Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy Bolesław Wieniawa-Długoszowski rzeczywiście wjechał konno do Małej Ziemiańskiej?
Czy rabin faktycznie rzucił klątwę na Błękitny Wieżowiec?
Czy na Muranowie straszy?
Czy istnieje tunel łączący Pałac Kultury i linię średnicową?
Czy po Łazienkach biegają zmutowane wiewiórki?
Powszechnie uważa się, że warszawskie legendy – jak ta o Syrence, Bazyliszku czy Złotej Kaczce – od dobrych kilku wieków są przedmiotem zainteresowania co najwyżej dzieci. Reszta mieszkańców Syreniego Grodu ma zaś twardo stąpać po ziemi i nie zaprzątać sobie podobnym bajdurzeniem głowy.
Tymczasem produkcja nowych legend ma się w Warszawie wcale nie najgorzej – panuje powszechne przekonanie, że w mieście dzieją się rzeczy dziwne, których nie tłumaczą zdrowy rozsądek i nauka.
Bo czy mit musi być prawdziwy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 226
Wstęp
który od razu rzuca nas w wartki nurt współczesnego stołecznego mitotwórstwa
Powszechnie uważa się, że warszawskie legendy – jak ta o syrence, bazyliszku czy złotej kaczce – od dobrych kilku wieków są przedmiotem zainteresowania co najwyżej dzieci. Reszta mieszkańców syreniego grodu ma zaś twardo stąpać po ziemi i nie zaprzątać sobie głowy podobnym bajdurzeniem.
Tymczasem, śmiem twierdzić, tak nie jest. Produkcja nowych legend ma się w Warszawie wcale nie najgorzej. I nie mówię tu tylko o fikcji literackiej, takiej jak na przykład znakomite opowieści grozy Andrzeja Pilipiuka. Chodzi mi o wiarę żywą, przekonanie, że w mieście dzieją się rzeczy dziwne, których nie tłumaczą zdrowy rozsądek i nauka. Zdałem sobie z tego sprawę w 2005 roku, pracując w poważnym instytucie badawczym, którego światła i ze wszech miar nowoczesna młoda pracowniczka pewnego dnia po przyjściu do pracy z przerażeniem w oczach i głosie oznajmiła:
– Wiecie, co się przytrafiło mojej znajomej? Właśnie do mnie dzwoniła. Arabowie próbowali porwać jej synka! W Arkadii! W tłumie ludzi! W biały dzień!
Centrum Handlowe Arkadia (obecnie Westland), odkąd tylko powstało, wydawało mi się cokolwiek demoniczne. W większym stopniu niż inne przybytki Merkurego w naszym mieście. Może sprawia to jego trochę jakby baśniowa architektura, a może odseparowanie od okolicy grubą krechą torów Kolei Gdańskiej, dżunglą ogródków działkowych czy szerokimi arteriami – Słomińskiego i Jana Pawła II? Już podczas pierwszej wizyty tu pomyślałem sobie, że Agatha Christie niechybnie osadziłaby w takim miejscu historię któregoś ze swych morderstw. Arabowie porywający dzieci jak najbardziej do tego klimatu pasują.
– Znam moją znajomą od podstawówki i wiem, że nie fantazjuje – zaklinała się A., sama będąca podówczas matką kilkuletniego chłopca. – Była z mężem na zakupach, ich dziecku zachciało się do ubikacji, na dłużej. Oboje czekali przed toaletą, ale synek jakoś długo nie wychodził. Wyszedł za to stamtąd i przeszedł obok nich jakiś Arab, trzymając własne śpiące dziecko na ramieniu. A ich synek nadal nie wychodził. Męża mojej koleżanki coś jednak tknęło i wszedł do środka. Puka w drzwi kabiny, nic. Otwiera je, a tam na klozecie jedynie kurtka ich dziecka!
Ojciec rzucił się w pogoń za Arabem, krzycząc na całe centrum handlowe. To uratowało ich synka – porywacz, który był już blisko wyjścia, przestraszył się, położył chłopca na ławce, a sam się ulotnił. Zbiegła się ochrona, przyjechała policja, ale Araba nie znaleźli.
Znajomym A. zwrócono ich budzące się z wywołanego chloroformem omdlenia dziecko. Z przemalowanymi sprejem włosami i w cudzym ubranku. Jeszcze chwila, a byłoby po nim – twierdziła A. W najlepszym wypadku wycięliby mu jedną nerkę i zostawili gdzieś w mieście, z kartką, że trzeba je zawieźć na pogotowie. Bo wiadomo, że Arabowie porywają dzieci na przeszczepy dla bogatych szejków…
Z tą opowieścią zapoznało się około tuzina osób, które akurat przechodziły korytarzem i zatrzymały się, słysząc podniesiony głos koleżanki. Po ostatnich słowach A. zapadła cisza; za bardzo nie wiedzieliśmy, jak zareagować. I dopiero po dłuższej chwili ktoś zadał najmniej stosowne w takiej sytuacji pytanie:
– Skąd pewność, że to był Arab?
– No, śniady był – żachnęła się A.
No tak. Wiadomo przecież, że jak Żydzi porywali chrześcijańskie dzieci, by zyskać krew do macy, tak Arabowie porywają je, by sprzedać ich organy. Jedynie Cyganki porywają pozostawione na chwilę bez opieki maluchy, bo te im się po prostu spodobały. Ale tak czy inaczej, wszystkie te nacje parają się porywaniem naszych polskich dzieci. Tak jak Wietnamczycy porywają nasze psy, z których warzą potem zupę pho (skądinąd bardzo smaczną).
