Pan Samochodzik. Pan Samochodzik i Fantomas - Zbigniew Nienacki - ebook + audiobook + książka

Pan Samochodzik. Pan Samochodzik i Fantomas ebook

Nienacki Zbigniew

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pan Samochodzik udaje się do Francji, gdzie zmierzy się ze złoczyńcą, który przybrał pseudonim Fantomas. Czy specjalista z Polski zdoła ustrzec barona de Saint-Gatie przed kradzieżą słynnego obrazu Renoira?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 339

Oceny
4,6 (453 oceny)
325
93
18
10
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
deva358

Nie oderwiesz się od lektury

Warto
30
rwmierzwa

Nie oderwiesz się od lektury

To było super .
20
katarzynakorczak10

Dobrze spędzony czas

Przygody Pana Samochodzika we Francji, fajny powrót do lektury z dzieciństwa :)
10
Guma007

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna polecam
10
Agnesg3

Nie oderwiesz się od lektury

Co można napisać…jak zwykle rewelacja!!!
10

Popularność




Zbigniew Nienacki

Pan Samochodzik i Fantomas

Zbigniew Nienacki

Pan Samochodzik i Fantomas

Wydanie I

Próbka

Redaktor naczelny • Marcin Nowak

Korekta • Artur Marcin Laskowski, Marcin Nowak

Skład i łamanie • Artur Marcin Laskowski

Projekt okładki • Maciej Łazowski

Wydawnictwo

Liber Novus Marcin Nowak

ul. Łaska 43

95–050 Konstantynów Łódzki

www.libernovus.pl

[email protected]

Copyright © • Helena Nowicka

Copyright © for electronic version • Liber Novus

Konstantynów Łódzki 2012

ISBN • 978–83–7741–040–0-demo

Liber Novus 2012

O dziesiątej wieczorem — jak zwykle, gdy na niedzielę przyjeżdżała ze szkoły w Tours — czternastoletnia Yvonne minęła most zwodzony i znalazła się na ogromnym prostokątnym tarasie, gdzie ongiś wznosił się zamek rodu Marquise'ów, po którym pozostała tylko wielka baszta, zwana donżonem. Na tarasie stało kilkanaście ławek. Siedziała na nich hałaśliwa grupa amerykańskich turystów, oczekujących na zapadnięcie zmroku. To ich ogromny autokar widziała Yvonne przed bramą parku okalającego zamek. Nocą w Le Château de Six Dames — Zamku Sześciu Dam, w każdą sobotę i niedzielę, za dwa i pół franka oglądać można było widowisko zwane „Dźwięk i światło” — iluminację zamku połączoną z muzyką, płynącą z rozmieszczonych w parku głośników.

Gdy Yvonne przebywała w zamku, to ona obsługiwała aparaturę widowiskową, zainstalowaną w donżonie. Lubiła to zajęcie, bo oświetlony reflektorami zamek i wydobywające się jakby spod ziemi dźwięki muzyki działały na jej wyobraźnię. A zresztą, kustosz zamku, pan Armand Durant często się mylił, za wcześnie lub za późno uruchamiał taśmę z dźwiękiem, reflektory zaś włączał nie w tej kolejności, w jakiej przewidywał specjalnie opracowany scenariusz. Co innego jego syn, piętnastoletni Robert. To był prawdziwy mistrz w tej dziedzinie. Gdy dyrygował widowiskiem, każdy guzik w aparaturze był przyciśnięty z dokładnością do pół sekundy, jak mawiał baron Raoul de Saint-Gatien, właściciel zamku.

Yvonne otworzyła drzwiczki w donżonie i weszła do małego pokoiku, w połowie zajętego przez pulpit z różnokolorowymi pokrętłami i guziczkami. Robert już tam był — stał pochylony nad magnetofonem. Przewijał taśmę z dźwiękiem.

— Spóźniasz się, Yvonne — powiedział nie odwracając głowy od pulpitu. Za półtorej minuty rozpoczynamy widowisko.

— Czy wiesz, co się stało? Stryj znowu dostał list.

— List? Dostaje codziennie sporą pocztę — mruknął Robert.

— To był list od niego. Znowu żąda okupu i wyznacza miesięczny termin na zebranie pieniędzy. Grozi, że ukradnie obraz Renoira.

— Plażę Renoira? — przeraził się Robert. — To piękny obraz... I twój stryj zapłaci okup?

— Nie — wzruszyła ramionami Yvonne. — Przecież wiesz, że nie ma pieniędzy.

— To co będzie? On ukradnie ten obraz... — westchnął Robert.

Yvonne tupnęła nogą.

— Mówisz tak samo, jak wszyscy. Z rezygnacją. Jakby to była zwykła rzecz, że on potrafi przeniknąć przez mury i dostać się do strzeżonej galerii. A system alarmowy? Fotokomórki? Czy myślisz, że on jest niewidzialny?

— A jednak ukradł jeden obraz. Z innych galerii również kradnie. Policja jest bezradna. Sama o tym wiesz.

Yvonne zamyśliła się.

— Słuchaj, Robert — odezwała się po chwili. — Może do galerii prowadzi jakieś tajne przejście, o którym wie tylko on? Tę galerię budowała Katarzyna Medycejska.

— Sądzisz, że baron nie wiedziałby o tym przejściu? Albo mój ojciec? — powątpiewał Robert.

Nagle zerknął na zegarek.

— O Boże, spóźniliśmy się o trzy sekundy! — zawołał.

I przycisnął na pulpicie czerwony guziczek.

Promienie trzech silnych reflektorów wydobyły z ciemności szeroko rozlaną rzekę. Ukazał się srebrny nurt, spływający pod czarne luki kamiennych przęseł. Potem zapalił się reflektor po drugiej stronie rzeki i oświetlił długą sylwetkę galerii. Później trzy reflektory zainstalowane w parku wyłuskały z ciemności wieżyczki na zamku i dwa zwodzone mosty.

