzucił na ramię szpadel i odszedł za wieś, na kamieniste nieużytki. Ściął nożem kilka prętów leszczyny, sklecił byle jaki szałas, przyrzucił ściany rozłożystymi gałęziami jedliny, wczołgał się do środka – i tego dnia nie pokazał sięwięcej.
Nikt nie przeszkadzał mu w odpoczynku, nawet psy niuchały z daleka, wyciągając szyje, jakby wyczuwały w tym łachmaniarzu jakieś zagrożenie, z którym nie spotkały się nigdywcześniej.
Rankiem, równo z pierwszymi uderzeniami dzwonu, już był przy robocie. Obszedł zakurzony majdan raz i drugi, skręcił na środek, przykucnął i wydobył zza pazuchy wielką guzowatą ropuchę. Pogładził ją pieszczotliwie po szerokim grzbiecie, szepnął coś, a potem ostrożnie popychając palcem, spędził z dłoni na ziemię. Gdy odkicała parę susów, poszedł za nią; znów uciekła kawałek dalej. Przechadzali się tak przez dłuższy czas po pustym placu – nikt nie wychylił się zza płotu, żaden głos nie przerwał ciszy – aż wreszcie ropucha zatrzymała się w zarośniętym pokrzywami narożniku, rozdęła pęcherze i nie ruszyła już dalej, choć studniarz dla pewności uderzył piętą w twardą, ubitąziemię.
– Tutaj.
Powiedział to niegłośno, jakby tylko do siebie, ale Dybiec natychmiast wybiegł zza węgłakarczmy.
– Jesteś pewien? – Zmarkotniały pokręcił głową. – Myślałem, że to wypadnie jakoś bardziej naśrodku.
– Może być na środku, ty płacisz. Ale tam nie dokopiemy się dowody.
– Dobra, tylko pytałem. – Karczmarz rozłożył ręce. – Skoro twierdzisz, że ta gadzina zna się natym…
– Zna się, tak jak ty znasz się na rozcieńczaniuwina.
– Wystarczy! – przerwał mu Dybiec szybko. – Rób swoje. Czego cipotrzeba?
– Niczego. – Studniarz zdjął szpadel z ramienia, skierował ostrą krawędzią w dół i niespodziewanie opuścił wprost na ropuchę. Krew obryzgała mu stopy i postrzępione nogawki. Po raz pierwszy uśmiechnął się do pobladłego karczmarza. – To naszczęście.
*
Ludzie omijali z daleka ten zakątek majdanu, starali się nie spoglądać nawet na rosnący dzień po dniu kopiec wybranej z wykopu ziemi. Im dłużej to trwało, im głębiej sięgała studnia, tym ciszej przemykali wzdłuż płotów, a nocami w ogóle nie wychodzili z chat. Niektórzy żałowali poniewczasie, że zgodzili się na ten szalony wybryk, i już po tygodniu zaczęli namawiać innych, żeby zakopać dziurę, póki nie wydarzyło się nieszczęście. Karczmarz uspokajał, jak mógł; opowiadał, że odległych wsiach widywał studnie głębokie nawet na czterdzieści łokci, ale widać było po nim, że sam stracił wiele na pewności siebie. Wiedział dobrze, że co powiodło się gdzieś tam na świecie, wcale nie musi skończyć się dobrze tutaj, w podgórskiej dolinie, nad którą ledwie od trzech pokoleń unosiły się dymykadzideł.
Najdek, choć udzieliły mu się obawy wieśniaków, kiedy tylko mógł podpatrywał studniarza przy pracy, przykucnąwszy za dziurawym płotem. Za każdym razem, gdy tamten spuszczał się po linie w głąb wykopu, chłopak zastanawiał się, czy go jeszcze zobaczy. Podziwiał jego odwagę. Tam, na dole, musiało być ciasno, ciemno i cicho, zupełnie jak w grobie. Niecierpliwił się, gdy kędzierzawa głowa zbyt długo nie ukazywała się z powrotem ponad oszalowaniem z desek, nasłuchiwał, wychylony zza płotu, parę razy chciał już nawet biec do karczmy po pomoc – jednak zawsze w końcu skrzypiała lina i półnagi studniarz wyłaniał się spod ziemi, spocony i brudny, dźwigając na plecach wypełniony kamienistą ziemią kosz. Odpoczywał przez chwilę, pociągał piwa prosto z dzbana, przegryzał plackiem i wracał do strasznej czeluści, zabierając ze sobą kilka desek dla umocnienia ścian wykopu. Jeśli bał się choć trochę, jeśli miewał wątpliwości – wody wciąż nie było, ropucha mogła przecież pomylić się tym razem – nie okazywał ich. Harował z zaciętym, ponurym uporem, z każdym dniem wgryzał się coraz głębiej w ziemię, a jego złe spojrzenie wydawało się mrocznieć jeszczebardziej.
Któregoś razu przepadł na tak długo, że Najdek całkiem stracił głowę. Był pewien, że stało cię coś bardzo złego. Chciał uciekać do klasztoru, ukryć się w szopie pod sianem, ale nie mógł tak zostawić studniarza. Może jeszcze nie było za późno, żeby go uratować. Przelazł przez płot na miękkich z przerażenia nogach, podbiegł do wykopu. Zawahał się, nim zajrzał w głąb, ale jednocześnie czuł, że jeśli tego nie zrobi, będzie się bał coraz bardziej i bardziej.
Pochylił się nad wykopem. Zanim zdołał dostrzec cokolwiek, coś chwyciło go mocno za nogawkę. Zachwiał się, wydał zduszony okrzyk – i w tej samej chwili usłyszał nieprzyjemny, syczącyśmiech.
