Pałac Kultury i… grozy i inne warszawskie mity - Stanisław Tekieli - ebook

Pałac Kultury i… grozy i inne warszawskie mity ebook

Stanisław Tekieli

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy Bolesław Wieniawa-Długoszowski rzeczywiście wjechał konno do Małej Ziemiańskiej?

Czy rabin faktycznie rzucił klątwę na Błękitny Wieżowiec?

Czy na Muranowie straszy?

Czy istnieje tunel łączący Pałac Kultury i linię średnicową?

Czy po Łazienkach biegają zmutowane wiewiórki?

Powszechnie uważa się, że warszawskie legendy – jak ta o Syrence, Bazyliszku czy Złotej Kaczce – od dobrych kilku wieków są przedmiotem zainteresowania co najwyżej dzieci. Reszta mieszkańców Syreniego Grodu ma zaś twardo stąpać po ziemi i nie zaprzątać sobie podobnym bajdurzeniem głowy.

Tymczasem produkcja nowych legend ma się w Warszawie wcale nie najgorzej – panuje powszechne przekonanie, że w mieście dzieją się rzeczy dziwne, których nie tłumaczą zdrowy rozsądek i nauka.

Bo czy mit musi być prawdziwy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 226

Oceny
3,7 (14 ocen)
6
2
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AmeliaKotkowa

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00
Slawek_czytak

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta, świetna gawęda
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

który od razu rzuca nas w wartki nurt współ­cze­snego sto­łecz­nego mito­twór­stwa

Powszech­nie uważa się, że war­szaw­skie legendy – jak ta o syrence, bazy­liszku czy zło­tej kaczce – od dobrych kilku wie­ków są przed­mio­tem zain­te­re­so­wa­nia co naj­wy­żej dzieci. Reszta miesz­kań­ców syre­niego grodu ma zaś twardo stą­pać po ziemi i nie zaprzą­tać sobie głowy podob­nym baj­du­rze­niem.

Tym­cza­sem, śmiem twier­dzić, tak nie jest. Pro­duk­cja nowych legend ma się w War­sza­wie wcale nie naj­go­rzej. I nie mówię tu tylko o fik­cji lite­rac­kiej, takiej jak na przy­kład zna­ko­mite opo­wie­ści grozy Andrzeja Pili­piuka. Cho­dzi mi o wiarę żywą, prze­ko­na­nie, że w mie­ście dzieją się rze­czy dziwne, któ­rych nie tłu­ma­czą zdrowy roz­są­dek i nauka. Zda­łem sobie z tego sprawę w 2005 roku, pra­cu­jąc w poważ­nym insty­tu­cie badaw­czym, któ­rego świa­tła i ze wszech miar nowo­cze­sna młoda pra­cow­niczka pew­nego dnia po przyj­ściu do pracy z prze­ra­że­niem w oczach i gło­sie oznaj­miła:

– Wie­cie, co się przy­tra­fiło mojej zna­jo­mej? Wła­śnie do mnie dzwo­niła. Ara­bo­wie pró­bo­wali porwać jej synka! W Arka­dii! W tłu­mie ludzi! W biały dzień!

Cen­trum Han­dlowe Arka­dia (obec­nie Westland), odkąd tylko powstało, wyda­wało mi się cokol­wiek demo­niczne. W więk­szym stop­niu niż inne przy­bytki Mer­ku­rego w naszym mie­ście. Może spra­wia to jego tro­chę jakby baśniowa archi­tek­tura, a może odse­pa­ro­wa­nie od oko­licy grubą kre­chą torów Kolei Gdań­skiej, dżun­glą ogród­ków dział­ko­wych czy sze­ro­kimi arte­riami – Sło­miń­skiego i Jana Pawła II? Już pod­czas pierw­szej wizyty tu pomy­śla­łem sobie, że Aga­tha Chri­stie nie­chyb­nie osa­dzi­łaby w takim miej­scu histo­rię któ­re­goś ze swych mor­derstw. Ara­bo­wie pory­wa­jący dzieci jak naj­bar­dziej do tego kli­matu pasują.

– Znam moją zna­jomą od pod­sta­wówki i wiem, że nie fan­ta­zjuje – zakli­nała się A., sama będąca pod­ów­czas matką kil­ku­let­niego chłopca. – Była z mężem na zaku­pach, ich dziecku zachciało się do ubi­ka­cji, na dłu­żej. Oboje cze­kali przed toa­letą, ale synek jakoś długo nie wycho­dził. Wyszedł za to stam­tąd i prze­szedł obok nich jakiś Arab, trzy­ma­jąc wła­sne śpiące dziecko na ramie­niu. A ich synek na­dal nie wycho­dził. Męża mojej kole­żanki coś jed­nak tknęło i wszedł do środka. Puka w drzwi kabiny, nic. Otwiera je, a tam na klo­ze­cie jedy­nie kurtka ich dziecka!

Ojciec rzu­cił się w pogoń za Ara­bem, krzy­cząc na całe cen­trum han­dlowe. To ura­to­wało ich synka – pory­wacz, który był już bli­sko wyj­ścia, prze­stra­szył się, poło­żył chłopca na ławce, a sam się ulot­nił. Zbie­gła się ochrona, przy­je­chała poli­cja, ale Araba nie zna­leźli.

Zna­jo­mym A. zwró­cono ich budzące się z wywo­ła­nego chlo­ro­for­mem omdle­nia dziecko. Z prze­ma­lo­wa­nymi spre­jem wło­sami i w cudzym ubranku. Jesz­cze chwila, a byłoby po nim – twier­dziła A. W naj­lep­szym wypadku wycię­liby mu jedną nerkę i zosta­wili gdzieś w mie­ście, z kartką, że trzeba je zawieźć na pogo­to­wie. Bo wia­domo, że Ara­bo­wie pory­wają dzieci na prze­szczepy dla boga­tych szej­ków…

Z tą opo­wie­ścią zapo­znało się około tuzina osób, które aku­rat prze­cho­dziły kory­ta­rzem i zatrzy­mały się, sły­sząc pod­nie­siony głos kole­żanki. Po ostat­nich sło­wach A. zapa­dła cisza; za bar­dzo nie wie­dzie­li­śmy, jak zare­ago­wać. I dopiero po dłuż­szej chwili ktoś zadał naj­mniej sto­sowne w takiej sytu­acji pyta­nie:

– Skąd pew­ność, że to był Arab?

– No, śniady był – żach­nęła się A.

No tak. Wia­domo prze­cież, że jak Żydzi pory­wali chrze­ści­jań­skie dzieci, by zyskać krew do macy, tak Ara­bo­wie pory­wają je, by sprze­dać ich organy. Jedy­nie Cyganki pory­wają pozo­sta­wione na chwilę bez opieki malu­chy, bo te im się po pro­stu spodo­bały. Ale tak czy ina­czej, wszyst­kie te nacje parają się pory­wa­niem naszych pol­skich dzieci. Tak jak Wiet­nam­czycy pory­wają nasze psy, z któ­rych warzą potem zupę pho (skąd­inąd bar­dzo smaczną).

