Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Raja Shehadeh opowiada o tym, jak zielone wzgórza zamieniają się powoli w betonowe twierdze i jak izraelskie państwo przy użyciu administracyjnych wybiegów wywłaszcza mieszkańców z ich ziemi i zasiedla ją swoimi osadnikami. Autor, który jako adwokat udział w rozprawach, zna te historie od podszewki. W książce nie epatuje jednak opowieściami pełnymi przemocy i rozlewu krwi. Jest rzeczowy, opanowany, ale pełen goryczy.
Przez lata dużo czytałem i pisałem o izraelskich planach osadniczych. Wiedziałem, że izraelscy urbaniści pracują nad tym, aby zacisnąć naszym miastom i wsiom pętle na szyjach i odgrodzić je od siebie. Zdarzało się, że w czasie lektury przechodził mnie dreszcz: co będzie, jeśli plany dosięgną miejsca, gdzie mieszkam? Co się z nami stanie? (fragment książki).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 281
Z Wadi Kelt do Jerycha
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych zdawaliśmy się zmierzać ku jeszcze krwawszym czasom. Ich zapowiedzią było wzmożone tempo budowy izraelskich osiedli i dróg, zamknięcie dla Palestyńczyków części Zachodniego Brzegu, ataki osadników na palestyńskich cywilów i brutalne zamachy bombowe na ludność cywilną dokonywane przez palestyńskich zamachowców-samobójców na terenie Izraela. Chwile wytchnienia, które nastąpiły po pierwszej intifadzie, i nastrój optymizmu przeważający w pierwszych latach po zawarciu porozumień z Oslo, kiedy obie strony patrzyły na siebie nawzajem z ostrożną nadzieją, wkrótce minęły, a z nimi nieograniczona swoboda wędrowania po cudownym Wadi Ajn Fara tuż obok Wadi Kelt. Niezwykle istotne było, aby odważać się wyjść i wędrować tam, gdzie wciąż było to możliwe. I chociaż większa część górnego Wadi Kelt, w tym źródło Fara, była już dla Palestyńczyków zamknięta, niższy Wadi Kelt był ciągle dostępny.
Plan, który obmyśliliśmy z Penny, a także z naszymi przyjaciółmi Remą i Sabą, jeszcze jednym zapalonym wędrowcem, jego bratem lekarzem oraz żoną brata, Rosjanką Marią, też lekarką, przewidywał, że zostawimy samochody w Ramallah, pojedziemy transportem publicznym w stronę Jerycha i poprosimy, aby wysadzono nas w połowie drogi Jerozolima – Jerycho. Stamtąd zejdziemy w dół, mijając stary budynek, który niegdyś służył za gospodę dla podróżnych przy starożytnej drodze łączącej Jerycho z Jerozolimą. Niestety, izraelskie władze właśnie zarządziły jedno z częstych oblężeń Ramallah; pierwszą przeszkodą do pokonania była Kalandija, posterunek odgradzający Ramallah od Jerozolimy.
Punktem kontrolnym zawiadywał uśmiechnięty, starszy żołnierz w okrągłych okularach. Sądząc z wieku, był rezerwistą, raczej nie odbywał regularnej służby. Jego praca polegała na siedzeniu w przykurzonej budce i sprawdzaniu palestyńskich dowodów tożsamości. Zaczął od poproszenia lekarza (który mógł przejść, ponieważ okazał swoją legitymację lekarską), aby udowodnił, że stojąca obok niego Rosjanka, która zapomniała zabrać swojej legitymacji, naprawdę jest jego żoną. Potem stwierdził, że nie może jej przepuścić.
– Dlaczego? – zdenerwowała się Maria. – Jestem lekarką, a przecież puszczacie lekarzy.
– Jeśli odmówię pani prawa wstępu, to będzie problem humanitarny, ale jeśli panią przepuszczę, mogę stać się winnym współudziału w morderstwie – oświadczył żołnierz po angielsku, z silnym obcym akcentem, wyraźnie zadowolony z tego, że okazał się zdolny do tak nieprzeciętnej elokwencji. Po chwili wpadł na inny pomysł. Zaczął sprawdzać wiedzę medyczną naszej przyjaciółki. – Niech mi pani powie, gdzie znajduje się sternum.
Rosyjska lekarka popatrzyła na niego nieufnie kompletnie skołowana. Jej jasna skóra zaróżowiła się, a pociągła twarz jeszcze bardziej się wydłużyła. Spojrzała pytająco na męża.
– Nie wiem, o co mu chodzi – powiedziała do niego po rosyjsku. Bardzo słabo znała angielski.
Mąż zwrócił się do żołnierza i odpowiedział na jego pytanie.
– Wiem, że pan jest lekarzem. To ona ma odpowiedzieć. – Potem rzucił w nią jeszcze jednym pytaniem: – Jaką chorobę powoduje wirus Epsteina-Barra?
Na twarzy Marii znowu odbiło się zdezorientowanie, a jej mąż jeszcze raz spróbował odpowiedzieć w jej imieniu.
W trakcie tego ustnego egzaminu z medycyny cierpliwie i milcząco czekał za nami w kolejce cały tłumek ludzi. Reszta naszego towarzystwa też stała na poboczu zbyt oszołomiona czy może zafascynowana, by zainterweniować. Egzamin trwał, a Maria z każdą chwilą była coraz bardziej zażenowana i bliższa łez. Rozpaczliwie usiłowała zrozumieć pytania tego podstarzałego Izraelczyka mówiącego po angielsku z dziwnym akcentem. Po dłuższej chwili żołnierz o bliskowschodniej urodzie, stojący kilka kroków dalej, przywołał nas ruchem ręki.
– W czym problem? – spytał oskarżycielsko, jakbyśmy to my byli winni opóźnienia.
Wytłumaczyliśmy mu, że chcieliśmy wybrać się do Jerycha na spacer, lecz jego kolega postanowił przeegzaminować naszą przyjaciółkę lekarkę z jej wiedzy medycznej. Żołnierz obrócił się i popatrzył protekcjonalnie na kolegę. Kazał nam oddać wszystkie huwijjat (dowody tożsamości), złożył je w stosik, wręczył nam z powrotem i pozwolił jechać dalej, nie dając pierwszemu żołnierzowi satysfakcji odegrania do końca roli jednoosobowej medycznej komisji egzaminacyjnej.
Gdy minęliśmy punkt kontrolny, zdałem sobie sprawę, że kipię ze złości – nie na żołnierza, lecz na samego siebie. Ja, adwokat, wieloletni działacz praw człowieka, przyglądałem się w milczeniu tej całej farsie, ba, w ogóle dopuściłem do jej rozegrania. To ja raczej niż pozostali, którzy również przyglądali się temu bez słowa, powinienem był zabrać głos. Co wywołało we mnie taką bierność, że nie powstrzymałem tego żołnierza od upokorzenia mojej przyjaciółki? Byłem tak wdzięczny drugiemu żołnierzowi za wyratowanie nas z opresji, że o mało mu nie podziękowałem. A co z innymi? Tłumek przypadkowych Palestyńczyków stał i patrzył, jak żołnierz kpi sobie z poważnej kobiety. Czyżby poczucie klęski aż tak weszło nam w krew? Gdyby wydarzyło się to przed porozumieniami z Oslo, nakrzyczałbym na tego żołnierza, zażądał rozmowy z jego przełożonym, dał jasno do zrozumienia, że przekracza swoje kompetencje, i jak najszybciej położyłbym kres dręczeniu mojej przyjaciółki. Tymczasem staliśmy potulnie, żadne z nas nawet nie zaskamlało w proteście, a na koniec byliśmy wdzięczni za to tylko, że pozwolono nam przejść. Może przyszedł czas, abym stąd wyjechał.
Mój szkolny przyjaciel Wiktor należał do pierwszych osób z mojego pokolenia, które uznały, że nie zdołają przetrwać pod władzą nowego reżimu. Najlepsze lata życia poświęcił tworzeniu firmy komputerowej w najbardziej nieprzyjaznych okolicznościach, przy różnych restrykcjach i utrudnieniach powodowanych przez izraelską okupację i pierwszą intifadę. Licząc na pokój, snuł ambitne plany rozszerzenia działalności w regionie, a miał wokół siebie wystarczająco dużo młodych, zdolnych ludzi, by tego dokonać. Pewnego dnia wezwano go wraz z innymi właścicielami firm komputerowych na spotkanie do jednego z palestyńskich ministerstw. Resort potrzebował nowego oprogramowania. Poproszono ich o złożenie ofert do przetargu. Wiktor pracował ze swoim zespołem dniami i nocami i przygotował najlepszą ofertę. Przetargu nie wygrał, bo wykonanie zamówienia zlecono krewnemu ministra. Mój przyjaciel, który wiązał z tym poważnym kontraktem spore nadzieje, odebrał to jako cios. Po tym incydencie przyszły następne przygnębiające doświadczenia związane z korupcją i kolejnymi matactwami. Wiktor sprzedał oprogramowanie innemu ministerstwu i nie otrzymał za nie wynagrodzenia. Zastanawiał się, czy przetrwanie w nowym reżimie będzie w ogóle możliwe.
Któregoś wieczoru wrócił z pracy do domu i oznajmił żonie, że pora, aby spakowali manatki. Złożyli podanie o wizę imigracyjną do Australii. Oboje byli ekspertami informatycznymi i mieli oszczędności do zainwestowania. Wizę otrzymali bez problemu. Mieli głowy nie od parady, fundusze i umiejętności. Kiedy odwiedziłem ich w nowym kraju, odkryłem, że przestali zawracać sobie głowę czytaniem gazet i dowiadywaniem się, co się u nas dzieje. Zdecydowanie zerwali z przeszłością. A byli to ludzie kiedyś pełni pomysłów na to, jak wspomóc rozwój nowej Palestyny. Przecierpieli trudy pierwszej intifady. Snuli ambitne projekty tworzenia outsourcingowych firm komputerowych podobnych do tych, które pomogły ożywić gospodarkę Irlandii i Indii. Wszystkich tych planów trzeba było zaniechać przez krótkowzroczność palestyńskich urzędników, pijanych władzą i żądnych szybkich zysków. Kiedy odwiedziłem Wiktora i jego żonę w Australii, wydawało się, że niczego nie żałują. Czy przyszedł czas także i na mnie? Czy wyczerpała się moja sumud, którą tak długo podtrzymywałem?
Wysiedliśmy z taksówki na trasie Jerozolima – Jerycho i zeszliśmy po nagich zboczach położonych w połowie drogi między dwoma źródłami, Fara i Kelt. Chcieliśmy na początek przejść w górę strumienia, do źródła Fara leżącego przy górnym Wadi Kelt, skierować się z powrotem do dolnego Wadi, zwiedzić klasztor Świętego Jerzego, a stamtąd pójść w dalszą drogę, do Jerycha.
Wadi Kelt to dwudziestopięciokilometrowy ued, niosący obfitsze wody niż większość możliwych do przejścia palestyńskich uedów. Potok, który najbardziej przybiera zimą, zaczyna swój bieg w Ajn Fawwar i uchodzi do Jordanu. Król Herod, który potrzebował wody dla swojego pałacu zimowego w Jerychu, wybudował pierwszy akwedukt łączący Ajn Fawwar z Wadi Kelt. Pod panowaniem jordańskim wybudowano nowy akwedukt wzdłuż tej samej trasy. Ze względu na dostępność wody pielgrzymi i najeźdźcy wykorzystywali dolinę jako szlak prowadzący do Jerozolimy, Damaszku, a nawet dalekiego Bagdadu.
Lepszy punkt wypadowy do wędrówki przez Wadi Kelt, spektakularny wąwóz, który schodzi gwałtownie ze wschodnich wzgórz jerozolimskich ku Jerychu, znajduje się przy Ajn Fara, jednym z głównych źródeł zasilających ued. Ale ostatni raz mogłem wyruszyć z tamtego miejsca w 1993 roku. Wtedy Penny i ja mogliśmy jeszcze jeździć samochodem przez wzgórza wokół Jerozolimy aż do żydowskiego osiedla Almon, które założono u stóp źródła niedaleko palestyńskiej wsi Hizm przy drodze Ramallah – Jerycho, osiem kilometrów na północny wschód od Jerozolimy. W tamtych czasach zostawialiśmy auto w pobliżu osiedla i bez obawy o to, że ktoś zacznie do nas strzelać, zaczynaliśmy wędrówkę po górnym Wadi Kelt. Drogowskaz istotnie ciągle wskazuje turystom drogę do osiedlowego parkingu – lecz żadnemu Palestyńczykowi nie wolno się nawet zbliżyć do zabarykadowanego wejścia na jego teren. Szlak biegnący przez ued schodzi z wysokości sześciuset czterdziestu metrów na około sto metrów poniżej poziomu morza przy klasztorze Świętego Jerzego i ostatecznie do minus dwustu pięćdziesięciu ośmiu metrów w Jerychu. Przecina trzy ekosystemy. Ze względu na stały dopływ wody z trzech źródeł, Fara, Fawwar i Kelt, dolina jest siedliskiem bardzo wielu gatunków dzikich zwierząt, między innymi lisów, góralków przylądkowych, jaszczurek, jeżozwierzy oraz rozmaitych gatunków ptaków: czapli, sokołów, zimorodków, orłów i kruków. Wody potoku płynącego uedem obfitują w żaby, kraby i ryby.
Ścieżkę znaleźliśmy bez trudu. Po wejściu do kanionu zwiedziliśmy pozostałości pierwszego, jak się uważa, klasztoru na jerozolimskim pustkowiu, założonego przez żyjącego w trzecim wieku pustelnika świętego Charitona. W 275 roku, podczas pielgrzymki do Jerozolimy, Chariton dostał się w ręce bandytów, którzy zabrali go do jaskini w dolinie Fara. Tradycja głosi, że jego oprawcy poumierali po wypiciu wina zatrutego przez jadowitego węża. Cudownie uratowany z rąk porywaczy Chariton postanowił zamieszkać w jaskini jako pustelnik, a po śmierci został pochowany w jej pobliżu. Po krótkiej wizycie w ruinach podążyliśmy starą drogą do stacji benzynowej z czasów brytyjskiego mandatu. Otaczały ją drzewa eukaliptusowe. Tu zaczynał się wybudowany w pierwszym wieku przez Heroda akwedukt, który doprowadzał wodę do następnego źródła, Ajn Fawwar, a stamtąd do Ajn Kelt i dalej, na przedmieścia Jerycha.
Meandrująca ścieżka zaprowadziła nas dość szybko do miejsca, w którym biło źródło Ajn Fara. Kontrast między jałowością otoczenia a zielonością doliny Fara był wprost uderzający, przypominał o przeobrażającej mocy wody. Dolina rozkwita najbujniej pod koniec zimy i wczesną wiosną. W połowie wiosny dzikie kwiaty zaczynają wysychać, dużo wcześniej aniżeli na wzgórzach wokół Ramallah, które są położone sporo wyżej.
Wędrując po kanionie, mieliśmy uczucie, że znajdujemy się w ogromnej, głębokiej niecce ze stromymi skałami po obu stronach. Tamtej zimy, w 1993 roku, woda napełniła część doliny do takiej wysokości, że można było tam pływać. Dzień był upalny, jednak postanowiliśmy nie wchodzić do wody. Żadne z nas nie wspomniało o tym głośno, ale oboje myśleliśmy o zamordowaniu w tej okolicy żydowskiego osadnika przez beduińskich chłopców kilka miesięcy wcześniej. Penny, ze swoimi jasnymi włosami i jasną karnacją, mogłaby zostać wzięta za osadniczkę.
Kiedy po przejściu naturalną stromizną dotarliśmy do głębokiego odcinka uedu, zobaczyliśmy wielką czaplę łowiącą ryby. Usłyszawszy nas, załopotała szerokimi, ciężkimi skrzydłami i niechętnie wzbiła się w powietrze, a potem przysiadła na wysokiej skale i zaczekała z dokończeniem posiłku do naszego odejścia. Zrobiło mi się przykro, że czuła się zmuszona odlecieć z naszego powodu. Ponieważ jedynym morzem w okolicy było Morze Martwe, widok ptaka polującego na ryby wśród naszych pustynnych wzgórz był prawdziwą rzadkością. Podniosłem głowę, by na niego popatrzeć, i zauważyłem na skałach, nieco wyżej od miejsca, w którym wylądował, doglądających stada owiec młodych beduińskich pasterzy. Oni także nas obserwowali. Pomachałem im przyjaźnie. Nie widziałem, żeby pomachali nam w odpowiedzi. Była to nerwowa wędrówka w niespokojnych czasach.
Gdy tylko wysiedliśmy z taksówki, która przywiozła nas w okolice Wadi Kelt, zorientowaliśmy się, że prawie biegniemy przez wzgórza, które były jak brązowy gobelin. Wpadliśmy w euforię. Na co dzień tkwiliśmy w Ramallah otoczonym posterunkami przy każdej z dróg wyjazdowych, więc otwarte przestrzenie, brak murów czy innych barier i ogrom nieba przyprawiły nas o radosny zawrót głowy. Kontynuowaliśmy marsz w górę wzniesienia aż do występu skalnego, skąd zobaczyliśmy rozciągnięty w dole kanion, i wtedy ruszyliśmy w dół.
Naszej grupce przewodził Saba, ciężki i rozchełstany, z wyciągniętymi na wierzch połami koszuli i przydługimi nogawkami, którymi powłóczył po ziemi. Na początku okupacji, kiedy Saba miał około piętnastu lat, jego ojciec został wygnany przez władze izraelskie do Jordanii. Zostawił żonę i dwóch młodych synów. Po jego wyjeździe Saba musiał zaopiekować się rodziną. Ciążyła mu konieczność przejęcia obowiązków rodzicielskich wobec młodszego brata. Mimo upływu lat nadal czuł żal, że skradziono mu młodość. Jest jednym z najlojalniejszych ludzi, jakich znam. Po ukończeniu liceum wyjechał z Ramallah i wstąpił do oddziałów palestyńskiego zbrojnego ruchu oporu w południowym Libanie. Później odsiadywał kary w izraelskich więzieniach, a mimo to udało mu się studiować historię w Kairze i Paryżu. W swoich tekstach naukowych wykazywał tę samą śmiałość co w życiu, kiedy pisał o sprawach, od których inni uciekali, na przykład o kolaboracji i dokonanych przez Izrael masakrach, których nikt nie udokumentował. W stosunku do głównej frakcji OWP, Fatahu, i jej przywódcy Jasera Arafata był rewizjonistą. Chociaż czynił wielkie postępy w swojej karierze akademickiej, brak jakże ważnej ojcowskiej miłości i opieki w czasie, gdy ich najbardziej potrzebował, naznaczył go na zawsze, zostawił bolesne poczucie niższości i niedocenienia.
Tytuł oryginału: Palestinian Walks. Notes on a Vanishing Landscape
Projekt okładki i stron tytułowych: Przemek Dębowski
Redakcja: Małgorzata Pasicka
Korekta: Barbara Gąsiorowska, Paulina Lenar
Konsultacja merytoryczna: dr Marcin Rzepka
Konwersja do formatów EPUB i MOBI: Małgorzata Widła
Copyright © by Raja Shehadeh, 2007, 2008
Copyright © for the translation by Anna Sak, 2010, 2023
Zdjęcia w książce: John Tordai
Wydanie trzecie
ISBN 978-83-67016-94-0
Wydawnictwo Karakter
ul. Grabowskiego 13/1, 31-126 Kraków
karakter.pl