– Popuściłeś w gacie, co? Przyznaj się! – Studniarz podciągnął się i usiadł na desce, z nogami opuszczonymi do wykopu. Chłopcu zakręciło się w głowie, przysiadł napiętach.
– Myślałeś, że to demon złapał cię za nogę i ciągnie w Otchłań, prawda? – Tamten znowu zakaszlał chichotem, ale w jego ciemnych oczach nie zaiskrzyła się ani odrobina wesołości. – Wszyscy tu smrodzicie ze strachu, że w końcu przekopię się na drugąstronę.
Chłopak milczał, czekając, aż serce przestanie dudnić i rozwieje się szara mgła przedoczami.
– A ty czemu mnie podglądasz? Myślisz, że nie słyszę, jak sapiesz tam za płotem? – Studniarz strzyknął śliną w mroczną dziurę, przyjrzał się Najdkowi jakby z nowym zaciekawieniem. – Nie spodziewałem się, żepodejdziesz.
– Chciałem zobaczyć, czy nic ci się niestało…
– Wiesz, co zrobiliby wieśniacy, gdybym na przykład skręcił nogę i nie mógł wyjść? Zasypaliby mnie żywcem i jeszcze udeptali plac. – Zgarnął dłonią z deski grudki ziemi, które po chwili zaszeleściły na dnie wykopu. – Idź lepiej do domu, bo ojciec obije cię za to, że ze mnąrozmawiasz.
– Nie mam ojca. Służę wklasztorze.
– Taak? – przeciągnął, mrużąc oczy. – Więc co tutaj robisz? Znudziły ci się Niebiosa i chciałeś dla odmiany zajrzeć w Otchłań?
– Słyszałem, jak Mistrz mówił uczniom, że nikt nie może przebić się doOtchłani…
– Chyba nie bardzo w to wierzysz, skoroś takiblady.
Najdek zmieszał się; właściwie sam już nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Czuł się winny, że rozmawia z tym dziwnym człowiekiem – on jeden z całej doliny, nie licząc karczmarza – ale jednocześnie uszy aż piekły go zciekawości.
– A ty… przebiłeś siękiedyś?
Studniarz pokiwał głową w posępnym zamyśleniu, a potem nieoczekiwanie uśmiechnął się prawieprzyjaźnie.
– Nigdy. Twój Mistrz ma rację. Zresztą mnisi zwykle nie kłamią, często za to nie mówią całej prawdy. – Wskazał kciukiem kopiec. – Nawet gdybym usypał tutaj drugiego Rogacza, dziura jeszcze nie byłaby dość głęboka, żeby sięgnąćOtchłani.
Najdka powinna zadowolić taka odpowiedź, a jednak odczuł jakby cieńzawodu.
– Ludzie różnie o tym mówią… – bąknąłnieśmiało.
– Ludzie są głupi, a tacy jak ja żyją z ich głupoty. Dla mnie dobrze, kiedy się boją, inaczej wykopaliby sobie tę studnię sami.
– A ropucha?
– Takie tam małe przedstawienie… Wieśniacy lubią wiedzieć, że zatrudnili fachowca. Gardzą mną, brzydzą się, ale i tak zapłacą, ile zażądam. Tak naprawdę nie mam pojęcia, czy właśnie w tym miejscu znajdę wodę. Jeśli nie, powiem, że ktoś nieżyczliwy rzucił na studnię zły urok i zacznę kopać w innymmiejscu.
– Oszukujeszich!
– Sami się oszukują. Ja tylko robię to, czego się po mniespodziewają.
Najdek wstydził się teraz każdej godziny spędzonej za płotem na wyczekiwaniu wielkiej, przemilczanej przez wszystkichtajemnicy.
– Dlaczego mi to mówisz? – zapytałzniechęcony.
– Bo jesteś inny od nich. Obchodzi cię losstudniarza.
Chłopiec wstał, otrzepał spodnie. Nie zajrzał dowykopu.
– Pójdę już – mruknął.
– Zaczekaj! Szkoda cię do klasztoru, tam szybko zrobi się dla ciebie za ciasno. Kiedy skończę tę robotę, zabiorę cię ze sobą i nauczę fachu. Chcesz?
Najdek potrząsnął smutnogłową.
– Teraz jużnie.
*
Z początku nie chciał mówić Cabajowi o tym, co zaszło – bał się, że odźwierny nakrzyczy na niego, albo, co gorsza, wyśmieje. Do zachodu słońca snuł się bez celu po klasztornym dziedzińcu, jednak po wieczornej ceremonii, gdy usiedli jak zwykle obok siebie przy zamkniętej bramie, nie wytrzymał i wygadał wszystko, byle tylko podzielić się z kimś tym swoim wielkim, niezrozumiałymrozczarowaniem.
Wbrew obawom Cabaj wysłuchał opowieści spokojnie, a kiedy chłopak skończył, ziewnął nawet, jakby lekkoznudzony.
– Więc o co właściwie chodzi? Żal ci, że ten szubrawiec nie dokopał się doOtchłani?
– Nie! Ale… Dziwnie jakoś. Skoro studnie bez dna nie istnieją, chociaż tylu ludzi w nie wierzy, to skąd można wiedzieć, co jest prawdą, a co nie? Może anioły też nie istnieją. Może Niebiosa są puste!
– Słuszna uwaga. – Cabaj rozgryzł pestkę słonecznika. – Na szczęście nikt o zdrowych zmysłach nie twierdzi, że studnie bez dna nieistnieją.
– Jak to? – Najdek wyprostowałsię.
– Człowiek nie przekopie się na tamtą stronę, ale demony czasem drążą przejścia z Otchłani aż do naszego świata. Szczególnie te, które niedawno upadły i bardzo tęsknią doświatła.