Wpraw­dzie poli­cja nie potwier­dziła ani jed­nego przy­padku porwa­nia dzieci z toa­let w gale­riach han­dlo­wych, ale naród wie swoje. I tak rodzi się legenda. Trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści lat temu po uli­cach pol­skich miast jeź­dziły upro­wa­dza­jące nasze dzieci czarne wołgi. W War­sza­wie naj­wię­cej ich widy­wano w oko­li­cach ulic Gaga­rina i Bel­we­der­skiej – bli­sko amba­sady radziec­kiej i par­tyj­nego osie­dla przy Par­ko­wej, co wpi­sy­wało się zna­ko­mi­cie w mar­ty­ro­lo­gię Pola­ków. Dziś wołg już nie ma i trzeba było puste miej­sce po nich zapeł­nić.

Opo­wieść A. nosi wszel­kie cechy współ­cze­snej legendy miej­skiej (urban legend). Budzi prze­ra­że­nie słu­cha­czy, przy­da­rzyła się „bli­skiej zna­jo­mej” (ale pra­wie ni­gdy samemu opo­wia­da­ją­cemu), roz­grywa się na oczach świad­ków, poli­cja nie znaj­duje sprawcy… Ale też podobne budzące grozę histo­rie opo­wia­dano u nas wieki temu. W War­sza­wie była to na przy­kład opo­wieść o dzia­dzie żebraku z „tru­pią świeczką” (wyto­pioną z łoju z ludz­kich zwłok). Dziad miał w zimowe noce wypra­szać noc­leg u dobrych ludzi, a wpusz­czony do środka zapa­lać świeczkę, któ­rej zapach usy­piał domow­ni­ków twar­dym snem. Uśpio­nych dziad – przy pomocy wpusz­czonych do domu wspól­ni­ków – mor­do­wał, a domo­stwo okra­dał. (Taką histo­rię, z oko­lic kościoła Naj­święt­szej Marii Panny na Nowym Mie­ście, usły­szeć miał około 1840 roku od sta­rego miesz­kańca Roman Zmor­ski, jeden z pierw­szych bada­czy legend war­szaw­skich.)

Wysłu­cha­nie opo­wie­ści A. było momen­tem, w któ­rym posta­no­wi­łem zająć się na poważ­nie tro­pie­niem współ­cze­snych sto­łecz­nych mitów. Naj­cie­kaw­sze zapre­zen­to­wa­łem w tej książce. Są wśród nich oczy­wi­ste plotki i zmy­śle­nia, ale i histo­rie jak naj­bar­dziej auten­tyczne, tyle że obro­słe tajem­ni­cami i legendą – naj­czę­ściej też prze­ina­czone i wykrzy­wione. Pół­prawdy dopi­sane do prawd i tak z nimi prze­mie­szane, że nie spo­sób oddzie­lić jed­nych od dru­gich. Opo­wie­ści o miej­scach, w któ­rych „stra­szy” albo przy­naj­mniej coś jest z nimi nie tak – coś, czego rozu­mowo nie da się wyja­śnić. Histo­rie cza­sem wesołe, lecz czę­ściej tra­giczne – bo tymi naj­chęt­niej karmi się zbio­rowa wyobraź­nia.

W duchy, czy w każ­dym razie w obec­ność jakiejś tam alter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści, wie­rzy, jak wska­zują bada­nia opi­nii, znaczna część spo­łe­czeń­stwa Zachodu, zda­wa­łoby się, cał­ko­wi­cie wyzwo­lo­nego od guseł. W tym i my. Józef Pił­sud­ski brał udział w sean­sach spi­ry­ty­stycz­nych, wie­rząc – podob­nie jak przed nim na przy­kład Bole­sław Prus – że „coś w tym może być”. W PRL-u trzeba się było z podob­nymi poglą­dami cho­wać, ale po 1989 roku wszel­kiej maści ruchy newage’owe wypącz­ko­wały nad Wisłą nad podziw; przej­mu­jąc miej­sca w duszach Pola­ków, nad któ­rymi ni­gdy nie zdo­łał zapa­no­wać Kościół kato­licki, a do któ­rych wstęp mieli wcze­śniej jedy­nie guśla­rze i szep­tu­chy.

Ter­mi­nami „mit” i „legenda” posłu­guję się w zasa­dzie zamien­nie, w jak naj­szer­szym ich zna­cze­niu, nie wcho­dząc w antro­po­lo­giczne niu­anse kla­sy­fi­ka­cyjne. W bar­dzo sze­ro­kim sen­sie, celowo uni­ka­jąc węż­szego przy­po­rząd­ko­wa­nia, uży­wam też słów „duch” i „zjawa”.

Książka zasad­ni­czo doty­czy wyda­rzeń nie star­szych niż z roku 1900, choć w kilku przy­pad­kach korze­nie danej opo­wie­ści się­gają głę­biej.

Począt­kowo pla­no­wa­łem nie uwzględ­niać tu legend będą­cych oczy­wi­stą fik­cją lite­racką i pozo­stać przy „aktach wiary żywej” (mitach, w które war­sza­wiacy, a przy­naj­mniej jakaś ich część, auten­tycz­nie wie­rzyli). Oka­zało się jed­nak, że oddzie­le­nie fik­cji od „mito­lo­gicz­nej rze­czy­wi­sto­ści” jest czę­sto zada­niem nie­moż­li­wym – tak jak nie spo­sób orzec, które ele­menty z war­szaw­skiej twór­czo­ści Deotymy, Or-Ota czy Szel­burg-Zarem­biny (a więc naj­więk­szych tuzów war­szaw­skiego mito­twór­stwa) pocho­dzą z dostęp­nych im wcze­śniej­szych źró­deł, a które po pro­stu naro­dziły się w ich gło­wach. Stąd pozwo­li­łem tu i ówdzie prze­bić się na karty tej książki także fik­cji lite­rac­kiej. W tej dzie­dzi­nie abso­lut­nym mistrzem i prze­wod­ni­kiem był i jest dla mnie Paweł Dunin-Wąso­wicz ze swą War­szawą fan­ta­styczną (wyd. 2010).

Poru­szać się będziemy po War­sza­wie w jej dzi­siej­szych gra­ni­cach admi­ni­stra­cyj­nych, z kil­koma wyciecz­kami nieco dalej (Otwock, Laski, Modlin).

Zda­rza mi się opro­wa­dzać wycieczki po War­sza­wie, zatem ze szcze­gólną satys­fak­cją ujaw­ni­łem tu i napięt­no­wa­łem kilka mitów wymy­ślo­nych przez kole­gów po fachu. Nie­stety mają one nie­wiele wspól­nego z prawdą. Ale… kto wła­ści­wie powie­dział, że mit musi być praw­dziwy? Byłby to zresztą chyba oksy­mo­ron. Przy­szłość pokaże, co z tego prze­wod­nic­kiego baja­nia wej­dzie na trwałe do sto­łecz­nej mito­lo­gii – to, czego „dobrze się słu­cha”, ma na to wielką szansę.

