Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pamiętniki galicyjskiego chłopa, wieloletniego wójta wsi Dzików, obejmujące okres „od pańszczyzny do dni dzisiejszych”.
Pierwsze wydanie Pamiętników włościanina, opublikowane w roku 1912, prócz wspomnień osobistych oraz wątków historyczno-politycznych zawierało przede wszystkim uporządkowany, szczegółowy opis życia nadwiślańskiej wsi. Domy mieszkalne, ich wyposażenie, chłopskie ubrania, fryzury, codzienne zajęcia domowe, narzędzia rolnicze, uprawa roli i hodowla zwierząt, różne rodzaje rzemiosł i handlu, relacje chłopsko-żydowskie, zabawy, wesela, święta, wychowywanie dzieci, choroby, zabobony, praktyki religijne, ceny ziemi, towarów i usług — słowem, kopalnia wiedzy o wsi polskiej w zachodniej Galicji w drugiej połowie XIX wieku.
W roku 1929 Jan Słomka opublikował drugie wydanie książki, poszerzone o trzy rozdziały opowiadające o latach pierwszej wojny światowej, upadku rządów austriackich, tworzeniu polskiej władzy i pierwszym dziesięcioleciu niepodległej Polski. Swoje życie, życie swojej wsi oraz zmiany, jakie dokonały się w ciągu prawie 70 lat, przedstawia nam autor, który chodził do szkoły „wszystkiego dwie zimy”, ale radził sobie na swoje potrzeby wystarczająco. „Umiem czytać, pisać i porachować, jak mam co”.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Jan Słomka
Pamiętniki włościanina
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Pamiętnik
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 586
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-6431-3
Chciałbym choć w krótkości wyjaśnić, jak doszło do tego, że odważyłem się na pisanie Pamiętników i ogłaszanie ich drukiem w pierwszym i obecnie w drugim wydaniu.
Do pisania onieśmielało mnie zawsze to, że nie miałem odpowiedniego przygotowania szkolnego, skłaniały zaś ważne okoliczności, w szczególności to, że w ciągu swego życia patrzyłem na ogromne przemiany, jakie wokół mnie zachodziły, zwłaszcza w życiu włościańskim, i uważałem, że pożyteczną rzeczą będzie utrwalić je w książce i przekazać potomności.
Dziś trudno prawie uwierzyć, żeby rozmaite sprawy i urządzenia były na wsi do niedawna jeszcze możliwe. Wydaje się na przykład jakby snem tylko, że przed osiemdziesięciu laty chłop nie miał swojej własności i był tylko jakby zwierzęciem pociągowym; że mieszkanie jego składało się z jednej izby bez podłogi; że chałupy chłopskie były bez komina i dym w nich wychodził drzwiami i oknami, rozchodził się po izbie, w której ludzie wędzili się jak piskorze; że po wsiach nie było szkół i w kościele bardzo rzadko widziało się człowieka, żeby się modlił na książce; że ludzie wsiowi: gospodarze i gospodynie z dziećmi i sługami tym się jedynie odziewali, co sami sobie w swoich gospodarstwach, w domu wytworzyli i przez cały rok grosza za towary bławatne1 nie wydali; że tylko tym się żywili, co z gruntu swego zebrali itd., itd.
Po wtóre uważałem, że pożyteczną rzeczą będzie zwrócić uwagę na wady, które w przeszłości chłopów gnębiły, jak np. pijaństwo, i podkreślić dobre strony ubiegłych czasów, jak zachowywanie przykazań bożych i kościelnych, poszanowanie dla duchowieństwa i złączoną z tym moralność.
Pragnąłem też przyczynić się do obudzenia w społeczeństwie zainteresowania sprawami moich braci włościan2, do zjednania im jak najwięcej życzliwych przyjaciół, którzy by pomogli im w ich trudach i ciężkim położeniu i prowadzili ku lepszej przyszłości. Dziś wielka rzesza chłopska stanowi siłę przeważnie nie zużytkowaną, jest jakby polem leżącym odłogiem, gdyby zaś miała dostateczną ilość światłych przodowników w dziedzinie gospodarczej, oświatowej i życiu publicznym, rozwinęłaby się w narodzie ogromna, niezmożona siła, na podziw świata.
Przy tym syn mój, gdy odbywał studia uniwersyteckie, przysłuchując się moim opowiadaniom o dawniejszych czasach, zachęcał mnie niejednokrotnie do pisania Pamiętników, a skoro zabrałem się do tej pracy, porządkował wzrastający materiał, uzupełniał miejscami na podstawie moich wyjaśnień, zaopatrywał w przypisy, słowem, przygotował do druku.
Wreszcie pierwsze wydanie Pamiętników, które wyszło w roku 1912, spotkało się powszechnie z nader przychylnym przyjęciem. Wszystkie prawie gazety polskie pomieściły o nich przychylne oceny, niektóre poświęciły im wstępne artykuły. Prócz tego po pierwszym wydaniu otrzymałem wiele listów, z których niektóre pochodziły od wybitnych osobistości i były dla mnie szczególnie zaszczytne.
Pamiętniki w pierwszym wydaniu szybko się rozeszły. Dotarły wszędzie, gdziekolwiek znajdują się Polacy, bo emigranci przyjeżdżający z Ameryki mówili z radością, że czytane są tam przez ludność polską, jeńcy zaś, powracający po wielkiej wojnie z niewoli rosyjskiej, opowiadali, że spotykali się z nimi u Polaków na Syberii.
To życzliwe przyjęcie pierwszych Pamiętników wyrażane ustnie, w listach i prasie zachęciło mnie do przygotowania drugiego wydania, które wychodzi znacznie rozszerzone w rozdziałach, dotyczących dawniejszych czasów, nadto powiększone nowymi rozdziałami z czasów wojny światowej i Polski niepodległej.
Niech idą w świat i krzepią ducha narodu, niech z tego, co już należy do przeszłości, płynie nauka na przyszłość. Niech im towarzyszy błogosławieństwo Boże.
W Dzikowie, w kwietniu 1929 roku.
Jan Słomka
Wieś rodzinna. Przesiedlanie się chłopów z Królestwa Polskiego do Galicji. Wspomnienia z roku 1846. Śmierć ojca. Szkółka w Dzikowie. Lata wyrostka. Uwolnienie od wojska i ożenek. Początek gospodarki. Powstanie w roku 1863.
Wieś moja rodzinna Dzików leży nad Wisłą w powiecie tarnobrzeskim, tuż pod Tarnobrzegiem, przy granicy b. Królestwa Polskiego, rozciąga się na wzgórzu i odznacza się ładnym położeniem. Składa się obecnie z gminy obsiadłej w znacznej większości przez włościan, wśród których mieszkają rzemieślnicy, a także pomocnicy kancelaryjni i urzędnicy, zatrudnieni w Tarnobrzegu, i z obszaru dworskiego, należącego do hrabiów Tarnowskich.
Powierzchnia gruntów w gminie wynosi 439 ha, dworskich 729 ha, razem więc 1168 ha.
Urodziłem się tu dnia 22 czerwca 1842 roku; w rodzeństwie, składającym się z trzech braci i tyluż sióstr, byłem najstarszy. Rodzina moja, tak z ojca, jak i z matki, była zwyczajną chłopską rodziną, żyli, jak inni w owych czasach — nikt w całej naszej dużej rodzinie nie umiał wówczas pisać ani czytać.
Ojciec mój Józef pochodził z b. Królestwa Polskiego, ze wsi Radowęża. Przyszedł stamtąd do Galicji z dwoma jeszcze braćmi, uciekając przed służbą w wojsku rosyjskim, którą po upadku powstania w roku 1831 trzeba było odbywać w głębokich krajach rosyjskich przez długie lata.
Radowąż leży niedaleko Dzikowa po drugiej stronie Wisły, należy zaś do parafii koprzywnickiej w powiecie sandomierskim. Było tam dawniej wszystkiego ośmiu gospodarzy, mających nieduże grunta, mniej więcej pięciomorgowe3, z których odrabiali pańszczyznę w miejscowym folwarku.
Jednym z tych ośmiu gospodarzy był mój dziadek Walenty, który żył przeszło osiemdziesiąt lat, a miał sześciu synów i córkę. Z tych trzej starsi, to jest mój ojciec ze starszym bratem Janem i młodszym Jackiem, przeszli — jak powyżej powiedziałem — na tę stronę Wisły i tu się osiedlili, młodsi zaś: Feliks, Piotr, Walenty i Maria pozostali za Wisłą i jest tam po nich druga połowa rodziny po wsiach: Radowężu, Sośniczanach, Łukowcu i Krzcinie4.
Na ojcowiźnie w Radowężu został stryj Feliks, a wszyscy inni pożenili się na gospodarstwa, wynoszące po kilka morgów. Najdłużej z moich stryjów żyjący Piotr umarł dopiero w roku 1909, dożywszy osiemdziesięciu ośmiu lat. Na pięć lat przed śmiercią odwiedził mnie jeszcze w Dzikowie i był jeszcze tak krzepki, że całą drogę z Sośniczan i z powrotem (przez komorę graniczną w Sandomierzu), wynoszącą około czterech mil5, odbył pieszo. Mówił, że nogi ma jeszcze lekkie, i chód go nie męczył.
Ojciec mój ożenił się w Dzikowie na gospodarstwo, które wówczas za pańszczyzny stanowiło sześciomorgową zagrodę (nr domu 25) i według prawa przeszło z czasem na moją matkę, Jadwigę z Gierczyków. Młodsza siostra matki wydaną została na kmiece6 gospodarstwo osiemnastomorgowe i według ówczesnego zwyczaju otrzymała wiano w inwentarzu żywym i sprzętach domowych. Więcej potomstwa po Gierczykach nie było.