– Jesteś pewien? Gdzie można znaleźć takąstudnię?
– Na pewno nie na wioskowym placu. I lepiej w ogóle jej nieszukać.
– Dlaczego? Czy toniebezpieczne?
Odźwierny bez ostrzeżenia wymierzył Najdkowi karcące klaśnięcie w kark.
– Niebezpieczny to będzie Dzwonnik, kiedy dowie się, jakie sprawy cięzajmują.
*
W okresach świątecznych pustawa na ogół gospoda wypełniała się gwarnym tłumem przybyszów, choć trudno byłoby wypatrzyć tutaj szary pielgrzymi kaptur. Pobożni ludzie, których przywiodła w tę dolinę sława mnichów pieśniarzy, woleli sypiać w gościnnych szopach za klasztornym murem. Ławy za długimi stołami karczmy obsiadali ci, którym częściej szumiało w głowach od wina niż od kadzidła: kuglarze, wróżbici, sprzedawcy fałszywych relikwii, żebracy o zdumiewająco pełnych trzosach, wesołe pannice w pstrokatych kieckach i wszelkiego rodzaju włóczędzy, którzy nie potrafili przespać dwóch nocy w tym samym miejscu. Czasem wpadał tu dla postrachu wysłany przez Mistrza Gurgul z paroma strażnikami, jednak zwykle kończyło się na tym, że upijał się z tą hałastrą zamiast rozpędzić ją na cztery wiatry. Zresztą kiedy przemijały świąteczne dni, gorszyciele sami wynosili się ze wsi, aby szukać zarobku gdzieindziej.
Najdek korzystał z każdej sposobności, żeby przyjrzeć im się z bliska, słuchać, o czym mówią, odgadywać z gestów i spojrzeń tę inność, która wywierała na nim tak wielkie wrażenie. Nawet brud za ich paznokciami pochodził przecież z kurzu dalekich, tajemniczych dróg. Lubił myśleć, że on sam także różni się w jakiś sposób od wieśniaków, dla których już wyprawa do sąsiedniej doliny była wielkim wydarzeniem. On także przywędrował przecież niegdyś stamtąd, zza pofałdowanego łagodnymi wzgórzamiwidnokręgu.
Dybiec zadziwiająco żwawo uwijał się wśród gości, roznosząc pękate gąsiory i kubki. Najdek starał się nie wchodzić mu w drogę, bo karczmarz miał zwyczaj wypędzać kopniakami za próg każdego, na kim nie mógł zarobić, ale czasem chłopcu udawało się wcisnąć niepostrzeżenie w kąt izby za piecem, żeby stamtąd przypatrywać się ludziom, którzy żartowali, kłócili się i najwymyślniej przeklinali. Otwarcie chwalono się tutaj sprytnym oszustwem albo zuchwałą kradzieżą, bezwstydnie wspominano uwiedzione panny i mężatki, pokazywano blizny po nożach i czerwone piętna na ramionach, które kat wypalił niegdyś gorącym żelazem. Występek obnoszono jak cnotę, drwiono z wszelkich świętości, czasem nawet poprzez czarny od dymu strop wygrażano pięściamiNiebiosom.
Najdek wiedział, że nie powinien tego słuchać – gdyby Dzwonnik dowiedział się o tym, ukarałby go trzydniowym postem o chlebie i wodzie – a jednak chciwie chłonął każde słowo, bo spoza tych wszystkich bezeceństw i bluźnierstw od czasu do czasu przezierał kawałek prawdziwego szerokiego świata, jakiego nie mógłby dostrzec nawet ze szczytu klasztornejwieży.
Czasem widywał w gospodzie małą posługaczkę, chudą piegowatą dziewczynkę, młodszą chyba od niego o rok czy dwa. Wiedział, że jest sierotą jak on sam, ale nie próbował dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Spotykał ją tylko zimą, od wiosny do jesieni miała pewnie jakieś inne zajęcia. Współczuł jej, bo Dybiec tłukł ją bez opamiętania za każde uchybienie w robocie, prawdziwe czy urojone, nie zważając nawet na gości. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek krzyczała albo płakała, po każdym biciu zaciskała tylko mocno wargi i bez słowa wracała do szorowania podłogi popiołem albo noszenia kubłów z wodą.
Nigdy nie zamienił z nią ani słowa. Parę razy tylko pochwycił jej krótkie, jakby przypadkowe spojrzenie, ale to było za mało, żeby się do niej choćby uśmiechnąć. W gruncie rzeczy mało obchodził go jej los; skoro nie skarżyła się, widocznie nie było jej aż takźle.
*
W najkrótszą ze wszystkich nocy, poprzedzającą święto Jutrzni, pod klasztorną skałą rozpalano setki ognisk, wytaczano beczki z piwem, a miejscowi mieszali się z przyjezdnymi w rozpasanej zabawie. Starsi górale jedli, pili i tańczyli, nawet poważni gospodarze dokazywali niczym wyrostki. Drwale skakali przez płomienie, młodzieńcy obściskiwali dziewczyny w skalnych rozpadlinach. Od mrocznych zboczy Rogacza odbijały się rubaszne przyśpiewki, podniecone psy biegały luzem, walcząc między sobą o dymiące kęsy mięsiwa, a północy, kiedy sporo beczek leżało już pustych, bójki i tumulty wybuchały także międzyludźmi.