Oczy­wi­ście, lista mitów i duchów nowo­cze­snej War­szawy jest znacz­nie dłuż­sza niż to, co przed­sta­wiono w tej książce. Gdzieś jed­nak trzeba się było zatrzy­mać.

Mity archi­tek­to­niczne

Mity archi­tek­to­niczne

Od cza­sów budowy wieży Babel budow­ni­czy popa­dają w kon­flikt z Opatrz­no­ścią. I wbrew ostrze­że­niom wzno­szą się­ga­jące nie­bios kon­struk­cje – albo i mniej­sze, ale o dzi­wacz­nych kształ­tach. Nic dziw­nego, że zalę­gają się w nich duchy, nie­ko­niecz­nie przy­ja­zne miesz­kań­com.

Klą­twa rabina nad Tło­mac­kiem

Klą­twa rabina nad Tło­mac­kiem

Starsi miesz­kańcy War­szawy pamię­tają góru­jący nad pla­cem Ban­ko­wym (wtedy jesz­cze Feliksa Dzier­żyń­skiego) przez kil­ka­na­ście lat szkie­le­tor i wlo­kącą się budowę tak zwa­nego zło­ci­stego wie­żowca. Bio­rąc pod uwagę, że plany wznie­sie­nia w tym miej­scu dra­pa­cza chmur się­gają początku lat pięć­dzie­sią­tych, można przy­jąć, że była to naj­dłu­żej reali­zo­wana sto­łeczna inwe­sty­cja – nie licząc oczy­wi­ście biją­cego wszel­kie rekordy opie­sza­ło­ści metra.

Inwe­sty­cja zresztą bar­dzo pre­sti­żowa. Jak na tamte lata – zgodę na budowę wydano w 1965 roku – pro­jekt wie­żowca wyda­wał się super­no­wo­cze­sny. Wiotką 120-metrową syl­wetkę miała okry­wać w cało­ści lustrzana ele­wa­cja w kolo­rze mie­dzi (stąd pierw­sza nazwa wie­żowca: zło­ci­sty), sil­nie odbi­ja­jąca pro­mie­nie sło­neczne. Takich cude­niek wów­czas jesz­cze w sto­licy nie mie­li­śmy i nawet budo­wane póź­niej i znacz­nie szyb­ciej (1973–1975) przez Szwe­dów Intraco począt­kowo miało ele­wa­cję cera­miczną. Dra­pacz chmur miał się stać trze­cią naj­wyż­szą budowlą w mie­ście po Pałacu Kul­tury i Nauki (PKiN) i Intraco.

War­sza­wiacy natych­miast domy­ślili się przy­czyny wlo­ką­cej się budowy. Wie­żo­wiec sta­wał bowiem na miej­scu wysa­dzo­nej przez Niem­ców po upadku powsta­nia w get­cie, w maju 1943 roku, Wiel­kiej Syna­gogi – naj­więk­szej żydow­skiej świą­tyni, jaka kie­dy­kol­wiek powstała nad Wisłą, ucho­dzą­cej zara­zem za jedną z naj­bar­dziej oka­za­łych pol­skich budowli XIX wieku. Szybko zaczęto mówić, że kło­poty zło­ci­stego wie­żowca są skut­kiem klą­twy rzu­co­nej na to miej­sce przez jed­nego z rabi­nów posłu­gu­ją­cych w Wiel­kiej Syna­go­dze przed jej znisz­cze­niem przez nazi­stów (wysa­dził ją oso­bi­ście 16 maja 1943 roku dowo­dzący jed­nost­kami likwi­du­ją­cymi getto Jürgen Stroop).

Tuż po woj­nie pla­no­wano odbu­dowę syna­gogi, ale szybko zanie­chano tego pomy­słu, posta­na­wia­jąc zbu­do­wać na jej miej­scu dra­pacz chmur. Że niby Żydów już w Pol­sce pra­wie nie ma, więc po co? Pro­jekt, nawet po jego zatwier­dze­niu, bar­dzo długo nie mógł wyjść poza fazę pla­no­wa­nia, a i sama budowa – która ruszyła de facto w 1971 roku – co chwila napo­ty­kała pro­blemy. Pod koniec lat sie­dem­dzie­sią­tych prace wstrzy­mano. Mimo że stał już sta­lowy szkie­let wie­żowca, okryty mie­dzianą ele­wa­cją, i wyda­wało się, że do zro­bie­nia pozo­staje tylko wykoń­cze­nie wnętrz. Coś jed­nak to wykoń­cze­nie hamo­wało. Ale co? Chro­niczne trud­no­ści zaopa­trze­niowe schyłku epoki gier­kow­skiej i cza­sów Jaru­zel­skiego? Czy też klą­twa rabina? Czy jedno i dru­gie? Ow­szem, wlo­kły się w tym cza­sie i inne budowy, ale nie aż tak – dzi­siej­szy hotel Mar­riott na przy­kład cze­kał na lep­sze czasy tylko sześć lat (prze­stój trwał w latach 1981–1987).

W kwiet­niu 1988 roku wła­dze mia­sta pod­pi­sały umowę na dokoń­cze­nie budowy z jugo­sło­wiań­skim kon­sor­cjum Gene­ra­le­xport/Giposs. Tym razem szczę­ście dopi­sało i w 1991 roku 27-pię­trowy wie­żo­wiec oddano do użytku. Jugo­sło­wia­nie zmie­nili też kolor ele­wa­cji z mie­dzia­nego (jego blask zdą­żył w mię­dzy­cza­sie przy­blak­nąć) na bez­barwny, odbi­ja­jący błę­kit nieba przez nie­bar­wione szkło reflek­syjne typu float (stąd wie­żo­wiec nazwano osta­tecz­nie błę­kit­nym, choć naprawdę taki staje się jedy­nie w pogodne dni).

War­szaw­ski lud miał jed­nak i na to swoją teo­rię: udane zakoń­cze­nie wlo­ką­cej się inwe­sty­cji było moż­liwe nie tyle dzięki spraw­no­ści jugo­sło­wiań­skiej firmy, ile w wyniku pością­ga­nia do War­szawy z całego świata rabi­nów, któ­rzy odmó­wili przed budyn­kiem modły, odczy­nia­jące klą­twę. Prze­waża wer­sja, że rabi­nów było trzy­na­stu, choć jeden z nich oka­zał się „fał­szywy” i nale­żało go w ostat­niej chwili wymie­nić. Samym modłom, aby były sku­teczne, miało towa­rzy­szyć prze­ka­za­nie przez rząd pol­ski więk­szej sumy pie­nię­dzy orga­ni­za­cjom żydow­skim, nie­za­leż­nie od odda­nia żydow­skiej gmi­nie wyzna­nio­wej i znaj­du­ją­cemu się po sąsiedzku Żydow­skiemu Insty­tu­towi Histo­rycz­nemu (ŻIH) trzech pię­ter wie­żowca. Jak było z rze­ko­mym trans­fe­rem pie­nię­dzy, zapewne ni­gdy się nie dowiemy. Mię­dzy­na­ro­dowe orga­ni­za­cje żydow­skie fak­tycz­nie od 1978 roku pro­te­sto­wały prze­ciw sta­wia­niu biu­rowca w miej­scu daw­nej syna­gogi.