*
Do Dzikowa przyszli jeszcze z Królestwa w tamtych czasach Michał Ozych, Onufry Skrzypczak, Piotr Dudek, Jędrzej Nawrocki i tu się pożenili, a i w innych nadwiślańskich gminach dość się wtedy zawiślaków osiedliło i przeważnie powybijali się na lepszych gospodarzy.
O ile pamiętam z opowiadania starszych, wszyscy oni nie mieli żadnych trudności przy osiedlaniu się w Galicji, o przynależność do gminy i poddaństwo austriackie żaden z nich się nie starał, o tym nie było nawet mowy, ale dochodził do tego po prostu tak, że się ożenił na grunt albo otrzymał go ze dworu i od razu był traktowany i uważany, jak każdy inny w gminie zamieszkały. A ożenek też nie był wówczas trudny, bo parobek, który nic nie miał, mógł się żenić u zagrodnika7 lub u kmiecia, jeśli tylko miał zdrowe ręce do pracy; przedkładał tylko do ślubu metrykę ze swojej parafii i sprawa była skończona. Dopiero w późniejszym czasie, jak ja już wójtem byłem, podawał się niejeden o przynależność do gminy i obywatelstwo austriackie, i to ludzie najwięcej takich zawodów, jak ogrodnicy, ekonomowie, rządcy, kasjerzy itd. — ze wsiowych żaden się o to nie starał.
*
Z tego, co już sam z dzieciństwa zapamiętałem, najważniejsze wspomnienie odnosi się do roku 1846, do tzw. rabacji galicyjskiej. Pamiętam, jak przez sen, jak ojciec mój wpadł do izby — a właśnie był u nas zabity wieprzek — i wołał do matki i babki: „Gotujta tę wieprzowinę, niech dzieci jedzą i wszyscy, a resztę trza zakopać, bo rabacja idzie, to wszystko zabierą, a i nas zabić mogą!”. Wtenczas całą noc nie spaliśmy, tylko wszyscyśmy płakali, i wielki był strach w domu.
Z późniejszych lat pamiętam dobrze, jak starsi opowiadali u nas w domu i na różnych zabawach, że w owych dniach rabacji hrabia zwoływał gospodarzy ze wsi, należących do niego, i prosił, żeby byli razem z nim do obrony, jakby co wypadło. Gospodarze wszyscy przyrzekli, że pójdą w obronie i w zamkowej kuźni ładowali kosy i inną broń do tego. Plan był ułożony taki, że jakby szła czerniawa w te strony, to miał wyjść do niej ksiądz z monstrancją i wszystek lud w procesji z chorągwiami, z Miechocina ku Kajmowu, i wzywać, żeby się wrócili, a gdyby tego wezwania nie usłuchali, to byłaby bitka.
Chronili się wtedy ludzie z innych dworów do zamku dzikowskiego, wszyscy jechali przerażeni, a między innymi jakaś pani, która leżała na bryczce z głową zwieszoną i zakrwawioną, a koło niej krzyczały dzieci. Na koniach piana stała, bo podobno panią tę napadli na drodze od Mielca i byliby zabili, tylko furman podciął konie i ocalił ją.
Nie było wtedy poczt, jak teraz, a począwszy od Baranowa ku Mielcowi, gdzie się już rabacja zaczynała, stały warty chłopskie po karczmach, tak, że nikt tam ani nazad nie mógł przejść ani przejechać, nie było przeto dokładnej wiadomości, co się dzieje za Baranowem. Więc dwaj gospodarze z Miechocina: Wawrzyniec Kozieł i Paweł Wiącek, poszli, wysłani przez hrabiego, ażeby przedrzeć się ku Mielcowi i przynieść stamtąd wieści. Gdy doszli do Nagnajowa, już im tam ludzie doradzali, żeby się nazad wrócili, bo może być źle z nimi, ale oni na te przestrogi nie zważali i poszli dalej. Zaledwie jednak przyszli do Annopola, w bliskości Padwi, zastąpili im tam chłopi na drodze przed karczmą, a uznawszy za „szpiegów wysłanych przez panów”, bili w okropny sposób i mordowali, i na miejscu obu zabili, i tam przy drodze pogrzebali, gdzie też dotychczas znajduje się mogiła, przy teraźniejszej szosie krajowej8.
Opowiadali starsi, że czerniawa należąca do rabacji szła od wsi do wsi i wszędzie zabierała chłopów ze sobą, i w ten sposób tworzyła się coraz większa banda, a jakby nie chciał kto z nimi iść, to bili i zabijali. Ale w każdej wsi było dosyć takich, co chętnie do nich przystawali: jedni dla rabunku, inni chowali różne zemsty za pańszczyznę, a zresztą robiła swoje wódka, bo gdzie zdybali karczmę, to pili, co się dało, a czego nie wypili, to po pijanemu rozbijali i wylewali.
*
Od szóstego roku życia zacząłem pasać na pastwisku: trzodę, krowy i konie. Wówczas było to w zwyczaju, że z każdego domu musiał być pastuch, chłopak lub dziewczyna. Jeśli ktoś nie miał własnego dziecka, zdolnego do pasania, trzymał służącego-pastucha. Żadnego dziecka wsiowego pasanie nie minęło, każde musiało to przeterminować.
W dziesiątym roku życia straciłem ojca, który w sile wieku zginął tragiczną śmiercią, wracając nocą po Trzech Królach zza Wisły razem z sąsiadem Franciszkiem Mortką. Pamiętam, jak tej nocy przyszli do naszego domu strażnicy austriaccy, którzy pilnowali granicy od przemytników, obudzili dziadka i pytali się, gdzie jest podwójci, tj. mój ojciec, ile ma dzieci itd. Ojca w domu nie było, więc się kazali prowadzić do wójta, gdzie zażądali podwody9 do Wisły. Gdy podwoda pojechała na wskazane miejsce, znaleźli ojca, leżącego bez życia na brzegu, a Mortka ciskał się jeszcze po ziemi. Zabrali obu do domu: najpierw zwłoki ojca, a potem Mortkę na drugi wóz. Ojca złożyli u nas w izbie na ziemi na prostej słomie. W domu było wiele płaczu i lamentu.
Była to nocna sprawa i trudno było dociec, w jaki sposób ojciec zginął. Strażnicy tłumaczyli się, że tak ojca, jak Mortkę znaleźli nad brzegiem Wisły, żywych, ale niemogących iść o własnej sile, dlatego ich odeszli i udali się na podwodę. Powszechne jednak przekonanie było takie, że ojciec razem z Mortką powracali z Radowęża krypą10 — bo Wisła wtedy nie była zamarznięta — że krypa na środku rzeki się wywróciła, a oni, chwyciwszy się jej końców, płynęli dalej zanurzeni w wodzie i wołali o ratunek. Gdy dobili do brzegu o tej stronie, natknęli się na zwabionych tym wołaniem strażników granicznych, którzy tak do ojca, jak do Mortki mieli złość za przemytnictwo, bo nieraz były sprzeczki i bitki między strażnikami i przemytnikami. A chociaż wtedy ojciec i Mortka wracali z chrzcin od brata i szwarcunku11 żadnego nie wieźli, strażnicy rzucili się na nich i bili. O tym pobiciu świadczyły znaki, czyli sińce na ciałach, nadto przy sekcji zwłok ojca, odbytej na cmentarzu, stwierdzone było rozbicie czaszki, zapewne wskutek uderzenia piętą od gwera12, a co według strażników miało pochodzić od uderzenia głową w krypę. Mortka początkowo odmawiał w tej sprawie zeznania, dopiero przed śmiercią wyjawił, że zostali przez strażników pobici. Strażnikom owym uszło to wówczas bezkarnie. Byli wprawdzie przyaresztowani do śledztwa, ale wnet zostali uwolnieni i tylko przenieśli ich gdzie indziej, bo w Dzikowie było na nich wielkie oburzenie13.
Pozostało nas sześcioro dzieci sierotami, z tego dwoje najmłodszych pomarło w niespełna dwa lata po ojcu, a chowało się nas dalej czworo pod opieką matki i dziadków Gierczyków.
*
W owym czasie nastała w Dzikowie szkółka elementarna, a założyła ją własnym kosztem śp. hr. Gabriela z Małachowskich Tarnowska. Ona to sprowadziła panią, która nazywała się Pawłowska, i wybrała kilkanaście dziewcząt ze wsi, żeby je ta pani uczyła czytać, pisać i robót ręcznych.
Po roku czy dwóch istnienia tej szkółki — a miałem wtedy rok dwunasty — gdy przyszła jesień i bydło przestało chodzić na pastwisko, prosiłem usilnie w domu, żeby mnie posłali na naukę do pani Pawłowskiej. Po długich namysłach posłali mnie i chodziłem na naukę przez zimę. Przez ten czas poznałem abecadło i nauczyłem się składać litery, czyli „ślabizować”, bo wtenczas tak się nauka odbywała, że najpierw pokazywane były wszystkie litery, następnie uczono składać je w słowa — a potem dopiero czytać i pisać; do nauki zaś służyły małe książeczki, zwane groszówkami. Pani Pawłowska lubiła mnie i wyróżniała spomiędzy dzieci, bo do nauki przykładałem się z ochotą i dobrze.
Nauka odbywała się w budynku hrabskim, dziś jeszcze istniejącym przy ulicy Zamkowej. Zaczynała się w jesieni, gdy bydło przestało chodzić na pastwisko, a kończyła na wiosnę, skoro bydło zaczęli wyganiać i dzieci zaczęły pasać.
Pawłowska przestrzegała u dzieci pilności w nauce i przyzwoitego zachowania się w szkole i poza szkołą. Kto się nie uczył, musiał „trzymać osła za ucho”. Ta kara była największym wstydem wobec dzieci i bały się jej najwięcej, więcej niż bicia linią po dłoni, czyli tzw. pacy.