Tylko w klasztorze panowała cisza. Mistrz z mnichami i uczniami czuwali w dolnej izbie wieży, w poście i milczeniu szukając skupienia, aby czystymi sercami powitać Jutrznię. Zgodnie z dawnym obyczajem brama pozostawała otwarta aż do świtu jako oznaka gotowości na przyjęcie światła Łaski, ale odźwierny i tak pozostawał na swoim miejscu, na wypadek gdyby któryś z pijanych swawolników zabłąkał się aż tutaj, na szczyt skały. Towarzyszył mu zwykle Najdek; wolał to od bezsennego przewracania się z boku na bok i nasłuchiwania odgłosów świętowania – jako najmłodszy z posługaczy nie miał zgody Dzwonnika na spędzenie nocy poza murami. Kiedy był młodszy, nie przeszkadzało mu to – wierzył słowom Mistrza, który mawiał, że gdyby górale chcieli uczcić demony z Otchłani, robiliby to zupełnie tak samo – ale z czasem i jemu zachciało się skosztować tych zakazanych przyjemności, o których inni posługacze opowiadali sobie z chichotem na ucho.
Dziesiąta Jutrznia, licząc od dnia, kiedy przyprowadzono go do klasztoru, okazała się inna od wszystkich poprzednich. Gdy po zmroku dziedziniec opustoszał, Najdek próbował porozmawiać o swoich troskach z odźwiernym, ale ten zbył gokrótko:
– Jeszcze maszczas.
– Wszyscy świętują, tylko mnie nie wolno! – poskarżył sięgorzko.
– A co? Wolałbyś wyżłopać bukłaczek wina i złapać po ciemku za cycki jakąśgóralkę?
– Nie o to chodzi! – Mimo woli zaczerwienił się. – Chciałbym czekać na świt razem z innymi.
– Wielu z nich nie zobaczy Jutrzni, zwalą się wcześniej gdzieś do śmierdzącego szczynamirowu.
– Mówisz tak, bo sam nie mógłbyś już skakać przez ognisko jak oni! Zazdrościszim.
– Straciłem nogę w potyczce z morskimi zbójami. Takie kalectwo to powód do dumy. – Cabaj ubił komara na szyi. – A ty uważaj. Może i nie podskoczę wysoko na moim kulasie, ale zawsze mogę kopnąć cię w… – urwał w pół słowa, odwrócił się w stronę rozwartej szerokobramy.
U stóp schodów wybuchł nagłytumult.
– Co się stało? – Zaciekawiony chłopak na chwilę zapomniał o własnychżalach.
– Wcześnie się w tym roku schlali. – Odźwierny omiótł spojrzeniem szczyty murów. – Został tam jakiśstrażnik?
– Chyba nie, wszyscy pilnują porządku nadole…
– Już ja wiem, jak pilnują. – Cabaj splunął, podniósł się ciężko. – Trudno, będziemy musieli użerać sięsami.
Gwar podnieconych głosów zbliżał się wyraźnie, ale nie było już słychać wśród nich śmiechów i śpiewów, tylko okrzyki gniewu, a może i groźby. Niebawem z drugiej strony przesmyku ukazały się światła pochodni, na skałach ogromniały zniekształcone cienie ludzi, którzy tłoczyli się i przepychali, cudem tylko nie strącając się nawzajem w przepaść. W chwiejnym świetle Najdek nie mógł rozpoznać żadnej twarzy – to chyba byli jacyś obcy górale, mieszkańcy którejś z sąsiednichdolin.
Odźwierny zastąpił im drogę w otwartej bramie, wspierając się pod boki dla dodania sobiepowagi.
– Stójcie! – zawołał. – Co za demon was przygnał? Tu nie miejsce napijatykę.
Zatrzymali się; tylko idący na przedzie góral – niemłody już, przygięty w krzyżu wieloletnią ciężką pracą, ale krzepko trzymający się na nogach, jakby tej nocy nie rozpoczął jeszcze świętowania – postąpił parę kroków naprzód.
– Każdy ma prawo oglądać Jutrznię z dziedzińca klasztoru. – Uniósł wyżej pochodnię, chcąc się przekonać, z kim ma doczynienia.
– Do świtu jeszczedaleko.
– Nie szkodzi. Poczekamy.
– Co wam tak pilno? Na dole jestweselej.
– Nie przyszliśmy tu dla zabawy. – Zbliżył się jeszcze, szurając podeszwami w nagle zapadłej ciszy. – Mamyczarownicę.
Skinął dłonią. Z gromady za jego plecami wysunęło się dwóch ludzi, którzy prowadzili między sobą pod ręce słaniającą się kobietę o podrapanej twarzy, rozbitej wardze i półprzytomnym, zagubionym spojrzeniu. Była brudna, rozczochrana, w podartych łachach, powłóczyła prawą nogą, zakutą w żelazną obręcz z łańcuchem.
Cabaj ledwie rzucił na nią okiem, sarknąłdrwiąco.
– Nie żartuj ze mnie, człowieku, nie urodziłem się wczoraj. Taka z niej czarownica, jak ze mniemnich.
– Złapaliśmy ją miesiąc temu, w lesie.
– Każdemu wolno chodzić dolasu.
– To było już po zachodzie słońca. Nie chce powiedzieć, co tam robiła. Nikt od nas jej niezna.
Odźwierny wyszedł przez bramę, mijając górala, wyjął z jego ręki pochodnię i oświetlił z bliska twarz kobiety. Patrzyła przestraszona w ogień, bełkocąc coś niezrozumiale podnosem.
– Sam już nie wiem, kto jest bardziej pomylony, ona czy wy! – zawołał rozzłoszczony. – Przecież od razu widać, że to jakaś biedna przybłęda, na dodatek chyba niemowa. Trzymaliście ją pewnie przez ten miesiąc w ciemnicy, to i do reszty pomieszało się jej w głowie. Może teraz sama wierzy, że jestczarownicą.