Modły rabi­nów odpra­wiane w biały dzień na skrzy­żo­wa­niu dwóch nie­zwy­kle ruchli­wych, peł­nych samo­cho­dów, auto­bu­sów i tram­wa­jów ulic – Mar­szał­kow­skiej i alei Soli­dar­no­ści (wtedy jesz­cze Karola Świer­czew­skiego) – miały na wła­sne oczy widzieć setki, jeśli nie tysiące war­sza­wia­ków. Zapy­tana przeze mnie pra­cow­niczka ŻIH-u zaśmiała się na wzmiankę o modłach, ale wiele osób, w tym przed­sta­wi­ciele spo­łecz­no­ści żydow­skiej, twier­dzi, że jak naj­bar­dziej się odbyły. Piotr Paziń­ski, redak­tor naczelny mie­sięcz­nika „Midrasz”, pod­su­mo­wał sprawę nastę­pu­jąco:

– Wydaje mi się, że to tylko plotka. Taka plotka, co to każdy ją opo­wia­dał, więc w sumie skła­da­jąca się na kawa­łek rze­czy­wi­sto­ści. Ale jed­nak plotka.

Tak wła­śnie rodzi się mit…

Apage, demo­nie tref­no­ści!

Nie była to zresztą, jak się oka­zuje, pierw­sza klą­twa rzu­cona przez rabina w tym miej­scu. Jeśli wie­rzyć Ste­fa­nowi „Wie­chowi” Wie­chec­kiemu, który w latach dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych pisy­wał dla „Kuriera Czer­wo­nego” nie­zwy­kle poczytne repor­taże sądowe, klą­twę rzu­cono wów­czas na ist­nie­jącą w kamie­nicy naprze­ciwko syna­gogi – na Tło­mac­kiem pod trzy­na­stym – restau­ra­cję Metro­pol. Wła­ści­cie­lami lokalu byli lewacy z par­tii Bund, mający gdzieś zasady koszer­no­ści, zatem w Metro­polu można było zamó­wić nawet wie­przo­winę, co gor­sza, w sza­bas! Kiedy więc namowy do likwi­da­cji tref­nego przy­bytku w tak świę­tym miej­scu nie pomo­gły, rabini z Wiel­kiej Syna­gogi nie mieli innego wyj­ścia, jak prze­kląć lewacką gar­kuch­nię. W paź­dzier­ni­kowy ranek 1932 roku rebe Jehuda Orzech trzy­krot­nie zadął w barani róg i klą­twa zaczęła dzia­łać. Na skutki nie trzeba było długo cze­kać. Jak pisał Wiech (Uczta szy­der­ców, [w:] Skarby w spodniach, czyli przy­padki żydow­skie):

O godzi­nie pierw­szej po połu­dniu naczelny kucharz przy­szedł do restau­ra­cji w sta­nie nie­trzeź­wym. Według zeznań świad­ków nogi miał jak z gumy. Zamiast soli nasy­pał do rosołu sody, co miało ten sku­tek, że musiano przy­go­to­wać na gwałt nowe zapasy zupy. Nie­stety krup­nik nasta­wiony na łbie woło­wym przy­pa­lił się z nie­wia­do­mej przy­czyny i goście pozo­stali bez pierw­szego dania… Kar­pie pły­wa­jące w balii posnęły. W szczu­paku fasze­ro­wa­nym wylała się żółć, wsku­tek czego stał się nie­zdatny do jedze­nia.

Doszło też do „sze­regu przy­krych incy­den­tów”:

Dwaj goście zje­dli i wypili za 48 zło­tych 60 gro­szy, po czym dali dęba, nie ure­gu­lo­waw­szy rachunku…

Pana Szu­lima Traj­te­lera zaś…

(…) przy­ła­pano w chwili, gdy cho­wał do kie­szeni wide­lec. Por­tier w szatni pomy­lił się przy wyda­wa­niu gar­de­roby. Jed­nemu z bywal­ców wetknął dwa kalo­sze z pra­wej nogi, dru­giemu zamiast melo­nika wrę­czył para­sol. Z tego powodu był gwałt i omal nie doszło do tra­ge­dii.

W swych opo­wia­da­niach dla „Czer­wo­niaka” Wiech opi­sy­wane wyda­rze­nia nieco, śmiem twier­dzić, kolo­ry­zo­wał. I zmie­niał nazwi­ska boha­te­rów. Próżno zatem by szu­kać Jehudy Orze­cha na liście rabi­nów Wiel­kiej Syna­gogi. Histo­ria ta nie jest jed­nak by­naj­mniej wyssana z palca. Drwiąca z poboż­nych Żydów restau­ra­cja Metro­pol – gdzie „nie uznają koszer­nego mięsa” i „mają śmia­łość nawet w Sądny Dzień zja­dać wątróbki gęsie, sma­żone na sło­ni­nie” – rze­czy­wi­ście w tym miej­scu ist­niała. Tyle że – jak dono­siły 8 paź­dzier­nika 1932 roku „Nowiny Codzienne” – jej dzia­łal­no­ści poło­żyła kres wizy­ta­cja kon­troli sani­tar­nej. Lokal przy Tło­mac­kiem oka­zał się bowiem „wylę­gar­nią kara­lu­chów wszel­kich gatun­ków, rasy i kali­bru i skła­dem sta­rego obu­wia”, a zaduch i smród były tam tak doj­mu­jące, że „nawet lekarz sani­tarny, przy­zwy­cza­jony do odwie­dza­nia naj­brud­niej­szych spe­lu­nek, musiał co chwila wycią­gać z kie­szeni bute­leczkę z wodą koloń­ską i skra­piać spo­cone czoło”.

Gazeta suge­ro­wała, że kon­trolę ówcze­snego sane­pidu na lokal napu­ściła kon­ku­ren­cyjna wobec Bundu żydow­ska par­tia socja­li­styczna.

I ani słowa o klą­twie. Co jed­nak nie zna­czy, że jej nie było.

Ewa­ku­acja nota­bli

Ewa­ku­acja nota­bli

Star­szym miesz­kań­com mia­sta gmach przy ron­dzie de Gaulle’a koja­rzy się z sie­dzibą Komi­tetu Cen­tral­nego trzę­są­cej PRL-em Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Robot­ni­czej (PZPR); młod­szym – z Giełdą Papie­rów War­to­ścio­wych. Budy­nek nazy­wano do 1989 roku Domem Par­tii, choć w obiegu były i inne nazwy: Biały Dom, Dom pod Bara­nami.