Z końcem roku szkolnego był popis publiczny, czyli egzamin, na którym bywała hr. Gabriela Tarnowska, księża i rodzice dzieci szkolnych. Pawłowska prosiła zawsze, ażeby rodzice na egzamin przychodzili, zwłaszcza gdy dziecko uczyło się dobrze. Dla rodziców było też to wielkim zaszczytem, jeżeli dziecko ich popisywało się dobrze na egzaminie w czytaniu, pisaniu czy rachunkach.
We wsi wszyscy tę panią nauczycielkę poważali, a matki dzieci uczęszczających na naukę zanosiły jej, szczególnie w zapusty14, na kolędę: kiełbasę, jaja, masło itp., choć tego wszystkiego nie potrzebowała i nie prosiła o to, bo miała wikt w zamku. Ona też nawzajem umiała z gospodarzem czy gospodynią porozmawiać i uszanować ich.
Z wiosną, po jednej zimie nauki, przestałem — jak inni — uczęszczać na naukę i całe lato spędziłem na pastwisku. Przestała też istnieć i ta szkółka w Dzikowie. Pawłowska przeniosła się do Radomyśla nad Sanem, gdzie z nią, już po ożenieniu się widziałem. Przy tym spotkaniu jeszcze można było widzieć jej przywiązanie i pamięć o dawnych dzieciach szkolnych. Witała mnie tam, jak czuła matka, pocałowała w głowę i wypytywała troskliwie o tych, co do niej na naukę chodzili15.
Przez następną zimę chodziłem jeszcze na naukę do miasta, gdzie wtenczas uczył nauczyciel Karasiński — i na tym się moja nauka szkolna skończyła, tj. chodziłem do szkoły wszystkiego dwie zimy. Dopiero później, gdy zostałem wójtem w gminie, dużom nabrał wprawy w czytaniu, a zwłaszcza w piśmie przy pisaniu gminnym, tak że dziś na moją potrzebę ta nauka mi wystarcza. Umiem czytać, pisać i porachować, jak mam co.
*
W trzynastym roku życia rozstałem się z pastwiskiem, a zostałem do roboty w polu i koło domu. Gdym miał lat piętnaście, umarła nam matka po krótkiej chorobie na zapalenie płuc w trzydziestym trzecim roku życia, a przedtem dziadek Józef Gierczyk, dożywszy prawie siedemdziesięciu lat, i odtąd chowaliśmy się dalej już tylko pod opieką babki i nieżonatego jeszcze stryja Jacka, który był naszym opiekunem i od śmierci ojca gospodarował na naszym gruncie.
Jak zapamiętałem, całe gospodarstwo było zawsze głównie na głowie babki, Kunegundy z Miśkiewiczów. Do niej należał zarząd domu, ona szła do urzędów, płaciła podatki, załatwiała sprawunki w mieście, na jarmarkach. Ojciec mój i matka nie zaczęli jeszcze samodzielnie gospodarzyć, a dziadek, z natury bardzo spokojny, cichy, niełakomy na cudze, oddawał się głównie pracy w polu i koło domu.
Oboje byli bardzo pobożni, prawie dzień w dzień chodzili do kościoła oo. Dominikanów, a corocznie pod jesień, na Pocieszenie16, na odpust do Radomyśla nad Sanem. Babka do dnia i w dzień przy pracy śpiewała godzinki i pieśni nabożne, a wszystko z pamięci, bo czytać nie umiała. Żyli z sobą zgodnie, a w domu nie było swarów i kłótni, wódkę, jeżeli pili, to w miarę, nigdy nie upijali się.
Nadto babka była w okolicy głośną lekarką bydła, wzywali ją, gdy krowa zasłabła, nie mogła się ocielić itp. Przyjeżdżali po babkę furmankami o kilka mil, także i ze dworów. Raz jeździła do Wrzaw, do dworu barona Horocha. Dr Babirecki w Tarnobrzegu także ją cenił. Ze dworów brała wynagrodzenie w ziarnie, od chłopów poczęstunek. Była bardzo oszczędna i miała zawsze gotówkę w domu.
Od czasu, jak przestałem pasać, pomagałem w gospodarce, należało wtedy do mnie jako wyrostka poganianie przy orce, włóczenie17, radlenie18, robota przy sadzeniu, ogrzebywaniu i kopaniu ziemniaków, przy zbiorze siana i żniwie, przy wywózce nawozu itd.
Przy tym noc w noc trza było jechać z końmi na pastwisko lub w swoje pole i spać przy nich bez względu na to, czy była pogoda lub niepogoda. Za posłanie służył jedynie worek próżny, który zresztą nie każdy miał z sobą, pod głowę uzda, na której się konie przyprowadziło. Legowisko musiało się kilkakrotnie w nocy zmieniać, bo za każdym przebudzeniem się trzeba było konie nawrócić i znowu kłaść się przy nich. Mogę tedy19 powiedzieć, że na pastwisku nie było kawałka ziemi, na którym bym nie spał w ciągu tych lat, jak z końmi na nocną paszę jeździłem.
W zimie zaś przychodziła młocka, rznięcie sieczki, zadawanie bydłu paszy, czesanie koni, nadto przyczyniało się mąkę na chleb i kaszę jęczmienną i jaglaną nie tylko na zimowe miesiące, ale i na całe lato — słowem, lata wyrostka spędziłem bardzo pracowicie.
*
Zaledwie zacząłem się stawać parobczakiem, opiekunowie myśleli już o moim ożenku. Wprawdzie wówczas wczesne ożenienie się nie było w zwyczaju, i owszem mężczyzna z reguły nie żenił się przed dwudziestym czwartym rokiem i przeważnie trwali w kawalerstwie do trzydziestu i trzydziestu kilku lat, chodząc na flis20, służąc za parobków lub odbywając służbę wojskową, a i co do dziewczyn, rzadko się trafiało, żeby która się wydała przed dwudziestym czwartym rokiem, bo musiała wpierw — jak mówili — zapracować sobie u rodziców na wiano. Ale co do mnie, zachodziła ta okoliczność, że nie mieliśmy już ojca i matki i opiekunowie, zwłaszcza babka, chcieli, żebym, ożeniwszy się, wziął jak najrychlej obowiązek gospodarowania na siebie i żeby żona pomocną była w gospodarstwie.
Więc zawczasu starali się o uwolnienie mnie od służby wojskowej, a uwolnienie takie przysługiwało mi, ponieważ byłem najstarszy z rodzeństwa i na mnie spadało gospodarstwo i obowiązek utrzymania rodziny. Dokumenty, zaświadczające to, wysłane zostały do Niska, gdzie wówczas znajdowała się komisja wojskowa reklamacyjna, i stamtąd dostałem wezwanie do stawienia się na oznaczony dzień.
Pamiętam dobrze podróż w tym celu do Niska, odległego stąd pięć mil. Jechało nas trzech: wójt, ja i jeden z moich rówieśników, który także miał się stawić przed komisją reklamacyjną. Babka wywianowiali21 mnie na drogę z dobrze wyładowaną torbą, jak na tamten świat, bo były właśnie zapusty i nie brak było w domu szperki22 i kiełbasy; również i u mojego kolegi było tego nieskąpo. W kieszeni miałem od babki parę szóstek23.
Do Niska jechaliśmy dzień i noc, bo droga była zła, a do tego i wójt tak komenderował, że co karczma, to stój i pij. Nie byłem zwyczajny takiej pijatyki, więc gdy nad ranem stanęliśmy w Nisku, byłem zupełnie nią zesłabiony. Wołają, że czas do komisji, a ja ledwie na nogach stoję — tak mnie wódka wzmocniła — ale mnie wójt doprowadził. Szczęście, że przed komisją nie kazali się rozbierać i długo mnie nie trzymali, odczytali tylko papiery i ogłosili, że jestem od wojska wolny na zawsze. Z powrotem była jeszcze gorsza poniewierka i pijatyka, ale o tym szkoda pisać.
Tak się szczęśliwie skończyła ta podróż do Niska — ale upijanie się rekrutów, idących do poboru zachowało się, niestety, do dnia dzisiejszego, choć dziś większa oświata i raz już powinien zatracić się ten szkodliwy i haniebny zwyczaj.
*
Miałem rok dziewiętnasty, jak po raz pierwszy byłem drużbą na weselu, gdy żenił się stryj opiekun. Gdy po ślubie goście zajeżdżali do ratusza w mieście, gdzie grała muzyka weselna, musiałem jako „fryc” wjechać do gospody na koniu i stanąć tam przed skrzypkami. Taki był obyczaj, i każdy, kto pierwszy raz drużbował musiał tę sztukę pokazać, inaczej musiałby się okupić półgarncem24 wódki. A sztuka ta nie zawsze była bezpieczna, bo do gospody w ratuszu tarnobrzeskim wjeżdżało się po schodach, więc trzeba się było dobrze na koniu trzymać, żeby karku nie skręcić, zwłaszcza że obecni konia podcinali.
Na tym to weselu babka upatrzyli mi narzeczoną, zmówiwszy się z rodzicami jej przy stole. Gdy rzecz między sobą uradzili, przywołali do stołu nas młodych, którzyśmy się dotąd zupełnie nie znali i objawili nam swoją wolę.
Było wtedy powszechnie przyjęte, że rodzice lub opiekunowie sami stanowią o związkach małżeńskich swoich dzieci czy wychowanków i chyba tylko starszy kawaler sam sobie wyszukiwał przyszłą towarzyszkę życia; dziewczyna zaś zawsze prawie musiała iść za wolą starszych, a jeżeli się upierała, to ją nawet pasem po plecach przetrzepali i musiała się zgodzić. Jednakże i po takim przyniewolonym ślubie małżonkowie żyli z sobą przeważnie dobrze, i mniej było dawniej tych niedobranych i nieszczęśliwych małżeństw niż teraz, co się długo kojarzą i z wielkiego kochania.