Gromada górali zakołysała się, zaszemrała, twarze sposępniały jeszcze bardziej. Ten, który im przewodził, zaświecił w półmroku łzawymioczyma.
– Nie ty będziesz o tym rozstrzygał – wycedził ponuro. – Przepuść nas, żądamy dla niej próby Słońca. Nawet sam Mistrz nie może nam tegoodmówić.
– Róbcie, co chcecie, skoroście się z owcami na rozumy pozamieniali. – Cisnął pochodnię w przepaść, okręcił się na drewnianej nodze i odszedł w głąb dziedzińca, przysiadając na stosie drew obokszopy.
– Co to wszystko znaczy? – Przejęty Najdek pobiegł za nim. – Czego onichcą?
– Widowiska. – Cabaj patrzył ponuro spod oka na wchodzących przez bramę górali, teraz jakby onieśmielonych pustką dziedzińca, na którym rozlegał się tylko szurgot kroków. – Chcą zobaczyć, jak o świcie demony porwą czarownicę doOtchłani.
– Przecież mówiłeś, że ona niejest…
– Oczywiście, że nie jest – przerwał chłopcu podrażniony kuternoga. – Czarownicy nie można złapać ot tak sobie, jak królika. Zresztą zostało ich już bardzo niewiele i pewno nie włóczą się w pobliżu wiosek. Dawniej co roku na Jutrznię demony zabierały ich z klasztornego dziedzińca nawet po kilka naraz, ale te czasy minęły. Teraz przyprowadzają tylko takie jak ta. – Podbródkiem wskazał nieszczęśnicę, którą przytroczono na łańcuchu do kamiennego pręgierza pośrodku dziedzińca i pozostawiono samą sobie. – Niektóre z nich całymi miesiącami trzymają w lochu, żeby przed Jutrznią nie zobaczyłySłońca.
– Dlaczego?
– Bo żadna prawdziwa czarownica nie zniesie słonecznego światła. Taka wyłazi ze swojej kryjówki tylko nocą. Jeśli nie zdąży wrócić przed świtem, wzywa pomocy z Otchłani.
– Więc czemu nie zrobili tej próby od razu, tam, gdzie jązłapali?
– Bali się. Wierzą, że tylko w dzień Jutrzni, na okadzonej ziemi klasztoru, demony nic im nie zrobią.
Kobieta leżała skulona na bruku, drżąc i pojękując cicho. Górale rozsiedli się wokół niej szerokim kołem, wprost naziemi.
– To straszne, że się tak nad nią znęcają! Mistrz powinien tegozabronić.
– Wtedy pewnie zatłukliby ją po prostu kamieniami. A tak wypuszczą ją wreszcie, sponiewieraną, ale żywą. Coś takiego zdarzyło się tutaj parę razy, jeszcze zanim pielgrzymi przyprowadzili cię doklasztoru.
Wszystko odbyło się spokojniej, niż można było przypuszczać. Gdy Mistrz z mnichami i uczniami wyszli z wieży na poranną ceremonię, szczególnie uroczystą tego świątecznego dnia, kobieta zaczęła wprawdzie szarpać się na łańcuchu, wyć i wyrywać sobie włosy, a o pierwszym brzasku zesztywniała dziwnie, wygięta do tyłu w kabłąk, z pianą na wargach – ale demon nie przyszedł, upajający zapach kadzidła i pieśń mnichów także zrobiły swoje. Z wolna rozluźniła się, zwinęła na ziemi, obejmując kolana ramionami, i rozpłakała się cicho. Wtedy górale rozkuli ją i rozeszli się w milczeniu, przeświadczeni o dobrze spełnionym obowiązku, ale i lekkorozczarowani.
Najdek odczuł zarazem ulgę i niesmak. Uroczystość odbyła się jak należy, ale świąteczny nastrój prysł bezpowrotnie. Idąc do szopy, potknął się o porzucony łańcuch, który walał się na opustoszałym dziedzińcu. Właśnie w tej chwili uświadomił sobie wyraźnie, że znowu jest o rok starszy. Dziesiąty rok spędzony w klasztorze; niby taki sam jak wszystkie poprzednie, a jednak jakiśinny.
Tego dnia zrozumiał, że jego dzieciństwo właśnieprzeminęło.
*
Nigdy nie opuścił żadnej ofiary, porannej ani wieczornej, i to wcale nie ze strachu przed rózgą Dzwonnika. Bywało, że nocą budził się i potniał z niecierpliwości, żeby zanurzyć się znowu w dymy kadzideł. Ta najcudowniejsza z ziemskich woni stała się jego codzienną potrzebą, pilniejszą niż jedzenie i sen. Dziwił się nawet, że górale zaglądają do klasztoru tak rzadko, niektórzy tylko w największe święta – Jutrzni, zimowego Przesilenia i obu Równonocy – a drwale prawie nigdy. Przypuszczał, że celowo nie chcą rozbudzać w sobie zbyt wielkiej tęsknoty do Niebios, aby nie ucierpiały na tym ich codzienne zajęcia. On sam nie obawiał się tego. Marzenia nie przeszkadzały mu w niczym, bez nich nie wiedziałby chyba, po cożyje.
Oczywiście – nigdy już nie było tak samo jak wtedy, przy pierwszej ceremonii ofiarnej, choć starał się całą piersią wdychać kadzidlany dym i poddawać falowaniu pieśni. Wiele razy wznosił się duchem gdzieś bardzo wysoko, odczuwał przedsmak anielskich bezkresów, ale wiedział już, że wyżej nie wzleci, choćby pozwolono mu stać przy samej kadzielnicy. Aby wedrzeć się choćby do Pierwszego Nieba, potrzeba było czegoś więcej niż tylko chwilowego uwolnienia zmysłów dzięki spaleniu paru szczypt cudownego proszku. Wyobrażał sobie, że musi istnieć jakiś inny, pewniejszy sposób, ale kiedy spytał o to odźwiernego, ten skrzywił się w niedobrym uśmiechu.
– Jest tylko jedna droga, którą można uciec z tego świata. Każdy prędzej czy później w nią wyruszy, choćby wcale nie miał na to ochoty.
– Naprawdę? – zapalił się Najdek. – Czy to długapodróż?
– Nie bardzo. Tyle, co do stosu pogrzebowego nad rzeką. Nawet się nie zmęczysz, bo cię tamponiosą.
– Zawsze tylko ze mniedrwisz!
– Wcale nie. Chcę tylko cię ostrzec, że kto zbyt długo patrzy w górę, temu może zakręcić się w głowie, a wtedy łatwo o upadek. Lepiej stać mocno naziemi.
Najdek spochmurniał na jakiś czas, ale nie potrafił długo gniewać się na Cabaja. Zresztą już myślał o czymśinnym.
– Byłeś wodniakiem, pływałeś po bursztyn do Wysp Zewnętrznych. – Zręcznie nadał rozmowie nowy kierunek. – Czy to bardzodaleko?
– Tak daleko, że dalej już być niemoże.
– Musiałeś mieć porządnąkrypę…
– Pierwsza większa fala przewróciłaby krypę do góry dnem. Żeby pływać po otwartym morzu, trzeba mieć prawdziwą łódź, taką z mostkiem, nadbudówką na rufie i ładownią.
– A foki dająradę?
– Głupi jesteś. W taką podróż zaprzęga się płetwala. Tylko silny, zadbany płetwal dopłynie do Wysp. Ale trzeba bardzo uważać, żeby Martwy Pływ nie poniósł łodzi dalej, poza Wyspy. Stamtąd się niewraca.
– Dlaczego?
– Bo tam jest Krawędź Świata. Miejsce, gdzie nieboskłon styka się z ziemią. Tam kończy się ocean, a woda płynie dogóry.
– To przecieżniemożliwe!
– Zapytaj o to Dzwonnika, jak się nie boisz. Wielkie rzeki pną się po wierzchniej stronie sklepienia nieba, a kiedy otwierają się upusty, spadają nam deszczem nagłowy.
Najdek znał na pamięć tę żeglarską legendę, ale i tak słuchał chciwie, z otwartymiustami.
– I człowiek też płynie dogóry?
– Nie, mały. Człowiek nie. O człowieka musi powalczyć z demonami jego anioł stróż. Im bardziej ma biedak zapaskudzone sumienie, tym aniołowi trudniej go wyszarpać z Otchłani, bo tam każdy grzech ma wagę ołowiu. A marynarze to nie mnisi, wiadomo, więc w Pierwszym Niebie raczej tłoku niema.
– W Pierwszym? Myślałem, że po śmierci dusza trafia do SiódmegoNieba.
– I dobrześ myślał. Pierwsze Niebo jest dla tych, którzy nie umarli, ale i żyć dalej nie mogą na świecie, między ludźmi, bo musnęła ich Otchłań. Tam dusza nie oddziela się od ciała. Człowiek już na zawsze pozostanie taki, jaki był, kiedy tamdotarł.
– Nie zestarzejesię?
– Nie. Ale i nieodmłodnieje.
– A jak tam jest, w tym PierwszymNiebie?
– Podobno pięknie. Piękniej niżgdziekolwiek.
– Więc po co właściwie starać się o Siódme Niebo? Mnie wystarczyłoby to najniższe. Wcale nie chcęumierać.
– Boś głupi. Człowiek w Pierwszym Niebie ma wszystko, o czym tylko mógłby zamarzyć, ale nigdy nie będzieszczęśliwy.
– Dlaczego?
– Bo widzi odblask czystej Światłości, która przenika przez wszystkie Niebiosa, ale nie może wznieść się do niej. Dusza wyrywa się, schnie z tęsknoty, chciałaby spłonąć w tym ogniu, oślepnąć w tej jasności, ale musi tkwić w ciele jak motyl, który nie potrafi wydostać się z poczwarki.
– Skoro nikt stamtąd nie wrócił, skąd to wszystkowiadomo?
– Wydaje ci się, że taki wielki z ciebie spryciarz, co? – Cabaj spojrzał koso spod namarszczonej brwi. – Są takie sprawy, o których może opowiedzieć tylko anioł. Albodemon.
– Rozmawiałeś z aniołem? – zawołał chłopak.
– Ciszej! Dzwonnik znowu powie, że mącę ci w głowie. – Pochylił się nieco ku niemu, dokończył szeptem: – Oczywiście, że nie rozmawiałem z aniołem. Nie jestem wystarczająco świątobliwy. Ale byli tacy, którym się to udało, i to właśnie od nich pochodzą wszystkie najciekawszeopowieści.
– A demony? Kto rozmawia z demonami?
– Wystarczy! – syknął odźwierny, rzucając ukradkowe spojrzenie w stronę wieży. – Jesteś jeszcze za mały na takierzeczy.
Najdek nie naciskał. Wcześniej zdarzało się już, że Cabaj nieopatrznie poruszał ten temat, jednak nigdy nie posunął się choćby o krok dalej – istniało za to niebezpieczeństwo, że nabzdyczy się i nie powie już tego dnia nicciekawego.
– Nie musimy o tym mówić, jeśli nie chcesz – zgodził się chłopak gładko i natychmiast pchnął sprawy dalej: – Opowiedz lepiej o tym, co sam widziałeś. Jak tam jest, na tych Wyspach? Czypięknie?