Gmach zwraca uwagę nie­zwy­kłą archi­tek­turą. Dziś wydaje się nie­sa­mo­wite, że wła­dze komu­ni­styczne w okre­sie naj­głęb­szej nocy sta­li­now­skiej (1948) wydały pozwo­le­nie na budowę par­tyj­nej sie­dziby, któ­rej bryła w oczy­wi­sty spo­sób czer­pie z tra­dy­cji przed­wo­jen­nego pol­skiego moder­ni­zmu, art déco i wzor­ców zachod­nich (jak dzieła Augu­ste’a Per­reta). Wbrew temu bowiem, co się powszech­nie sądzi, Dom Par­tii, pro­jektu Wacława Kły­szew­skiego, Jerzego Mokrzyń­skiego i Euge­niu­sza Wierz­bic­kiego, nie ma nic wspól­nego z kano­nem sztuki socre­ali­stycz­nej. Poza może monu­men­talną bryłą, ale ta domi­no­wała w archi­tek­tu­rze i wcze­śniej, na długo przed Sta­li­nem, jak widać choćby po sąsied­nich gma­chach Banku Gospo­dar­stwa Kra­jo­wego i Muzeum Naro­do­wego, w któ­rych linię zabu­dowy dawna sie­dziba PZPR dosko­nale się wkom­po­no­wała.

Nasta­wie­nie spo­łe­czeń­stwa do Bia­łego Domu bar­dzo się z bie­giem lat zmie­niało. Za PRL-u był to znie­na­wi­dzony sym­bol wszech­wła­dzy komu­ni­stów. Po 1989 roku zaczęto dostrze­gać nie­zwy­kłość i piękno jego archi­tek­tury, choć pierw­sza próba wpi­sa­nia budynku na listę zabyt­ków w 1997 roku zakoń­czyła się podobno utra­ce­niem pracy przez miej­skiego kon­ser­wa­tora. Ochronę kon­ser­wa­tor­ską dawny Dom Par­tii otrzy­mał dopiero w 2009 roku, zresztą razem z Pała­cem Kul­tury – choć jak świad­czy przy­kład tego ostat­niego, wpi­sa­nie na listę zabyt­ków by­naj­mniej nie zamyka dys­ku­sji na temat ewen­tu­al­nego zbu­rze­nia obiektu. Naj­lep­szą w tej sytu­acji gwa­ran­cję prze­trwa­nia sta­nowi dla gma­chu przy ron­dzie de Gaulle’a funk­cjo­nu­jąca w nim od 1993 roku Giełda Papie­rów War­to­ścio­wych, cen­trum życia biz­ne­so­wego Pol­ski.

Nie­do­stępny przez czter­dzie­ści lat dla zwy­kłych śmier­tel­ni­ków gmach wyda­wałby się ide­alną wylę­gar­nią mitów i tajem­nic. Lecz na tym polu tro­chę jakby zawiódł. Jedy­nym zaha­cza­ją­cym o nie­sa­mo­wi­tość fak­tem doty­czą­cym obiektu – przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o jego część naziemną – jest wyło­że­nie posa­dzek i ele­wa­cji kamie­niem z wysa­dzo­nego przez wyco­fu­ją­cych się w stycz­niu 1945 roku Niem­ców Mau­zo­leum Hin­den­burga. Mau­zo­leum, poło­żone mię­dzy Olsz­tyn­kiem a Sudwą na Mazu­rach, sta­no­wiło miej­sce pochówku mar­szałka i pre­zy­denta Repu­bliki Weimar­skiej Paula von Hin­den­burga, w miej­scu zwy­cię­skiej dla Niem­ców bitwy z Rosja­nami pod Tan­nen­ber­giem (sier­pień 1916 roku); Hin­den­burg dowo­dził w niej siłami nie­miec­kimi. Traf chciał, że było to nie­mal to samo pole, na któ­rym w 1410 roku roze­grała się bitwa pod Grun­wal­dem (niem. Schlacht bei Tan­nen­berg), i nie­miecka pro­pa­ganda przed­sta­wiała nową bitwę jako odwet na Sło­wia­nach za dawną klę­skę (w końcu pod Grun­wal­dem wal­czyły w ramach armii litew­skiej rów­nież pułki moskiew­skie). I oto kamieni z Mau­zo­leum Hin­den­burga, wysa­dzo­nego w powie­trze przez wyco­fu­jący się Wehr­macht, użyto do budowy ośrodka wła­dzy par­tyjno-pań­stwo­wej powsta­ją­cej Pol­ski Ludo­wej! Ale wła­ści­wie czemu nie, skoro w tym samym 1948 roku do budowy pomnika Boha­te­rów Getta na Mura­no­wie użyto – cał­ko­wi­cie świa­do­mie – bloku szwedz­kiego labra­do­rytu zamó­wio­nego wcze­śniej przez Trze­cią Rze­szę pod pla­no­wany pomnik nie­miec­kiego zwy­cię­stwa! No cóż, w tym przy­padku można przy­naj­mniej powie­dzieć, że kamień posłu­żył szla­chet­niej­szemu celowi.

Do kościoła i knajpy

Peł­nię mito­lo­gicz­nej odsłony osiąga Dom Par­tii dopiero pod zie­mią. Z jego piw­nic ma bowiem – wedle prze­ko­na­nia wielu – wycho­dzić kilka tuneli ewa­ku­acyj­nych, któ­rymi w razie roz­ru­chów i szturmu wro­gich ele­men­tów na dys­po­zy­tor­nię wła­dzy w Pol­sce par­tyjni dostoj­nicy mogliby ujść sie­pa­czom.

Pierw­szy z tuneli miał prze­bie­gać pod linią śred­ni­cową – musiałby zatem być bar­dzo głę­boki – i pro­wa­dzić do jed­nej z kamie­nic po pół­noc­nej stro­nie ulicy Fok­sal o nume­rze, zależ­nie od wer­sji, szes­na­ście lub osiem­na­ście. Nie wia­domo, dla­czego aku­rat tutaj, pamię­tajmy jed­nak, że pod szes­nastką mie­ściła się kul­towa w PRL-u, znana z ostro zakra­pia­nych imprez restau­ra­cja Kame­ralna (dzi­siej­sza restau­ra­cja o tej nazwie po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, pod jede­nastką, tery­to­rial­nie z dawną Kame­ralną nie ma nic wspól­nego). Czyżby zatem, obok funk­cji ewa­ku­acyj­nej, tunel miał peł­nić funk­cję szyb­szego i wygod­niej­szego przej­ścia do upra­gnio­nego „wodo­poju”? Ale do Kame­ral­nej towa­rzy­sze raczej nie cho­dzili – nie zacho­wała się w każ­dym razie pamięć o takich wizy­tach u sta­łych bywal­ców, do któ­rych nale­żała śmie­tanka pol­skiej lite­ra­tury, sztuki i filmu tam­tych lat. Pyta­nie też, czy czer­wo­nych dostoj­ni­ków zaak­cep­to­wałby sto­jący tu na bramce, a unie­śmier­tel­niony w Pięk­nych dwu­dzie­sto­let­nich Marka Hła­ski olbrzy­mich roz­mia­rów pan Mie­cio, który „ni­gdy nie bił gości po gło­wach i szczę­kach, lecz tylko zgar­niał ich do kupy – zupeł­nie jak oko radaru kon­den­su­ją­cego tysiące mil mor­skich i wyrzu­cał za drzwi z siłą tor­nada, tak że goście roz­płasz­czali się na murze po prze­ciw­le­głej stro­nie ulicy Fok­sal”. Chyba zatem nie tutaj miał pro­wa­dzić pod­ziemny kory­tarz.