Wprawdzie policja nie potwierdziła ani jednego przypadku porwania dzieci z toalet w galeriach handlowych, ale naród wie swoje. I tak rodzi się legenda. Trzydzieści, czterdzieści lat temu po ulicach polskich miast jeździły uprowadzające nasze dzieci czarne wołgi. W Warszawie najwięcej ich widywano w okolicach ulic Gagarina i Belwederskiej – blisko ambasady radzieckiej i partyjnego osiedla przy Parkowej, co wpisywało się znakomicie w martyrologię Polaków. Dziś wołg już nie ma i trzeba było puste miejsce po nich zapełnić.
Opowieść A. nosi wszelkie cechy współczesnej legendy miejskiej (urban legend). Budzi przerażenie słuchaczy, przydarzyła się „bliskiej znajomej” (ale prawie nigdy samemu opowiadającemu), rozgrywa się na oczach świadków, policja nie znajduje sprawcy… Ale też podobne budzące grozę historie opowiadano u nas wieki temu. W Warszawie była to na przykład opowieść o dziadzie żebraku z „trupią świeczką” (wytopioną z łoju z ludzkich zwłok). Dziad miał w zimowe noce wypraszać nocleg u dobrych ludzi, a wpuszczony do środka zapalać świeczkę, której zapach usypiał domowników twardym snem. Uśpionych dziad – przy pomocy wpuszczonych do domu wspólników – mordował, a domostwo okradał. (Taką historię, z okolic kościoła Najświętszej Marii Panny na Nowym Mieście, usłyszeć miał około 1840 roku od starego mieszkańca Roman Zmorski, jeden z pierwszych badaczy legend warszawskich.)
Wysłuchanie opowieści A. było momentem, w którym postanowiłem zająć się na poważnie tropieniem współczesnych stołecznych mitów. Najciekawsze zaprezentowałem w tej książce. Są wśród nich oczywiste plotki i zmyślenia, ale i historie jak najbardziej autentyczne, tyle że obrosłe tajemnicami i legendą – najczęściej też przeinaczone i wykrzywione. Półprawdy dopisane do prawd i tak z nimi przemieszane, że nie sposób oddzielić jednych od drugich. Opowieści o miejscach, w których „straszy” albo przynajmniej coś jest z nimi nie tak – coś, czego rozumowo nie da się wyjaśnić. Historie czasem wesołe, lecz częściej tragiczne – bo tymi najchętniej karmi się zbiorowa wyobraźnia.
W duchy, czy w każdym razie w obecność jakiejś tam alternatywnej rzeczywistości, wierzy, jak wskazują badania opinii, znaczna część społeczeństwa Zachodu, zdawałoby się, całkowicie wyzwolonego od guseł. W tym i my. Józef Piłsudski brał udział w seansach spirytystycznych, wierząc – podobnie jak przed nim na przykład Bolesław Prus – że „coś w tym może być”. W PRL-u trzeba się było z podobnymi poglądami chować, ale po 1989 roku wszelkiej maści ruchy newage’owe wypączkowały nad Wisłą nad podziw; przejmując miejsca w duszach Polaków, nad którymi nigdy nie zdołał zapanować Kościół katolicki, a do których wstęp mieli wcześniej jedynie guślarze i szeptuchy.
Terminami „mit” i „legenda” posługuję się w zasadzie zamiennie, w jak najszerszym ich znaczeniu, nie wchodząc w antropologiczne niuanse klasyfikacyjne. W bardzo szerokim sensie, celowo unikając węższego przyporządkowania, używam też słów „duch” i „zjawa”.
Książka zasadniczo dotyczy wydarzeń nie starszych niż z roku 1900, choć w kilku przypadkach korzenie danej opowieści sięgają głębiej.
Początkowo planowałem nie uwzględniać tu legend będących oczywistą fikcją literacką i pozostać przy „aktach wiary żywej” (mitach, w które warszawiacy, a przynajmniej jakaś ich część, autentycznie wierzyli). Okazało się jednak, że oddzielenie fikcji od „mitologicznej rzeczywistości” jest często zadaniem niemożliwym – tak jak nie sposób orzec, które elementy z warszawskiej twórczości Deotymy, Or-Ota czy Szelburg-Zarembiny (a więc największych tuzów warszawskiego mitotwórstwa) pochodzą z dostępnych im wcześniejszych źródeł, a które po prostu narodziły się w ich głowach. Stąd pozwoliłem tu i ówdzie przebić się na karty tej książki także fikcji literackiej. W tej dziedzinie absolutnym mistrzem i przewodnikiem był i jest dla mnie Paweł Dunin-Wąsowicz ze swą Warszawą fantastyczną (wyd. 2010).
Poruszać się będziemy po Warszawie w jej dzisiejszych granicach administracyjnych, z kilkoma wycieczkami nieco dalej (Otwock, Laski, Modlin).
Zdarza mi się oprowadzać wycieczki po Warszawie, zatem ze szczególną satysfakcją ujawniłem tu i napiętnowałem kilka mitów wymyślonych przez kolegów po fachu. Niestety mają one niewiele wspólnego z prawdą. Ale… kto właściwie powiedział, że mit musi być prawdziwy? Byłby to zresztą chyba oksymoron. Przyszłość pokaże, co z tego przewodnickiego bajania wejdzie na trwałe do stołecznej mitologii – to, czego „dobrze się słucha”, ma na to wielką szansę.