Ponieważ jednak adwent zachodził, więc zaślubiny nasze zostały odłożone do zapust następnego roku. W międzyczasie było wiele nagabywania z różnych stron, abym się gdzie indziej żenił, przy czym obiecywali dobre warunki — utrzymały się jednak pierwsze swaty i, skoro przyszły zapusty, pojechaliśmy z narzeczoną, w towarzystwie jej ojca i mojej babki, do pacierza i daliśmy na zapowiedzi. Ślub odbył się 30 stycznia 1861 roku w kościele parafialnym w Miechocinie.
Wesele było wielkie, zwłaszcza, że teściowie wydawali pierwszą córkę, a i ja żeniłem się pierwszy z rodzeństwa. Do ślubu jechało czterdzieści fur krewnych, kuzynów, znajomych z Dzikowa, z Machowa, skąd byli teściowie, z Miechocina, Suchorzowa, Ocic, Chmielowa, Tarnobrzega i parę fur z innych wsi. Zabawa weselna odbywała się w Machowie i trwała cały tydzień, muzyka grała u Majorka, gdzie wszystkie wesela machowskie się odbywały. To też pamiętam, że Majorkowi dobrze się powodziło i kiedy się przyszło do niego, zawsze można było zastać mięso koszerujące się25 w opałkach26. Dziś ta cała familia jest biedna.
Ja na tym swoim weselu nie tańcowałem, dopiero w ostatni dzień z czwartku na piątek tańcowałem do rana, bo nie umiałem tańczyć, to się na ostatku chciałem nauczyć.
Ojciec żony, Jan Tworek, był gospodarzem w Machowie, trzeciej wsi od Dzikowa, posiadał dwanaście morgów gruntu, a pochodził podobnie jak mój ojciec, z Królestwa, mianowicie z Łoniowa, wsi parafialnej w powiecie sandomierskim; bo i w Machowie osiadło w tym czasie, jak w naszej wsi, kilku chłopów zza Wisły, tu się pożenili i byli najlepszymi ludźmi i gospodarzami. Mianowicie uciekli do Machowa przed poborem do wojska rosyjskiego: Jakub Chwałek, Jan Dębek, Wawrzyniec Misiak, Tomasz Mortka, Jan Tworek i Michał Żak.
Żona, Maria, była najstarszą z ośmiorga żyjącego rodzeństwa; sprowadzając się do mnie wniosła jako wiano od ojców dwie krowy, klacz, dwoje prosiąt i pół wozu. Taki posag był wówczas we zwyczaju i byłem z niego zadowolony, rachując przede wszystkim na to, czego się sami dorobimy.
*
Po rodzicach spadało na mnie według ówczesnego prawa jako na najstarszego całe gospodarstwo, składające się — jak już powiedziałem — z sześciu morgów razem z łąką, ogrodem i placem, oraz z domu i budynków gospodarskich. Przedstawiało się ono na ogół lepiej niż inne gospodarstwa, bo grunt był dobry i dobrze, jak na tamte czasy, uprawiony, pobudynki też nie najgorsze, i nie ciężył na nim żaden dług. Grunt jednak był rozrzucony, jak jest dotąd we wszystkich gospodarstwach.
Miałem za to obowiązek dochować młodsze rodzeństwo i dać im spłaty. Całe gospodarstwo było wtedy z urzędu oszacowane do 300 złr27, więc dwom siostrom i bratu miałem spłacić według dekretu, po strąceniu należności spadkowych, po 60 złr.
W pierwszych dwu latach małżeńskich pomagała nam babka, trzymając jeszcze całą gospodarkę w swoich rękach. Jej oddawaliśmy każdy grosz i ona nam załatwiała wszystkie wydatki domowe. Gdy zaś umarła, mając lat około siedemdziesięciu, wszystko już spadło na nas młodych.
Początek w gospodarstwie był ciężki, bo po śmierci mojej babki siostra mojej matki wystąpiła z procesem o spłatę z połowy majątku, który po matce odziedziczyłem. Była ona — jak wspomniałem — dobrze wywianowaną, ale według prawa sądowego wiano to nie liczyło się do podziału spadkowego, bo nie było wyszczególnione w testamencie. Żeby się w proces nie wikłać, zgodziłem się dobrowolnie spłacić jej 150 złr, co bardzo chętnie przyjęła i od procesu odstąpiła. Ale musiałem zaraz na tę spłatę pożyczyć 100 złr.
Nadto siostry dorastały, i należało zająć się ich dalszym losem. A ponieważ pragnąłem zabezpieczyć im przyszłość rzetelnie, więc dałem im więcej, niż w dekrecie miały przyznane, mianowicie po mordze gruntu i inną pomoc.
Wprawdzie na razie, gdy pierwsza siostra wychodziła za mąż, według ustawy nie wolno było gospodarstwa dzielić, w praktyce jednak dzielili się gruntem tak dobrze, jak teraz, słownie lub pisemnie28. Pisemny zapis sporządzał zwyczajnie pisarz gminny, o ile już był w gminie, przy dwóch świadkach, z których jednym zawsze prawie bywał wójt, i kładł na papierze pieczęć gminną, i taki zapis uważali za zupełnie ważny. Ponieważ nie było hipoteki29, więc nie oznaczali parceli gruntowej, tylko wymieniali nazwę niwy, gdzie grunt był położony i opisywali, z czyimi gruntami graniczył. Skoro zaś hipoteka nastała, każdy zostawał przy tym, co miał w posiadaniu, a wykazywał to zapisem i stwierdzali wybrani przez gminę mężowie zaufania.
Co do mnie, tak starszej, jak i młodszej siostrze dałem na razie grunt słownie, a formalnie zapisałem, jak hipoteka nastała. Sprawiwszy im wesela i wywianowawszy je, zostałem przy czterech morgach gruntu, obciążonych paroma stówkami długu. Później także brata ożeniłem na większe gospodarstwo i dałem mu stosowną spłatę i pomoc.
Dochodów wtedy nie miałem innych, tylko z gruntu, z chowu bydła i trzody, i często zarabiałem furmanką, wyjeżdżając z urzędnikami na komisje albo w zimie do lasu po drzewo, a w lecie na robotę w polu u takich, którzy swoich koni nie mieli. Dziennie w ten sposób dało się wówczas zarobić reński30, a w najlepszym razie półtora. Dochody te były niewielkie, ale w domu żyło się skąpo; jedliśmy to, co się zebrało z gruntu, i odzież była z domowego płótna. Więc do miasta nie wydawało się w roku więcej, niż 30 reńskich, w czym najwięcej wynosił wydatek na buty.
Pracowało się rzetelnie, więc było błogosławieństwo Boże — pokonałem początkowe trudności, majątek z czasem znacznie się powiększył i doszedłem do znaczenia między ludźmi.
*
Na te czasy przypadło powstanie w roku 1863. Gdy coraz więcej narodu szło do powstania i rósł zapał, rząd austriacki nasłał konnicę i piechotę i obstawił granicę od Królestwa Polskiego. Wojsko rozkwaterowane było po wsiach i miasteczkach najbliższych granicy, więc i w Dzikowie stało pewnie przez półtora roku.
U mnie stało na kwaterze dwóch huzarów31 z końmi, a ku ostatkowi żołnierze z piechoty, i ci po większej części byli Polacy. U mnie jedni i drudzy zachowywali się dobrze, ja też z nimi nawzajem dobrze się obchodziłem. Co było w domu, tym ich często poraczyłem, i oni również ze mną swoim się dzielili, więc jak odchodzili, to pożegnanie było dobre. Natomiast na innych kwaterach bywały częste awantury, gospodarze skarżyli się na żołnierzy, a ci na gospodarzy, najwięcej o wikt.
Za kwatery te coś płacili, ale nie przypominam sobie, ile na dzień wychodziło, pamiętam tylko, że za obiady zwracali tyle, ile kosztowało mięso, pół funta32 na żołnierza. Obiady te na każdą kwaterę nosili ze wsi, jak wójt poprzedniego dnia rozporządził, on zaś co dzień po kolei naznaczał domy, na które w danym dniu przypadał ten obowiązek.
Zrazu nie było tak ostro — żołnierze pilnowali tylko granicy, żeby powstańcy nie przechodzili. Później wojsko wykonywało coraz ostrzejsze rozkazy. Po drogach były warty — każdy, kto jechał furą, był rewidowany, czy nie wiezie amunicji lub powstańca; musiał się wylegitymować, skąd i dokąd jedzie i w jakim interesie. Odbywały się rewizje, szczególniej po dworach, a jeżeli się wykryło coś, mającego związek z powstaniem, to brali do więzienia lub nakładali kary pieniężne.
Chłopi w sprawie powstania byli wtenczas zupełnie obojętni, tylko odzywały się głosy, że „dobrze by było, żeby Moskala pobili i wygnali”.
Z Dzikowa poszedł do powstania młody hr. Juliusz Tarnowski, a do tego samego oddziału poszło też kilku mieszczan z Tarnobrzega. Wyjście ich odbyło się w tajemnicy i stało się wiadomym dopiero po bitwie, którą stoczyli. Jak potem różni opowiadali, oddział ten przeprawił się przez Wisłę pod Szczucinem, jednak już wprzód ktoś zdradził, że pójdą tamtędy powstańcy, i Moskale byli na to przygotowani. Więc ledwie się nasi przeprawili i odeszli od brzegu, rozpoczęła się bitwa, w której cały oddział został rozbity, wielu zginęło, a między nimi Juliusz Tarnowski, reszta dostała się do niewoli, a tylko garstka ocalała.
Pierwsza wieść o tym była bardzo tajemnicza i nic pewnego nie można się było dowiedzieć, aż za kilka dni wiadomość stawała się coraz głośniejszą i dokładniejszą, a w Dzikowie największe wrażenie wywołała śmierć Juliusza Tarnowskiego. Żałowali go, że w tak młodym wieku zginął, mówili, że był dobry dla ludzi, i różnie opowiadali o jego bohaterskiej śmierci. Zwłoki jego przewiezione zostały na tę stronę i złożone w nocy w grobowcach w klasztorze oo. Dominikanów33.
Dzików za pańszczyzny. Wygląd wsi w czasie popańszczyźnianym. Domy mieszkalne. Sprzęty domowe i naczynia kuchenne. Pierwszy zegar. Pościel. Opał. Oświetlenie. Ubiór. Włosy. Pranie. Pożywienie. Studnie.
Dzików za czasów pańszczyźnianych należał do dominium, czyli do państwa dzikowskiego. Państwo to było z dawna własnością hrabiów Tarnowskich, którzy główną swoją siedzibę mieli w zamku w Dzikowie. Prócz Dzikowa należały do tego państwa następujące wsie okoliczne: Miechocin, Zakrzów, Sielec, Wielowieś, Trześń, Sobów, Furmany, Żupawa, Jeziórko, Tarnowska Wola, Dęba, Rozalin.
Przy ostatku pańszczyzny wszystkich numerów, czyli domów, było w Dzikowie 42, tj. 12 kmieci, 23 zagrodników, 7 komorników34.
Kmiecie mieli po 18 morgów gruntu i odrabiali pańszczyznę po sześć dni w tygodniu zaprzęgiem, tj. końmi albo wołami i narzędziami rolniczymi: wozem, pługiem, bronami, radłem itd. Dlatego, prócz pastwiska gromadzkiego dla wszystkiego bydła w gminie, kmiecie posiadali dla koni i wołów osobne pastwisko około 50 morgów pod Zwierzyńcem i 6 morgów nad Wisłą, tzw. żydowskie krzaki, dla trzech kmieciów z przysiołka Podłęże. Zagrodnicy mieli sześciomorgowe zagrody i z tego odrabiali pańszczyznę po trzy dni w tygodniu pieszo, swoimi narzędziami ręcznymi: cepami, sierpami, motyką, rydlem itp. Komornicy, czyli chałupnicy posiadali tylko chałupy, nie byli obowiązani do żadnej robocizny pańszczyźnianej. Chodzili oni na zarobek do gospodarzy, którzy byli zajęci odrabianiem pańszczyzny i swego czasem nie mogli obrobić. Rozkaz wydawał ekonom dziś na jutro, a ogłaszał polowy35, z czym kto ma przyjechać względnie przyjść do roboty.
Jak starsi mówili, którzy pańszczyznę odrabiali i zapamiętali, to nie trzeba większej kary na ludzi, jak była pańszczyzna, że człowiek gorzej wtedy był traktowany niż teraz to bydlę, które jest uparte. Bili w polu i w domu za lada bagatelę tak, że tego, co od starszych ludzi słyszałem, opisać nawet nie można i jest to wprost nie do uwierzenia, jak się nad ludem pastwili.
Każdy gospodarz musiał przede wszystkim we dworze swoją powinność odrobić, zaprzęgiem lub pieszo, a dopiero prawie nocami swój grunt obrabiał, obsiewał i plon z niego zbierał. Nie było wymówki, że ma w domu pilną robotę, bo jak nie wyszedł do odrobienia pańszczyzny, przychodził zaraz polowy, a gdy np. zastał gospodynię przy gotowaniu, to konewką ogień zalewał, w zimie okna i drzwi od domu poodejmował itp.
A gdy takie kary nie pomagały i nie miał kto pańszczyzny odrabiać, to przyjechał ekonom z polowymi i wyrzucili chłopa na drogę z domu i gruntu, a na jego miejsce innego obsadzili. I nie było się do kogo użalić i rekursu36 od tego, bo takie było prawo zwyczajowe i właścicielem wszystkiego był dziedzic, do niego należała ziemia, woda, nawet wiatr, bo np. młyny, poruszane wiatrem (wiatraki), mógł tylko właściciel dworu budować.
Dopiero gdy wszystkie powinności były odrobione, chłop mógł sobie zaśpiewać:
W Dzikowie sami hrabstwo uchodzili za dobrych i ludzkich, jednakże nikt nie odważył się iść do zamku ze skargą na służbę dworską, bo ci by się wymówili, a skarżącemu tak potem dokuczyli, żeby mu się na zawsze odechciało szukać sprawiedliwości. Uciekać zaś nie było gdzie, bo gdzie indziej nie było lepiej, ale chyba gorzej.
*
Jak ja już zapamiętałem, koło roku 1860 było w Dzikowie wszystkiego koło siedemdziesięciu numerów czyli domów, wszystkie z wyglądu zewnętrznego do siebie podobne, stały przy samej drodze i tyłem do drogi. O ile były zagajone, to drzewami dzikimi: dębami, wiązami, lipami, itp., które po większej części wyrastały z „korzenia”, bez wiedzy i starania się o to gospodarza.
Podwórza ogrodzone były płotami z chrustu wierzbowego albo tzw. dronkami, tj. materiałem dartym, czyli łupanym, z drzewa sosnowego lub świerkowego albo wreszcie w dwie, trzy lub cztery poziome żerdzie. Nawet ogród zamkowy ogrodzony był wysokim płotem chruścianym, który co rok poprawiano i dopiero koło roku 1880 zastąpiono obecnym ogrodzeniem murowanym lub ostrokołem. Grodzenie ostrokołem, dziś tak rozpowszechnione, nie było wówczas znane.
Na gminę Dzików składało się kilka oddzielnych części mających swoje nazwy, a mianowicie: Połać, Piaski, Nadole i przysiołek Podłęże.
Cała wieś miała wygląd staroświecki, zgoła niepodobny do tego, jaki obecnie przedstawia. Od tego też czasu w ciągu kilku dziesiątków lat ogromnie się rozrosła, do czego w znacznej mierze przyczyniło się to, że leży pod bokiem Tarnobrzega, nieustającego w rozwoju, tak że obecnie jest w Dzikowie cztery razy więcej domów niż koło roku 1880.
*
Dom mieszkalny gospodarza czy komornika składał się z jednej tylko izby mieszkalnej, przy tym z dużej sieni i komory37, a gospodarz posiadał nadto stajnie na konie, krowy, świnie i stodołę.
Wszystkie zabudowania włościańskie wznoszone były z drzewa okrągłego, tak jak rosło w lesie, mało co ociosanego. Węgły38 wystawały prawie na pół metra, tak że gdy później drzewo zdrożało, to węgły te obrzynano na opał, a niektórzy robili to celem nadania domowi zgrabniejszego wyglądu.
Po wsiach okolicznych, zwłaszcza dalszych od Wisły, osiadłych w lasach na gruntach piaszczystych, były jeszcze prawie wyłącznie chałupy dymne, w których paliło się na tak zwanej babce, tj. na słupie ulepionym z gliny, a dym rozchodził się po całej izbie i drzwiami wydobywał się do sieni, a stąd na strych. W czasie palenia izba musiała być otwarta, a ludzie siedzieli nisko przy ziemi lub chodzili chyłkiem, bo inaczej dławił ich dym. Ściany były okopcone (nigdy nie bielone), ludzie czarni i przesiąknięci dymem.
W Dzikowie były już wtedy przeważnie kominy wyprowadzone na dach, ale ulepione były z gliny, zarobionej ze słomą. Były też i ówdzie kominy urządzone z wypróchniałego pnia drzewnego, obrzuconego gliną. Pierwsze kominy murowane z cegły zaczęły nastawać u chłopów dopiero około roku 1870, równocześnie z blachami kuchennymi, rozpowszechnionymi obecnie, służącymi do gotowania.
Na razie w Dzikowie znane było tylko palenie „na kominie”, przy czym garnki ze strawą do gotowania przystawiane były do ognia albo stawiane wśród ognia, jeśli się chciało gotowanie przyśpieszyć, a tu i ówdzie były w tym celu używane dynarki, czyli żelazne podstawki pod garnki.
Prócz tego w każdej izbie znajdował się piec chlebowy tak duży, że można w nim było upiec chleb z pół korca39 mąki naraz, i piec do ogrzewania, do którego paliwo nakładało się z sieni przez długą szyję, czyli tzw. grubę. Piece te budowane były z cegły surowej, niepalonej i zajmowały dużo miejsca w izbie, a sklepienie pieca chlebowego — „nalepa” i pieca do ogrzewania — „wierzchnica” było razem tak obszerne, że mogło spać na nim czworo ludzi. Sypiały tam też stale, zwłaszcza zimą, dzieci i dziewka służąca, a także każdy z domowników, ilekroć czuł się niezdrowym i zbierały go dreszcze, wyłaził na piec, żeby tam się wyleżeć i wygrzać. Między piecami a ścianą był znaczny odstęp i stanowiło to tak zwany zapiecek, gdzie także zwyczajnie sypiały dzieci.
*
Urządzenie wewnętrzne domu było bardzo proste. Na sprzęty domowe składały się: stół, który zresztą nie w każdym był domu, parę ławek, skrzynie, służące zamiast szaf, i łóżka albo wyrka, a prócz tego stały w izbie żarna do mielenia zboża, stępa40 do tłuczenia kaszy jaglanej, pęcaku, siemienia na olej i pniak do rąbania drzewa. Wszystkie sprzęty były ociosane tylko siekierą, bez hebla. Tylko obrazami obwieszone były wszystkie ściany dokoła — w tym się bardzo kochali. Ściany były bielone raz do roku, najczęściej na Wielkanoc.