Drugi tunel biegł rze­komo do… kościoła św. Alek­san­dra na placu Trzech Krzyży, gdzie miał wyj­ście w zakry­stii. No tak, tutaj par­tyj­nych przy­wód­ców raczej by nie szu­kano. Wyobraźmy sobie, jak wycho­dzą, jeden po dru­gim, z zakry­stii, naj­le­piej pod­czas mszy świę­tej, prze­cho­dzą obok ołta­rza i w modli­tew­nym sku­pie­niu zaj­mują miej­sca obok wier­nych w ławach!

I wresz­cie trzeci, ten naj­waż­niej­szy. Miał sta­no­wić odnogę linii śred­ni­co­wej i umoż­li­wić towa­rzy­szom „w razie czego” ucieczkę tą linią do kolej­nej jej odnogi, pro­wa­dzą­cej do Pałacu Kul­tury. Gdzież bowiem myśl mark­si­stow­ska mia­łaby zna­leźć swój ostatni bastion, jak nie tam?

Naj­więk­szym chyba jed­nak – i jak naj­bar­dziej real­nym – cudem zwią­za­nym z Bia­łym Domem jest to, że z dys­po­zy­torni komu­ni­zmu prze­dzierz­gnął się on w ciągu trzech lat w cen­trum pol­skiego kapi­ta­li­zmu (giełda). A póź­niej w gma­chu zna­la­zły schro­nie­nie sklepy tak z gruntu nie­pro­le­ta­riac­kich marek jak Fer­rari czy Mont­blanc. Naprze­ciw nich, po dru­giej stro­nie Nowego Światu, widzimy dys­kret­nie przy­ciem­nione szyby „naj­lep­szego w mie­ście miej­sca dla męż­czy­zny”, czyli Hustler Clubu, czyn­nego w godzi­nach 21.00–5.00. Obok mruga do nas zło­to­brą­zowy (kolor tyto­niu) szyld sklepu z naj­bar­dziej luk­su­so­wymi cyga­rami świata – La Casa del Habano. Jeśli się dobrze wsłu­chać, pew­nie usły­szymy dobie­ga­jący zza szyb lament Fidela Castro. I rechot bogini Klio.

Co do auten­tycz­no­ści tuneli zda­nia są podzie­lone. Wąt­pli­wo­ści budzą zwłasz­cza te pro­wa­dzące do knajpy i kościoła. Zna­jomy elek­tryk opo­wie­dział mi, że pra­co­wał swego czasu w tune­lach tech­nicz­nych, któ­rymi prze­bie­gają kable oświe­tle­niowe pod ron­dem de Gaulle’a. Twier­dzi, że wie­lo­krot­nie sły­szał nad sobą huk samo­cho­dów okrą­ża­ją­cych rondo. Powie­dział też, że Dom Par­tii ma dzięki takim tune­lom połą­cze­nie z Ban­kiem Gospo­dar­stwa Kra­jo­wego, a za jego pośred­nic­twem z socre­ali­stycz­nym gma­chem po dru­giej stro­nie Alej Jero­zo­lim­skich (Nowy Świat 15), gdzie dziś mie­ści się Empik, a daw­niej Spo­łeczny Fun­dusz Odbu­dowy Sto­licy – do dziś został napis: CAŁY NARÓD BVDVJE SWOJĄ STO­LICĘ. Tylko czy takie pod­ziemne pomiesz­cze­nia tech­niczne można uznać za tunel?

Nie­za­leż­nie od tego, czy i ile jest prawdy w „par­tyj­nych tune­lach” (moim zda­niem, nie­wiele), należy stwier­dzić, że mit ten dosko­nale wpi­sy­wał się w atmos­ferę tam­tych lat. I w ówcze­sne obawy wła­dzy – zda­ją­cej sobie dosko­nale sprawę, że spo­łecz­nego man­datu nie ma – przed zemstą wygłod­nia­łego ludu. Mówiło się wów­czas mię­dzy innymi o pomy­śle zaku­pie­nia dla Edwarda Gierka ame­ry­kań­skiej limu­zyny, którą w prze­bra­niu zachod­niego dyplo­maty mógłby uciec przed tłu­mem.

Dom Par­tii skrywa jesz­cze jedną archi­tek­to­niczną tajem­nicę. Według pier­wot­nych pla­nów jego front miał zna­leźć się nie, jak dziś, od Alej Jero­zo­lim­skich, ale od strony prze­ciw­nej. Wszystko, co na połu­dnie stąd, czyli domy przy Ksią­żę­cej i Insty­tut Głu­cho­nie­mych, miało być zrów­nane z zie­mią aż po Wiej­ską – oszczę­dzony zostałby tylko kościół św. Alek­san­dra (aż tak kotów drzeć z Kościo­łem wła­dza jesz­cze nie chciała). Miały tu powstać tereny repre­zen­ta­cyjno-par­kowe z wiel­gach­nym, zagłę­bio­nym w ziemi amfi­te­atrem. Z nie­zna­nych jed­nak powo­dów pro­jekt ten – chwa­lić Boga! – upadł i Dom Par­tii odwró­cono ku Ale­jom.

Pałac Kul­tury i… grozy

Pałac Kul­tury i… grozy

Boha­ter-nar­ra­tor Wnie­bo­wstą­pie­nia Tade­usza Kon­wic­kiego udaje się do Pałacu Kul­tury nie­ty­pową drogą – przez peron dworca PKP Śród­mie­ście:

Posze­dłem do samego końca tunelu. Spoj­rza­łem za sie­bie. Nikt mnie nie pod­glą­dał. Byłem sam.

Zesko­czy­łem na tory. W mrocz­nym kory­ta­rzu łomo­tało o beto­nowe ściany echo odjeż­dża­ją­cego pociągu. Zaczą­łem biec wzdłuż szyn po gęstych stop­niach pod­kła­dów. Odna­la­złem tę trze­cią chyba wnękę podobną do niszy gro­bo­wej w klasz­tor­nych pod­zie­miach. Odsu­ną­łem jakąś beczkę bla­szaną, jakieś mio­tły albo szu­fle. Wyma­ca­łem tę płytę żeliwną jak powięk­szone wie­lo­krot­nie drzwiczki do kaflo­wego pieca.

Zaczą­łem ją szar­pać i popy­chać, sły­sząc za sobą kano­nadę następ­nego pociągu, który ruszał ze sta­cji. Wresz­cie ustą­piła. Wpeł­złem do kory­ta­rza (…) Było tu ciemno, ale roz­róż­nia­łem prze­cież krzywy stok ścian. Ruszy­łem przed sie­bie. Sze­dłem tak bar­dzo długo, trzy­ma­jąc się sufitu albo zim­nych ścian, aż zoba­czy­łem przed sobą jakiś kole­biący się blask.