Oczywiście, lista mitów i duchów nowoczesnej Warszawy jest znacznie dłuższa niż to, co przedstawiono w tej książce. Gdzieś jednak trzeba się było zatrzymać.
Mity architektoniczne
Od czasów budowy wieży Babel budowniczy popadają w konflikt z Opatrznością. I wbrew ostrzeżeniom wznoszą sięgające niebios konstrukcje – albo i mniejsze, ale o dziwacznych kształtach. Nic dziwnego, że zalęgają się w nich duchy, niekoniecznie przyjazne mieszkańcom.
Klątwa rabina nad Tłomackiem
Starsi mieszkańcy Warszawy pamiętają górujący nad placem Bankowym (wtedy jeszcze Feliksa Dzierżyńskiego) przez kilkanaście lat szkieletor i wlokącą się budowę tak zwanego złocistego wieżowca. Biorąc pod uwagę, że plany wzniesienia w tym miejscu drapacza chmur sięgają początku lat pięćdziesiątych, można przyjąć, że była to najdłużej realizowana stołeczna inwestycja – nie licząc oczywiście bijącego wszelkie rekordy opieszałości metra.
Inwestycja zresztą bardzo prestiżowa. Jak na tamte lata – zgodę na budowę wydano w 1965 roku – projekt wieżowca wydawał się supernowoczesny. Wiotką 120-metrową sylwetkę miała okrywać w całości lustrzana elewacja w kolorze miedzi (stąd pierwsza nazwa wieżowca: złocisty), silnie odbijająca promienie słoneczne. Takich cudeniek wówczas jeszcze w stolicy nie mieliśmy i nawet budowane później i znacznie szybciej (1973–1975) przez Szwedów Intraco początkowo miało elewację ceramiczną. Drapacz chmur miał się stać trzecią najwyższą budowlą w mieście po Pałacu Kultury i Nauki (PKiN) i Intraco.
Warszawiacy natychmiast domyślili się przyczyny wlokącej się budowy. Wieżowiec stawał bowiem na miejscu wysadzonej przez Niemców po upadku powstania w getcie, w maju 1943 roku, Wielkiej Synagogi – największej żydowskiej świątyni, jaka kiedykolwiek powstała nad Wisłą, uchodzącej zarazem za jedną z najbardziej okazałych polskich budowli XIX wieku. Szybko zaczęto mówić, że kłopoty złocistego wieżowca są skutkiem klątwy rzuconej na to miejsce przez jednego z rabinów posługujących w Wielkiej Synagodze przed jej zniszczeniem przez nazistów (wysadził ją osobiście 16 maja 1943 roku dowodzący jednostkami likwidującymi getto Jürgen Stroop).
Tuż po wojnie planowano odbudowę synagogi, ale szybko zaniechano tego pomysłu, postanawiając zbudować na jej miejscu drapacz chmur. Że niby Żydów już w Polsce prawie nie ma, więc po co? Projekt, nawet po jego zatwierdzeniu, bardzo długo nie mógł wyjść poza fazę planowania, a i sama budowa – która ruszyła de facto w 1971 roku – co chwila napotykała problemy. Pod koniec lat siedemdziesiątych prace wstrzymano. Mimo że stał już stalowy szkielet wieżowca, okryty miedzianą elewacją, i wydawało się, że do zrobienia pozostaje tylko wykończenie wnętrz. Coś jednak to wykończenie hamowało. Ale co? Chroniczne trudności zaopatrzeniowe schyłku epoki gierkowskiej i czasów Jaruzelskiego? Czy też klątwa rabina? Czy jedno i drugie? Owszem, wlokły się w tym czasie i inne budowy, ale nie aż tak – dzisiejszy hotel Marriott na przykład czekał na lepsze czasy tylko sześć lat (przestój trwał w latach 1981–1987).
W kwietniu 1988 roku władze miasta podpisały umowę na dokończenie budowy z jugosłowiańskim konsorcjum Generalexport/Giposs. Tym razem szczęście dopisało i w 1991 roku 27-piętrowy wieżowiec oddano do użytku. Jugosłowianie zmienili też kolor elewacji z miedzianego (jego blask zdążył w międzyczasie przyblaknąć) na bezbarwny, odbijający błękit nieba przez niebarwione szkło refleksyjne typu float (stąd wieżowiec nazwano ostatecznie błękitnym, choć naprawdę taki staje się jedynie w pogodne dni).
Warszawski lud miał jednak i na to swoją teorię: udane zakończenie wlokącej się inwestycji było możliwe nie tyle dzięki sprawności jugosłowiańskiej firmy, ile w wyniku pościągania do Warszawy z całego świata rabinów, którzy odmówili przed budynkiem modły, odczyniające klątwę. Przeważa wersja, że rabinów było trzynastu, choć jeden z nich okazał się „fałszywy” i należało go w ostatniej chwili wymienić. Samym modłom, aby były skuteczne, miało towarzyszyć przekazanie przez rząd polski większej sumy pieniędzy organizacjom żydowskim, niezależnie od oddania żydowskiej gminie wyznaniowej i znajdującemu się po sąsiedzku Żydowskiemu Instytutowi Historycznemu (ŻIH) trzech pięter wieżowca. Jak było z rzekomym transferem pieniędzy, zapewne nigdy się nie dowiemy. Międzynarodowe organizacje żydowskie faktycznie od 1978 roku protestowały przeciw stawianiu biurowca w miejscu dawnej synagogi.