W nocnej ciszy rozległ się cichy, jakby płynący z oddali tętent kopyt końskich i turkot kół niewidzialnej karocy. Tętent narastał, jakby zbliżał się. Potem zmienił się jego ton — to niewidzialna karoca wjechała na most zwodzony.

Dziewczynce wystarczyło przymknąć oczy, aby wyobrazić sobie, że oto powraca do swej siedziby królewska faworyta, Diana de Poitiers. Albo że przybywa tutaj Franciszek I czy Maria Stuart, tak jak to opisano w kronikach historycznych Francji. A czyż nie wspanialszy był wjazd Karola IX?

Robert przyciśnie za chwilę zielony i żółty guziczek na pulpicie, z głośników popłynie rzewna melodia. A nieco później rozlegną się wesołe głosy niewidzialnych biesiadników. Rozpocznie się królewskie przyjęcie, jedno z najwspanialszych, jakie pamięta historia. Wydał je tutaj, na zamku Henryk III, a kosztowało go ono sto tysięcy liwrów. Najpiękniejsze damy dworu z rozpuszczonymi włosami usługiwały gościom razem z córkami królowej, Katarzyny Medycejskiej...

Tak, ongiś głośno było o tym zamku.

Wyglądał dziwnie, a zarazem wspaniale. Zbudowano go na potężnych fundamentach starego młyna i na łukach kamiennego mostu, który spinał brzegi niedużej rzeki, dopływu Loary. W słoneczny letni dzień jego renesansowa bryła zdawała się przegradzać szeroko rozlaną rzekę z białymi mieliznami łach piaszczystych i zielonymi, porośniętymi wikliną brzegami. Srebrzysty nurt jednak jakby go nie zauważał — zaledwie muskał filary kamienne, z cichym bełkotem przepływając pod mrocznymi łukami ogromnej galerii, w której z romantycznym pejzażem i blaskiem słońca wpadającym przez renesansowe okna sąsiadowały rozwieszone na ścianach szeregi obrazów nowoczesnych malarzy: Picassa, Matisse'a, Renoira i wielu, wielu innych. Zbiór tych obrazów i ów tak odmienny krajobraz widziany z okien starej budowli tworzyły razem jakby nowy, zadziwiający świat, w którym piękno zdawało się być czymś najwspanialszym, najbardziej godnym uwagi.

Zamek Sześciu Dam należał ongiś do rodu Marquise'ów, którzy na fundamentach starego młyna na prawym brzegu wznieśli ponure zamczysko z wielką basztą. Utracjusze i hulacy, w 1512 roku sprzedali zamczysko podskarbiemu królewskiemu Thomasowi Bohier, którego żona Catherine Brigonnet, dama wrażliwa na piękno, upodobała sobie ten cichy zakątek, kazała zburzyć stary budynek i pozostawiwszy tylko potężną basztę, wzniosła tuż obok piękny zameczek z wieżyczkami w czterech rogach. Po jej śmierci zamek przeszedł na własność królów francuskich. Henryk II ofiarował go swej faworycie, słynnej z mody Dianie de Poitiers. Jej to zamek zawdzięczał most przez rzekę i piękny duży ogród na prawym brzegu.

Gdy umarł Henryk II, Katarzyna Medycejska odebrała zamek pani de Poitiers, zazdrosna o wpływ, jaki Diana miała na króla. Ale nienawiść, jaką nosiła w sercu do pięknej Diany, nie objęła zamku. Katarzyna Medycejska lubiła przepych i wystawność, łącząc je ze znakomitym poczuciem piękna. Na moście zbudowała dwupoziomową galerię, poszerzyła nieco zamek i sprowadziła do niego z Włoch piękne meble, posągi i książki.

Po latach Katarzyna Medycejska darowała zamek swej pasierbicy. Ludwice Lotaryńskiej, małżonce Henryka III. A gdy Henryk w czasie walk religijnych został zamordowany przez katolickiego mnicha Jacques Clementa, niepocieszona Ludwika przez jedenaście lat — aż do śmierci — opłakiwała tu swego małżonka. Nazywano ją Białą Damą lub Białą Królową, bo od śmierci męża przywdziała na zawsze obowiązujący na dworze biały strój żałobny. Jej komnata, łoże, dywan i fotele — wszystko było w kolorze białym. Legenda mówi, że w rocznicę zamordowania króla Biała Dama pojawia się w oknach zamku.

W następnych latach losy zamku toczyły się nie nazbyt ciekawie, aż do chwili, gdy otrzymał go zarządca dóbr królewskich, Dupin. Jego żona, madame Dupin, przyjaciółka artystów, prowadziła znany w historii salon literacki. W zamku spotykali się najsłynniejsi ludzie tamtej opoki. Wiele czasu spędził tu Jean Jacques Rousseau, który był nauczycielem synów państwa Dupin. To właśnie z tej rodziny pochodziła Aurora Dupin, znana jako George Sand, przyjaciółka Fryderyka Chopina.

W 1864 roku właścicielką zamku została madame Pelouze, która za cel swego życia postawiła sobie odrestaurowanie, nadwątlonej przez czas, potężnej budowli. Przywróciła zamkowi świetność i wspaniałość, która pozostała do dziś.

Sześciu kobietom zawdzięcza zamek swoją urodę, dlatego nazwano go Zamkiem Sześciu Dam.

Jego los związany był z ich losem, jego mury — jak najwierniejszy przyjaciel — były powiernikiem ich uśmiechów i westchnień.