I dalej:

Wydo­sta­łem się do tej maszy­nowni, potem przez ustęp do owego gigan­tycz­nego kory­ta­rza dla słoni. Pozna­łem szklane drzwi rosyj­skiej restau­ra­cji [sła­wet­nej Trojki – S.T.]. W oświe­tlo­nym nie­wi­doczną żarówką wnę­trzu zoba­czy­łem na sto­łach krze­sła uło­żone nogami do góry jak połcie bitych zwie­rząt. (…) Posze­dłem do hallu, gdzie stały ogromne posągi z kamie­nia. Pod jed­nym z nich drze­mał straż­nik. (…) Trzy jasno oświe­tlone kabiny wind szyb­ko­bież­nych zapra­szały jak kate­dralne kon­fe­sjo­nały.

W ist­nie­nie tunelu łączą­cego Pałac Kul­tury z linią śred­ni­cową wie­rzy do dziś wielu, w tym nawet licen­cjo­no­wani prze­wod­nicy miej­scy. Wiara ta ma pewną pożywkę w rze­czy­wi­sto­ści: jak udało mi się usta­lić, pod­ziemne pomiesz­cze­nia zaple­cza tech­nicz­nego PKiN rze­czy­wi­ście łączą się z taki­miż pomiesz­cze­niami Dworca Śród­mie­ście. Tyle że nie jest to żaden tunel, ale nie­wiel­kie prze­pustki pozwa­la­jące na prze­cią­gnię­cie kabli czy rur. Czło­wiek tam­tędy raczej nie przej­dzie, no, może się prze­czołga.

Nie­któ­rzy twier­dzą nawet, że pod pałac wjeż­dża pod­ziemna bocz­nica kolei śred­ni­co­wej – poja­wia się ona mię­dzy innymi w serialu Eks­tra­dy­cja. Nie­wy­klu­czone, że na tę aku­rat wiarę nało­żył się zapa­mię­tany obra­zek z budowy PKiN, kiedy to od śred­ni­cówki fak­tycz­nie odbi­jał tor, któ­rym dowo­żono mate­riały budow­lane. Tyle że tor ten biegł w cało­ści po powierzchni ziemi.

Jesz­cze wię­cej osób wie­rzy w ist­nie­nie tunelu łączą­cego pałac z usta­wioną przed jego głów­nym wej­ściem (od Mar­szał­kow­skiej) try­buną hono­rową, z któ­rej przez nie­mal trzy­dzie­ści pięć lat przy­wódcy par­tyjno-pań­stwowi pozdra­wiali naród masze­ru­jący w pocho­dzie pierw­szo­ma­jo­wym lub na święto pań­stwowe 22 lipca. Tu z kolei pożywką dla mitu o tunelu stała się jak naj­bar­dziej ist­nie­jąca pod­ziemna sala rekre­acyjna, gdzie zmę­czeni macha­niem ręką towa­rzy­sze mogli się pokrze­pić. Jest to raczej salka, salo­nik wypo­czyn­kowy, z łazienką i kuch­nią na zaple­czu. Jak opo­wiada pani Hanna Szczu­be­łek, która od 1960 roku pro­wa­dzi kro­nikę PKiN: Przed defi­la­dami przez kilka dni wie­trzono te pomiesz­cze­nia, bo nie ma tam wen­ty­la­cji i zawsze pano­wał ogromny zaduch. Po 1989 roku miej­sce otwarto dla publiki: była tu mię­dzy innymi cza­sowa wystawa poświę­cona epoce komu­ni­zmu, potem zaple­cze znaj­du­ją­cego się powy­żej baru piw­nego, a przez jakiś czas także pro­wi­zo­ryczna pocze­kal­nia dla pasa­że­rów busów. Dziś zale­wany przez wody grun­towe salo­nik popada w ruinę i mocno cuch­nie stę­chli­zną.

To tyle, jeśli cho­dzi o rze­kome tunele mające pro­wa­dzić do pałacu. Zbio­rowa wyobraź­nia przy­pi­sała ponadto PKiN wie­lo­pię­trowe pod­zie­mia, do któ­rych wio­dły rze­komo tajne windy, pod­czas gdy dyrek­cja obiektu przy­znaje się tylko do dwóch piw­nicz­nych kon­dy­gna­cji – choć bar­dzo wyso­kich, na pięć metrów każda – dostęp­nych dzięki win­dom zwy­kłym. Poja­wił się nawet mit pod­ziem­nej rzeki, spły­wa­ją­cej pod pała­cem do Wisły. Nie­zdrowe emo­cje wzbu­dzają też widoczne gołym okiem, lecz nie­osią­galne dla zwie­dza­ją­cych naj­wyż­sze pię­tra obiektu – powy­żej tarasu wido­ko­wego jest ich jesz­cze dwa­na­ście. Naga­by­wane pół­żar­tem o moż­li­wość wjazdu tam panie win­dziarki przy­bie­rają gniewną minę i zby­wają pyta­nie mil­cze­niem.

Nie jest też prawdą, jakoby pod PKiN miał się znaj­do­wać gigan­tyczny schron prze­ciw­ato­mowy. To aku­rat tro­chę dziwi, bo pomiesz­cze­nia takie budo­wano, albo przy­naj­mniej pro­jek­to­wano, w wielu rzą­do­wych i publicz­nych budyn­kach epoki sta­li­now­skiej, a także pod fabry­kami, blo­kami miesz­kal­nymi, szpi­ta­lami czy jed­nost­kami woj­sko­wymi. Naj­wy­raź­niej, kiedy budowę pałacu dopiero pla­no­wano – w latach 1950–1951 – świata nie ogar­nęła jesz­cze w pełni histe­ria wojny ato­mo­wej. Gdyby powsta­wał dwa, trzy lata póź­niej, miałby praw­do­po­dob­nie schron.

Wbici w beton

Naziemna część molo­cha, nawet bez nie­do­stęp­nych dla zwy­kłych śmier­tel­ni­ków ostat­nich pię­ter, nafa­sze­ro­wana jest licz­nymi mitami, czę­ściowo bio­rą­cymi się ze zda­rzeń rze­czy­wi­stych. Taka jest geneza opo­wie­ści o zamu­ro­wa­nych w ścia­nach pałacu radziec­kich robot­ni­kach, któ­rzy ponie­śli śmierć w trak­cie budowy. Że niby zamu­ro­wano ich dla zatar­cia śladu. Przy­czyn­kiem do powsta­nia tego mitu mógł być fakt – przy­ta­czany jako auten­tyczny – śmierci jed­nego z robot­ni­ków, który spadł z dużej wyso­ko­ści w świeżo roz­ro­biony beton. Jego ciało jed­nak stam­tąd wyjęto i nale­ży­cie pocho­wano, obok dwu­na­stu innych „ofiar budowy pałacu”, na spe­cjal­nej kwa­te­rze wol­skiego cmen­ta­rza pra­wo­sław­nego.

Taras wido­kowy przez pierw­sze lata ist­nie­nia PKiN miał spore wzię­cie u samo­bój­ców, dopóki nie zamon­to­wano krat prak­tycz­nie unie­moż­li­wia­ją­cych podobny wyczyn. Roz­bieżne są nato­miast dane co do liczby osób, które roz­stały się tu z życiem – było ich co naj­mniej osiem, w tym jeden Fran­cuz.