Modły rabinów odprawiane w biały dzień na skrzyżowaniu dwóch niezwykle ruchliwych, pełnych samochodów, autobusów i tramwajów ulic – Marszałkowskiej i alei Solidarności (wtedy jeszcze Karola Świerczewskiego) – miały na własne oczy widzieć setki, jeśli nie tysiące warszawiaków. Zapytana przeze mnie pracowniczka ŻIH-u zaśmiała się na wzmiankę o modłach, ale wiele osób, w tym przedstawiciele społeczności żydowskiej, twierdzi, że jak najbardziej się odbyły. Piotr Paziński, redaktor naczelny miesięcznika „Midrasz”, podsumował sprawę następująco:
– Wydaje mi się, że to tylko plotka. Taka plotka, co to każdy ją opowiadał, więc w sumie składająca się na kawałek rzeczywistości. Ale jednak plotka.
Tak właśnie rodzi się mit…
Nie była to zresztą, jak się okazuje, pierwsza klątwa rzucona przez rabina w tym miejscu. Jeśli wierzyć Stefanowi „Wiechowi” Wiecheckiemu, który w latach dwudziestych i trzydziestych pisywał dla „Kuriera Czerwonego” niezwykle poczytne reportaże sądowe, klątwę rzucono wówczas na istniejącą w kamienicy naprzeciwko synagogi – na Tłomackiem pod trzynastym – restaurację Metropol. Właścicielami lokalu byli lewacy z partii Bund, mający gdzieś zasady koszerności, zatem w Metropolu można było zamówić nawet wieprzowinę, co gorsza, w szabas! Kiedy więc namowy do likwidacji trefnego przybytku w tak świętym miejscu nie pomogły, rabini z Wielkiej Synagogi nie mieli innego wyjścia, jak przekląć lewacką garkuchnię. W październikowy ranek 1932 roku rebe Jehuda Orzech trzykrotnie zadął w barani róg i klątwa zaczęła działać. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Jak pisał Wiech (Uczta szyderców, [w:] Skarby w spodniach, czyli przypadki żydowskie):
O godzinie pierwszej po południu naczelny kucharz przyszedł do restauracji w stanie nietrzeźwym. Według zeznań świadków nogi miał jak z gumy. Zamiast soli nasypał do rosołu sody, co miało ten skutek, że musiano przygotować na gwałt nowe zapasy zupy. Niestety krupnik nastawiony na łbie wołowym przypalił się z niewiadomej przyczyny i goście pozostali bez pierwszego dania… Karpie pływające w balii posnęły. W szczupaku faszerowanym wylała się żółć, wskutek czego stał się niezdatny do jedzenia.
Doszło też do „szeregu przykrych incydentów”:
Dwaj goście zjedli i wypili za 48 złotych 60 groszy, po czym dali dęba, nie uregulowawszy rachunku…
Pana Szulima Trajtelera zaś…
(…) przyłapano w chwili, gdy chował do kieszeni widelec. Portier w szatni pomylił się przy wydawaniu garderoby. Jednemu z bywalców wetknął dwa kalosze z prawej nogi, drugiemu zamiast melonika wręczył parasol. Z tego powodu był gwałt i omal nie doszło do tragedii.
W swych opowiadaniach dla „Czerwoniaka” Wiech opisywane wydarzenia nieco, śmiem twierdzić, koloryzował. I zmieniał nazwiska bohaterów. Próżno zatem by szukać Jehudy Orzecha na liście rabinów Wielkiej Synagogi. Historia ta nie jest jednak bynajmniej wyssana z palca. Drwiąca z pobożnych Żydów restauracja Metropol – gdzie „nie uznają koszernego mięsa” i „mają śmiałość nawet w Sądny Dzień zjadać wątróbki gęsie, smażone na słoninie” – rzeczywiście w tym miejscu istniała. Tyle że – jak donosiły 8 października 1932 roku „Nowiny Codzienne” – jej działalności położyła kres wizytacja kontroli sanitarnej. Lokal przy Tłomackiem okazał się bowiem „wylęgarnią karaluchów wszelkich gatunków, rasy i kalibru i składem starego obuwia”, a zaduch i smród były tam tak dojmujące, że „nawet lekarz sanitarny, przyzwyczajony do odwiedzania najbrudniejszych spelunek, musiał co chwila wyciągać z kieszeni buteleczkę z wodą kolońską i skrapiać spocone czoło”.
Gazeta sugerowała, że kontrolę ówczesnego sanepidu na lokal napuściła konkurencyjna wobec Bundu żydowska partia socjalistyczna.
I ani słowa o klątwie. Co jednak nie znaczy, że jej nie było.
Ewakuacja notabli
Starszym mieszkańcom miasta gmach przy rondzie de Gaulle’a kojarzy się z siedzibą Komitetu Centralnego trzęsącej PRL-em Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR); młodszym – z Giełdą Papierów Wartościowych. Budynek nazywano do 1989 roku Domem Partii, choć w obiegu były i inne nazwy: Biały Dom, Dom pod Baranami.
Gmach zwraca uwagę niezwykłą architekturą. Dziś wydaje się niesamowite, że władze komunistyczne w okresie najgłębszej nocy stalinowskiej (1948) wydały pozwolenie na budowę partyjnej siedziby, której bryła w oczywisty sposób czerpie z tradycji przedwojennego polskiego modernizmu, art déco i wzorców zachodnich (jak dzieła Auguste’a Perreta). Wbrew temu bowiem, co się powszechnie sądzi, Dom Partii, projektu Wacława Kłyszewskiego, Jerzego Mokrzyńskiego i Eugeniusza Wierzbickiego, nie ma nic wspólnego z kanonem sztuki socrealistycznej. Poza może monumentalną bryłą, ale ta dominowała w architekturze i wcześniej, na długo przed Stalinem, jak widać choćby po sąsiednich gmachach Banku Gospodarstwa Krajowego i Muzeum Narodowego, w których linię zabudowy dawna siedziba PZPR doskonale się wkomponowała.
Nastawienie społeczeństwa do Białego Domu bardzo się z biegiem lat zmieniało. Za PRL-u był to znienawidzony symbol wszechwładzy komunistów. Po 1989 roku zaczęto dostrzegać niezwykłość i piękno jego architektury, choć pierwsza próba wpisania budynku na listę zabytków w 1997 roku zakończyła się podobno utraceniem pracy przez miejskiego konserwatora. Ochronę konserwatorską dawny Dom Partii otrzymał dopiero w 2009 roku, zresztą razem z Pałacem Kultury – choć jak świadczy przykład tego ostatniego, wpisanie na listę zabytków bynajmniej nie zamyka dyskusji na temat ewentualnego zburzenia obiektu. Najlepszą w tej sytuacji gwarancję przetrwania stanowi dla gmachu przy rondzie de Gaulle’a funkcjonująca w nim od 1993 roku Giełda Papierów Wartościowych, centrum życia biznesowego Polski.
Niedostępny przez czterdzieści lat dla zwykłych śmiertelników gmach wydawałby się idealną wylęgarnią mitów i tajemnic. Lecz na tym polu trochę jakby zawiódł. Jedynym zahaczającym o niesamowitość faktem dotyczącym obiektu – przynajmniej jeśli chodzi o jego część naziemną – jest wyłożenie posadzek i elewacji kamieniem z wysadzonego przez wycofujących się w styczniu 1945 roku Niemców Mauzoleum Hindenburga. Mauzoleum, położone między Olsztynkiem a Sudwą na Mazurach, stanowiło miejsce pochówku marszałka i prezydenta Republiki Weimarskiej Paula von Hindenburga, w miejscu zwycięskiej dla Niemców bitwy z Rosjanami pod Tannenbergiem (sierpień 1916 roku); Hindenburg dowodził w niej siłami niemieckimi. Traf chciał, że było to niemal to samo pole, na którym w 1410 roku rozegrała się bitwa pod Grunwaldem (niem. Schlacht bei Tannenberg), i niemiecka propaganda przedstawiała nową bitwę jako odwet na Słowianach za dawną klęskę (w końcu pod Grunwaldem walczyły w ramach armii litewskiej również pułki moskiewskie). I oto kamieni z Mauzoleum Hindenburga, wysadzonego w powietrze przez wycofujący się Wehrmacht, użyto do budowy ośrodka władzy partyjno-państwowej powstającej Polski Ludowej! Ale właściwie czemu nie, skoro w tym samym 1948 roku do budowy pomnika Bohaterów Getta na Muranowie użyto – całkowicie świadomie – bloku szwedzkiego labradorytu zamówionego wcześniej przez Trzecią Rzeszę pod planowany pomnik niemieckiego zwycięstwa! No cóż, w tym przypadku można przynajmniej powiedzieć, że kamień posłużył szlachetniejszemu celowi.
Pełnię mitologicznej odsłony osiąga Dom Partii dopiero pod ziemią. Z jego piwnic ma bowiem – wedle przekonania wielu – wychodzić kilka tuneli ewakuacyjnych, którymi w razie rozruchów i szturmu wrogich elementów na dyspozytornię władzy w Polsce partyjni dostojnicy mogliby ujść siepaczom.
Pierwszy z tuneli miał przebiegać pod linią średnicową – musiałby zatem być bardzo głęboki – i prowadzić do jednej z kamienic po północnej stronie ulicy Foksal o numerze, zależnie od wersji, szesnaście lub osiemnaście. Nie wiadomo, dlaczego akurat tutaj, pamiętajmy jednak, że pod szesnastką mieściła się kultowa w PRL-u, znana z ostro zakrapianych imprez restauracja Kameralna (dzisiejsza restauracja o tej nazwie po przeciwnej stronie ulicy, pod jedenastką, terytorialnie z dawną Kameralną nie ma nic wspólnego). Czyżby zatem, obok funkcji ewakuacyjnej, tunel miał pełnić funkcję szybszego i wygodniejszego przejścia do upragnionego „wodopoju”? Ale do Kameralnej towarzysze raczej nie chodzili – nie zachowała się w każdym razie pamięć o takich wizytach u stałych bywalców, do których należała śmietanka polskiej literatury, sztuki i filmu tamtych lat. Pytanie też, czy czerwonych dostojników zaakceptowałby stojący tu na bramce, a unieśmiertelniony w Pięknych dwudziestoletnich Marka Hłaski olbrzymich rozmiarów pan Miecio, który „nigdy nie bił gości po głowach i szczękach, lecz tylko zgarniał ich do kupy – zupełnie jak oko radaru kondensującego tysiące mil morskich i wyrzucał za drzwi z siłą tornada, tak że goście rozpłaszczali się na murze po przeciwległej stronie ulicy Foksal”. Chyba zatem nie tutaj miał prowadzić podziemny korytarz.
Drugi tunel biegł rzekomo do… kościoła św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży, gdzie miał wyjście w zakrystii. No tak, tutaj partyjnych przywódców raczej by nie szukano. Wyobraźmy sobie, jak wychodzą, jeden po drugim, z zakrystii, najlepiej podczas mszy świętej, przechodzą obok ołtarza i w modlitewnym skupieniu zajmują miejsca obok wiernych w ławach!
I wreszcie trzeci, ten najważniejszy. Miał stanowić odnogę linii średnicowej i umożliwić towarzyszom „w razie czego” ucieczkę tą linią do kolejnej jej odnogi, prowadzącej do Pałacu Kultury. Gdzież bowiem myśl marksistowska miałaby znaleźć swój ostatni bastion, jak nie tam?
Największym chyba jednak – i jak najbardziej realnym – cudem związanym z Białym Domem jest to, że z dyspozytorni komunizmu przedzierzgnął się on w ciągu trzech lat w centrum polskiego kapitalizmu (giełda). A później w gmachu znalazły schronienie sklepy tak z gruntu nieproletariackich marek jak Ferrari czy Montblanc. Naprzeciw nich, po drugiej stronie Nowego Światu, widzimy dyskretnie przyciemnione szyby „najlepszego w mieście miejsca dla mężczyzny”, czyli Hustler Clubu, czynnego w godzinach 21.00–5.00. Obok mruga do nas złotobrązowy (kolor tytoniu) szyld sklepu z najbardziej luksusowymi cygarami świata – La Casa del Habano. Jeśli się dobrze wsłuchać, pewnie usłyszymy dobiegający zza szyb lament Fidela Castro. I rechot bogini Klio.
Co do autentyczności tuneli zdania są podzielone. Wątpliwości budzą zwłaszcza te prowadzące do knajpy i kościoła. Znajomy elektryk opowiedział mi, że pracował swego czasu w tunelach technicznych, którymi przebiegają kable oświetleniowe pod rondem de Gaulle’a. Twierdzi, że wielokrotnie słyszał nad sobą huk samochodów okrążających rondo. Powiedział też, że Dom Partii ma dzięki takim tunelom połączenie z Bankiem Gospodarstwa Krajowego, a za jego pośrednictwem z socrealistycznym gmachem po drugiej stronie Alej Jerozolimskich (Nowy Świat 15), gdzie dziś mieści się Empik, a dawniej Społeczny Fundusz Odbudowy Stolicy – do dziś został napis: CAŁY NARÓD BVDVJE SWOJĄ STOLICĘ. Tylko czy takie podziemne pomieszczenia techniczne można uznać za tunel?
Niezależnie od tego, czy i ile jest prawdy w „partyjnych tunelach” (moim zdaniem, niewiele), należy stwierdzić, że mit ten doskonale wpisywał się w atmosferę tamtych lat. I w ówczesne obawy władzy – zdającej sobie doskonale sprawę, że społecznego mandatu nie ma – przed zemstą wygłodniałego ludu. Mówiło się wówczas między innymi o pomyśle zakupienia dla Edwarda Gierka amerykańskiej limuzyny, którą w przebraniu zachodniego dyplomaty mógłby uciec przed tłumem.
Dom Partii skrywa jeszcze jedną architektoniczną tajemnicę. Według pierwotnych planów jego front miał znaleźć się nie, jak dziś, od Alej Jerozolimskich, ale od strony przeciwnej. Wszystko, co na południe stąd, czyli domy przy Książęcej i Instytut Głuchoniemych, miało być zrównane z ziemią aż po Wiejską – oszczędzony zostałby tylko kościół św. Aleksandra (aż tak kotów drzeć z Kościołem władza jeszcze nie chciała). Miały tu powstać tereny reprezentacyjno-parkowe z wielgachnym, zagłębionym w ziemi amfiteatrem. Z nieznanych jednak powodów projekt ten – chwalić Boga! – upadł i Dom Partii odwrócono ku Alejom.
Pałac Kultury i… grozy
Bohater-narrator Wniebowstąpienia Tadeusza Konwickiego udaje się do Pałacu Kultury nietypową drogą – przez peron dworca PKP Śródmieście:
Poszedłem do samego końca tunelu. Spojrzałem za siebie. Nikt mnie nie podglądał. Byłem sam.
Zeskoczyłem na tory. W mrocznym korytarzu łomotało o betonowe ściany echo odjeżdżającego pociągu. Zacząłem biec wzdłuż szyn po gęstych stopniach podkładów. Odnalazłem tę trzecią chyba wnękę podobną do niszy grobowej w klasztornych podziemiach. Odsunąłem jakąś beczkę blaszaną, jakieś miotły albo szufle. Wymacałem tę płytę żeliwną jak powiększone wielokrotnie drzwiczki do kaflowego pieca.
Zacząłem ją szarpać i popychać, słysząc za sobą kanonadę następnego pociągu, który ruszał ze stacji. Wreszcie ustąpiła. Wpełzłem do korytarza (…) Było tu ciemno, ale rozróżniałem przecież krzywy stok ścian. Ruszyłem przed siebie. Szedłem tak bardzo długo, trzymając się sufitu albo zimnych ścian, aż zobaczyłem przed sobą jakiś kolebiący się blask.
I dalej:
Wydostałem się do tej maszynowni, potem przez ustęp do owego gigantycznego korytarza dla słoni. Poznałem szklane drzwi rosyjskiej restauracji [sławetnej Trojki – S.T.]. W oświetlonym niewidoczną żarówką wnętrzu zobaczyłem na stołach krzesła ułożone nogami do góry jak połcie bitych zwierząt. (…) Poszedłem do hallu, gdzie stały ogromne posągi z kamienia. Pod jednym z nich drzemał strażnik. (…) Trzy jasno oświetlone kabiny wind szybkobieżnych zapraszały jak katedralne konfesjonały.
W istnienie tunelu łączącego Pałac Kultury z linią średnicową wierzy do dziś wielu, w tym nawet licencjonowani przewodnicy miejscy. Wiara ta ma pewną pożywkę w rzeczywistości: jak udało mi się ustalić, podziemne pomieszczenia zaplecza technicznego PKiN rzeczywiście łączą się z takimiż pomieszczeniami Dworca Śródmieście. Tyle że nie jest to żaden tunel, ale niewielkie przepustki pozwalające na przeciągnięcie kabli czy rur. Człowiek tamtędy raczej nie przejdzie, no, może się przeczołga.
Niektórzy twierdzą nawet, że pod pałac wjeżdża podziemna bocznica kolei średnicowej – pojawia się ona między innymi w serialu Ekstradycja. Niewykluczone, że na tę akurat wiarę nałożył się zapamiętany obrazek z budowy PKiN, kiedy to od średnicówki faktycznie odbijał tor, którym dowożono materiały budowlane. Tyle że tor ten biegł w całości po powierzchni ziemi.
Jeszcze więcej osób wierzy w istnienie tunelu łączącego pałac z ustawioną przed jego głównym wejściem (od Marszałkowskiej) trybuną honorową, z której przez niemal trzydzieści pięć lat przywódcy partyjno-państwowi pozdrawiali naród maszerujący w pochodzie pierwszomajowym lub na święto państwowe 22 lipca. Tu z kolei pożywką dla mitu o tunelu stała się jak najbardziej istniejąca podziemna sala rekreacyjna, gdzie zmęczeni machaniem ręką towarzysze mogli się pokrzepić. Jest to raczej salka, salonik wypoczynkowy, z łazienką i kuchnią na zapleczu. Jak opowiada pani Hanna Szczubełek, która od 1960 roku prowadzi kronikę PKiN: Przed defiladami przez kilka dni wietrzono te pomieszczenia, bo nie ma tam wentylacji i zawsze panował ogromny zaduch. Po 1989 roku miejsce otwarto dla publiki: była tu między innymi czasowa wystawa poświęcona epoce komunizmu, potem zaplecze znajdującego się powyżej baru piwnego, a przez jakiś czas także prowizoryczna poczekalnia dla pasażerów busów. Dziś zalewany przez wody gruntowe salonik popada w ruinę i mocno cuchnie stęchlizną.
To tyle, jeśli chodzi o rzekome tunele mające prowadzić do pałacu. Zbiorowa wyobraźnia przypisała ponadto PKiN wielopiętrowe podziemia, do których wiodły rzekomo tajne windy, podczas gdy dyrekcja obiektu przyznaje się tylko do dwóch piwnicznych kondygnacji – choć bardzo wysokich, na pięć metrów każda – dostępnych dzięki windom zwykłym. Pojawił się nawet mit podziemnej rzeki, spływającej pod pałacem do Wisły. Niezdrowe emocje wzbudzają też widoczne gołym okiem, lecz nieosiągalne dla zwiedzających najwyższe piętra obiektu – powyżej tarasu widokowego jest ich jeszcze dwanaście. Nagabywane półżartem o możliwość wjazdu tam panie windziarki przybierają gniewną minę i zbywają pytanie milczeniem.
Nie jest też prawdą, jakoby pod PKiN miał się znajdować gigantyczny schron przeciwatomowy. To akurat trochę dziwi, bo pomieszczenia takie budowano, albo przynajmniej projektowano, w wielu rządowych i publicznych budynkach epoki stalinowskiej, a także pod fabrykami, blokami mieszkalnymi, szpitalami czy jednostkami wojskowymi. Najwyraźniej, kiedy budowę pałacu dopiero planowano – w latach 1950–1951 – świata nie ogarnęła jeszcze w pełni histeria wojny atomowej. Gdyby powstawał dwa, trzy lata później, miałby prawdopodobnie schron.
Naziemna część molocha, nawet bez niedostępnych dla zwykłych śmiertelników ostatnich pięter, nafaszerowana jest licznymi mitami, częściowo biorącymi się ze zdarzeń rzeczywistych. Taka jest geneza opowieści o zamurowanych w ścianach pałacu radzieckich robotnikach, którzy ponieśli śmierć w trakcie budowy. Że niby zamurowano ich dla zatarcia śladu. Przyczynkiem do powstania tego mitu mógł być fakt – przytaczany jako autentyczny – śmierci jednego z robotników, który spadł z dużej wysokości w świeżo rozrobiony beton. Jego ciało jednak stamtąd wyjęto i należycie pochowano, obok dwunastu innych „ofiar budowy pałacu”, na specjalnej kwaterze wolskiego cmentarza prawosławnego.
Taras widokowy przez pierwsze lata istnienia PKiN miał spore wzięcie u samobójców, dopóki nie zamontowano krat praktycznie uniemożliwiających podobny wyczyn. Rozbieżne są natomiast dane co do liczby osób, które rozstały się tu z życiem – było ich co najmniej osiem, w tym jeden Francuz.