Pani Bohier, Diana de Poitiers, Katarzyna di Medici, Ludwika Lotaryńska, pani Dupin i pani Pelouze. Każda z nich była inna, każda piętno swej indywidualności pozostawiła na zawsze w kształcie tej budowli. A przecież powstała z tego piękna całość, zadziwiająca i zarazem wspaniała.

— Uwaga, Yvonne! — krzyknął Robert. — Za piętnaście sekund włącz reflektor na prawej wieżyczce.

Dziewczynka ocknęła się z marzeń. Turystom należało się efektowne zakończenie widowiska. Mnóstwo jest bowiem pięknych zamków w dolinie Loary, a pięćdziesiąt z nich posiada iluminację świetlną, połączoną z muzyką. Jeśli chciało się do leżącego nieco na uboczu Zamku Sześciu Dam ściągnąć wycieczki, widowisko musiało być rzeczywiście wspaniałe.

Włączyła reflektor na prawej wieżyczce. Potem na lewej. Strugi światła rozjaśniły park i ogród Diany de Poitiers, osrebrzyły wody rzeki i kanału opływającego stary donżon.

Z głośników spłynęły łagodne dźwięki menueta...

I raptem...

Taniec został przerwany. Głośniki zamilkły.

Czyżby zepsuło się coś w aparaturze dźwiękowej?

Robert i Yvonne rzucili się do magnetofonu. Tarcza z taśmą obracała się wolno. Ale głośniki milczały.

— Do licha! I to na samym końcu — burknął Robert. — Gotowi zażądać zwrotu pieniędzy.

W głośnikach coś zachrypiało. A potem rozległ się donośny głos:

„Mówi Fantomas. Uwaga! Mówi Fantomas! Jeśli nie otrzymam okupu, za miesiąc zginie obraz Renoira. Jeszcze raz przypominam: za miesiąc zginie Plaża Renoira!”

Nastała cisza. A po chwili, jak gdyby nic się nie stało, zabrzmiał znowu rytm menueta.

— Słyszałeś? — Yvonne chwyciła Roberta za ramię.

— Jak mogłem nie słyszeć? Wydzierał się na cały park.

— Ale gdzie on się włączył? Gdzie on jest? — pytała rozgorączkowana dziewczynka. — Przewody biegną po całym parku. Chodźmy go szukać. Trzeba go schwytać, zawiadomić policję! — zawołała.

Chłopiec wzruszył ramionami. I wskazał obracające się wolno talerze magnetofonu.

— On jest tutaj.

— Gdzie? — nie rozumiała.

— Na naszej taśmie z muzyką. Wkleił do niej kawałek taśmy z nagraniem swego głosu.

— Jakim sposobem? Przecież aparatura jest cały dzień zamknięta.

— Nie wiem, kiedy to zrobił — zastanawiał się chłopiec. — Myślę jednak, że stało się to przed dwiema godzinami. Pamiętasz, że trzynasty głośnik trochę chrypiał? Ojciec wezwał specjalistę z Tours. Był tu przed dwiema godzinami. Głośnik naprawił. I tu, do aparatury też zaglądał.

— Pozwoliłeś mu tutaj zostać samemu?

— Przecież nie wiedziałem, że to jest on? A zresztą, wysłał mnie pod głośnik do parku, żebym sprawdził, czy już nie chrypi. Wtedy mógł wkleić kawałek taśmy. W dowolnym miejscu, rozumiesz?

Do pomieszczenia w donżonie wpadł ojciec Roberta, kustosz, pan Durant.

— Co to było? Co to ma znaczyć? — wołał wzburzony. — Czy wy stroicie sobie głupie żarty?

Dziewczynka wskazała magnetofon.

— To był głos złodzieja, proszę pana. Wklejono jego słowa na taśmę z podkładem muzycznym.

Kustosz zbliżył się do magnetofonu. Ale taśma wciąż jeszcze przesuwała się na talerzach. Widowisko kończyło się dopiero za pięć minut.

— A więc to taaak... — mruknął.

— Fantomas! — prychnęła pogardliwie dziewczynka. — To bardzo głupio wybierać sobie taki przydomek, prawda?

Chłopiec zaprzeczył:

— To nie jest głupiec. I przekonasz się, Yvonne, że jeśli baron nie zapłaci okupu, to on naprawdę skradnie obraz Renoira.

Kustosz wybiegł na taras, aby po zakończeniu widowiska przeprosić turystów za dziwny głos, który usłyszeli.

Ale to było zupełnie zbyteczne.

— Złodziej, który wam grozi? Fantomas, który uprzedza o kradzieży? — sceptycznie odniósł się do tej sprawy jakiś gruby Amerykanin.

— Nie bujajcie nas. Znamy się na reklamie. To taki wasz nowy trick, żeby ściągnąć turystów.

To mówiąc wypluł gumę do żucia pod zwodzony most na kanale.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

NIESPODZIEWANA WIZYTA • GOŁĄB CZY JASTRZĄB • KIM JEST FANTOMAS • O DZIWNYCH KRADZIEŻACH • W DRODZE DO ORLEANU • W „WIELKIM OGRODZIE FRANCJI” • KTO NAS ŚLEDZI • BŁĘKITNY HELIKOPTER • KIM BYŁA JOANNA D'ARC • LIST OD KAREN I CO Z TEGO WYNIKŁO • NA TROPIE NOWEJ PRZYGODY

W Paryżu, w Hotel du Nord, gdzie spędziłem pierwszą noc po przyjeździe do Francji, późnym rankiem zapukał do mnie jakiś mężczyzna.

— Monsieur Thomas? — zapytał, gdy otworzyłem drzwi. Był to średniego wzrostu brunet o wyglądzie małomiasteczkowego fryzjera. Miał czarne wąsiki, jak słynny amant Clark Gable, i długie baki. Wiek przybyłego był trudny do określenia: mógł mieć czterdzieści, a nawet pięćdziesiąt lat.