Zacho­wała się opo­wieść o tym, jak w chłodny listo­pa­dowy wie­czór kie­rowca wsia­da­jący do samo­chodu pod Pała­cem Kul­tury zoba­czył przed maską maja­czącą postać męż­czy­zny, odzia­nego w lek­kie ubra­nie, nie­pa­su­jące do pory roku. Męż­czy­zna nie zare­ago­wał na deli­kat­nie naci­śnięty klak­son. Zanie­po­ko­jony kie­rowca wysiadł z samo­chodu, lecz gdy pod­szedł bli­żej, dostrzegł, że… postać nie ma twa­rzy, a zamiast niej różową maskę. Miał to być jeden z samo­bój­ców, któ­rzy sko­czyli z tarasu PKiN. Podobne opo­wie­ści należą do sfery mitów i nie­ko­niecz­nie należy doszu­ki­wać się w nich prawdy. Już bar­dziej wia­ry­godna wydaje się histo­ria zbie­głego więź­nia, nie­ja­kiego Pio­tra Adamka o pseu­do­ni­mie „Koman­dos”. Ten, jak czy­tamy na blogu gdzie Stra­szy:

(…) wytrwale wydłu­by­wał przez rok zaprawę w murze nie­ist­nie­ją­cego już dzi­siaj wię­zie­nia na Anie­le­wi­cza. Udało mu się uciec, ale mili­cjanci zauwa­żyli go w win­dzie jadą­cej na 30. pię­tro PKiN. Podobno na widok pogoni sko­czył, ale do dziś ciała nie zna­le­ziono.

Jeśli histo­ria ucieczki i skoku Adamka jest prawdą, to Koman­dos mógł być pierw­szym, a w każ­dym razie jed­nym z pierw­szych pała­co­wych samo­bój­ców. Gęsiówkę na Anie­le­wi­cza zamknięto bowiem w 1956 roku, PKiN zaś udo­stęp­niono publice rok wcze­śniej.

Na bia­łym cza­kra­mie

Brać różdż­kar­ska i jej podobni utrzy­mują, że Pałac Kul­tury posa­do­wiono na tak zwa­nym bia­łym cza­kra­mie war­szaw­skim, jed­no­cze­śnie blo­ku­jąc ujście jego kosmicz­nej ener­gii. Nie­do­wiar­kom dała w tej kwe­stii uczony odpór na jed­nym z por­tali ezo­te­rycz­nych nie­jaka Kiara, stwier­dza­jąc:

Pałac stoi zbu­do­wany na War­szaw­skim Cza­kra­mie Bia­łym. Kształ­tem [cho­dzi o rzut PKiN – S.T.] przy­po­mina czło­wieka, ale rów­no­cze­śnie gwiazdę. „Głowę” (Sala Kon­gre­sowa na 6000 osób) ma na zacho­dzie, na wscho­dzie u pod­stawy zazna­czone sym­bole żeń­ski i męski. Po lewej stro­nie (od pół­nocy, dokład­nie ide­al­nie, zgod­nie z prze­su­nię­ciem) znaj­duje się kościół [Wszyst­kich Świę­tych na placu Grzy­bow­skim – S.T.], a po prze­ciw­nej Bank Roma [nale­żące do archi­die­ce­zji war­szaw­skiej tereny przy Teatrze Roma – S.T.]. Połą­czony jest przez iglicę z męskim bliź­nia­kiem w Moskwie (nasz to aspekt żeń­ski) i ener­gia pły­nie wart­kim stru­mie­niem w stronę tych, któ­rzy tych ener­ge­tycz­nych połą­czeń doko­nali, blo­ku­jąc War­szaw­ski Biały Cza­kram.

Doszło tu zatem do ewi­dent­nej kra­dzieży, oczy­wi­ście przez Ruskich, pol­skiej ener­gii naro­do­wej! Dowody zbrodni są przy­tła­cza­jące: „Co jesz­cze kryje w sobie ten kolos? Dar… oddany do użytku w 1955 roku? Dwie piątki, czyli podwójna gwiazda mistyczna, w tym roku [2013 – S.T.] osią­gnął wiek dwóch pią­tek, czyli podwój­nej gwiazdy mistycz­nej”. Kno­wa­nia komu­ni­stów miały, jak się oka­zuje, korze­nie na znacz­nie głęb­szym, niż sądzi­li­śmy, pozio­mie świa­do­mo­ści.

Z ener­ge­tycz­nego poten­cjału pałacu zdają sobie dobrze sprawę kryp­to­ko­mu­ni­ści i agenci służb spe­cjal­nych, któ­rzy w powie­ści Jacka Pie­kary Prze­naj­święt­sza Rzecz­po­spo­lita (wyd. 2006), prze­dzierz­gnąw­szy się w kato­lic­kich dewo­tów, pró­bują za pomocą reli­gii odzy­skać utra­coną w 1989 roku wła­dzę nad Pol­ską. A kiedy im się to udaje, insta­lują w jed­nym ze skrzy­deł PKiN „Kurię”. Pomniki przo­dow­ni­ków pracy prze­kuto na świę­tych pań­skich. Na dwu­dzie­stym pią­tym pię­trze zbu­do­wano ambonę (miesz­czącą stu czter­dzie­stu księży i dwa­kroć tyle ucha­rak­te­ry­zo­wa­nych na aniołki mini­stran­tów), a u szczytu budowli zawie­szono dzwon, któ­rego głos dociera aż do Jasnej Góry.

Rosja­nie mieli się dopusz­czać przy oka­zji budowy pałacu kra­dzieży nie tylko ener­ge­tycz­nej. Powszech­nie wie­rzono, że mar­mury PKiN zostały zdarte z pol­skich zabyt­ków na Wscho­dzie czy nawet w Pol­sce Ludo­wej. Tak naprawdę jed­nak pocho­dzą z kamie­nio­ło­mów Uralu, Kau­kazu i Gór Świę­to­krzy­skich. Część kolumn tylko udaje mar­mur, ale tak dosko­nale, że nie spo­sób tego stwier­dzić gołym okiem.

Madonna Moto­wi­łowa

Jako auten­tyczną opo­wiada się histo­rię pierw­szego sekre­ta­rza PZPR Bole­sława Bie­ruta, który wkrótce po odda­niu pałacu do użytku (w 1955 roku) posta­no­wił odwie­dzić ten gmach inco­gnito i… nie został przez ochronę wpusz­czony! Roz­wście­czony Bie­rut miał wów­czas ujaw­nić swoją toż­sa­mość, ale ochro­nia­rze mu nie uwie­rzyli. Czy to moż­liwe? Pamię­tajmy, że tele­wi­zja dopiero racz­ko­wała, a gazet – w któ­rych nie­wąt­pli­wie zdję­cie par­tyj­nego przy­wódcy poja­wiało się, i to czę­sto – ochro­nia­rze naj­wy­raź­niej nie czy­tali. Zacho­wały się nazwi­ska męż­nej trójki: Biskup, Kie­li­szek i Bania. Nie wia­domo nato­miast, co się z nimi póź­niej stało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki