Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybór, przekład, wstęp tłumacza i opracowanie: Ryszard Engelking
Wstęp 2: Tadeusz Boy-Żeleński
Niezwykła autobiografia, a właściwie niezwykła powieść, bo Rétif zmyśla – pisząc Pana Mikołaja, szuka rekompensaty za swoje niezbyt udane życie. Okłamuje czytelnika i samego siebie. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że czytelnik od pewnego momentu dostaje sygnały, że narratorowi nie może ufać i musi rozstrzygać na własną odpowiedzialność, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Temu pionierskiemu u osiemnastowiecznego pisarza chwytowi towarzyszą inne, zadziwiająco nowoczesne, jak przemieszanie czasu pisania z czasem akcji oraz cofanie się i wybieganie naprzód w toku opowieści. Wielką atrakcją jest także i to, że autor, wyprzedzając Balzaka, wprowadził do literatury Paryż ulicy i pospólstwa, podrzędnych hoteli i sublokatorskich pokoików. On pierwszy ukazał Paryż nocą, ciemny z rozjarzonymi oknami sklepów, niczym szeregiem małych teatrzyków. Wyprzedził także Nervala i Patricka Modiano, twierdząc, że szczęście znajduje się, jedynie grzebiąc w okruchach przeszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 981
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jedną z ciekawszych rzeczy są pośmiertne kariery pisarzy, płynność w kolejnym stosunku pokoleń do dzieł przeszłości. Pod warunkiem że nie będzie się szukało jego wyrazu w oficjalnej historii literatury. Ta rzekoma nauka tym różni się od innych nauk, że bardzo niechętnie odmienia swoje poglądy; co więcej, często nie trudzi się sprawdzać ich bezpośrednim wrażeniem, ale zadowala się przepisywaniem utartych już sądów. Co miało szczęście wejść do historii literatury, to już w niej trwa, bodaj w stanie doskonałej mumifikacji; pisarz natomiast, którym ten trybunał wzgardził, niewielkie ma widoki wznowienia swego procesu, a w każdym razie niełatwa to sprawa.
Zdawałoby się, że w piśmiennictwie francuskim mniej grożą trwałe niesprawiedliwości lub pomyłki. Krytyka jest tam czujna, wolniejsza od uprzedzeń i postronnych kryteriów, mniej paraliżowana fałszywym pietyzmem; stosunek do przeszłości jest tak żywy, że na przestrzeni co najmniej trzech wieków wstecz pisarze są tam przedmiotem nieustającej dyskusji. Dyskutuje się i rewiduje wszystko – osoby i dzieła: pęcherz Russa, inteligencję Wiktora Hugo; o Rasynie mówi się jak o współczesnym, a o Rostandzie jak o nieświeżym nieboszczyku…
A jednak i w literaturze francuskiej istnieje pisarz, do którego stosunek dziwnie wydaje się nieuporządkowany. Pisarzem tym – niejeden z czytelników usłyszy to nazwisko ze zdziwieniem, inny ze zgorszeniem – pisarzem tym jest Rétif de La Bretonne. Przypadek tym różny od innych, że nie idzie tu o autora niedocenionego za życia – wręcz przeciwnie: cieszący się u współczesnych olbrzymim rozgłosem, wielbiony, czytany, potem zapomniany doszczętnie, niemal naznaczony piętnem hańby, wyrzucony za nawias literatury, bywał Rétif zbywany w fundamentalnych nawet podręcznikach paroma słowami petitu. Śmierć cywilna! Ale równocześnie od paru dziesiątków lat posiada on swoich żarliwych miłośników, swoich zapalonych badaczy, którzy – bez hałasu i głośnych rewindykacji, bo w istocie Rétif nie nadaje się na francuskiego Norwida – gromadzą dokumenty do jego życia i twórczości, tak jak się to robi tylko z największymi1.
Bo też ci zagorzali „rétifiści”, mimo że nie rewindykują wprost insygniów wielkości dla swojego klienta, nie są dalecy od przyznawania mu ich w duchu. Aż wreszcie autor wybornej o nim monografii (1928), Funck-Brentano2, zamyka bez ogródek swoją książkę wyznaniem, że dla niego Rétif jest największym pisarzem XVIII wieku. Paradoks? „Cóż chcecie, takie jest moje zdanie i podzielam je” – kończy z humorem Funck-Brentano, czerpiąc tę lokucję bodajże z pana Prudhomme.
Gdyby ta opinia choć w połowie była prawdą, wówczas stosunek literatury do tego pisarza – bojkot trwający przez cały wiek z górą – trąciłby skandalem! Sam ten fakt wydaje mi się dostatecznie ciekawy. Ale jeszcze ciekawsze może są okoliczności, które go objaśniają. Casus Rétifa (darujmy sobie owo „de La Bretonne”, którym przyozdobił stare rodowe nazwisko wieśniaków) jest bardzo znamiennym przyczynkiem do ewolucji obyczajowej dwóch stuleci.
Koleje literackie Rétifa były pokrótce takie. Syn chłopski, zecer w Auxerre, później w Paryżu – z którym to fachem nie rozstał się niemal do końca życia – samouk, autor kilku przez prasę ledwo zauważonych utworów, nagle bierze szturmem krytykę i publiczność powieścią Chłopek znieprawiony (Le Paysan perverti). Powieść, wydaną (1775) bezimiennie, wzięto zrazu za dzieło Diderota albo Beaumarchais’ego! Sukces na miarę sukcesu Nowej Heloizy Russa. Autor staje się z dnia na dzień najsławniejszym człowiekiem w Paryżu. Ma wówczas lat czterdzieści jeden. Odtąd płodność jego nie ustaje ani na chwilę; Rétif wyrzuca raz po raz po kilka tomów powieści, rozpychając tę podatną formę swymi rojeniami na wszystkie tematy, projektami reform, dysertacjami, filozofią, kosmogonią, socjologią, ale przede wszystkim wprowadzając w powieść elementy własnego życia i własnych przygód, przekształcanych, upiększanych i urozmaicanych na wszystkie sposoby. Publiczność czyta go chciwie; Rétif, taki, jak jest, ze swymi zaletami i wadami, odpowiada jej potrzebom. Popularny autor wciąga zresztą publiczność jakby do współpracy; kilkudziesięciotomowy (!) jego utwór Les contemporaines (rodzaj kroniki „pań swowolnych” XVIII wieku) mieści niejedną autentyczną opowieść, nadesłaną mu przez czytelnika i tylko przysposobioną do druku. Sam Rétif ze wszystkimi swoimi maniami i dziwactwami staje się osobliwością Paryża, staje się legendą; osoby z najświetniejszego towarzystwa uciekają się do podstępów, aby spędzić parę godzin w towarzystwie tego człowieka, naznaczonego dla współczesnych piętnem geniuszu, odludka przy tym i filozofa-cynika w rodzaju Jana Jakuba.
Poważna krytyka ówczesna zachowuje wobec tego trwałego sukcesu pewną powściągliwość. Z zaciekawieniem przeglądałem kolejne oceny sumiennego Meistera w rocznikach słynnej „Correspondance Littéraire”. „Gdzież, u diaska, lokuje się geniusz?” – woła krytyk oszołomiony bogactwem, nowością i bezwstydem Chłopka znieprawionego. Ale później nierówność, niedbałość i bezkrytyczna, grafomanią trącąca obfitość Rétifa, w której tonęły oryginalne pomysły, śmiałe obrazy i szczęśliwe rzuty jego natchnienia, ściągały na pisarza częściej ujemną niż dodatnią ocenę. I rzecz charakterystyczna, która później powtórzy się z Balzakiem – wady jego, z których najcięższą był brak smaku, mniej szkodziły mu za granicą niż w ojczyźnie: w Niemczech, w Szwajcarii sławią go równocześnie jako największego pisarza współczesnej Francji, niemalże Europy. Dopełnia reputacji Rétifa utwór uznany za jego arcydzieło: Monsieur Nicolas, czyli serce ludzkie odsłonione; nie mniej niż szesnaście tomów licząca autobiografia, bezwzględnością obnażania się w „spowiedzi” pozostawiająca daleko poza sobą Wyznania Russa. Rozpływa się nad tą książką Schiller; Goethe po przeczytaniu Monsieur Nicolas pragnąłby poznać autora, Humboldt kreśli mu z Paryża jego wizerunek. Nie ma co mówić: Rétif był w danym momencie bardzo wielką figurą literacką.
Wszystko to zapada się jak czarami w nicość wraz ze swoją epoką. Autor Monsieur Nicolas, który dożył cesarstwa i umarł w roku 1806, zdążył umrzeć w zapomnieniu. Bo w istocie nigdy nie nastąpiła równie nagła przemiana społeczeństwa. Inny był już styl, inne gusta, inne reformy, inne zagadnienia; inny zwłaszcza Paryż, inna literatura.
Zapomnienie, w jakim utonął Rétif, pogłębiało się z biegiem lat. Nikt nie kwapił się odkryć na nowo przesławnego niegdyś autora. Jeśli go kto brał w rękę, to jakby przez szczypce. Bo do zmiany gustów i obyczajów przyłączyły się zmiany kryteriów moralnych.
Rétif w powieściach swoich malował Paryż Ludwika XV. Ale nie ten świat, który zwykło się łączyć z epoką – kawalerowie i markizy, wytworne i dyskretne zepsucie Laclosa czy Crébillona. Ten chłopek rzucony w wielkie miasto, urodziwy mężczyzna obdarzony gwałtownym pociągiem do kobiet i – jeśli mu wierzyć – fenomenalnymi w tym kierunku zdatnościami, poznał ów Paryż, który bliższy był rynsztoka niż pałacu; oglądał więcej niż wątpliwe dessous owej olbrzymiej spódnicy, którą była wówczas nakryta stolica świata. Paryż Rétifa to Paryż drobnego mieszczaństwa; Paryż gryzetek, modystek, baletnic, rajfurek, niebieskich ptaków; Paryż, w którym każdej niebrzydkiej dziewczynie przyświeca kariera jakiejś Pani Dubarry, każda wyciąga jedną rękę ku protektorowi o pełnej sakiewce, a drugą ku młodzieńcowi o ognistych zmysłach. Że przy tym handlu serc kochankowie obdarzają się nieraz mniej pożądanymi upominkami, to rzecz prawie nieunikniona i Rétif przekonał się o tym na własnej skórze… Niczego nam nie zataił; urodzony realista, malował to, co widział; chciał mówić – i w tym jego olbrzymie nowatorstwo w danej epoce – tylko prawdę i całą prawdę, a wyłącznie sprawą jego wciąż przekrwionego mózgu jest, że prawda ta barwi się raz po raz kolorami wyuzdanej fantazji. Zarazem, wyprzedzając Russa – bo jego, w znacznym stopniu autobiograficzny, Chłopek znieprawiony pojawił się, zanim Wyznania ujrzały światło dzienne – Rétif pakuje w literaturę siebie ze wszystkim, z duszą, z ciałem (i ze wszystkimi jego częściami), w pełnej świadomości, że każdy człowiek jest sam dla siebie niezastąpionym przedmiotem analizy i obserwacji. A równocześnie ten wykolejony syn wsi zachował w pamięci wyidealizowane obrazy sielskiej niewinności. Żyjąc w jednej z najbardziej rozwiązłych epok, dzieląc jej pokątne namiętności i rozkosze, sławi równocześnie surowe cnoty ojców swoich w siermiędze; jeżeli maluje jaskrawo i z takim smakiem zło, to dlatego aby od niego odstraszyć… Wszystko to najzupełniej trafiało w gusty jego epoki: podniecano swój apetyt miłosny jego opisami, wzdychano wraz z nim do cnoty, podziwiano abnegację jego spowiedzi, uznawano zacne intencje jego reformatorskich rojeń, szanowano go.
Z upadkiem monarchii zmieniły się po trosze obyczaje, ale zwłaszcza zmienił się fason. Nastał kolejno styl spartański, rzymski, klasyczny; potem heroiczny styl Cesarstwa, potem bigoteria Restauracji, potem mieszczańska pruderia Ludwika Filipa, potem cnotliwe cesarstwo cesarzowej Eugenii. Wszystko to stworzyło szereg klimatów nieprzyjaznych dla literackiej oceny Rétifa. Pamiętajmy, że w roku 1824 skonfiskowano… Niebezpieczne związki Laclosa, wydane pierwszy raz w roku 1782. Kiedy w roku 1828 Stendhal wziął w powieści Armance temat poważny, ale nieco drażliwy (impotencję), musiał go spowić w takie omówienia, że nikt z czytelników nie domyślił się, o co autorowi chodzi, i dopiero niedawno, po stu latach, rzecz ta została, dzięki znalezionym listom autora, wyświetlona! A proces Pani Bovary – w roku 1857… Pani Bovary, której inkryminowana wówczas opisowość jest w porównaniu z Rétifem istnym świętym obrazkiem!
Otóż trzeba pamiętać, że właśnie w atmosferze tej różnorakiej, ale nieustannej pruderii obyczajowej wzrasta nowa nauka: krytyka literacka, historia literatury. Czy może być znamienniejszy fakt niż to, że w swoich szesnastu tomach Poniedziałków Sainte-Beuve, którego chlubą jest, że nic w piśmiennictwie francuskim nie było mu obce, nie wymienia nawet nazwiska Rétifa de La Bretonne, pisarza tak wsławionego w poprzednim jeszcze pokoleniu? Nie darmo nazwał Gautier Sainte-Beuve’a „higrometrem epoki”. To świętoszkostwo, które towarzyszy początkom krytyki literackiej jako nauki, niewątpliwie zaciążyło na niej; ono to przede wszystkim tak długo nie pozwoliło jej ocenić właściwą miarą Balzaka, tak długo kazało jej zamykać oczy na geniusz Stendhala.
Nieporozumienie to pogłębiało się z biegiem czasu, a to tym bardziej, że wyrzuciwszy Rétifa za nawias literatury, historycy jej czuli się zwolnieni od obowiązków czytania tego rozwlekłego i niechlujnego autora, zwłaszcza że, jak zaraz wskażę, czytanie to było dość utrudnione. Załatwiano się z nim coraz krócej, przeważnie epitetami. I surowy Brunetière dawał tylko dobitniejszy wyraz potocznej opinii, kiedy za całą charakterystykę nazywał go po prostu świnią czy wieprzem (ce pourceau de Rétif).
Jest w tym niewątpliwie co najmniej – uproszczenie… Bo ten Rétif, uważany przez kilka pokoleń krytyków XIX wieku za pornografa i świntucha, był dla współczesnych przede wszystkim – moralistą. Tego nie odmawiali mu nawet przeciwnicy, taką opinię o nim mieli nawet zacni księża. La Harpe (czerpię te relacje z monografii Funck-Brentano) chwali jego „grunt moralny”; inny zwie go „przyjacielem cnoty, który umie budzić do niej miłość”; ksiądz de Fontenay powiada toż samo, że „zawdzięczamy mu wspaniałe lekcje cnoty”… Dodajmy wreszcie, że jeden z utworów Rétifa, Życie mego ojca, był do dziś po wielekroć przedrukowywany w zbiorach literatury budującej, a ostatnie jego wydanie (1929) ukazało się z przedmową sędziwego Paula Bourgeta. Takie skrócone egzekucje, jak epitet Brunetière’a, mogły wyniknąć jedynie z braku perspektywy literackiej, z sądzenia jednej epoki kryteriami drugiej. Rzadko krytyka francuska popełnia ten błąd, ale w stosunku do Rétifa popełnia go wyraźnie.
(Jak te sprawy konwenansów literacko-moralnych bywają skomplikowane, niech świadczy fakt, że ten sam wiek XVIII, który się karmił romansami Rétifa, nie mógł znieść na afiszu teatralnym tytułu komedii Moliera Le Cocu imaginaire i zastąpił go gwoli przyzwoitości umyślnie na ten cel podrobionym tytułem Le mari qui se croit trompé3).
Jedno może być usprawiedliwieniem dla zbyt srogich gnębicieli Rétifa. Jest grube podejrzenie (i „rétifiści” popierali je nieraz dowodami), że jak wspomniałem, wiele osób, wyrażając sumaryczne sądy o tym pisarzu, nie widziało jego pism na oczy albo, o ile to i owo z nich czytali, czytali je źle, raczej po to, aby pobieżnym rzutem oka utwierdzić się w sądach odziedziczonych, niż aby sobie wyrobić sąd własny. I tu znowuż (strach, jakie to wszystko jest skomplikowane!) mieszają się w sprawę względy techniczne.
Oto jakie: Rétif był autorem straszliwie płodnym. Powieści jego mają po kilka lub kilkanaście tomów4. Ogółem napisał tomów dwieście czy więcej. Pisał improwizując; często, nie mając pieniędzy na koszt druku, sam – jako biegły zecer – składał rzecz wprost czcionkami, z głowy, bez pośrednictwa rękopisu5. Pisał (lub składał) jednym tchem, w gorączce tworzenia; pozbawiony wszelkiej samokrytyki i smaku, nie umie się ograniczyć, powtarza się, kołuje, ględzi, pakuje w powieść wszystko, co mu przejdzie przez głowę. Jako pisarz jest straszliwie nierówny, dla przygodnego odbiorcy bywa wręcz nieczytelny. „Gdzie Rétif jest dobry – powiedziano o nim – tam przewyższa najlepszych pisarzy swojej epoki; gdzie jest lichy, tam jest poniżej wszystkiego”. Aby go poznać naprawdę, trzeba mieć cierpliwość, trzeba mu udzielić kredytu życzliwego nastawienia. Rétif jest jako człowiek zjawiskiem tak ekscentrycznym, dzieło zaś jego – będące po trosze jego dwustutomową autobiografią – tak ściśle zespolone jest z człowiekiem, że trzeba go koniecznie poznawać w związku z epoką, z biografią samego autora, z historią jego dzieł; na ten zaś trud dla mniej niż podrzędnego pisarza, jakiego zeń uczyniono, mało który z oficjalnych krytyków znajdował czas i ochotę.
Poznawać Rétifa… Ale skąd go brać?6 Drukowane za życia autora w niewielkich nakładach, sprzedawane na makulaturę, gdy minął okres powodzenia, pierwotne wydania Rétifa stały się rychło rzadkością. Niektóre utwory zaginęły całkowicie. (Kompletny zbiór oryginalnych wydań Rétifa posiada dziś zaledwie jeden bibliofil – szacują ten zbiór na pół miliona franków). Otóż, kiedy przyszło długie zapomnienie, księgarze nie mieli odwagi przedrukowywać Rétifa lub też przedrukowywano tylko niektóre jego utwory, najdrastyczniejsze, a i te podawano zwykle w silnych skrótach, sporządzonych pod kątem erotyzmu, co oczywiście przyczyniło się do utrwalenia swoistej opinii pisarza. Księgarze do reszty wypromowali Rétifa na pornografa.
Ta słaba i niepełna znajomość pisarza, jego nierówność, nieczytelność wreszcie wielu jego pism – wszystko to opóźniło rewizję sądów o nim; rewizję, która w normalnych warunkach byłaby nastąpiła zapewne od dawna. Bo sankcje, na których zasadzie potępiono go i wyświęcono z literatury, stały się od dawna przeżytkiem. Zważmy, że przez ten czas przewiał realizm, naturalizm, literatura brutalna, „literatura dokumentu” – wszystkie rodzaje, które mogłyby się powołać na ojcostwo Rétifa. Przyszły w literaturze kierunki przyznające ogromne miejsce sprawom płci, traktowanym z nie mniejszą, raczej o wiele większą od Rétifa dokładnością. Można dziś czytać Rétifa z nowym zaciekawieniem jako kopalnię dokumentów ludzkich, ale gorszyć się nim, np. po Kochanku Lady Chatterley, trudno.
Czemuż to mimo wszystko „rehabilitacja” literacka Rétifa idzie tak opornie? Może właśnie dlatego że wciąż, jeżeli już nie etycznie, to „technicznie” znajduje się on poza nawiasem literatury. Co za pisarz, którego nie ma sposobu przeczytać? Czytać Rétifa to znaczy szperać po bibliotekach, nieraz męczyć oczy nużącą pisownią (bo on miał i swoje manie ortograficzne), wyławiać pyszne stronice w istnym oceanie mętnej wody. I ta alternatywna: albo czytać go w trudnym do znalezienia i uciążliwym oryginale, albo też w skrótach, nieraz wątpliwej wartości.
Prawda, że w ostatnich latach (1930–1932) ukazało się piękne wydanie Rétifa (Editions du Trianon), opatrzone komentarzem jednego z najbardziej przekonanych i kompetentnych „rétifistów”. Ale cóż? I to wydanie znalazło się w obliczu nieszczęsnej obfitości pisarza; aby dwieście z górą tomów Rétifa wcisnąć w dziewięć (wielkich co prawda) tomów Editions du Trianon, trzeba go było potężnie okroić. W Paysan et Paysannepervertis, powieści pisanej w listach, mnóstwo listów postreszczano w dziesięciu słowach, co oczywiście przerywa prąd wrażeń… Monsieur Nicolas trzeba było zredukować do trzeciej części. Mimo to wydanie Editions du Trianon znakomicie posunęło naprzód sprawę Rétifa.
Ale znowuż… gdzie ono jest? Wydanie to, drogie, odbite luksusowo w niewielkiej ilości egzemplarzy, rozchwytane przez bibliofilów, rychło wyczerpane, też nie dotarło do ogółu; wciąż Rétif pozostał w kręgu ciekawostek literackich. Miał dobry instynkt Laclos, że cały streścił się w kilkuset stronicach Niebezpiecznych związków, a niemniej dobry instynkt miał Prévost, że w mnogości swoich, jakże zapomnianych dziś, utworów wylągł małą perełkę – Manon Lescaut… Ale nie dla Rétifa takie miniatury; jego dwieście tomów są organicznym wyrazem jego furii wyżycia się, nieustannej erekcji jego mózgu i wyobraźni.