– Obyś nigdy nie musiał ich oglądać. To najpodlejsze miejsce na całym świecie. Z daleka wygląda jak kupa czarnego, dymiącego żużlu. Gdyby nie bursztyn, w którym świeci Łaska, nikt by tam w ogóle niepływał.
– Dlaczego znajduje się go tylkotam?
– Różnie o tym gadają. Podobno Wyspy to ostatni skrawek dawnego Raju, który zalały wody potopu, kiedy ludzie przez swoją głupotę zaczęli kumać się z demonami. Potem wszystko tam zwyrodniało w cieniu Otchłani, rozpleniły się różne bestie, na wzgórzach można nawet zobaczyć skamieniałe ślady dawnych smoków. Ale ocean do dziś wyrzuca na brzeg bursztyn, który powstał z żywicy rajskichlasów.
– Tocudowne!
– Wcale nie takie cudowne, jak ci się zdaje – parsknął odźwierny, zły na siebie za to niepotrzebne gadulstwo. – Dla każdej szczypty kadzidła, którą mnisi rzucają na misę, jakiś zbieracz musi położyć na szalę swój zawszonyłeb.
Odwrócił się i zaczął tak zawzięcie skubać słonecznik, że łupinki leciały na wszystkiestrony.
*
Dowódca straży gardził klasztornymi posługaczami i góralami z wioski, lekceważył mnichów i nie szanował chyba nawet samego Mistrza, choć musiał okazywać mu posłuszeństwo. Dobrze urodzony, bywały w świecie, obeznany z dworskimi wspaniałościami, przywykły do wydawania rozkazów pośród bitewnego huku – uważał się za kogoś ulepionego z lepszej gliny, któremu wyrządzono niesprawiedliwość, zsyłając go na tę głuchą, nudną prowincję. Nikt nie wiedział dokładnie, za co spadł na niego książęcy gniew. Szeptano, że uwiódł córkę jakiegoś dygnitarza czy też narobił długów i sprzeniewierzył pieniądze przeznaczone na żołd dla wojska. On sam nie wspominał o tym nigdy, choć w karczmie lubił opowiadać o starych, dobrych czasach. Towarzystwa dotrzymywali mu zazwyczaj strażnicy – bardziej z wyrachowania niż z ochoty – albo przygodni kompani, różni beztroscy włóczykije, którzy w świąteczne dni trafiali pod skałę z tłumami pobożnych pielgrzymów, niczym brudna piana nafali.
Gurgul pił dużo, ryczał ochryple żeglarskie przyśpiewki, zaczepiał młode wieśniaczki, wygrażał bełkotliwie komu popadło, a wreszcie nad ranem wracał do klasztoru, odprowadzany przez któregoś ze strażników, aby nie stoczył się z wąskiego przesmyku w przepaść. Walił się na legowisko i spał do południa.
Mistrz musiał słyszeć w swojej izdebce na wieży te wrzaski. Czasem przychodzili górale ze skargami, a wtedy upominał Gurgula, kazał płacić za wyrządzone szkody, ale nigdy nie wymierzył mu surowszej kary. Rozumiał dobrze, że zesłanie byłego książęcego korsarza kiedyś musi dobiec końca, a gdyby ten wrócił do Przymorza z nienawiścią w sercu, z pomocą możnych krewnych mógłby zaszkodzićklasztorowi.
Najdek starał się zawsze omijać Gurgula z daleka. Kiedy dowódca pojawiał się na dziedzińcu, wymięty i posępny, mrużąc w blasku słońca zapuchnięte powieki, dla podwładnych miał tylko przekleństwa, a dla posługaczy kopniaki. Krążył tam i z powrotem chwiejnym jeszcze po opilstwie krokiem, jakby za ciasno mu było wśród murów, złorzeczył pod wąsem, spoglądał bykiem na gromadzących się przy kadzielnicy pielgrzymów. Wszystko go drażniło, nie mógł znaleźć sobie miejsca, krzywił się nawet na zapach kadzideł. Chwilami dłonie drżały mu tak mocno – z tłumionego gniewu albo z przepicia – że musiał wsuwać je za szerokipas.
Łagodniał tylko od czasu do czasu w pogodne wieczory, gdy na niebo wysypywały się gwiazdy. Potrafił zapatrzyć się na nie, przystanąwszy pośrodku dziedzińca z zadartą głową, wyciszony izadumany.
– Co on tam widzi? – zagadnął kiedyś Najdek szeptem odźwiernego, popatrując na samotną postać dowódcy, który został na opustoszałym po wieczornej ceremoniidziedzińcu.
Cabaj, który podrzemywał na ławie z wyciągniętą drewnianą nogą, odburknął coś niezrozumiale, a gdy Najdek powtórzył pytanie, mlasnąłzniecierpliwiony.
– Wolisz, kiedy szukazaczepki?
– Nie, ale to dziwne, tak stać i tylko sięgapić…
Cabaj poruszył się, przetarł dłoniątwarz.
– Wcale nie takie dziwne. Marynarz, który zbłądził na morzu, zawsze pyta o drogę gwiazd. Bez nich łatwo mógłby skierować krypę w złą stronę, gdzie Martwy Pływ porwałby go prosto w Otchłań.
– Nie jesteśmy na morzu, a on nie jest jużmarynarzem.
– Marynarzem pozostaje się do końca życia, nawet jeśli całymi latami nie czuje się zapachu słonej wody – odpowiedział kuternoga ostro. – Nic o tym nie wiesz, nigdy nie miałeś pokładu pod stopami, więc się niewymądrzaj.
Najdek długo dobierał słowa, nim odezwał się znowu. Wiedział z doświadczenia, że ilekroć Cabaj zaczynał mówić w ten sposób, porzucając gburowatą obojętność, można było dowiedzieć się od niego wielu ważnych rzeczy, ale też łatwo było go urazić i rozzłościć.