— Tak, jestem Tomasz — odrzekłem uprzejmie. — A z kim mam przyjemność?

— Czy jest pan owym Panem Samochodzikiem, który przyjechał z Polski? — upewniał się jegomość.

— Tak mnie nazywają przyjaciele — odparłem niechętnie. — Ale nie lubię tego przezwiska, bo brzmi bardzo dziecinnie. Bardzo pana przepraszam, z kim mam przyjemność?

— Nazywam się Gaspard Pigeon — wyciągnął do mnie małą wypielęgnowaną dłoń. — Jestem detektywem jednej z wielkich agencji ubezpieczeniowych i podobnie jak pan muszę dziś jechać do zamku barona de Saint-Gatien. Niestety, dzisiejszej nocy skradziono mi w Paryżu samochód. Czy w związku z tą przykrą sprawą mógłbym skorzystać z okazji i zabrać się z panem do Zamku Sześciu Dam? Nazywam się Gaspard Pigeon — powtórzył swoje nazwisko, pilnie zaglądając mi w twarz, jakby w oczekiwaniu, że dostrzeże na niej ironiczny uśmieszek.

„Gaspard” to po polsku Kasper. „Pigeon” — gołąb. A więc ten pan nazywa się Kasper Gołąb. Biorąc zaś pod uwagę, że z zawodu był detektywem, niejednemu zapewne wydawała się zabawna myśl o gołębiu tropiącym drapieżców przestępczego świata.

Wskazałem mu uprzejmie krzesło i pozwoliłem sobie na zdziwienie:

— Skąd pan wiedział o moim przyjeździe, zatrzymaniu się w Hotel du Nord i przezwisku Pan Samochodzik?

Uśmiechnął się z dumą.

— Po pierwsze, jestem przecież detektywem, a po drugie, o pana przyjeździe pisały gazety.

To mówiąc podał mi jakiś paryski brukowiec z dzisiejszą datą i wskazał niewielką notatkę następującej treści:

W związku z kradzieżami obrazów z galerii barona de Saint-Gatien przybył wczoraj do Paryża i zatrzymał się w Hotel du Nord znany w Polsce specjalista do walki ze złodziejami dzieł sztuki, noszący przydomek Pan Samochodzik. Przyjechał on do Francji na zaproszenie barona de Saint-Gatien, któremu złodziej zagroził kradzieżą słynnego obrazu Plaża Renoira. Czy specjalista z Polski zdoła ustrzec barona przed nową kradzieżą i zdemaskować złoczyńcę, który przybrał pseudonim Fantomas?

Agencja Ubezpieczeniowa, w której baron ubezpieczył swoje obrazy, ściągnęła z Londynu swego najzdolniejszego detektywa, pana Gasparda Pigeona, aby wyjaśnił zagadkę kradzieży. Cała sprawa zapowiada się tym bardziej ciekawie, że złodziej właśnie na dzisiejszą noc zapowiedział kradzież obrazu Renoira. Czy zdoła wykonać swą groźbę, skoro aż dwóch detektywów będzie strzegło galerii w Zamku Sześciu Dam?

Nie omieszkamy poinformować o tym czytelników naszej gazety.

Przeczytałem uważnie notatkę i wzruszyłem ramionami.

— No cóż — stwierdziłem — dziennikarze są, jak z tego widać, świetnie poinformowani. Czy wiedzą również, że panu skradziono samochód?

— Nie. I wolałbym tej sprawie nie nadawać rozgłosu. To trochę kompromitujące. Muszę panu wyznać, że o tej kradzieży nawet nie powiadomiłem policji.

— Dlaczego? — zdziwiłem się.

— Samochód się znajdzie. Jutro albo pojutrze będzie stał na którejś z bocznych paryskich uliczek. Komuś zależało na tym, abym opóźnił swój wyjazd do zamku.

— Ma pan jakieś konkretne podejrzenia?

— Oczywiście. Na parkingu stało trzydzieści samochodów. Lepszych, piękniejszych, łatwiejszych do ukradzenia niż mój. A jednak zginął tylko mój humber.

— Rozumiem — skinąłem głową. — Czy domyśla się pan, kto był sprawcą?

— Jasne! — roześmiał się triumfująco, jakby już kładł swą małą dłoń na ramieniu przestępcy. — Dlatego powinniśmy się śpieszyć, proszę pana. Muszę jak najszybciej znaleźć się w zamku. Pan pewnie wie, o co chodzi, prawda?

— Tak.

— Aż z Polski wezwano pana w tej sprawie — podrapał się za lewym uchem, zatroskany, że nie okazano całkowitego zaufania jemu, słynnemu detektywowi, Gaspardowi Pigeonowi. — Czy pracuje pan w polskiej policji?

— Nie. W Ministerstwie Kultury i Sztuki. W Naczelnym Zarządzie Muzeów. Z wykształcenia jestem historykiem sztuki.

— Ach, więc sprawami kryminalnymi zajmuje się pan tylko z amatorstwa? — wyraźnie ucieszył się pan Pigeon.

— Owszem — przytaknąłem. — Ale i w Polsce, podobnie jak w wielu innych krajach, działają fałszerze dzieł sztuki, złodzieje zabytkowych przedmiotów, ludzie zajmujący się nielegalnym handlem antykami. Kilkakrotnie udało mi się z nimi rozprawić. Jako rzeczoznawca dzieł sztuki współpracowałem z milicją.

— No, tak. Rozumiem — pokiwał głową bardzo z siebie zadowolony — ale bardzo wątpię, czy dotychczasowe doświadczenie przyda się panu w tej sprawie. Co do mnie, drogi panie — rozsiadł się wygodniej na krześle — mam na swym koncie wielu schwytanych przestępców. Trzeba panu wiedzieć, że w związku z kradzieżą w Zamku Sześciu Dam moja Agencja Ubezpieczeniowa odwołała mnie aż z Londynu, gdzie zajmowałem się sprawą zaginięcia zabytkowych klejnotów, należących do lady Pembroke. Agencja Ubezpieczeniowa uznała, że nikt inny poza Pigeonem nie zdoła rozwikłać tej nowej zagadki. Jak panu zapewne wiadomo, w ostatnich miesiącach dokonano kilku zuchwałych kradzieży obrazów w zamkach nad Loarą.

— Wiem. W Angers, w Chambord i w Amboise.

— Ach, został pan o tym poinformowany? — zdziwił się.

— Wiem tylko to, co pisała o tym francuska prasa — wyjaśniłem.

— Obrazy z tych trzech zamków ubezpieczone były w innej, konkurencyjnej agencji ubezpieczeniowej, więc nic mnie one nie obchodzą. Ale gdy w Zamku Sześciu Dam skradziono obraz Cézanne'a, za który nasza Agencja musi baronowi wypłacić ogromne odszkodowanie, a na domiar złego złodziej zapowiedział kradzież obrazu Renoira, Zarząd Agencji wziął sobie tę sprawę mocno do serca. Śpieszmy zatem do Zamku Sześciu Dam.

Zabrałem się do pakowania swoich rzeczy porozrzucanych w pokoju hotelowym, a pan Gaspard Pigeon, który odetchnął z wyraźną ulgą, gdy dowiedział się, że w detektywistycznym fachu jestem tylko amatorem, rozgadał się nie szczędząc sobie pochwał. Z wyglądu i zachowania coraz bardziej przypominał mi postać z powieści kryminalnych Agaty Christie, słynnego detektywa pana Poirota. Tylko że tamten nie pracował na zlecenie Agencji Ubezpieczeniowej.

— Drogi panie — mówił — noszę wprawdzie nazwisko Gołąb, ale bez fałszywej skromności muszę panu powiedzieć, że w całej Europie na dźwięk mego nazwiska drżą przestępcy zajmujący się kradzieżą dzieł sztuki. Powinienem się nazywać „Jastrząb” lub „Orzeł”, albowiem jak każdy z tych ptaków niespodziewanie, z góry spadam na swoją ofiarę i pakuję ją za kratki. Współpracując ze mną, przyglądając się mojej robocie, wiele pan się zdoła nauczyć. Tym bardziej że sprawa, którą mi powierzono, jest niezwykle trudna. Kryje się za nią Fantomas.

— Fantomas? — lekceważąco wzruszyłem ramionami. — To brzmi śmiesznie. Jeśli mnie pamięć nie myli, Fantomas to postać literacka.

— Z brukowej literatury — dorzucił pan Pigeon. — Bodaj przed pięćdziesięciu laty dwaj francuscy dziennikarze opublikowali powieść w odcinkach, której bohaterem był niejaki Fantomas. Jak wskazuje rdzeń tego nazwiska, pochodzi ono od słowa „fantom”, czyli „widmo, widziadło, duch”. Fantomas w tej powieści to człowiek-widmo, przenikający mury i ściany.

— Oglądałem filmowe wcielenie Fantomasa — dorzuciłem.

— A tak — skinął głową pan Pigeon. — W filmie zrobiono z niego demonicznego przestępcę, posługującego się najnowocześniejszą techniką, mistrza charakteryzacji. Jednym słowem, człowieka o stu twarzach.

— A Fantomas z zamków nad Loarą? — zapytałem ostrożnie.

— To oczywiście człowiek, który poza pseudonimem, jaki sobie przybrał, oraz podobną metodą działania nie ma nic wspólnego z tamtymi postaciami. Listy z pogróżkami do właścicieli galerii podpisuje nazwiskiem Fantomas i podobnie jak tamten przenika przez mury strzeżonej galerii. Nie pozostawiając żadnych śladów zabiera najcenniejszy obraz, a na jego miejscu wiesza falsyfikat. Ale tym razem trafił swój na swego. Udawało mu się, dopóki miał do czynienia z innymi detektywami. Teraz ja, Pigeon, ruszam do walki z Fantomasem. On zdaje sobie sprawę, jakie mu grozi niebezpieczeństwo i dlatego tak boi się mego przyjazdu do zamku hrabiego de Saint-Gatien. Skradł mój samochód? To nic. Skoro raz wpadnę na trop Fantomasa, już nic nie zdoła mnie z niego sprowadzić — zakrzyknął pan Gaspard.

I mnie jak gdyby udzielił się jego zapał. Chwyciłem podróżny neseser i powiedziałem z mocą:

— A więc w drogę! Do walki!

Albowiem nie należę do ludzi, którzy dają się zwodzić pozorom. Pan Pigeon pochodził chyba gdzieś z południa Francji i jak większość południowców był gadatliwy oraz zdradzał skłonności do fanfaronady. Niemniej mogła to być tylko maska, kryjąca spryt i inteligencję. Przestępca, który pochopnie osądził pana Pigeona jako skłonnego do przechwałek głupca, zapewne rychło trafiał za kratki. Poważna Agencja Ubezpieczeniowa nie zatrudniałaby fanfarona, a tym bardziej nie wysyłałaby go w tak trudnej sprawie.

W hallu hotelowym boy w błękitnej liberii podał panu Pigeonowi jego podróżny neseser i płaszcz -prochowiec, które to rzeczy pozostawił u niego detektyw, zanim poszedł do mnie na górę. Wyszliśmy przed hotel i skierowaliśmy się na pobliski parking.

— Co to za pudło? — z dużą dozą zdziwienia zapytał pan Gaspard, gdy zatrzymałem się przy swoim wehikule.

Nie byłem zaskoczony tym pytaniem. Wprawdzie w Paryżu niejedno widziano i byle czym nie zadziwi się Francuza, ale w długim szeregu lśniących lakierem wspaniałych wozów mój wehikuł wyglądał rzeczywiście szkaradnie. Widok tego czółna skrzyżowanego z namiotem mógł zaskoczyć nawet tych, którzy przywykli już do panującej na Zachodzie mody jeżdżenia bardzo starymi gratami. Bo to nie był grat jakiejś określonej starej marki, lecz dziwny stwór, jakby jakaś larwa wybałuszająca oczy wypukłych reflektorów. I ten jego śmieszny, zadarty kuper. I ta karoseria młotkiem wyklepana...

Wyjaśniłem sucho:

— Ten wóz zrobił mój wujek, zapoznany wynalazca. Budowa wehikułu to było jego hobby. Gdy zmarł, otrzymałem wóz w spadku. Służy mi zresztą znakomicie.

— No tak, to najważniejsze — zgodził się pan Pigeon i podrapał się za lewym uchem.

Ale mimo to z dużą nieufnością zasiadł w wehikule, jakby obawiając się, że ten potwór nagle pęknie, kichnie albo wybuchnie i wyrzuci nas w przestworza. Oczywiście, w kawałkach.

Z Paryża, po długim kluczeniu i wypytywaniu o drogę, lawirując wśród setek samochodów mknących ulicami tego niezwykle ruchliwego miasta, wyjechaliśmy na szosę do Orleanu, odległego o 116 kilometrów od stolicy Francji.

* * *

Był trzeci lipca, dzień słoneczny, choć bardzo wietrzny. Wyjeżdżaliśmy z Paryża przez słynną Bramę Orleańską. Szosa biegła tu na lewym stoku doliny Biévre, opadającej ku znanemu, ślicznemu miasteczku Bourg-la-Reine. Potem wóz wspiął się na niewysokie płaskowzgórze i wkrótce ujrzeliśmy wieże Montlhéry z XIII i XV wieku. Po przebyciu małej doliny Linas, ukazały się po prawej stronie zadrzewione wzgórza leśne. I znowu doliny l'Orge. Szosa prowadziła dalej między dwoma malowniczymi stokami i gwałtownie opadała do Etréchy, gdzie znajduje się piękny kościół z XIII wieku.

Dla turysty wiele jest do zwiedzania w drodze z Paryża do Orleanu, jak choćby miasteczko Etampes, rozciągające się w pięknej dolinie, gdzie u stóp pagórka ozdobionego starą królewską basztą Guinette z XII wieku łączą się z sobą rzeki Juine i Charlette. Warto też obejrzeć romański portal w kościele Świętego Bazylego i wspaniały kościół Notre Dame du Fort z XII wieku, górujący nad okolicą swoją wysoką na sześćdziesiąt dwa metry wieżą.

Lecz nam spieszno było do zamku hrabiego de Saint-Gatien i nie zatrzymaliśmy się nigdzie, nawet by wypić filiżankę czarnej kawy, w którymś z przydrożnych moteli czy restauracji.

Oto płaskowzgórze Beauce, niezwykle żyzne, zwane spichlerzem Paryża. A potem po lewej ręce ukazała się na horyzoncie długa, ciemna smuga przepastnych Borów Orleańskich, obejmujących obszar trzydziestu czterech tysięcy hektarów. Blisko już był i sam Orlean, poprzedzany rozległymi przedmieściami.

Pan Gaspard Pigeon, świadom, że jestem cudzoziemcem, który po raz pierwszy zawitał w te strony, czuł się w obowiązku zabawiać mnie opowieściami charakteryzującymi te okolice. A trzeba stwierdzić, że umiał opowiadać barwnie i ze swadą.

— Jedziemy, panie Tomaszu, w dolinę rzeki Loary, w krainę, którą Francuzi nazywają „wielkim ogrodem Francji”. Skądkolwiek byśmy tam nie przyjechali, czy to od strony płaskowzgórza Beauce, czy od żyznego Berry albo od zielonej, lesistej Gatine Mancelle, otoczą nas winnice, białe domki i kwiaty. Lecz niech pan nie sądzi, że to istny raj na ziemi, pełen kwiatów i owoców. Są tu i dzikie, niegościnne, jałowe wzgórza sąsiadujące z dolinami pełnymi słońca. Jak mówią niektórzy: okolice Loary to „puszysty dywan, złotymi frędzlami ozdobiony”, Loara zaś, panie Tomaszu, jest dużą rzeką, pełną szerokich zakrętów. W zależności od konfiguracji terenu, to płynie wolno, to znów rwie jak koń uderzony ostrogą. Rzeka posiada liczne dopływy i niesie ku morzu żyzny namuł, który od dawna wykorzystują rolnicy. Zamienili oni wyschnięte odnogi Loary we wspaniałe ogrody. Tu nie pracuje się pługiem ani broną, ale łopatą i grabiami. Ziemia podzielona jest na malutkie działki, na których rolnicy osiągają astronomiczne wprost zbiory warzyw i owoców. W okolicach Blois rosną najwspanialsze szparagi. W Turenni — arbuzy, pomidory i kapusta o niezwykłym smaku. W Andegawenii — brzoskwinie i czereśnie. Powinien pan obejrzeć wspaniałe ogrody różane i szkółki owocowe w pobliżu Angers i Orleanu. I łańcuch wzgórz i pagórków, ciągnący się od Blois, gdzie jest bardzo wiele winnic. Właściciele winnic wykorzystują naturalne groty we wzgórzach wapiennych do przechowywania beczek z winem. Ach, cóż to za wspaniały widok te stoki wzgórz i pagórków, gdzie tak pięknie rosną glicynie, wśród których widnieją otwory do piwnic z winem.