W każdej izbie znajdowały się też dwie belki pod powałą, czyli tzw. polednia, a suszyło się na niej drzewo na opał, nadto len i konopie, i leżały bochenki chleba. Podłogi nigdzie nie było, chyba we dworze. Gdy się krowa w zimie ocieliła, to ją sprowadzali do izby, żeby miała ciepło.
Do gotowania służyły głównie duże garnki gliniane. Później dopiero, mniej więcej równocześnie z blachami żelaznymi, zaczęły się więcej rozpowszechniać tzw. żelaźniaki i kociołki (sprowadzane, jak wszelkie żelaza, z Tarnowa) niepolewane, służące do gotowania dla świń. Miski, dzbanki, donice były gliniane. Łyżki były tylko drewniane, znacznie większe od obecnie używanych metalowych.
*
Zegara w całej wsi nie było. W każdym domu natomiast musiał być kogut, który głośnym pianiem w sieni oznajmiał zimą czas do wstawania. A piał on z nadzwyczajną regularnością, pierwszy raz na północek, drugi raz koło drugiej godziny, trzeci raz koło czwartej, czyli „do dnia”, pilnowała zaś piania tego najwięcej gospodyni, która budziła domowników już za drugim, a najpóźniej za trzecim pianiem. Prócz tego wychodzili gospodarze na dwór i rozpoznawali po gwiazdach, jak rychło dzień będzie.
Mnie już na początku gospodarowania uprzykrzyło się to wychodzenie w zimie na dwór i śledzenie po gwiazdach, jak prędko wstać; kogut nieraz się pomylił, bo zapiał na północek, a myślało się, że to już drugie lub trzecie pianie — postanowiłem więc kupić zegar do domu. Żeby się zaś nie narażać z tego powodu na przycinki ze strony sąsiadów — zegar bowiem wówczas uważany był za wielkie dziwo i zbytek — porozumieliśmy się z żoną, żeby przynajmniej przez jakiś czas ukrywać go przed ludźmi. Poszliśmy oboje do zegarmistrza w Tarnobrzegu i wybraliśmy zegar za 4 reńskie z nadmienieniem, że zegarmistrz ma go przynieść do domu wieczór i zawiesić na ścianie.
Tak się też stało. Rzecz jednak zaraz się wydała, bo dzieci, bawiąc się na drodze pod ścianami naszego domu, posłyszały wydzwanianie godzin. Zrobiły alarm i w mig po całej wsi poszła wiadomość: „U Słomki zegar!”. Niebawem mieliśmy pełno dzieci pod oknem, przychodziły pod okna i przysłuchiwały się cykaniu zegara. Powoli przychodzili i starsi sąsiedzi, oglądali zegar i dziwili się, że mogłem wydać aż 4 reńskie, a ten i ów przygadywał, że bawię się w „pana”.
Później bliżsi sąsiedzi, jeżeli który miał gdzie iść lub jechać, przychodzili i za dnia i w nocy pytać się przez okno, która godzina. Z czasem każdy przyszedł do przekonania, że zegar to sprzęt w domu bardzo użyteczny, a dziś nie ma już domu w Dzikowie, żeby w nim zegara nie było, rozpowszechniły się też między chłopami kieszonkowe zegarki.
*
Pierzyny i poduszki były dawniej tylko po zamożniejszych i porządniejszych domach chłopskich, a u biedniejszych i zaniedbujących się zupełnie ich nie było i domownicy nakrywali się na noc, stosownie do pory roku, kożuchami, sukmanami lub kamizielami, słowem, tym, w czym za dnia chodzili. Dzieciom i służbie, co sypiali na piecu lub zapiecku i ciepło mieli od pieca, wystarczało nakrycie płachtą lub kamizielą. Łóżka po większej części stały z nocy rozbebeszone, co się zresztą i u teraźniejszych gospodyń trafia, jeżeli która niedbała; tylko dbalsze gospodynie zaścielały je na dzień i upodobanie w tym ciągle się podnosiło; ładna pościel stawała się chlubą każdej starannej gospodyni, która przewietrzając w dni pogodne pierzyny i poduszki, chciała je zarazem pokazać i poszczycić się nimi przez sąsiadami.
*
Drzewo na opał — podobnie jak drzewo budowlane — brali chłopi dzikowscy z lasów w Dębie i Żupawie, należących do dóbr dzikowskich.
Jeszcze w dwadzieścia lat po pańszczyźnie, tj. do roku 1868, pobierali drzewo z tych lasów — jak za pańszczyzny — bezpłatnie, mianowicie mogli brać gałęzie suche, spadłe albo pozostałe ze ściętych drzew, nadto cienkie podsuszki, słowem, co nie dało się użyć na drzewo sągowe. Brali też z wyrębów grabarkę, tj. drobne gałązki, trzaski, szyszki, czym palili w piecach na ciepło.
Ale drzewo to wydawane było w ciągu tygodnia w oznaczone dnie, trzeba go było szukać i zbierać w lesie, żeby naładować furę. Na furę zaś niewiele dało się ułożyć, gdyż wozy były kiepskie, droga ciężka i wynosiła 2–3 mil, konie słabsze niż dzisiejsze, bo nie dostawały owsa, więc taka fura opału wystarczała mniej więcej na dwa tygodnie i do roku trza było około dwudziestu pięciu razy jeździć po drzewo do lasu. Dziś wprawdzie płaci się za drzewo, ale zajeżdża się w lesie do gotowego sąga i można dobrą furę naładować, a grabarki np. nie chciałby pewnie nikt dzisiaj za darmo brać i odbywać po nią tak dalekiej drogi. Teraz też za pieniądze można sobie wybrać odpowiednie drzewo i nie zależy to od łaski pana czy służby leśnej.
Drzewo budowlane na nowe budynki i poprawienie starych można było otrzymać za kwitem dworskim na przedstawienie gminy, że drzewo jest rzeczywiście potrzebne.
W roku 1868 gmina straciła ten serwitut41 lasowy, czyli prawo do poboru drzewa opałowego i budowlanego w lasach dworskich, otrzymała natomiast 23 morgi lasu w Dęby na własność. W rzeczywistości na zniesieniu tego serwitutu nic tak dalece nie straciła, zawsze coś zyskała na własność, bo przedtem wszystko było pańskie.
*
Świecili w domu szczypami smolnymi, które paliły się na kominku zwanym „świecznikiem”, umyślnie na to urządzonym, przy tym znane też były proste kaganki do świecenia oliwą. Pamiętam, jak raz dziadek Gierczyk, jeżdżąc po drzewo do lasu, przywiózł z Dęby pniaka smolnego i dużo uciechy narobił, że szczyp do świecenia na długo starczy. „Dosyć — mówił — naszukałem się po lesie i ledwie tego smolnego pniaka zdybałem, ale czym wy, moje dzieci, będzieta kiedyś świecić, skoro lasy się umykają, i coraz trudniej o smolny kawałek drzewa?”.
Ogień rozniecali za pomocą krzesiwa i hubki42, a ponieważ to wykrzesanie ognia zadawało dużo trudności, więc gospodynie starały się przechowywać ogień w popiele, nawet z jednego dnia na drugi. Jeśli zaś zupełnie wygasł, co zdarzało się często, to wstawszy do dnia, wyglądały, u kogo się już świeci, i tam posyłały „po ogień”. Kto był po to wysłany, brał do garnka żarzące się węgle i, nakrywszy je pokrywką, żeby po drodze ognia nie zapuścić, śpieszył zaraz z powrotem do domu. Stąd poszło przysłowie „wpadł, jak po ogień”, jeżeli się mówi o kimś, że w odwiedzinach krótko zabawił.
Dopiero koło roku 1860 rozpowszechniły się więcej zapałki, a prawie równocześnie wchodziło w użycie oświetlenie naftowe. Ale nim się rozpowszechniły dzisiejsze lampy, przez długi czas znane były tylko tzw. knotki albo gajsówki, małe, bez szkiełka i dające jeszcze światło tak słabe, że w izbie można było przy nim rozpoznać tylko grubsze przedmioty.
*
Strój nosili taki, jaki sobie każdy sam w domu sporządził.
Odświętny strój mężczyzny składał się w lecie z koszuli, wypuszczonej na portki prawie po kolana, prócz tego z kamizieli.
Kobiety i dziewczęta na koszule przywdziewały w lecie także kamizielę albo zarzucały tylko ochtuskę43; fartuchy i zapaski nosiły również z domowego płótna. Na głowie mężatki nosiły czapki kolorowe z materiału sklepowego, zawiązując na nich niekiedy chustkę, zwłaszcza jeżeli czapka była już stara i podniszczona. Dziewczęta szły na wesela z odkrytymi głowami, mając włosy splecione w warkocze, spadające na plecy, przystrojone wstążkami, rutą, barwnikiem i różnymi kwiatami.
W zimie mężczyźni wdziewali do kościoła kożuch i na to kamizielę, na wesela zaś, na większą paradę mieli zwykle sukmany z białego sukna, podobne do krakowskich. W ogóle na wesela wszyscy starali się lepiej ubierać niż do kościoła, jak zresztą i obecnie bywa.
Jako nakrycie głowy służyły białe sukienne okrągłe magierki44, a starsi i poważniejsi miewali czarne barankowe czapki, podszyte białym barankiem, z tyłu spinane siwą wstążką, wysokie i dużych rozmiarów, pochodzące zza Wisły, później wyrabiane też przez Żyda w Tarnobrzegu; były one drogie, w cenie 6–7 reńskich. Potem rozpowszechniły się czapki baranie, mniejsze i tańsze, w cenie około 2 reńskich, noszone do dzisiaj.
Mężczyźni opasywali się zawsze pasami. Starsi miewali jeszcze pasy szerokie, więcej niż sześć cali45, ze skórki cielęcej, wyprawionej na czerwono, złożonej podwójnie i zszytej górnym brzegiem. W pasach tych nosili pieniądze; przy wyjmowaniu pieniędzy odpasywali się i wytrząsali je otworem, pozostawionym w górnym brzegu. Młodsi gospodarze i kawalerowie nosili pasy węższe, zwane też krakowskimi, koloru czarnego, białego lub żółtego. Były one zazwyczaj tak długie, że można się było otoczyć dwa razy, przyozdobione guzikami i kółkami mosiężnymi, które w czasie tańca brzęczały. O tych pasach była śpiewka:
Równocześnie rozpowszechniały się pasy czarne lakierowane, tak szerokie, jak krakowskie, a dłuższe jeszcze niż tamte. Przynosili je flisacy z Gdańska, płacąc za nie reński do półtora reńskiego.
Buty były szyte dratwą i pierwsze buty „na kołkach”, czyli zbijane kołeczkami szewskimi, budziły na razie wielki dziw u ludzi. Najwięcej były rozpowszechnione tzw. majdańskie, tj. kupowane w Majdanie Kolbuszowskim, a płacili za nie stosownie do wielkości od dwu do czterech reńskich. Kto chciał mieć nieco lepiej uszyte i z lepszego materiału, zamawiał je u szewców w Tarnobrzegu. Ale prawie trzecia część ludności chodziła jeszcze w chodakach skórzanych, przerabianych ze starych cholew, a po wsiach lasowskich46 prawie wszyscy nosili takie chodaki lub z łyka, czyli kory drzewnej, najczęściej lipowej. A ponieważ chodaki lipowe były bardzo nietrwałe, więc mówili żartem, że Lasowiak, idąc na wesele, ma na zapas do tańca kilka par chodaków za pasem.
W dni powszednie pracowali w takim samym odzieniu, tylko w starszym już, zawalanym i podniszczonym.
Na ubraniach białych, zwłaszcza kobiecych, były różne kolorowe wyszycia; to lubili i na ten ubiór zwracali większą uwagę, na którym były wyszyte ładniejsze wzory. Koszule były wyszywane na kołnierzach, na piersiach, na rękawach, fartuchy i zapaski u dołu, były też wyszywane chusteczki na głowę i ochtuski. Robiły to szwaczki po wsiach, a która umiała wymyślać ładne desenie, do tej nieśli robotę z całej okolicy.
Zresztą47 do przybrania stroju tak kobiecego, jak i męskiego służyły najwięcej wstążki i tasiemki różnego koloru, używane też do spinania, np. pod szyją zamiast guzików, które mało były rozpowszechnione. Największą jednak ozdobą u kobiet były korale, a im która była bogatsza, tym więcej ich miała, a na uroczyste występy dopożyczała sobie jeszcze od drugich. Na to był największy wydatek, bo korale kosztowały kilkadziesiąt i do stu reńskich, toteż godzili na nie najwięcej złodzieje.
Koło roku 1860 i później jeszcze ubierano się tak w lecie, jak w zimie, i odświętnie, i w dnie powszednie przeważnie na biało i kolor biały w odzieniu z domowego płótna najwięcej panował, ale strojniejsze kobiety i dziewki przywdziewały już spódnice i zapaski kolorowe ze sklepowych materiałów, nadto sklepowe chustki, chusteczki, gorsety, a mężczyźni spodnie i kamizelki sukienne siwe, na ciepło. Już matka moja miała takie stroje i kilka młodszych kobiet w Dzikowie.
Następnie ubiory ze sklepowych materiałów rozpowszechniały się coraz więcej, a koło roku 1870 przyjęła się już dobrze nowa moda. Niektóre kobiety miewały po dwadzieścia i więcej sklepowych spódnic, zapasek, chustek, czapek — jedna nad drugą starała się modniej ubrać i na każde święto czy wesele wystroić się inaczej, a upodobania i gusta w tym względzie zaspokajały sklepiki żydowskie w Tarnobrzegu, których coraz więcej przybywało.
Była też moda, że kobiety wdziewały po kilka spódnic, po pięć i sześć, na wierzch najładniejszą, a właściwie najnowszą, i koszulę miały na sobie nie jedną. Zaszczytem było, gdy kobieta wyglądała w sobie szeroka i tęga, gdy gospodyni ledwie we drzwi się zmieściła. Później nastała moda ściskać się i kobiety starały się być cienkie w pasie.
Z wyrobu czapek kobiecych słynęła w okolicy najwięcej Kokoszczyna48 z Sielca, która zamówienia na nie przyjmowała w mieście na jarmarku lub w niedzielę przed kościołem i tu je też rozdawała oczekującym na nie kobietom. Czapki te były robione z tektury i obszywane płótnem kolorowym. Z formy podobne były do infuły49 biskupiej, tylko były niższe. Niektóre kobiety miewały po kilkadziesiąt takich czapek, w różne prążki, kwiatki i przeróżnego koloru, płacąc za nie od kilku szóstek do reńskiego i więcej.
Koło roku 1875 zaczęły nastawać kaftaniki kobiece i bluzki męskie ze sklepowych materiałów, słowem strój krótki, ale zawsze utrzymywała się wiejska moda.
Bieliznę i w ogóle całe odzienie nazywali „smatami” lub „wdziewkami”.
*
Włosy nosili mężczyźni od małego chłopaka długie, spadające na kark. Dziewczęta do swojego wesela splatały jeden lub dwa warkocze, które w czasie czepin ucięte, przechowywały na pamiątkę w skrzyni same lub ich matki, albo sprzedawały Żydówkom za kilka szóstek. Mężatki więc nosiły włosy przystrzygane, podobnie jak mężczyźni.
Rozdzielali je przez środek głowy, a tak niektórzy mężczyźni, jak i kobiety i dziewki przystrzygali je sobie nad czołem, robiąc w ten sposób grzywkę, czyli tzw. angielczyk, co było uważane za modne.
Czesali się zwyczajnie tylko na niedzielę i święta, i dbały o to najwięcej jeszcze dziewczęta, na dni powszednie zaś wystarczało pogładzenie włosów ręką.
Co do zarostu twarzy, to wąsy przystrzygali albo zupełnie golili, brody zaś zawsze golili. Brzytwy przynosili oryle50 i każdy golił się sam w domu.
*
Pranie odbywało się zwyczajnie co tydzień, bo bielizny było szczupło, zmieniali ją zwyczajnie w niedzielę rano. Bielizna i w ogóle wszystkie „smaty” były do prania najpierw zamoczone na noc w dużych cebrach, następnie z pierwszego brudu były przepierane w sadzawce lub przy innej wodzie poza domem. Potem układali je w polewanicy na wysokich trzech nogach, czyli tzw. tryfusie, posypując warstwami cieniutko popiołem z twardego drzewa, i polewali gorącym ługiem, otrzymanym z zaparzonego popiołu. Ług przeciekał przez wszystkie warstwy bielizny i sączył się dziurką, znajdującą się w dnie polewanicy do cebrzyka, pod nią ustawionego, skąd go wybierali i znowu zagotowywali do dalszego polewania, które trwało kilka godzin, dopóki się bielizna nie rozparzyła i nie rozgotowała. Żeby to przyśpieszyć, kładli do polewanicy żelazo lub kamień rozpalony do czerwoności i po zalaniu wrzącym ługiem nakrywali ją denkiem. Z tak wyparzoną bielizną szły znowu kobiety do wody, zawsze we dwie, bo jednej trudno było grube „smaty”, na przykład kamiziele, wyżymać, i prały je na biało. Pranie więc było dokładne i „smaty” po wypraniu i wysuszeniu na słońcu miały przyjemny zapach.
Krochmal przyrządzany był w domu z mąki żytniej lub pszennej, zagotowanej i rozbitej w wodzie, wyglądał jak barszcz gęsto podbity i do krochmalenia był rozcieńczany ciepłą wodą.
Prasowanie nie było znane, tylko maglowanie, do czego w każdym domu znajdowała się maglownica i wałek roboty domowej. Wymaglowane „smaty” odświętne składane były w wałki i układane w skrzynie.
*
Co do artykułów spożywczych, to prócz soli i trunków nic prawie w sklepie nie kupowali. Ludność wsiowa żywiła się tym, co sobie sama na swoim gruncie posiała i posadziła. Ziemniaki, groch, bób, kasza, kapusta, barszcz, a przy tym chleb — to była zwyczajna strawa na śniadania, obiady i kolacje.
Placki na największe doroczne święta przyrządzali ze swojej mąki, zmielonej w żarnach albo też w młynie, tzw. pytlowanej; w sklepie wsiowi mąki wcale nie kupowali. Mięsa bydlęcego cały rok gospodarz nie jadł, chyba że był majętny, to kupił mięsa na święta godne51 i wielkanocne, i jak był chory, chociaż było tanie: funt po sześć grajcarów52.
Nie było też w zwyczaju, ażeby gospodyni zarżnęła kurę lub usmażyła jaj na spożycie domowe; pierwsze i drugie było rzadkością. Jajka były używane prawie tylko na święta wielkanocne albo dla chorych, albo usmażyła ich gospodyni na przyjęcie gościa, np. księdza, gdy chodził po kolędzie, uważając to za najlepsze przyjęcie i uraczenie. Gospodyni wolała wszystko spieniężyć i soli za to kupić, mówiąc, że jak jest sól w domu, to zdaje się, że już niczego nie brakuje. Na przyrządzenie lepszego wiktu żałowali tak wydatku, jak i czasu i gospodyni zawsze mówiła: „Bede ta wymyślać, grymasy robić i czas tracić”. Ale poza najprostszą strawą nie potrafiła „grymasów” innych przyrządzić.
Spożywali też wiele ryb, więcej niż obecnie, a łowili je w wodach stojących na pastwiskach i łąkach. Rozpowszechnione były karasie, linki, szczupaki. Jedli je gotowane.
Najwięcej jednak było piskorzów, a szczególniej po wsiach lasowskich, w tamtejszych wodach bagnistych. Łapali je w ciągu całego roku, szczególniej w zimie, zastawiając pod lodem tzw. wirski, plecione z wikliny, z grochowiną wewnątrz na przynętę; w ten sposób łapali je masami. Złapane nabijali żywcem na patyki, czyli rożny, i wędzili, ażeby nie podpadały zepsuciu. W takim stanie sprzedawali je chłopi na targach, nosząc na brzemieniu lub w opałkach. Funt można było kupić za parę centów53. Dawali je najwięcej do barszczu, jak kiełbasę. Było to smaczne i pożywne jedzenie, ikrą można się było najeść jak kaszą.
Zbierali też więcej niż obecnie grzybów, mianowicie: prawdziwe, maślaki, rydze, kurki i spożywali je, najwięcej gotowane, z kaszą, albo też suszyli i takie dawali do barszczu w poście.
Potrawy maścili54 zwyczajnie starą słoniną lub starym sadłem, żeby omasta55 była „czujna” i nie trza jej było dużo dokładać. Każdy mniejszy lub większy gospodarz starał się zabić na swoją potrzebę karmika56, gdyż z tego była omasta do wszystkich potraw domowych. Zamożniejszy gospodarz zabijał w roku dwa lub trzy karmiki, mniej zamożni dwie sztuki lub jedną — i przeważnie bili w zimie. Zresztą maścili masłem, a w poście wszystkie potrawy maszczone były olejem, najczęściej konopnym lub lnianym.
Z przypraw najpospolitsze były: mięta suszona i skruszona do gomółek57; kminek, który sypali do kapusty, do ciasta chlebowego, a szczególniej po wierzchu chleba; koper krajany, używany w lecie razem z liśćmi burakowymi do barszczu i kiełbas; pietruszka do zupy ziemniaczanej, czyli do ziemniaków na rzadko; wreszcie pieprz, używany do wódki, kiełbas, twarogu, gomółek, do barszczu, zupy ziemniaczanej itp.
Jak byłem przy rodzicach i dziadkach i przez jakie trzydzieści lat, gdy na swoją rękę gospodarzyłem, śniadania, obiady i wieczerze na wsi były następujące:
Na śniadanie bywał zawsze barszcz i do barszczu chleb żytni razowy. Jeżeli gospodarz miał na tyle ziemniaków, to na drugie były zawsze ziemniaki maszczone albo tylko osolone; jak było chleba mało, to zastępowali go do barszczu ziemniakami.
Obiad składał się zwykle z dwóch potraw, z których pierwszą bywała zawsze kapusta, zasypana kaszą, drugą, kasza jaglana lub jęczmienna z mlekiem albo maszczona, albo dla odmiany drugą potrawę stanowiły czasem kluski, paluchy z mąki żytniej lub pszenicznej grubej, w domu w żarnach zmielonej, z mlekiem albo maszczone, a czasem pierogi z serem, a w poście z makuchem58.
Wieczerza była podobna jak śniadanie.
Podwieczorki i podśniadki było zwyczajem dawać od św. Jana do św. Michała59, ale tylko robotnikom do żniwa i kosy. Taki podśniadek czy podwieczorek składał się z kieliszka wódki, kromki chleba, do chleba była słonina lub masło, ser albo twaróg. Podwieczorki dawali też pastuchom pędzącym bydło na pastwisko, jak również dostawali oni do torby śniadanie i jedli je na pastwisku.
Był też zwyczaj, że do śniadania, obiadu i wieczerzy zasiadali wszyscy razem, ile było osób w domu: gospodarz, dzieci i sługi i jedli z jednej miski w ten sposób, że miska stała na ławie, stołku lub pieńku na środku izby, a wszyscy otaczali ją dokoła, przy czym starsi zwyczajnie siedzieli, a młodsi stali. Jeżeli zaś rodzina była liczniejsza, to jedni przez drugich z daleka do miski sięgali. Przed jedzeniem uwijano się, żeby złapać jak największą łyżkę. Jedynie gospodyni nie mogła jeść razem, bo ciągle dodawała do miski strawy, a jak jedli barszcz, to gospodarz lub starszy parobek był w kłopocie, bo musiał wszystkim chleb do barszczu drobić, a sam miał tyle czasu na jedzenie, jak przestał drobić. Toteż drobił zwykle wielkie kawałki, żeby mniejsi dłużej się nad nimi zabawiali, a on tymczasem mógł więcej zjeść.
Apetyt u ludzi w owych czasach był nadzwyczaj dobry. Barszczu musiała gospodyni gotować tyle, ażeby na każdą osobę mniejszą czy większą wychodziło przeciętnie co najmniej pół litry60, chleb piekło się zwyczajnie co tydzień z pół korca żytniej mąki. Ziemniaków czy kapusty wystarczyłoby obecnie dla pięciu, co wtedy zjadał jeden.
Kawa, herbata, cukier, ryż rodzynki, migdały, pomarańcze, cytryny, dziś sprzedawane w każdym sklepiku z artykułami spożywczymi, przeważnie nie były znane na wsi. Na razie były tylko w sklepie u Engelberga i Giżyńskiego w Tarnobrzegu.
Kawa i herbata, jeżeli była używana, to tylko na wielkie święta: Bożego Narodzenia i Wielkanoc. Gdy coś ziarenek kawy po tych świętach zostało, zawijali je i przechowywali do następnych świąt. Gospodynie w Dzikowie nauczyły się jej gotować od kucharek pańskich w Tarnobrzegu i jedna od drugiej. Na dalszych wsiach od miasta dłużej nie była znaną i z tych czasów pochodzi następujące opowiadanie: Kobieta jedna chciała się postawić na przyjęcie księdza, który z organistą miał jeździć po kolędzie, a ponieważ słyszała, że księża i panowie najwięcej kawę piją, więc postanowiła go tym uraczyć. Kupiła kawy, ale przyrządziła tak, że wsypała całe ziarna do mleka i gotowała, żeby ziarna zmiękły. Gdy ksiądz przyszedł, wlała mleko z kawą na miskę i postawiła na stole, a ponieważ ziarna kawy tonęły w mleku, wyjaśniała: „Niech jegomość zamieszają, bo kawa jest na spodzie”. Dopiero ją ksiądz pouczył, jak się kawę gotuje.
*
Studnie były drewniane i przeważnie tak liche, że ledwie konewka mogła się do studni zmieścić; był to po prostu dołek, wykopany na wodę, z którego każdy czerpał swoją konewką. Jak zapamiętałem, w Dzikowie na obejściach gospodarskich było wszystkiego trzy, może cztery studnie, z których cała gmina wodę czerpała, a również tak było w sąsiednich wsiach: w Miechocinie, Kajmowie, Machowie, Zakrzowie, nie było tam więcej jak po dwie, trzy studnie.
Gospodarz mający studnię u siebie miał z tego powodu dosyć kłopotu, bo drudzy pędzili dniem i nocą na jego obejście konie i bydło do pojenia, a także brali wodę do picia dla ludzi.
Gdy było sucho i wody mniej, to do takich studzien nocami się skradali, żeby wody czerpać, a sam właściciel studni musiał się wieczór w wodę zaopatrywać, żeby mieć na drugi dzień rano na swoje potrzeby, bo gdy wstał później, już wody dla niego zabrakło; niektórzy zamykali studnie na noc przed sąsiadami. Jeżeli zaś w studni wody zupełnie zabrakło lub blisko jej we wsi nie było, gospodarze wyszukiwali źródła wodne za wsią, kopali tam dołek na ściek wody i stamtąd ją nosili lub wozili.
A cała ta bieda z wodą stąd pochodziła, że chłopi nie mieli zwyczaju kopać studzien. Jak jeden w gminie, kopiąc studnię, na źródło nie natrafił i wody nie dostał, to już długie lata opowiadali sobie o tym legendy i ojciec przekazywał to w spuściźnie synowi, że ten a ten wybierał studnię i do wody się nie dobrał, zatem już w tej stronie źródła nie znajdzie.
Pamiętam, gdy żeniłem się w roku 1861 w Machowie, teść w te słowa żalił się przede mną: „Moje dziecko, wszystko by w naszym Machowie uszło i byłoby dobrze, ale najgorzej z wodą: jedna studnia u Sawarskiego nie może wody nastarczyć, dzieci po nocach muszą chodzić za wodą, nadźwigają się i namęczą; u Garbosia przed paru laty chcieli wybrać studnię, wykopali dół głęboki, ale wody nie było i musieli nazad zawalić”.
Tak samo narzekali w Dzikowie. A dziś tak w Dzikowie, jak w Machowie i innych wsiach, gdzie dawniej była bieda bez wody, nie ma prawie zagrody, a nawet komornika, żeby na swoim obejściu studni i wody nie miał, i to mają studnie przeważnie betonowe, które bez wielkich zachodów i z łatwością dadzą się urządzić i są tańsze a trwalsze niż drewniane. Dzisiaj we wszystkich wsiach w okolicy wody jest pod dostatkiem, a cała tajemnica tej przemiany leży w tym, że obecnie wzięli się do kopania studzien, czego dawniej w myśli nie mieli i nawet tam nie kopali, gdzie woda była blisko pod powierzchnią i łatwo ją można było dostać.