– Ty też przecież pływałeś, a nie wpatrujesz się nocami w niebo… – podsunąłostrożnie.
– Ja to co innego. Jestem stary i wiem, że nie wrócę już na morze. Nie tęsknię aż takbardzo.
Najdek przeniósł spojrzenie na dowódcę straży, jakby chciał dostrzec w jego nieruchomej sylwetce oświetlonej przez wchodzący księżyc coś nowego, czego przedtem niezauważał.
– A więc on tęskni… Dlatego tak trudno mu tutaj żyć. – W zamyśleniu pokiwał głową. – Teraz gorozumiem.
– Tylko nie mów mu o tym, bo podziękuje ci za współczucie pięścią. – Odźwierny powrócił do swego zwykłego, gderliwego tonu. – To sukinsyn i pijak, którego w Przymorzu mieli jużdosyć.
Chłopak przekonał się już dawno, że ludzie na ogół noszą w sobie więcej myśli i uczuć, niż chcą okazać, ale nie przypuszczał nawet, że może to dotyczyć także Gurgula. To odkrycie sprawiło mu przyjemność; podobnie czuł się wówczas, gdy po raz pierwszy zrozumiał, że świat jest daleko większy od podgórskiej doliny, którą w całości mógł objąć spojrzeniem ze szczytu klasztornegomuru.
– Opowiedz mi o nich… – poprosił, w rozmarzeniu odchylając do tyługłowę.
– O czym?
– O gwiazdach. Słyszałem, że rozpalają je anioły najniższego chóru, każdywłasną.
– Za dużo podsłuchujesz, co tam uczniowie mamroczą nad swoimi zwojami – zganił go Cabaj sucho. – Zwykli ludzie, jak ty i ja, nie muszą wiedzieć takich rzeczy. To nie przydaje się przy zamiataniu dziedzińca ani przy czerpaniu wody z cysterny.
– Nigdy nie byłeś ciekaw, jak one wyglądają z bliska? Dlaczego świecą? I co się z nimi dzieje, kiedyspadają?
– Dosyć! – Cabaj uderzył kulasem w ziemię, aż zsunął się narzucony na ramiona kożuch. – Inni chłopcy w twoim wieku kradną śliwki po sadach i oglądają się za dziewuchami, tylko ty tracisz czas na takie głupie rozmyślania. To pewnie od tego przesiadywania na murach i gapienia się na góry. Jak tak dalej pójdzie, poproszę Dzwonnika, żeby trzymał ciękrócej.
Najdek przygryzł wargę. Po raz pierwszy przyszło mu głowy, że porównywanie Cabaja z Gurgulem nie zawsze musi wypadać na korzyść tego pierwszego. Omiótł wzrokiem dziedziniec, ale nie było tam już nikogo. Może dowódcę spłoszyły podniesione głosy, a może chmury, które napływały od zachodniego krańca nieba, gasząc stopniowo rojowiskogwiazd.
*
Późną jesienią, wraz z jedną z ostatnich tegorocznych pielgrzymek, przywędrował do klasztoru jakiś dziwny człowiek. Mimo słoty był bosy, odziany w brudne łachy, ze skudloną brodą i długimi, rozczochranymi włosami, poprzetykanymi już tu i ówdzie kosmykami siwizny. Wyglądał na podejrzanego włóczęgę albo żebraka. Odźwierny nie chciał puścić go za bramę, lecz pielgrzymi wstawili się za nim. Mówili, że przyłączył się do nich w drodze i choć z początku nie wzbudzał niczyjego zaufania, szybko zjednał wszystkich pokorą, wstrzemięźliwością i pogodąducha.
Cabaj ustąpiłniechętnie.
– Niech stanie daleko od kadzielnicy, pod murem, żeby nikt nie musiał go oglądać – zarządził, kręcąc z niezadowoleniem głową. – Ubóstwo to wprawdzie nie występek, ale każdy powinien znać swojemiejsce.
Po wieczornej ceremonii ofiarnej, gdy poprzez dymy zamrugały pierwsze gwiazdy, a drżący jeszcze od śpiewu mnisi cicho rozeszli się do swoich cel, nędzarz znowu zjawił się przy bramie, narzucając na głowę postrzępiony kaptur, jakby szykował się dodrogi.
– Pchły cię gryzą, że nie możesz usiedzieć na miejscu? – sarknął Cabaj. – Nikt cię przecież nie wygania. Każdy pielgrzym ma prawo do noclegu i posiłku na koszt klasztoru, nawet taki, który nie złożył żadnejofiary.
Bosonogi wędrowiec zatrzymał się na chwilę, z uszanowaniem zgiąłkark.
– Dziękuję za dobre słowo, bracie, ale muszę iść. Ten, który mnie wezwał, nie możeczekać.
– Nie jestem twoim bratem ani żadnym krewnym. – Odźwierny wzruszył ramionami. – Idź, skoro chcesz, ale nie spodziewaj się, że górale we wsi będą bardziej gościnni. Karczmarz też nie puści cię za próg, bo ten chciwiec z daleka potrafi usłyszeć, komu brzęczy co w mieszku, a komunie.
– Nie wrócę do wsi, pójdędalej.
– Dalej? Nie ma żadnego dalej! – Cabaj gniewnie potrząsnął kluczami. – Zabłądziłeś albo ktoś zadrwił z ciebie i wskazał ci złądrogę.
Nędzarz powoli rozprostował kark. Spod kaptura w blasku płonącego przy bramie łuczywa błysnęłyoczy.
– Ten, który wskazał mi drogę, z