Winiarze mieszkają w najbliższym sąsiedztwie swego bogactwa, nazywają ich „jaskiniowcami”, bo poszerzyli groty, robiąc w nich pomieszczenia na stajnie i wozownie. Nie jest im ani za zimno zimą, ani za gorąco latem. Naprawdę to baśniowa kraina, jak pisał Teofil Gautier. Lecz najpierw opowiem panu o tutejszych winach. Zrobię to, zanim posmakuje ich pan własnym podniebieniem — to mówiąc pan Pigeon głośno cmoknął, jakby już na języku czuł smak wina z okolic Blois.

Lecz nagle przerwał swą opowieść. Sięgnął do nesesera i wyjął z niego lornetkę polową.

— Czy nie sądzi pan, że jesteśmy śledzeni? — zapytał. Spojrzałem we wsteczne lusterko. Szosą z Paryża do Orleanu jechało mnóstwo ogromnych jak hipopotamy, obładowanych bagażem ciężarówek. I dziesiątki wozów osobowych. Ponieważ jednak nie przekraczałem szybkości sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, wszystkie te wozy, duże i małe, wyprzedzały mnie i po chwili ginęły z oczu. Żaden z nich nie jechał za mną przez dłuższy czas, co mogłoby wzbudzić podejrzenia.

— Nie, proszę pana, nic takiego nie zauważyłem — odrzekłem spojrzawszy w lusterko.

Szosa za mną była w tej chwili zupełnie pusta.

— W górę! W górę niech pan spojrzy! — zawołał pan Pigeon.

Odkręcił boczną szybę i wychylił się przez okno.

No tak, miał rację. Od pewnego czasu leciał za nami mały, błękitny helikopter. To oddalał się od szosy i niknął nam z oczu, to znów zbliżał się do niej, aby po jakimś czasie znowu się oddalić. Nie zwracałem na niego uwagi, bo nie przyszło mi do głowy, że we Francji latają prywatne helikoptery i mogą one, tak samo dobrze jak samochód, służyć do śledzenia jadącego szosą pojazdu.

Gdy pan Pigeon wychylił się przez okno, błękitny helikopter znajdował się tuż nad nami. Leciał nisko, najwyżej dwieście metrów nad szosą. I chyba zauważono z niego pana Pigeona, helikopter bowiem nagle zaczął się wznosić coraz wyżej, a później odleciał szybko w bok, w stronę Borów Orleańskich.

— No, widzi pan — stwierdził triumfująco pan Pigeon i podrapał się za lewym uchem. — Śledzono nas.

Musiałem przyznać, że zachowanie helikoptera wyglądało podejrzanie. Co lotnikowi przeszkadzało, że Pigeon go ogląda? Dlaczego nagle odleciał?

— Fantomas nie spuszcza nas z oka — powiedział radośnie pan Pigeon.

Zapewne świadomość, że jest śledzony przez Fantomasa, schlebiała jego próżności.

Odezwała się we mnie nutka przekory:

— Jest pan pewien, że to Fantomas? A cóż mu przyjdzie ze śledzenia nas? Przecież to nie jest tajemnica, że jedzie pan do zamku hrabiego de Saint-Gatien. Wnioskując z mapy samochodowej, będziemy tam za dwie godziny. Po co, śledząc nas, wypala aż tyle wysokooktanowej benzyny?

— A właśnie. Pan nie zdaje sobie sprawy z grozy sytuacji — westchnął pan Gaspard.

— Sytuacja jest groźna? — zapytałem z powątpiewaniem.

— Wiezie pan ładunek dynamitu. To znaczy mnie, Gasparda Pigeona — wyprężył się dumnie i pogładził swoje wąsiki. — Fantomas uczyni wszystko, aby nie dopuścić mnie dziś do zamku. Zapowiedział przecież kradzież obrazu Renoira. Do tej pory obrazu nie ukradł. Dowiedział się jednak, że jadę do zamku, więc jedyna szansa dla niego to ukraść obraz dzisiejszej nocy, a mnie gdzieś w drodze zatrzymać. Do jutra, pan rozumie?

— Zaczynam rozumieć — stwierdziłem.

Na tym zakończyła się nasza rozmowa, bo wjechaliśmy w ulice Orleanu. Gdy znaleźliśmy się w centrum, w pobliżu placu du Martroi, pan Gaspard poprosił, abym zaparkował wóz obok wychodzącego na chodnik kawiarnianego tarasu. Zachęcił mnie do wypicia filiżanki czarnej kawy, on bowiem miał coś do załatwienia w orleańskim oddziale Agencji Ubezpieczeniowej.

Zanim usiadłem na tarasie i zamówiłem kawę, przespacerowałem się kilkanaście kroków po placu i sąsiednich uliczkach. Ta krótka wędrówka wystarczyła, aby się zorientować, że Orlean to miasto, w którym niepodzielnie panuje kult Joanny d'Arc, zwanej Dziewicą Orleańską

Na centralnym placu miejskim du Martroi wznosi się ogromny posąg konny, wykonany przez Denisa Foyatiera. Przed wspaniałym ratuszem również zobaczyć można figurę modlącej się Joanny d'Arc, wykonaną na zlecenie księżnej Marii Orleańskiej. Trzecia statua znajduje się w pobliskim ogrodzie: żołnierz, zwycięzca z 1918 roku, składa laury u stóp Joanny. Czwarta rzeźba Joanny d'Arc ustawiona jest na krańcu ogromnego kamiennego mostu nad Loarą.

Turystę prowadzi się w tym mieście przede wszystkim do interesującego Muzeum Joanny d'Arc, mieszczącego się w pięknym renesansowym gmachu, i na ulicę Tabour, gdzie znajdują się bardzo stare siedziby. W domu pod numerem 35 wielmożny pan Jakub Boucher, skarbnik księcia Orleańskiego, podejmował Joannę d'Arc.

Królowie francuscy uważali Orlean za drugie miasto Francji po Paryżu. Nic więc dziwnego, że wiadomość o oswobodzeniu Orleanu obleganego przez Anglików w 1429 roku stała się sygnałem do powstania przeciw nim całego francuskiego królestwa. Podobną rolę odegrała w Polsce w czasach szwedzkiego potopu wieść o obronie Częstochowy.

Orlean to duże, piękne, ruchliwe, prawie sto tysięcy mieszkańców liczące miasto, usytuowane na prawym brzegu Loary.

Zasiadłem na tarasie kawiarni i przyglądając się przechodniom popijałem mocną kawę, oczekując na powrót pana Gasparda Pigeona.

Od czasu do czasu przymykałem powieki i nagle otwierałem je szeroko, aby po raz któryś upewnić się, że jednak jestem na ulicy Orleanu, a nie siedzę za swoim biurkiem w Naczelnym Zarządzie Muzeów. Zaproszenie od barona przyszło przed dwoma tygodniami, potem wszcząłem starania o paszport. Ale nawet trzymając paszport w ręku nie mogłem uwierzyć, że wyruszam do Francji, być może po nową przygodę. Znaleźć się miałem nie tylko w innym kraju, ale i jakby w zupełnie innym świecie. Byłem skromnym urzędnikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki w państwie, w którym zlikwidowana została wielka własność prywatna i przywileje rodowe. Muzea, zamki, galerie dzieł sztuki — wszystko to stało się w moim kraju własnością państwową i zarządzane było przez władze państwowe. Jechałem zaś do kraju, gdzie większość wspaniałych zabytkowych pałaców i zamków znajdowała się w rękach prywatnych właścicieli. W zamkach tych były wspaniałe prywatne galerie obrazów starych i nowych mistrzów. Czy będę umiał dostosować się do sytuacji w tym jakże różnym świecie?

Zaproszenie od barona de Saint-Gatien dostałem wraz listem od Karen Petersen. Pisała, że jej ojciec, sympatyczny poszukiwacz skarbów, kapitan Petersen, przyjaźni się z hrabią Raoulem de Saint-Gatien, właścicielem przepięknego Zamku Sześciu Dam. Przyjaźń ta narodziła się w czasie wojny, gdy kapitan Petersen pływał w angielskich konwojach i uratował życie rozbitkowi, oficerowi francuskiego okrętu. Był nim baron de Saint-Gatien. Karen i kapitan Petersen bywali kilkakrotnie w Zamku Sześciu Dam i podczas ostatnich odwiedzin dowiedzieli się o kradzieży obrazu Cezanne'a z galerii barona. Kradzież poprzedził list z żądaniem okupu w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Jeśli baron nie złoży okupu — groził tajemniczy osobnik — obraz Cezanne'a zostanie skradziony.

Baron okupu nie złożył. A po pewnym czasie okazało się, że obraz Cezanne'a zniknął z galerii, a ściślej — zamiast oryginału zawisła tam jego kopia. Policja wszczęła śledztwo, ale utknęło ono na martwym punkcie. Sprawcy kradzieży nie schwytano.

Minął jakiś czas i baron znowu dostał list z żądaniem okupu tej samej wysokości. Tym razem okup dotyczył obrazu Renoira. Jeśli baron nie zapłaci okupu — groził ten sam tajemniczy osobnik — obraz Renoira zostanie skradziony przed upływem miesiąca, a zamiast niego baron będzie musiał zadowolić się kopią.

Po otrzymaniu drugiego listu z żądaniem okupu, Karen napisała do mnie i załączyła zaproszenie do Francji.

„Opowiadałam baronowi o Tobie, Tomaszu — pisała Karen — o Twoich sukcesach w poszukiwaniu zaginionych zbiorów muzealnych i walce z najróżniejszymi fałszerzami i złodziejami antyków. Baron błagał mnie, abym Cię zaprosiła do jego zamku. Oczywiście, traktuj ten wyjazd jako zwykłą wycieczkę do Francji na zaproszenie przyjaciół. Ale wiem z góry, że wciągnie Cię ta nowa przygoda. Przyjedź, proszę Cię, choćby ze względu na naszą przyjaźń. Zdradzę Ci jeszcze jedno: być może wkrótce wejdę do rodziny de Saint-Gatien, jestem bowiem zaręczona z bratankiem barona, Vincentem, przeuroczym malarzem, mającym pracownię w Paryżu, na Montmartre. Vincent to prawdziwy artysta, choć jeszcze nie zyskał sobie sławy. Jest dziedzicem zamku i tytułu barona, ale nie myśli o przyjęciu spuścizny po stryju. Żyje bardzo biednie, nie chce jednak zmienić swej ubogiej pracowni na wspaniałości Zamku Sześciu Dam.”

W tym miejscu następował szczegółowy opis wszystkich duchowych zalet malarza Vincenta. Opis ten, rzecz jasna, daruje Czytelnikom, choć sylwetka nakreślona przez Karen prezentowała się bardzo sympatycznie. Czyż mogłem odmówić prośbie Karen, która namawiała mnie na ten wyjazd, by zyskać jeszcze większą sympatie przyjaciela swego ojca i stryja swego narzeczonego?

Wyznaję szczerze: przyjąłem zaproszenie, bo jako historyka sztuki pociągała mnie uroda słynnych zamków w dolinie Loary. Przyjąłem je również dlatego, iż wabiła mnie nowa przygoda.

Więcej książek

Zbigniewa Nienackiego

znajdziesz na stronie

www.nienacki.pl

Wydanie I

Copyright © • Helena Nowicka

Copyright © for electronic version • Liber Novus

Konstantynów Łódzki 2012

ISBN • 978–83–7741–040–0-demo