Jak bądź się rzeczy mają, faktem paradoksalnym może, ale niemniej faktem jest, że autor, mieniony przez swego monografistę (starego, poważnego historyka) „największym pisarzem XVIII wieku”, nigdy nie doczeka się pełnego wydania7. Bo „klasyk” o tyle opłaca się księgarzom, o ile jest „dla młodzieży”; nie wyobrażam sobie takiej koniunktury obyczajowej, w której Rétif, mimo swego kultu cnoty, stałby się autorem dla młodzieży. Dzieła jego będą tedy zawsze mniej lub więcej niedostępne. I to jest dość osobliwa sytuacja.
Nie pomogła nawet dwóchsetna rocznica jego urodzenia, która przypadła właśnie (1934)8. Wiadomo, jak Francuzi umieją i lubią święcić takie daty. Ale nie „wieprza”… Toteż ta rocznica wypadła nader słabo, mimo wystawy poświęconej Rétifowi i jego epoce. Specjalny numer wydało pismo humanistyczno-lekarskie „Hippocrate”, gdzie we wstępnym artykule lekarz, dr Charpentier rozważa Rétifa z punktu widzenia – psychopatologii. Jednym z epitetów, jakie mu z dawien dawna przyczepiono, jest „erotoman”. Po części dlatego że napisał m.in. utwór – jak wszystkie autobiograficzny – Ostatnia przygoda czterdziestopięcioletniego mężczyzny. To wystarczyło, aby cnotliwa krytyka literacka wieku XIX obrzuciła go epitetami „starczy”, „lubieżny” itd. Dziś, gdy okres miłości przesunął się nieco (nawet w pojęciach cnotliwej krytyki), warto by może zrewidować ów wyrok. Ale skądinąd nie ulega wątpliwości, że Rétif, jak każdy wielki twórca, ma cechy patologiczne, że jest dosłownie opętany swoim życiem, swoją płcią, swoim dziełem. Może nawet trochę więcej od innych. „Fetyszysta”, „mitoman” „kompleks kazirodztwa” – takie padają słówka z jego powodu. I kiedy czytać wielką spowiedź Rétifa, Monsieur Nicolas, uzupełnioną Moim kalendarzem – „rozumowanym” indeksem trzystu sześćdziesięciu pięciu kobiet – kiedy sobie uprzytomnić jego samego, jak błądzi nocami po Wyspie Świętego Ludwika w Paryżu, ryjąc na kamieniach parapetu daty i wypadki swego miłosnego życia, aby je co rok odczytywać ze łzami (Felicitas! – data tota9 – pisze, zawsze po łacinie, na kamieniu), ma się uczucie, że w wielkiej menażerii osobliwych zwierząt, jaką po trosze jest literatura, ogląda się w Rétifie jedno z niesamowitszych. I trudno oprzeć się myśli, że historia literatury dotkliwie się zubożyła, pozbawiając się tego okazu.
Więcej niżby się mogło zdawać. Bodaj przez wzgląd na ulubiony rozdział o „wpływach”. Co za kopalnia tematów! Rétif a Balzak; Gaudet d’Arras a Vautrin. Prowincja a Paryż u Rétifa a u Balzaka, Rétif a Laclos, markiza de Merteuil!… Rétif a Zola… A Rétif jako prekursor! Przerażająca (i niewolna może od przesady) jest ilość dziedzin, w których, wedle „rétifistów”, ten genialny samouk i poligraf był prekursorem, od Fouriera i Saint-Simona aż do rozmaitych innych. Bądź co bądź ustęp, w którym Rétif między dwoma sprośnymi scenami mimochodem szkicuje zasadę przyszłej nauki wielkiego Pasteura, jest w istocie zdumiewający. „Gdzież, u diaska, lokuje się geniusz!” – trzeba powtórzyć wykrzyknik Meistera.
(Słówko o rycinach, które też są pośrednim objawem „fetyszyzmu” Rétifa. Biedaczysko rujnował się, aby ozdabiać pisma swoje ilustracjami, które malarz Binet musiał wykonywać ściśle podług jego wskazówek: mikroskopijna nóżka, dwa razy za mała dla wyniosłej postaci, talia cienka jak osa, wydatny biust, podany jak legumina na talerzu. Malarz bronił się, jak mógł, inaczej te ideały Rétifa zmieniłyby się w istne monstra).
Przyznaję, że odkąd zetknąłem się z tym pisarzem, interesuje mnie on bardzo. I jako problem krytyki, i jako zjawisko literackie. Toteż mam nadzieję jeszcze do niego powrócić, bodaj aby zalecić ową tak interesującą Ostatnią przygodę czterdziestopięcioletniego mężczyzny, którą przygotowuję do druku w polskim wydaniu10. Znalazłem w bibliotekach warszawskich (zwłaszcza w Bibliotece Krasińskich) stare, pożółkłe egzemplarze jego najgłośniejszych utworów. Otwierałem je z szacunkiem i ze wzruszeniem: może jaka prababcia czytała je z wypiekami na twarzy? Mam w Bibliothèque Elzévirienne jego dziwne Inscripcions11 (owe napisy w kamieniu) i różne nowe wydania Rétifa. Do jednego – najpiękniejszego – doszedłem w oryginalny sposób. Przed kilu laty pewnego dnia poczta wręczyła mi dużą paczkę z Paryża. Otwieram i widzę, zdumiony, owo wspaniałe wydanie Editions du Trianon, pan Stanisław Kahan, Polak, bibliofil i smakosz literatury, doniósł mi, że przeczytał w restauracji polskiej mój felieton o Stykach i że przez wdzięczność przesyła mi ten upominek. To było utrwalenie mojego „rétifizmu”. Przez Stykę do Rétifa! – Jak nie być mistykiem wobec tak wyraźnego odcisku palca Opatrzności!…
Z tomu Nieco mitologii, 1935
Mikołaj Edme Rétif (1734–1806) przyszedł na świat w Sacy, w rodzinie zamożnych burgundzkich wieśniaków. „Urodziłem się pisarzem, można powiedzieć” – oświadczył po latach. Rzeczywiście, miał ledwo piętnaście lat, kiedy zaczął pisać: poemat, dramat, wiersze i coś na kształt dziennika. Terminując u drukarza w Auxerre, obdarzał swoimi wierszami młode dziewczęta. Jako czeladnik zamieszkał w Paryżu; czytając korekty, powtarzał sobie w duchu: „Przecież ja też umiałbym napisać powieść!”. I napisał ich kilka, naśladując modnych autorów. Nie przyniosły mu ani rozgłosu, ani pieniędzy. Przekroczywszy czterdziestkę, wydał Wieśniaka znieprawionego i z dnia na dzień stał się sławny. Opowiedział w nim, podobne do jego własnych, dzieje wiejskiego chłopca zepsutego przez Miasto. Odtąd pisał już „swoim stylem”, dość moralizatorskim, nieraz nudnawym, ale często zwięzłym i energicznym. Bo Rétif bywa i świetny, i kiepski. Ta nierówność, a może bardziej niezasłużona opinia pornografa i grafomana (napisał ponad dwieście tomów) sprawiła, że później czytelnicy odwrócili się od niego, a krytycy o nim zapomnieli. Sytuacja zmieniła się jakieś pięćdziesiąt lat temu: zaczęto go starannie wydawać, czytać i pisać o nim – we Francji, bo w Polsce pozostaje niemal nieznany. Arcydziełem Rétifa, a raczej po prostu arcydziełem, jest jego autobiografia Pan Mikołaj. W ciężkich czasach Rewolucji w biedzie wydrukował na małej domowej prasie czterysta pięćdziesiąt egzemplarzy pierwszych pięciu Epok, po czym zmniejszył tę liczbę do połowy. Książka nie odniosła sukcesu, na który liczył, część nakładu poszła po jego śmierci na makulaturę. Miała jednak kilku znakomitych czytelników, zachwycony Mercier, autor Obrazu Paryża, napisał w recenzji: „Umiem czytać, wiele czytałem, wciąż czytam i niniejszym oświadczam potomności, że Serce ludzkie odsłonione Mikołaja Restifa de la Bretonne jest najbardziej zdumiewającym i niezwykłym dziełem osiemnastego stulecia”. Potem przez pół wieku o Panu Mikołaju nikt nie wspominał, pewno i dlatego że był trudno dostępny. Dopiero koło roku 1850 zachwycił się nim Gérard de Nerval i napisał jego krótką, uprzyzwoiconą adaptację Zwierzenia Mikołaja Restifa. Później ukazało się kilka skróconych i parę pełnych wydań oraz przekłady na angielski i niemiecki, ale dopiero pod koniec dwudziestego wieku Pierre Testud swym monumentalnym wydaniem krytycznym wprowadził autobiografię Rétifa do panteonu arcydzieł zwanego Biblioteką Plejady.
Od najwcześniejszych lat Rétif chciał opowiadać o sobie. Jako piętnastolatek, z braku przeżyć godnych uwiecznienia, układa poemat Moich dwanaście prac, historię dwunastu wyimaginowanych kochanek. Parę lat później pisze liczące ponad cztery tysiące wierszy dzieło, w którym upamiętnił „wszystkie znaczące wydarzenia swego życia, poczynając od dzieciństwa”. Oba utwory przepadły. Pod koniec roku 1762, chyba już z myślą o druku, szkicuje pierwszy „zalążek Odsłonionego serca”; na podstawie zachowanego fragmentu można przypuszczać, że miała to być pisana w pierwszej osobie historia rozwoju intelektu i uczuć autora, dzieło dydaktyczne i zapewne moralizatorskie. Rétifowi brakuje jednak werwy, a pewno i materiału, nie jest zadowolony, zniechęca się. Ale chęć, czy też potrzeba, przedstawienia się czytelnikom bynajmniej go nie opuszcza.
Kiedy pięć lat później, odważnym i ryzykownym aktem woli, rzuca gwarantującą mu szacunek i względny dostatek posadę kierownika dużej paryskiej drukarni, by „zostać autorem”, ma już na swoim koncie Cnotliwą rodzinę (1767), w której bohater poznaje piękne dziewczę na wiejskiej zabawie, podobnie jak Pan Mikołaj w Vaux, a potem, jak tenże, ratuje z opresji dwie Angielki zagubione w Paryżu. W Niezbędnym wyznaniu (1769) pobrzmiewają liczne echa sielskiego dzieciństwa i migają sobowtóry znanych z autobiografii Franka Courtcou i Małgorzaty Pâris. Wieśniak znieprawiony (1775) jest już prawie „cały złożony z upowieściowanych przygód” autora.
Bohater tej powieści w listach, Edmund R** z wioski S**, jako młody chłopak zostaje oddany na naukę do artysty malarza pana Parangona w pobliskim mieście Au**. Jego edukacji towarzyszy upadek moralny; o duszę młodzieńca walczy demoniczny franciszkanin Gaudet d’Arras z anielską panią Parangon, w której Edmund się zakochuje i która odpowiada mu platonicznym, macierzyńskim uczuciem. Niestety żonie malarza nie udaje się uratować ukochanego, który dopuszcza się na niej gwałtu. W połowie powieści akcja przenosi się do Paryża i odtąd jedynie w epizodach jest zgodna z autobiografią. Edmund i jego siostra Urszula zstępują na dno rozpusty, czego symbolicznym wyrazem jest ich kazirodcze zbliżenie. Urszula trafia do szpitala dla prostytutek, skąd po jakimś czasie pani Parangon zabiera ją do Au** i wyprowadza na drogę cnoty. Edmund natomiast coraz bardziej pogrąża się w nieprawości. Obraca się wśród paryskiego pospólstwa i przyjaźni z prostytutką Zefirą, która szlachetnie opiekuje się nim w chorobie. Przeżywa serię mało prawdopodobnych i dość banalnych przygód erotycznych, które odnajdziemy w Panu Mikołaju jako przygody autora. Dalsze wydarzenia to już raczej powieść sensacyjna niż obyczajowa: Edmund się żeni, truje żonę, by zgarnąć jej majątek, zostaje skazany na galery, ucieka, dla odkupienia win zostaje żebrakiem; wprowadzony w błąd co do moralności Urszuli zabija siostrę i zrozpaczony wyrusza z kapitanem Cookiem w podróż dookoła świata. Po powrocie niebo lituje się nad nim i karze go na tym, czym zgrzeszył, jako jednoręki i ślepy impotent przychodzi pokazać tym, co go kochali, przykład zemsty niebios. Pani Parangon, która tymczasem została wdową, proponuje mu małżeństwo. W dzień ślubu Edmund ginie pod kołami karety, żona umiera wkrótce po nim.
W roku 1780 Rétif, zachęcony sukcesem Wieśniaka, pisze Wieśniaczkę znieprawioną, myśląc równocześnie o autobiografii. Zanim zniechęci się po raz drugi, znajdzie tytuł, Kum Mikołaj, napisze przedmowę, którą przytoczy w Panu Mikołaju, i parę początkowych zdań, które wykorzysta w Odkryciu człowieka latającego (1781):
Nazywam się Kum Mikołaj. Byłem pasterzem, winnicznikiem, ogrodnikiem, rolnikiem, sztubakiem, mnisim praktykantem, miejskim rzemieślnikiem, mężem, rogaczem, rozpustnikiem, moralistą, głupcem, spryciarzem, ignorantem i filozofem; na koniec zostałem autorem. Napisałem wiele książek, w większości kiepskich, potrafiłem je wszakże ocenić i słusznie się ich wstydziłem.
Widać stąd, że Kum miał być żartobliwy i lekki, a więc całkiem inny niż kształcący Pan Mikołaj. Byłby powieścią pikarejską, podobną do Przypadków Idziego Blasa, Życia Marianny czy Karierywieśniaka, ale Rétif chciał się przedstawić jako filozof i moralista, a Kum Mikołaj był jedynie pasterzem, sztubakiem, mnisim praktykantem itd. Bardzo prawdopodobne, że właśnie ta sprzeczność sprawiła, że projekt upadł. Dopiero później, w Panu Mikołaju, Rétif ośmielił się połączyć rozkosz zmyślania z moralizatorstwem, na szczęście faworyzując zmyślenie.
Sukces Wieśniaka przekonał go, że życie chłopów i miejskiego gminu może być poważnym tematem literackim. Ośmielony, hojnie czerpie ze swojej biografii: powstaje sielski Żywot mojego ojca (1778) oraz paryskie powieści w listach, Czterdziestolatek (1777) i Ojcowskie przekleństwo (1779), w których pisze o małżeństwie z Harriet Kircher, przygodach z Elizą Tulout, Luizą, Wirginią oraz o modystkach pani Monclar, podglądanych w latach 1776–1778. Widać, jak zmniejsza się odstęp między przeżyciem a jego opisaniem. Rétif jak gdyby żyje już tylko po to, by opowiadać swoje życie.
Następna powieść, Ostatnia przygoda czterdziestopięcioletniego mężczyzny (1783), świadectwo zasadniczej przemiany autobiograficznego pisarstwa Rétifa, zapowiada już Pana Mikołaja,do którego zresztą autor włączył ją w roku 1797. To szczegółowa relacja z trwającego od końca roku 1780 do lipca 1782 związku autora z osiemnastoletnią córką jego gospodyni, Sarą. Rétif notował na bieżąco, może nawet szkicując fragmenty, przebieg „przygody”, z myślą o wykorzystaniu jej jako materiału na nowelkę w wielotomowym zbiorze umoralniających opowiadań zatytułowanym Współczesne, który wówczas zaczął wydawać. Zerwawszy z Sarą, zorientował się, że życie napisało mu nie nowelkę, a powieść, w dodatku niezbyt umoralniającą. Natychmiast chwycił za pióro; pisał i jednocześnie drukował.
Teraz ośmielił się użyć narracji pierwszoosobowej, opowiadając poważnym tonem o sprawach prywatnych i codziennych; ośmielił się sięgnąć po owo dostojne pamiętnikarskie „ja”, zarezerwowane dla ludzi wielkich i wpływowych. Zapewne przekonały go Wyznania Jana Jakuba Rousseau, których pierwsza część wyszła w kwietniu bądź maju 1782 roku. W ten sposób otworzył sobie drogę do Pana Mikołaja, którego Ostatnia przygoda zapowiada także obfitością drobnych realistycznych szczegółów i dociekliwością analiz psychologicznych, często subtelnie fałszywych, a niekiedy zabawnych, jak choćby ten wykrzyknik: „Biedne stworzenie zrodzone do miłości, zawsze szukałem szczęścia w tym, żeby być kochanym, a odpłacano mi jedynie czarną niewdzięcznością!”.
Po dwudziestoletnim krążeniu wokół projektu autobiograficznego 14 listopada 1783 roku Rétif zaczyna Pana Mikołaja. Pisze go z przerwami, poprawiając i uzupełniając napisane już partie, do 20 sierpnia 1785, kiedy to dochodzi do końca Epoki ósmej, czyli „dnia dzisiejszego”. Wykorzystując życzliwość wicehrabiego de Toustain-Richebourga, który w marcu parafował Wieśniaczkę znieprawioną, wybiera go na cenzora świeżego dzieła. Uzyskanie zgody na druk najwidoczniej nie było łatwe, bo cenzor trzymał Pana Mikołaja prawie trzy lata. W maju i czerwcu 1788 Rétif czyta cały rękopis i wprowadza poprawki, w czerwcu, lipcu i sierpniu przedstawia jego fragmenty gościom salonu hrabiny Fanny de Beauharnais, zaczął się bowiem obracać w wielkim świecie. Potem szuka wydawcy; nie znalazłszy go, w roku 1790 decyduje się na kupno małej drukarni i własnoręczny druk „w domu”, ciągnący się z przerwami do jesieni 1796. Wtedy to uzupełnia Epokę ósmą jednokartkowym skrótem lat 1786–1796, bo nie wie, czy zdoła napisać rozpoczętą w roku 1791, Epokę dziewiątą, której ma tylko parę stron. Pisze ją wszakże i drukuje w roku 1797, dając chaotyczne świadectwo uwiądu wyobraźni i sił twórczych, bo jest już zdolny jedynie do kreślenia małych obrazków i krótkich opowiastek, a przede wszystkim świadectwo zagubienia w nieżyczliwym i niezrozumiałym, odmienionym przez Rewolucję świecie. Powtarza się; zaburza chronologię; opis niewielu wydarzeń przeplata dłuższymi zestawieniami przyjaciół, wrogów, proszonych obiadów, córek, chorób, miejsc pobytu. Każde z nich pozwala mu jeszcze raz uchwycić jakąś część swego życia i uśpić na chwilę dojmujący ból jego rozpadu. Ale czytelnikowi sprawia zawód, kiedy miast opowiedzieć o Rewolucji, opowiada mu paranoiczną historię córek odnajdywanych w Palais-Royal.
Wreszcie któregoś wieczora, obchodząc, jak to miał w zwyczaju, Wyspę Świętego Ludwika, rozczulony, upamiętnia wielki dzień inskrypcją na murze:
26 września 1797
WIEDZ, UKOCHANA WYSPO,
ŻE MOGĘ JUŻ UMRZEĆ:
SKOŃCZYŁEM MOJE WIELKIE DZIEŁO!
Po czym wraca do domu i pisze testament.
Rok przed Panem Mikołajem ukazał się pięciotomowy Dramat życia przedstawiający całego człowieka. To autobiografia Rétifa „rozpisana na kolejne sztuki regularne oraz luźne sceny, przeznaczone do odegrania przez chińskie cienie”. Główne wydarzenia są odtworzone w sztukach regularnych: Pani Parangon, Zefira, Róża i Eugenia, Eliza, Luiza i Teresa, Wirginia, Sara, Felicytkai Filetka. Luźne sceny przedstawiają pomniejsze przygody.
Po Panu Mikołaju i Dramacie życia, na przełomie roku 1797 i 1798, zaczął pisać i drukować, zapewne w nadziei na zysk, pornograficzną wersję swego życiorysu, Antyjustynę albo rozkosze miłości, w której jego fantazmaty osiągnęły apogeum. Jak wiemy z listów, już w marcu 1798 roku miał zamiar zniszczyć swe dzieło. W kilku zachowanych egzemplarzach opowieść urywa się w połowie zdania na stronie 252.
Kończąc druk Pana Mikołaja, Rétif obmyślał już następną, tym razem baśniową wersję autobiografii, którą zatytułował Żywoty powtórzone. Napisał ją w roku 1798. O ile przedtem ograniczał się do wprowadzania poprawek w swym życiorysie i dopisywania doń barwnych epizodów, teraz całkiem odmiennie ułożył swoje losy. Postanowił być doskonale szczęśliwy, wziąć odwet za starość i biedę, odrobić wszystkie życiowe błędy. Czarodziejski napój pozwolił mu odmładzać się, gdy zechce, a bajecznie bogaty przyjaciel Gaudet d’Arras podzielił się z nim swą fortuną. Mając te dwa atuty, wystarczyło poprawić wydarzenia. Jak słusznie bowiem zauważył: „Aby osiągnąć szczęście, człowiek winien kierować się rozwagą, a że tę rodzi wyłącznie doświadczenie, są mu potrzebne dwa życia, następujące jedno po drugim bez żadnej przerwy. Życie powtórzone byłoby tym prawdziwym. Moje życie jest znane, bo je wydrukowałem, Czytelnik zorientuje się zatem, gdzie – zgodnie z doświadczeniem – poprawiam wydarzenia, pokazując, czego mi było potrzeba, by osiągnąć szczęście”. I opisał dwadzieścia cztery warianty swego drugiego życia, tego prawdziwego, poprawiając dwadzieścia cztery główne wydarzenia pierwszego, dokonując lepszych wyborów i podejmując właściwe decyzje.
Wszystkie wersje autobiografii, osobiste wątki w powieściach, opowiadania o panach Tefri, Firté, Férit, de Balertone, Salonic itd., wreszcie rozsiane tu i tam drobne wzmianki tworzą razem dzieło totalne, w którym Rétif przedstawia i ogląda siebie samego. Rétifiści pilnie je studiują, chcąc dociec prawdy o swoim autorze, bo wiedzą, że jest mitomanem. Kłamstwa snującego swe chimery autora wykrywa szybko także czytelnik Pana Mikołaja. I nie ma o to pretensji, bo Rétif kłamie z wdziękiem i przede wszystkim chce okłamać samego siebie. W poszukiwaniu owej prawdy porównywano wszystkie wersje przygód, z których najpiękniejsze, jak ta z panią Parangon czy z Zefirą, zdawały się zawędrować do autobiografii nie z życia, lecz z Wieśniaka znieprawionego. Przekonano się o tym ostatecznie, badając warianty i niedbale rzucane informacje. Stwierdzono w szczególności, że włączając Ostatnią przygodę do Pana Mikołaja, autor wprowadził zmiany, niekiedy istotne. Porównajmy dwa odpowiadające sobie fragmenty (w pierwszym, bez podawania nazwisk, wymienione są kolejno Joasia Rousseau, pani Parangon, Róża Lambelin, Agnieszka Lebègue, Eliza Tulout i Luiza).
Ostatnia Przygoda (1783):
Moja pierwsza miłość – miałem wtedy trzynaście lat – jest mi droga do dzisiaj. Nieśmiałość nie pozwoliła mi się do niej odezwać, nie zdradziłem się ani jednym słowem, a jednak kochałem ją ponad pięć lat tak samo gorąco.
Drugą była pewna mężatka, jej także nie odważyłem się wyznać swoich uczuć.
Trzecią była dość brzydka dziewczyna, w której jednakowoż zasmakowałem. Cały drżący, powiedziałem jej, że ją kocham. Ta odpowiedziała na moją miłość i wydałem się sobie półbogiem. Później się odmieniła i pogrążyła mnie w rozpaczy.
Pojechałem wtedy do Paryża i wpadłem w rozpustę; to znaczy tam nie kochałem.
Następnie wróciłem w rodzinne strony, gdzie zakochałem się do szaleństwa w niewysokiej, cokolwiek dziobatej osóbce, która zgasiła wszystkie inne afekty. Kochałem ją przez dziesięć lat, mimo jej cierpkiego usposobienia i niewierności.
W 1768 o mało nie pokochałem znowu. Ale wydawało mi się, że moje serce jest już zużyte: odsunąłem się od rozumnej panienki, której nie czułem się godny.
W 1772 miałem mniej skrupułów. Trzynastoletnie apatyczne uczucie dogasało w mym sercu. Zdawało mi się, że wszedłem już w wiek, kiedy z miłością można śmiało igrać, nie lękając się jej strzał.
Pan Mikołaj (1797):
Moja pierwsza miłość, Joasia – miałem wtedy trzynaście lat – jest mi droga do dzisiaj. Nieśmiałość nie pozwoliła mi się do niej odezwać, nie zdradziłem się ani jednym czułym słowem, a jednak kochałem ją ponad pięć lat tak samo żarliwie.
Drugą była pewna mężatka, arcydzieło Natury, uwielbiam ją do dziś.
Pojechałem do Paryża i wpadłem w rozpustę; to znaczy tam nie kochałem.
W 1768 o mało nie pokochałem znowu. Ale wydawało mi się, że moje serce jest już zużyte: odsunąłem się od Elizy, rozumnej panienki, której nie czułem się godny.
W 1772 miałem mniej skrupułów. Zdawało mi się, że wszedłem już w wiek, kiedy z miłością można śmiało igrać, nie lękając się jej strzał.
Co z tego porównania wynika? W roku 1783 Rétif przyznaje, że nie odważył się wyznać swych uczuć pani Parangon! Przyznaje, że żeniąc się z Agnieszką Lebègue, kochał ją do szaleństwa i że miłość ta trwała dziesięć, a nawet trzynaście lat! Czytelnicy autobiografii zdębieliby ze zdumienia. W roku 1797 te rzucone nawiasem informacje zostały starannie zatarte, choć zapewne mówiły prawdę. Czytelników dziwiło jedynie to, że w swym podsumowaniu Pan Mikołaj nie wspomniał o żonach: Madelon Baron, Harriet Kircher i Zefirze.
Przygoda, z której Rétif wywiódł swój mit o Zefirze, choć przyjemnie zapadła mu w pamięć, nie była aż tak piękna i wyjątkowa. W grudniu 1784 roku, pisząc w ostatnim tomie Współczesnych o będących wówczas w modzie kuracjach mesmerycznych, Rétif wspomniał mimochodem swoją przyjaciółkę, zapewne właśnie wtedy mówiąc prawdę:
A oto przypadek mesmeryzmu, jaki przytrafił się jednemu ze znajomych autora w roku 1759. Ów młodzieniec cierpiał na duszności, obawiano się krwotoku z płuc. Nasz wspólny przyjaciel, Loiseau, najszlachetniejszy i najcnotliwszy z ludzi, opiekował się nim od sześciu tygodni, pracując w dzień, czuwając w nocy. Brakowało pieniędzy […] pobiegł pożyczyć ludwika. […] Gdy mijał rue des Bons-Enfants, zauważyła go Zefira, młoda i ładna znajoma chorego. Wybiega za nim, pyta o przyjaciela. Loiseau mówi, że choruje na ulicy Świętej Anny przy Pałacu. Zefira pędzi tam jak na skrzydłach. Chory, zlany potem, bardzo cierpi. Patrzy nań, podchodzi, przemawia doń czule, ociera mu twarz, poprawia pościel, długo trzyma rękę na jego sercu. Chorego ogarnia rozkosz: czuje się lepiej, oddycha!… […] Ręka Zefiry przyłożona do piersi chorego niemal go uzdrowiła. Zefira czuwała przy nim przez całą noc, nazajutrz wstał zdrowy… Dzisiaj wspomina te szczęsne chwile. Nie ważcie się żartować, to były pieszczoty siostry, miłość się jeszcze nie zrodziła. Przez zapomnienie, przez obojętność nie odezwał się do tej znajomej, lecz ona go kochała.
Sprzeczności w Rétifowych opowieściach nie uszły uwagi współczesnych. Jego wierny czytelnik i korespondent, niejaki Marlin, wyższy urzędnik administracji morskiej, poprosił o ich wytłumaczenie. Rétif odpowiedział mu publicznie w trzydziestym tomie Współczesnych (skrywając go pod nazwiskiem Milran): „Pan Milran z Cherbourga zdziwił się bardzo, znajdując rozbieżnymi niektóre opowieści. Nie zna ludzkiego serca!”. Bo prawdę o sercu człowieka mówią też jego kłamstwa, którą to mowę autor Pana Mikołaja opanował znakomicie. Nad całą jego autobiografią unosi się wielkie, uskrzydlone kłamstwo. Jakże przyziemna wydaje się przy nim maksyma Jana Jakuba: „Choćby się było nie wiem jak prawdomównym, trzebaż przykłamać czasem”.
Pana Mikołaja zestawia się często, zresztą jak najsłuszniej, z Wyznaniami Rousseau. Rétif idzie jego śladem, zaznaczając niekiedy swoją odmienność. Jak on obnaża się i składa w ofierze dla dobra ludzkości, ale jego inicjalnemu stwierdzeniu: „Nie jestem podobny do żadnego z tych, których widziałem”, przeciwstawia zamiar opowiedzenia czytelnikowi życia „jednego z [jemu] podobnych”. Później określi to wyraziściej niemal Baudelairowskim wykrzyknikiem: „Zawsze byłem tylko człowiekiem, twoim bliźnim, twoim lustrem, twoim sobowtórem!…”. Swój dystans do Jana Jakuba zaznacza także, odpowiadając pokornemu wyznaniu: „Przyszedłem na świat wątły i chory” dumnym „Urodziłem się ładny i dobrze ukształcony”.
Naśladuje go natomiast, opowiadając o dzieciństwie i przebudzeniu zmysłów. Bo to autor Wyznań pierwszy uznał dzieciństwo za temat literacki, przed nim je ignorowano. Ale Rousseau pamięta siebie dopiero w wieku lat sześciu. Rétif sięga głębiej. Przytacza piękne, symboliczne przeżycie dwulatka, historię stłuczonego lustra; nim doszedł czterech lat, przeżył jeszcze pięć godnych upamiętnienia wydarzeń, opisanych w Epoce pierwszej. Odważniej mówi też o pierwocinach seksualności. Podczas gdy Jan Jakub dyskretnie omawia swoje igraszki z panną Goton: „Pozwalała sobie ze mną na najdalej idące poufałości, nie dopuszczając mnie do żadnej”, Pan Mikołaj dokładnie opisuje pieszczoty Marysi Piôt. Nie tylko jest śmielszy i naturalniejszy, lecz także prekursorski w swoim rzeczowym i pogodnym podejściu do sfery erotyzmu, która dla autora Wyznań była ciemna i wstydliwa. Rousseau się spowiada, Rétif zwierza się Przyjacielowi Czytelnikowi (w późniejszych dodatkach i w partiach pisanych po wybuchu Rewolucji – Współobywatelowi Czytelnikowi), dla jego nauki i własnej przyjemności, bo w odróżnieniu od wielu memorialistów adresuje swe dzieło do współczesnych i wydaje za swego życia.
Jan Jakub wprowadził do literatury nie tylko dzieciństwo, jego drugim wielkim odkryciem jest natura. Pan Mikołaj poszedł i tym tropem, a że naturę znał lepiej, znów zaszedł dalej. Rousseau podziwia przyrodę trochę jak gość w ogrodzie botanicznym, Rétif się w niej zanurza. Pierwszy herboryzuje, drugi gania po łąkach i tarza się w trawie. U pierwszego prawie nie ma zwierząt, u drugiego jest ich mnóstwo, domowych i żyjących na swobodzie. Co więcej, zwierzęta mają osobowość: pies Mikołaja, Lotka, jest „prawdziwym skarbem wierności i rozumu”, składa złapane zające u stóp pana; koń Joussier-Patagona „zna drogę do portu jak Ojcze nasz”. Zachwyt naturą wzbudził w Janie Jakubie przekonanie o wyższości wsi nad miastem; upraszczając, orzekł, że na wsi ludzie zachowują cnoty, a w mieście się psują. Pan Mikołaj, mając większe doświadczenie, sądzi, że „ludzie zebrani w gromadę psują się na wsi prawie tak samo jak w mieście”. Ale to pierwszemu dano wiarę, bo był sławny, więc kształtował poglądy.
Rétif znał i wieś, i miasto, on pierwszy opisywał z całą powagą życie wieśniaków i drobnych miejskich rzemieślników. Interesowało go wszystko: ludzie, obyczaje, folklor. Portrety bohaterek są dość konwencjonalne i przesłodzone. Rzadko trafiają się nietuzinkowe obserwacje, podobne tym z opisu Zefiry: „żywość ciemno niebieskich oczu sprawiała, że zdały się czarne” – jak oczy pani Bovary! – „wejrzenie miała bystre i przymilne […], usta wypukłe”. Sylwetki mężczyzn – ojca, proboszcza Foudriata, braci księży czy Ludwika Gaudeta – są w swym realizmie bardziej udane. Obyczaje rodzinnej wioski Sacy, prowincjonalnego Auxerre i Paryża Rétif opisał z zacięciem etnografa, przytaczając pasterskie opowieści braci Courtcou (opuszczone w tym wyborze) i – jak można się domyślać – miejskie legendy prostytutek, które podał za własne przygody. To on wprowadził Paryż do literatury. Nie Paryż salonów, bo ten zagościł tam wcześniej, ale Paryż ulicy, niewielkich sklepików, podrzędnych hoteli i sublokatorskich pokoików. I on pierwszy przedstawił go nocą, ciemny z rozjarzonymi oknami sklepów, niczym szeregiem małych teatrzyków. Przed Balzakiem nikt inny nie zdobył się na dokładność, z jaką opisuje topografię swych paryskich wędrówek i drobne szczegóły miejskiej architektury: wysunięty bardziej od innych dom naprzeciwko Oratorium, małe balkoniki na ulicy Payenne, żelazną listwę, na której można przysiąść, by patrzyć na okna Luizy. Z tą samą dokładnością odtwarza też trasy swych peregrynacji wokół rodzinnego Sacy. Przywołując nazwy znajomych miejsc i ulic paryskich, układając w litanie imiona dziewcząt, wraca w swą przeszłość i wciąga w nią czytelnika.
Czas przedstawiony jest w Panu Mikołaju równie nowatorsko jak przestrzeń i w sposób znacznie bardziej wyrafinowany niż w Wyznaniach; podobne mistrzostwo osiągnie dopiero Chateaubriand w Pamiętnikach zza grobu. Rétif na marginesie każdej strony podaje rok, w którym rozgrywają się opisywane wydarzenia. Przez obfitość dat podawanych w tekście, często z dokładnością do dnia tygodnia, a nieraz i godziny, przez ciągłe antycypacje i cofanie się, przez splecenie czasu akcji z czasem narracji rozwarstwionym na czas pisania, poprawiania, czytania korekt, składania tekstu i drukowania dzieła narzuca czytelnikowi współuczestnictwo w swym życiu i w bolesnym odczuwaniu przemijania.
Z mnóstwa przykładów splątania warstw czasowych przez późniejsze wstawki i przypisy warto przytoczyć dwa, bo wskazują także na ton, którym autor przemawia do czytelnika. Pisząc o roku 1761 i o przyrodniej siostrze, wtrąca nagle, zapewne w korekcie: „choć ma już osiemdziesiąt lat, zaprosiła mnie jeszcze na kolację 1 listopada 1795, stary kalendarz”. Podobnie, poprawiając Epokę pierwszą, zaskakuje porównaniem oczu swojej kuzynki Nannon, która odwiedziła go w roku 1745, do „roześmianych oczu Aurory Marii Parizot, kuśnierki z ulicy de l’Ancienne Comédie (w tym lokalu, gdzie kiedyś była kawiarnia Baptysty)”, a jej uśmiechu do „uśmiechu miłej Filetki, ślicznej młodziutkiej zegarmistrzowej, trzeci sklep powyżej Orleańskiej”. Czytelnik pozna pierwszą dopiero w Epoce ósmej, a drugą w dziewiątej. Przypomina się W poszukiwaniu straconego czasu, gdzie nazwisko pani de Saint-Loup pojawia się bez żadnego wyjaśnienia na początku, a ona sama dopiero tysiąc stron dalej.
Pan Mikołaj jest bardziej spontaniczny, mniej się kontroluje od narratora Wyznań, ma znacznie więcej wigoru, bogatszą wyobraźnię i wrażliwsze zmysły; za to Jan Jakub myśli głębiej i szerzej, i kocha muzykę, która dla tamtego jakby nie istniała. Ale przy wszystkich różnicach mają wiele cech wspólnych. Obaj łączą nieśmiałość z poczuciem własnej wartości, obaj snują chimery, łapczywie czytają i uwielbiają długie piesze wędrówki wypełnione rozmyślaniami. Obaj cenią „cnotę” i chętnie o niej rozprawiają, obaj obdarzeni są romantycznym „czuciem”.
Boy ośmielił się nazwać Wyznania książką niesympatyczną i nieraz wstrętną, co znaczy, że taki wydał mu się jej bohater. Dodajmy, że przez swoją nieznośną drażliwość i podejrzliwość jest też niesłychanie irytujący. Pana Mikołaja można natomiast polubić.
Po dokładniejszej analizie czytelnik zaczyna się jednak dziwić swojej dla niego sympatii, bo Pan Mikołaj jest przecież skrajnym egotystą, zwłaszcza odkąd został autorem. Wymykają mu się stwierdzenia bulwersujące i równocześnie rozbrajające swą naiwnością i bezwiednym komizmem, jak choćby to, którym podsumowuje opowiedzianą po raz któryś przygodę z Elizą Tulout: „Ona dała mi szczęście, ja dałem jej dziecko – jesteśmy kwita”. Ma zresztą i inne wady, do których sam się przyznaje, poprzedzając ich wykaz krótszą listą swych zalet:
Zawsze byłem skromny, pracowity, oszczędny, współczujący aż do przesady; nie byłem ani graczem, ani pijakiem, ani żarłokiem; pełen pokory, czerwieniłem się, gdy okazywano mi szacunek; później byłem najsurowszym krytykiem swoich książek, czasem najbystrzejszym; często oddawałem część wynagrodzenia, mówiąc: „Nie zasłużyłem na tyle”.
Ale z drugiej strony byłem popędliwy, brutalny, zajadły, odpychający, bezwzględny, nie znosiłem przymusu, a kobiety pociągały mnie tak gwałtownie, że poświęcałem dla nich wszystko, posuwając się do karygodnych ekscesów, za nic mając wstyd i obyczajność. […] Czasem, nieludzko skąpy, odmawiałem jakiegoś drobiazgu; często rozrzutny i tak słaby, że dawałem się łupić, tchórzliwie opłacałem występek, pyszny i łasy na pochwały, którymi na pozór gardziłem; beztroski i bezinteresowny z lenistwa; cyniczny, dumny i pewny swojej wartości; próżny aż do śmieszności; zazdrosny, zawistny, kostyczny, dziwaczny, bezwstydny, jakich wad jeszcze mi brakowało?
Ta samoocena swą zręczną formą, szczerością i pozornym obiektywizmem – czyż to zalety, że ktoś nie jest hazardzistą, pijakiem i żarłokiem? – też budzi naszą sympatię, bo Pan Mikołaj potrafi manipulować czytelnikiem niczym sprawny współczesny powieściopisarz.
W przedmowie, jak każdy memorialista, zawiera z nim pakt: powie mu prawdę o swoim życiu, a ten cierpliwie go wysłucha i osądzi dopiero po przeczytaniu całości. Następnie tak szczegółowo, barwnie i przekonująco opisuje swoje dzieciństwo, że czytelnik – mimo niepokojących szczegółów świadczących o podejrzanie wczesnym rozwoju seksualnym – nabiera przekonania, że to, czego się dowiaduje, jest szczerą prawdą. Tym bardziej że wszystko poparte jest datami i zapewnieniami o doskonałej pamięci narratora, który jednocześnie prowadzi subtelną grę. Zwierza się ze swych aktualnych kłopotów, ze swego wzruszenia wspomnieniami, uprzedza niedowierzanie, podpowiada oceny i stale podkreśla niezwykłość swego losu. Zapewnia czytelnika, że obaj mają równie czułą duszę, mówi „my”, nazywa go przyjacielem; kiedy zgrzeszy, odmawia sobie do tego prawa, kiedy postąpi szlachetnie, przyznaje je sobie z powrotem. Prosi o współczucie, przeciwstawia czytelnika ludziom bez serca, których jego historia nie wzruszy, nazywa go zacnym, roztropnym, sprawiedliwym; kiedy indziej znów atakuje, twierdząc, że czytelnik grzeszy tak samo jak on, jak wszyscy. Ta umiejętnie narzucona zażyłość czyni nas uległymi, przyjmujemy punkt widzenia Pana Mikołaja, wierzymy w szczególne zainteresowanie Losu jego osobą. Z początku jesteśmy nawet skłonni uwierzyć w znaki zapowiednie, druzgocące klęski o krok od szczęścia i nieoczekiwane spotkania z córkami naturalnymi; kiedy zaczynamy wątpić, już go lubimy za umiejętność żywego i zajmującego opowiadania, za szczerość, dociekliwość i wrażliwość. A także za marzenia, za chimery, które z początku mu ułatwiają, a później zastępują smutne i samotne życie. Bo jego barwne przygody rozgrywają się głównie na pograniczu rzeczywistości, marzenia i snu. U Rétifa te trzy światy wzajemnie się przenikają, a „czar snów, gdy są wyraziste, zawsze przewyższa wszystkie uroki rzeczywistości”.
Marzenia chronią Pana Mikołaja przed trudną do zniesienia codziennością i przed przyszłością, „przepastną i przerażającą otchłanią”. Chroni go także kontemplacja przeszłości. „Oddalając się od nas, wszystkie wydarzenia nabierają uroku; patrzenie w przeszłość jest rzeczywistą, zmysłową rozkoszą” – zanotował w swoim Memento. Lecz Rétif nie tylko patrzy w przeszłość, powraca w nią wszystkimi zmysłami, całą swoją istotą. Czytelnik autobiografii zna te ucieczki, sam autor najwyraźniej mówi o tym w Nocach paryskich, opowiadając o datach, które ryje na murach Wyspy Świętego Ludwika, by upamiętnić ważne wydarzenia swego życia i obchodzić ich rocznice: „Dzięki moim datom, stale żyję w dniu teraźniejszym i zarazem rok, dwa lata, trzy i cztery lata wcześniej; każdego dnia przeżywam to, co czuję w chwili obecnej, i to, co czułem przed rokiem i przed dwoma laty. W ten sposób moja wrażliwość podwaja się i potraja, a równocześnie łagodnieje, staje się podnietą do pracy”. Według Rétifa szczęście znajduje się tylko grzebiąc w okruchach przeszłości; podobnemu przekonaniu dał wyraz Nerval w Sylwii, dziś tego samego dowodzi Modiano.
Przy całym swym prekursorstwie Pan Mikołaj mógłby być tylko historycznoliteracką osobliwością – ożywia go jednak niezwykły talent narracyjny autora. Pisarze, którzy potrafią opowiadać tak spontanicznie, barwnie i zajmująco, nie zostaną zapomniani, zawsze znajdą czytelników, zawsze ktoś o nich przypomni. A właśnie w zapomnieniu widział Rétif największe niebezpieczeństwo; jedynym lekarstwem na lęk przed śmiercią była dlań nadzieja przetrwania w czyjejś pamięci i wzruszeniu, nadzieja, że będą o nim opowiadać. Pisząc o sobie, rejestrując najdrobniejsze i najmniej znaczące wydarzenia swego życia, walczył nie o sławę, lecz o nieśmiertelność. Zdobył ją tak, jak przepowiedział:
PanMikołaj to moje ostatnie dzieło, kiedy je weźmiesz, Czytelniku, do ręki, mnie już nie będzie. A jednak przez przemieszanie naszych myśli, będę żył razem z tobą – będę poruszał twoją duszę i będziemy wspólnie istnieli.
*
Niniejszy wybór z Pana Mikołaja stanowi około jedną trzecią całej autobiografii Rétifa. Tłumacz starał się wybrać najlepsze i najbardziej charakterystyczne partie tego obszernego dzieła. Skracanie i wybieranie uważa wszakże za barbarzyństwo, i czytając tak spreparowane książki, nieraz podejrzewał, że opuszczono to, co najciekawsze. Jednak w odniesieniu do memorialistów nierzadko stosuje się takie zabiegi; na przykład polskie tłumaczenia Dzienników Samuela Pepysa i Pamiętników Casanovy są mocno okrojone. Niech usprawiedliwieniem będzie i to, że kiedy Poulet-Malassis, wydawca i przyjaciel Baudelaire’a, przysłał mu do oceny spis tytułów planowanej serii pisarzy osiemnastowiecznych, ten odpisał: „A gdzie jest Rétif, z którego można wybrać świetne i wdzięczne fragmenty?”.
Opuszczeń nie zaznaczano, popsułoby to przyjemność lektury. Czasem podano w klamrach streszczenie opuszczonej partii. W kilku przypadkach dla jasności dodano parę słów, także ujętych w klamry. Przypisy dolne pochodzą od autora, końcowe od tłumacza.
Podstawą tłumaczenia było wydanie Monsieur Nicolas z roku 1989 w serii Bibliothèque de la Pléiade, które Pierre Testud opatrzył znakomitym komentarzem i przypisami – tłumacz niejednokrotnie z nich korzystał. Tekst tego wydania porównano z faksymile drukowanego przez samego Rétifa oryginału, wydanym w roku 1988 przez Slatkine Reprints. Nazwisko autora Pana Mikołaja występuje także w formie Restif, której on sam używa w autobiografii (co zostało zachowane w przekładzie), to próba uszlachetnienia chłopskiego nazwiska Rétif, znaczącego: uparty, oporny.
Ryszard Engelking
Pan Mikołaj czyli serce ludzkie odsłonione przez niego samego
Zamierzam przedstawić Ci w całości życie jednego z Tobie podobnych, nie skrywając niczego z jego myśli ani uczynków. Człowiekiem, którego ducha zanatomizuję, mogę być tylko ja. Choć nie czytałem jeszcze Montaigne’a, wiem, że powiedział: „Wszystko wziąwszy w rachubę, mówić o sobie, zawsze przynosi nam stratę: własna przygana zawżdy znachodzi wiarę, własna pochwała trudniej”1. Jednakowoż obstaję przy swym zamiarze: nie opowiadam własnego życia; piszę historię Człowieka.
Istnieją dwa przykłady takiego przedsięwzięcia: Wyznania biskupa Hippony oraz obywatela Genewy. Mam wiele cech Augustyna, mniej przypominam Jana Jakuba: nie będę naśladował ani jednego, ani drugiego. Mam dowody na to, że Rousseau zmyślał; co zaś do Augustyna, to jego Wyznania są raczej apologią. Skoro usiłuję anatomizować serce ludzkie na podstawie własnego wnętrza, zgłębiając otchłanie mojego ja, prawdziwość i szczerość będą nieodzowne w tym zamierzeniu. Nie tyle piszę swe Wyznania, ile odsłaniam Sprężyny ludzkiego serca. Zniknij, Mikołaju, niech zostanie Człowiek!… Niemniej to jednak prawda, że nikt inny, tylko Mikołaj składa z siebie ofiarę i miast schorowanego ciała oddaje uczonym swą znieprawioną duszę, by kroili ją publicznie dla pożytku obecnych i przyszłych pokoleń. Będę szczery nawet wtedy, gdy prawda ściągnie na mnie pogardę. W takich sytuacjach trzeba ośmielić się na wszystko lub zamilknąć; półśrodki by mnie zhańbiły.
Od urodzenia powodują mną żywe namiętności: przez nie byłem szczęśliwy i nieszczęśliwy. Jeśli mowa o szczęściu, to nigdy żaden król, żaden wybraniec Losu nie doznał tylu rozkoszy, co ja. Jeśli zaś o moich niedolach i cierpieniach, to któż bardziej ode mnie zasłużył na współczucie! Byłem znienawidzony, postponowany, zdradzany, z nędzy skazany na najcięższą i nieustanną pracę; poniżano mnie i spychano między takich, co nie byli mnie warci, kobiety unieszczęśliwiły mnie bez reszty; wyzuty z tego, co niezbędne, straszony więzieniem, drżący o życie, opętany myślami samobójczymi, radość, czy raczej pociechę, znajdywałem jedynie w nadziei na bliską śmierć; taki był mój los, w tym strasznym obrazie nie ma żadnej przesady.
Jeśli ktoś, rzuciwszy okiem na moje zalety, zechce je wyliczyć, okaże się, że zawsze byłem skromny, pracowity, oszczędny, współczujący aż do przesady; że nie byłem ani graczem, ani pijakiem, ani żarłokiem; pełen pokory czerwieniłem się, gdy okazywano mi szacunek; później byłem najsurowszym krytykiem swoich książek, czasem najbystrzejszym; często oddawałem część wynagrodzenia, mówiąc: „Nie zasłużyłem na tyle”.
Ale z drugiej strony byłem popędliwy, brutalny, zajadły, odpychający, bezwzględny, nie znosiłem przymusu, a kobiety pociągały mnie tak gwałtownie, że poświęcałem dla nich wszystko, posuwając się do karygodnych ekscesów, za nic mając wstyd i obyczajność; narażając się i narażając czyste dotąd istoty na straszne skutki rozpusty, wciągając w tę piekielną otchłań młode dziewczęta stojące jeszcze nad jej brzegiem. Czasem, nieludzko skąpy, odmawiałem jakiegoś drobiazgu; często rozrzutny i tak słaby, że dawałem się łupić, tchórzliwie opłacałem występek, pyszny i łasy na pochwały, którymi na pozór gardziłem; beztroski i bezinteresowny z lenistwa; cyniczny, dumny i pewny swej wartości; próżny aż do śmieszności; zazdrosny, zawistny, kostyczny, dziwaczny, bezwstydny, jakich wad jeszcze mi brakowało?… A jednak niekiedy oddawałem biedakom to, czego sam potrzebowałem; niejednemu pomogłem w sekrecie; wspierałem moich wrogów i broniłem ich, o czym się nigdy nie dowiedzieli; służyłem pomocą moim znajomym, jakoby w imieniu innych, którym nie przychodziło to nawet do głowy, bo wolałem być przyjacielem niż dobroczyńcą; osłodziłem ostatnie chwile umierającego, udając, że proszono mnie, bym go pojednał z kimś bliskim i potem ich obu pojednałem; ocaliłem honor niejednej panienki i trzech zamężnych kobiet; pokonałem najsroższe namiętności; powtarzałem jako życzliwe nieżyczliwe opinie, żeby pogodzić wrogów. Ale zdarzało mi się skłócić przyjaciół przez nieostrożność czy lekkomyślność; kłamałem z niewinną miną; znieważałem kobiety i dziewczęta lubieżnymi słowy…
Niepojęty labiryncie ludzkiego serca! Chaosie, pełny wszelkich sprzeczności, kto cię ogarnie?… Ja, w sobie samym! Nie skryję niczego, Czytelniku, występków ani zbrodni, bezeceństw ani plugastwa!… Tak, wyznam nawet tajemną przyczynę, która skłoniła mnie do spisania mego żywota. Chcę zadziwić przesadą w szczerości, i to będzie moja zasługa! Przyjacielu Czytelniku! – bo nie wątpię, że mnie polubisz, a może nawet, pomimo mych przywar, obdarzysz szacunkiem – bądź cierpliwy! Proszę cię o sprawiedliwość: nie sądź mnie podług tego czy tamtego uczynku, ale dopiero po przeczytaniu całości. Daję Ci dzieło naturalisty, wynoszące mnie nad Buffona; dzieło filozoficzne stawiające mnie obok Jana Jakuba, Woltera i Monteskiusza. Opowiem Ci życie człowieka naturalnego, bojąc się jedynie kłamstwa. Zostawiam ten przykład przyszłym pokoleniom. Naśladowanie będzie niełatwe!
Sunt et queis virtus contigit ante diem;
Ingenium cœleste suis velocius annis
Surgit, et ignavaæ fert male damna moræ.
Ovid. Ars.2
Miłośniku Prawdy! Czytaj mnie bez obawy! Nie zwiodę cię pięknymi słowy ani nie oszukam, przekręcając fakty. Dosyć już mam pisania powieści, w których prawdziwość fundamentu nie wykluczała fantazjowania. Spragniony jestem najczystszej prawdy i daję ci ją, albowiem ona i tylko ona może uczynić to dzieło pożytecznym.
*
1734
Światło dzienne ujrzałem w roku 1734, dnia 22 listopada3, w wiosce Sacy, po łacinie Saxiacus, od saxum (skała), jak mówił wielebny Antoni Foudriat, miejscowy proboszcz. W istocie, cały mój kraj rodzinny, aż po granice jurydyki, poutykany jest wapiennymi kamieniami, które pług zdziera przy orce, bo rodzajna ziemia ma tu zaledwie dwa albo trzy cale grubościA.
Mój ojciec żenił się dwukrotnie: wpierw z Marią Dondène, która dała mu siedmioro dzieci4, potem z Barbarą Ferlet de Bertrô. Z nią miał także siedmioro dzieci, z których ja jestem pierwszym. Do chrztu trzymali mnie Edme Mikołaj, najstarszy syn z pierwszego łoża, w zastępstwie Mikołaja Ferleta, dziadka po kądzieli, i Anna, najstarsza z całego rodzeństwa, w zastępstwie i imieniu Anny Małgorzaty Simon, babki nieboszczki ze strony ojca5. Staruszek nie mógł przybyć do Sacy z powodu niepogody. Nadano mi imiona Mikołaj, Anna, Edme6, ojciec chciał, by jego imię było ostanie. Spisując akt, Jakub Bérault, nauczyciel, opuścił imię Anna, którego już nie nadpisano, ale które wymieniono w formule chrztu podczas ceremonii. Ojciec zdecydował, że wszyscy mają nazywać mnie Mikołajem. To bardzo piękne imię, złożone z dwóch słów greckich nike (zwycięstwo) i laos (lud). Znaczy zatem „zwycięzca” albo „rządca ludów”.
Matka łączyła w sobie po równo bystrość umysłu, dobroć serca i piękno ciała. Choć blondynka, była żywa aż do swawoli. Ale potrafiła się powściągnąć, być usłużną i uległą bez reszty. Ojciec też pracował nad sobą, był popędliwy, a zachowywał się jak uosobiona łagodność. Ale w pracy i innych użytecznych zajęciach był prędki i gorliwy. Tak więc ukształtowany zostałem w trzech czwartych z ognia i tylko w jednej czwartej z innych żywiołów. Można tak przynajmniej sądzić po sile uczuć: miłości, odwagi, strachu, niecierpliwości, złości, oburzenia, zapału, współczucia, które wszystkie przejawiały się u mnie z niepojętą wprost energią. Z pewnością poczęto mnie w gorącym uścisku, który dał fundament mojemu usposobieniu. Gdyby uściskowi towarzyszyły niecne skłonności, byłbym potworem. Przyrodzona mi zacność jest dowodem czystości rodzicielskich serc… Moją krew i charakter rozpaliła jeszcze mamka, najbardziej temperamentna kobieta w okolicy (bo matka nie mogła sama mnie karmić, ojciec jej nie pozwolił i z pewnością miał po temu powody). Poczciwa Lolive, z męża Lemoine, przyjmując mnie, odstawiła od piersi swoją, dość już silną Anusię. Ale, niestety, nie mogła się uchronić przed poskramianym od półtora roku pożądaniem męża. Kiedy miałem sześć miesięcy, musiano mnie odstawić… Osłabiło to moją kompleksję, ale do mamki nie mam żalu; zawsze tak czule mnie kochała, że byłbym niewdzięcznikiem, odmawiając jej należnego mlecznej matce szacunku!
W pierwszym roku życia zaniesiono mnie na pasterkę. Był to pomysł moich zabobonnych sióstr, które chciały mi w ten sposób zapewnić bezpośrednią opiekę Dzieciątka Jezus. Miały najlepsze intencje, bardzo mnie bowiem kochały dla mojej urodyB.
1735
Miałem dziewięć miesięcy, kiedy zaniesiono mnie do pana Colleta, przyjaciela mego ojca i notariusza w Vermenton. Było to w pierwszą niedzielę po odpuście w tym miasteczku, który wypada w połowie sierpnia. Opowiadano, że dwie małe dziewczynki, pięcio- i trzyipółletnia, pokłóciły się wówczas o to, która zostanie moją żonąC. Później poznałem ich nazwiska. Wielka to osobliwość! Nie zostałem mężem żadnej z nich, lecz uwielbiałem obie!
1736
Moje pierwsze zapamiętane dziecięce przeżycie pochodzi z czasów, kiedy kończyłem dwa lata. Czekając nago, aż ktoś mnie ubierze, niecierpliwiłem się i w końcu wyładowałem złość na lustrze, w którym moja siostra Margot pokazała mi mą wykrzywioną buzię. Stłukłem je trzonkiem stołowego noża. Liczne pęknięcia uczyniły obraz buzi jeszcze brzydszym, a pojedyncze szybki, mnożąc odbijane przedmioty, stworzyły wrażenie wielu światów! Na ten widok łzy przestały mi płynąć. Zaznałem pierwszego w życiu zdumienia, pierwszego zachwytu; zrodziła się we mnie pierwsza myśl… Nie ukarano mnie. Matka opłakała jedynie swoje ostatnie lustro toaletowe8…
1737
Drugie przeżycie jest późniejsze o pół roku. Moją siostrę i chrzestną matkę wydano właśnie za mąż do Vermenton. Kiedy nas opuszczała, aby zamieszkać razem z mężem, odprowadziliśmy ją aż do MłynicyD. Mnie niesiono na rękach. Nazajutrz, gdy tylko zostawiono mnie samego, skorzystałem z okazji i puściłem się znowu w tamtym kierunku. Szedłem i szedłem… Koło Côtes-des-Prés, już całkiem blisko Młynicy, spotkałem poczciwą Klaudynę Sirop, wieśniaczkę z Sacy. Ujrzawszy na drodze samotne dziecko, które ledwo umiało chodzić, pomyślała, że któraś z sióstr musi być w naszej winnicy. Zaczęła wołać. A ponieważ nikt nie odpowiadał, podeszła do mnie i zapytała:
– A dokąd to pan Mikołaj się wybiera?
– Idę do Vermenton odwiedzić moją siostrę Annę u jej męża, który ją uściskał.
– Sam jeden idziesz, skarbiku?
– Tak.
– Wracaj ze mną, kurczaczku, bo jeszcze jaki wóz cię przejedzie! – Chwyciła mnie za rękę i chciała zawrócić. Szamotałem się i krzyczałem:
– Zaprowadź mnie do Vermenton! – ale musiałem ulec dłoni silniejszej niż moja.
Kuma Sirop, żeby mnie uspokoić, wsadziła mnie do kosza na plecach i poniosła. Złorzeczyłem jej i zamyśliłem poskarżyć się rodzicom, że mnie zbiła. Kiedy przyszliśmy do domu, opowiedziała o moim wyczynie. Serdecznie jej dziękowano. Ale ja nazwałem ją czarownicą i wytoczyłem swoje oskarżenie. (Nieprawy już jako dziecko! Mści się z premedytacją! Szczęśliwie, od tego czasu inna namiętność stłumiła we mnie mściwość!).
– Naprawdę cię zbiłam, skarbiku?
I zaraz nazwano mnie kłamczuchem. To była straszna kara! Odwracałem wzrok, nie śmiąc spojrzeć oskarżonej w oczy, płakałem i udawałem rozpieszczone dziecko, które skarży się, że je zbito, kiedy tylko przywołano je do porządku… Ta przygoda, dzięki rozsądkowi rodziców, zniechęciła mnie do obmowy.
1738
Przypominam sobie, że pochwały mojej buzi mile mnie łechtały, ale też ceniłem je sobie w proporcji do wdzięków chwalącej osoby, szczególnie jeśli była to młoda dziewczyna. Od najwcześniejszego dzieciństwa instynkt ciągnął mnie ku płci przeciwnej, ale kobiety zamężne i domowa krzątanina raczej mnie odpychały!… Najbardziej podobały mi się wtedy dziewczęta, których policzki miały kolor róży. Tomasz Piôt, który razem z moim ojcem pobierał od włościan podatki na rzecz biskupa i kapituły w Auxerre (za dawnego reżimu), miał cztery córki, już dorosłe panny. Druga z nich, MarysiaE, miała piękne rumieńce. Magda, trzecia z kolei, była bielutka i pulchniutka. Anetka, najmłodsza, była zwyczajnie ładna. Najbardziej podobała mi się Marysia, bo miała piękną bagazjową chusteczkę w czerwone bukieciki, które podkreślały żywość jej cery. Kilka lat później wolałbym na pewno Magdę. W wieku męskim goniłem za kobietami suchymi i chudymi, takimi jak Agata, najstarsza z czterech sióstr…. Ale wróćmy do różanej Marysi Piôt.
W niedzielne popołudnia, zaraz po obiedzie, wymykałem się do niej, nie tyle dla łakoci, którymi mnie karmiła, ile dla jej gorących pieszczot, i żeby zaniosła mnie na ręku na nieszpory. Uważam za swój obowiązek wyliczyć tutaj pieszczoty Marysi, które zaszkodziły nie tylko moim obyczajom, ale także mojemu zdrowiu, bowiem ich wspomnienie wielce pobudzało mą zapalną wyobraźnię, a nie miałem jeszcze mocy jej studzenia. Marysia całowała mnie w policzki i w usta, bo usta zawsze miałem apetyczne. Potem, w zupełnej niewinności, wsuwała dłoń pod moją koszulkę i z lubością poklepywała mnie i łaskotała. Wreszcie posuwała się jeszcze dalej… i później dosłownie zjadała mnie pocałunkamiF… Powtarzam jeszcze raz: Marysia była tak samo niewinna jak ja, ale ulegała ślepemu pociągowi. Widząc sympatię, jaką darzyły mnie jej siostry i inne dziewczęta, taka była dumna z pierwszeństwa, którym się u mnie cieszyła, że jej sympatia przeszła w namiętność. Moja delikatna, dziewczęca buzia wzbudzała zachwyt w okolicy, gdzie krew jest zepsuta przez błotniste wyziewy, którymi oddychano tam do niedawna. Byłem dla wszystkich fenomenem! Kiedy Marysia niosła mnie do kościoła, otaczały ją najładniejsze dziewczęta ze wsi i wszystkie po kolei mnie całowały. Pamiętam mniej więcej, co przy takiej okazji powiedział jej raz do ucha pewien chłopak: „Majisiu… Kiedym zoczył, jak całujesz tego małego, tom se pomyślał, że bedziesz dobro matko i żono. Pewno chcesz mieć takieguśkiego synka? Ja też chce, byś go miała, i żeby to ja ci go zrobił!…” – Marysia spłonęła rumieńcem i spuściła wzrok, ale po chwili podniosła go znowu i patrzyła za Jasiem Nôlin, dopóki nie zniknął jej z oczu. Niebawem ją poślubił, a ja byłem na ich weselu.
Czwarte przeżycie, z tego samego roku, raz jeszcze pokazuje, jak groźny jest dla dzieci widok czułości małżeńskich, nawet w wieku zupełnej niewinności, kiedy niczego z nich nie pojmują. Pewnego dnia byłem u sąsiada, niejakiego Cornevina, który ożenił się niedawno z Anetką Bêlin, całkiem ładną dziewczyną. Zajmowali niewielki domek, wynajęty od mojego ojca. Mąż sposobił tyczki do wina i po zacięciu każdej sztuki podchodził do żony, całował ją i świadczył inne czułości, które budziły we mnie naiwne zdumienie. Moja mina musiała się Anetce wydawać bardzo zabawna, bo za każdym razem, kiedy mąż ją pieścił, patrząc na mnie, wybuchała śmiechem. Śmiałem się z tego śmiechu, co jeszcze potęgowało jej rozbawienie. Mąż mówił jej jakieś dziwne rzeczy, które mi się nie spodobały, sądzę, że przez swój bezwstyd, ale może nawet bardziej przez naturalną samczą zazdrość, która u ludzi nierzadko pojawia się przed osiągnięciem wiadomej zdolności. Nienawiść, którą wzniecił wtedy we mnie Cornevin, trwa do dziś. Wyszedłem od nich rozgniewany na widok jakiegoś wyuzdanego karesu. Śmiech młodej kobiety był czarujący! Ale mężczyzna był tak brzydki, że zupełnie nie pojmowałem, jak Anetka może tolerować jego pieszczoty, a nawet mu je oddawać. Obrazy tych lubieżnych scen nigdy się nie zatarły, a w dzieciństwie zgubnie wpływały na moje ledwo rozwinięte zmysły, szczególnie po drugim przedstawieniu, które odegrali dla mnie w stodole Tomasz Carré ze swoją narzeczoną, córką Miluśki (nazywanej tak przez antyfrazę). Widziałem cały akt, nic z niego wtedy nie rozumiejąc, ale to był wstęp do moich przygód z Nannette Rameau i z Małgorzatką Miné.
Piąte przeżycie mojego najwcześniejszego dzieciństwa jest innego rodzaju, wiąże się z małym oszustwem, którego się dopuściłem, żeby dostać nagrodę obiecaną za noc bez moczenia. Sypiałem w ojcowskiej sypialni, między dwiema szafami, pod dużym ośmiokątnym obrazem Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Obudziły mnie, podczas moczenia, głosy parobków najętych do młocki, którzy przyszli po światło. Przybity przykrą i upokarzającą słabością, wpadłem na pomysł, żeby wysuszyć pościel własnym ciepłem; do świtu wydawało się jeszcze daleko!… I udało mi się. Kiedy rano wstałem, obsypano mnie pochwałami. Przyjmowałem je skromnie, nie ośmielając się wspomnieć, że za zasługę należy mi się nagroda! Zrobiła to za mnie jedna z sióstr. Dostałem galaretki porzeczkowej, za którą przepadałem. Wziąłem do ręki tartynkę, ale przypomniałem sobie, że Matka Boska zawsze płacze, kiedy skłamię, spojrzałem więc na obraz i przywidziało mi się, że widzę na nim łzy! Wyjąłem z ust nadgryzioną tartynkę i podałem ją Margot. Odmówiła. Wszyscy się dziwią, patrzą czym nie chory, wypytują. Czerwienię się, spuszczam oczy, pokazuję na obraz: „Ona płacze!” – mówię, szlochającH