Zachowała się opowieść o tym, jak w chłodny listopadowy wieczór kierowca wsiadający do samochodu pod Pałacem Kultury zobaczył przed maską majaczącą postać mężczyzny, odzianego w lekkie ubranie, niepasujące do pory roku. Mężczyzna nie zareagował na delikatnie naciśnięty klakson. Zaniepokojony kierowca wysiadł z samochodu, lecz gdy podszedł bliżej, dostrzegł, że… postać nie ma twarzy, a zamiast niej różową maskę. Miał to być jeden z samobójców, którzy skoczyli z tarasu PKiN. Podobne opowieści należą do sfery mitów i niekoniecznie należy doszukiwać się w nich prawdy. Już bardziej wiarygodna wydaje się historia zbiegłego więźnia, niejakiego Piotra Adamka o pseudonimie „Komandos”. Ten, jak czytamy na blogu gdzie Straszy:
(…) wytrwale wydłubywał przez rok zaprawę w murze nieistniejącego już dzisiaj więzienia na Anielewicza. Udało mu się uciec, ale milicjanci zauważyli go w windzie jadącej na 30. piętro PKiN. Podobno na widok pogoni skoczył, ale do dziś ciała nie znaleziono.
Jeśli historia ucieczki i skoku Adamka jest prawdą, to Komandos mógł być pierwszym, a w każdym razie jednym z pierwszych pałacowych samobójców. Gęsiówkę na Anielewicza zamknięto bowiem w 1956 roku, PKiN zaś udostępniono publice rok wcześniej.
Brać różdżkarska i jej podobni utrzymują, że Pałac Kultury posadowiono na tak zwanym białym czakramie warszawskim, jednocześnie blokując ujście jego kosmicznej energii. Niedowiarkom dała w tej kwestii uczony odpór na jednym z portali ezoterycznych niejaka Kiara, stwierdzając:
Pałac stoi zbudowany na Warszawskim Czakramie Białym. Kształtem [chodzi o rzut PKiN – S.T.] przypomina człowieka, ale równocześnie gwiazdę. „Głowę” (Sala Kongresowa na 6000 osób) ma na zachodzie, na wschodzie u podstawy zaznaczone symbole żeński i męski. Po lewej stronie (od północy, dokładnie idealnie, zgodnie z przesunięciem) znajduje się kościół [Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim – S.T.], a po przeciwnej Bank Roma [należące do archidiecezji warszawskiej tereny przy Teatrze Roma – S.T.]. Połączony jest przez iglicę z męskim bliźniakiem w Moskwie (nasz to aspekt żeński) i energia płynie wartkim strumieniem w stronę tych, którzy tych energetycznych połączeń dokonali, blokując Warszawski Biały Czakram.
Doszło tu zatem do ewidentnej kradzieży, oczywiście przez Ruskich, polskiej energii narodowej! Dowody zbrodni są przytłaczające: „Co jeszcze kryje w sobie ten kolos? Dar… oddany do użytku w 1955 roku? Dwie piątki, czyli podwójna gwiazda mistyczna, w tym roku [2013 – S.T.] osiągnął wiek dwóch piątek, czyli podwójnej gwiazdy mistycznej”. Knowania komunistów miały, jak się okazuje, korzenie na znacznie głębszym, niż sądziliśmy, poziomie świadomości.
Z energetycznego potencjału pałacu zdają sobie dobrze sprawę kryptokomuniści i agenci służb specjalnych, którzy w powieści Jacka Piekary Przenajświętsza Rzeczpospolita (wyd. 2006), przedzierzgnąwszy się w katolickich dewotów, próbują za pomocą religii odzyskać utraconą w 1989 roku władzę nad Polską. A kiedy im się to udaje, instalują w jednym ze skrzydeł PKiN „Kurię”. Pomniki przodowników pracy przekuto na świętych pańskich. Na dwudziestym piątym piętrze zbudowano ambonę (mieszczącą stu czterdziestu księży i dwakroć tyle ucharakteryzowanych na aniołki ministrantów), a u szczytu budowli zawieszono dzwon, którego głos dociera aż do Jasnej Góry.
Rosjanie mieli się dopuszczać przy okazji budowy pałacu kradzieży nie tylko energetycznej. Powszechnie wierzono, że marmury PKiN zostały zdarte z polskich zabytków na Wschodzie czy nawet w Polsce Ludowej. Tak naprawdę jednak pochodzą z kamieniołomów Uralu, Kaukazu i Gór Świętokrzyskich. Część kolumn tylko udaje marmur, ale tak doskonale, że nie sposób tego stwierdzić gołym okiem.
Jako autentyczną opowiada się historię pierwszego sekretarza PZPR Bolesława Bieruta, który wkrótce po oddaniu pałacu do użytku (w 1955 roku) postanowił odwiedzić ten gmach incognito i… nie został przez ochronę wpuszczony! Rozwścieczony Bierut miał wówczas ujawnić swoją tożsamość, ale ochroniarze mu nie uwierzyli. Czy to możliwe? Pamiętajmy, że telewizja dopiero raczkowała, a gazet – w których niewątpliwie zdjęcie partyjnego przywódcy pojawiało się, i to często – ochroniarze najwyraźniej nie czytali. Zachowały się nazwiska mężnej trójki: Biskup, Kieliszek i Bania. Nie wiadomo natomiast, co się z nimi później stało.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki