Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie - Adam Mickiewicz - darmowy ebook

Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie ebook

Adam Mickiewicz

4,3

Opis

Jeden z najwybitniejszych utworów polskiego romantyzmu “Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza dostępny za darmo w Legimi w formie ebooka, zarówno w formacie epub jak i mobi.  


Narodowa epopeja Mickiewicza składa się z dwunastu ksiąg. Napisana trzynastozgłoskowcem stanowiła przez lata ideał polskiego wiersza. Tworzona po powstaniu listopadowym ku pokrzepieniu serc miała stanowić odskocznię od smutnej rzeczywistości.


Fabuła osnuta jest wokół powrotu tytułowego Tadeusza do rodzinnego Soplicowa oraz dawnego, ale ciągle żywego sporu o zamek rodziny Horeszków. Kraina lat dziecinnych stanowi o sile obrazu Mickiewicza. Powrót młodego Tadeusza stanowi katalizator wszelkich sporów i waśni jakie będą miały miejsce.

 

Mickiewicz w “Panu Tadeuszu” odmalował wyidealizowany obraz życia codziennego polskiej szlachty na początku XIX wieku. Zawarł w swoim dziele opisy wielu już zapomniany zwyczajów. Głowna uwaga skupia się na zajeździe i sejmikowaniu, jednak utwór zawiera zapisy także innych, należących do przeszłości obyczajów i tradycji.

 

Nie brakuje w “Panu Tadeuszu” elementów humorystycznych. Spór Asesora z Rejentem o tytuł najlepszego myśliwego czy intrygi miłosne Telimeny są przedstawione w pogodnym tonie. Całość nabiera wymiaru nieszkodliwych sprzeczek.

 

Sielska atmosfera nie opuszczają epopei nawet podczas najazdu Hrabiego czy napadu Rosjan, podczas którego jednoczą się wszyscy bohaterowie.

 

“Pan Tadeusz” bezsprzecznie należy do najważniejszych dzieł polskiej literatury. Przede wszystkim jako element budowania i przechowywania kultury narodowej oraz budowania tożsamości wielu pokoleń.  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (51 ocen)
29
12
9
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rolcia04

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Jak najbardziej warto przeczytać.
00
V3r0n1ka
(edytowany)

Całkiem niezła

Lektura. Nie jest to wybitne, ale nie jest też najgorsze. Trzeba docenić to w jaki sposób autor przedstawił polską szlachtę. Mimo to nie będzie to moja ulubiona lektura
00
Natalka01

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Lepki13

Dobrze spędzony czas

Klasyka
00

Popularność




Adam Mic­kie­wicz

Pan Ta­de­usz czy­li ostat­ni za­jazd na Li­twie

Pan Ta­de­usz czy­li ostat­ni za­jazd na Li­twie1

Księ­ga pierw­sza

Go­spo­dar­stwo

Po­wrót pa­ni­cza – Spo­tka­nie się pierw­sze w po­ko­iku, dru­gie u sto­łu – Waż­na Sę­dzie­go na­uka o grzecz­no­ści – Pod­ko­mo­rze­go uwa­gi po­li­tycz­ne nad mo­da­mi – Po­czą­tek spo­ru o Ku­se­go i So­ko­ła – Ża­le Woj­skie­go – Ostat­ni Woź­ny Try­bu­na­łu – Rzut oka na ów­cze­sny stan po­li­tycz­ny Li­twy i Eu­ro­py

Li­two! Oj­czy­zno mo­ja! ty je­steś jak zdro­wie:
Ile cię trze­ba ce­nić, ten tyl­ko się do­wie,
Kto cię stra­cił. Dziś pięk­ność twą w ca­łej ozdo­bie
Wi­dzę i opi­su­ję, bo tę­sk­nię po to­bie.
Pan­no świę­ta, co Ja­snej bro­nisz Czę­sto­cho­wy
I w Ostrej świe­cisz Bra­mie2! Ty, co gród zam­ko­wy
No­wo­gródz­ki ochra­niasz z je­go wier­nym lu­dem!
Jak mnie dziec­ko do zdro­wia po­wró­ci­łaś cu­dem
(Gdy od pła­czą­cej mat­ki3, pod Two­ją opie­kę
Ofia­ro­wa­ny, mar­twą pod­nio­słem po­wie­kę;
I za­raz mo­głem pie­szo, do Twych świą­tyń pro­gu
Iść za wró­co­ne ży­cie po­dzię­ko­wać Bo­gu),
Tak nas po­wró­cisz cu­dem na Oj­czy­zny ło­no.
Tym­cza­sem prze­noś mo­ją du­szę utę­sk­nio­ną
Do tych pa­gór­ków le­śnych, do tych łąk zie­lo­nych,
Sze­ro­ko nad błę­kit­nym Nie­mnem roz­cią­gnio­nych;
Do tych pól ma­lo­wa­nych zbo­żem roz­ma­item,
Wy­zła­ca­nych psze­ni­cą, po­sre­brza­nych ży­tem;
Gdzie bursz­ty­no­wy świe­rzop4, gry­ka jak śnieg bia­ła,
Gdzie pa­nień­skim ru­mień­cem dzię­cie­li­na5 pa­ła,
A wszyst­ko prze­pa­sa­ne jak­by wstę­gą, mie­dzą
Zie­lo­ną, na niej z rzad­ka ci­che gru­sze sie­dzą.
Śród ta­kich pól przed la­ty, nad brze­giem ru­cza­ju6,
Na pa­gór­ku nie­wiel­kim, we brzo­zo­wym ga­ju,
Stał dwór szla­chec­ki, z drze­wa, lecz pod­mu­ro­wa­ny;
Świe­ci­ły się z da­le­ka po­bie­la­ne ścia­ny,
Tym biel­sze, że od­bi­te od ciem­nej zie­le­ni
To­po­li, co go bro­nią od wia­trów je­sie­ni.
Dom miesz­kal­ny nie­wiel­ki, lecz ze­wsząd chę­do­gi7,
I sto­do­łę miał wiel­ką, i przy niej trzy sto­gi
Użąt­ku8, co pod strze­chą zmie­ścić się nie mo­że.
Wi­dać, że oko­li­ca ob­fi­ta we zbo­że,
I wi­dać z licz­by ko­pic9, co wzdłuż i wszerz smu­gów10
Świe­cą gę­sto jak gwiaz­dy, wi­dać z licz­by płu­gów
Orzą­cych wcze­śnie ła­ny ogrom­ne ugo­ru11,
Czar­no­ziem­ne, za­pew­ne na­leż­ne do dwo­ru,
Upraw­ne do­brze na kształt ogro­do­wych grzą­dek:
Że w tym do­mu do­sta­tek miesz­ka i po­rzą­dek.
Bra­ma na wciąż12 otwar­ta prze­chod­niom ogła­sza,
Że go­ścin­na, i wszyst­kich w go­ści­nę za­pra­sza.
Wła­śnie dwu­kon­ną bry­ką wje­chał mło­dy pa­nek
I obie­gł­szy dzie­dzi­niec za­wró­cił przed ga­nek.
Wy­siadł z po­wo­zu; ko­nie po­rzu­co­ne sa­me,
Szczy­piąc tra­wę cią­gnę­ły po­wo­li pod bra­mę.
We dwo­rze pu­sto: bo drzwi od gan­ku za­mknię­to
Za­szczep­ka­mi i koł­kiem za­szczep­ki prze­tknię­to.
Po­dróż­ny do fol­war­ku nie biegł sług za­py­tać,
Ode­mknął, wbiegł do do­mu, pra­gnął go po­wi­tać.
Daw­no do­mu nie wi­dział, bo w da­le­kim mie­ście
Koń­czył na­uki, koń­ca do­cze­kał na­resz­cie.
Wbie­ga i okiem chci­wie ścia­ny sta­ro­daw­ne
Oglą­da czu­le, ja­ko swe zna­jo­me daw­ne.
Też sa­me wi­dzi sprzę­ty, też sa­me obi­cia,
Z któ­ry­mi się za­ba­wiać lu­bił od po­wi­cia13,
Lecz mniej wiel­kie, mniej pięk­ne niż się daw­niej zda­ły.
I też sa­me por­tre­ty na ścia­nach wi­sia­ły:
Tu Ko­ściusz­ko14 w cza­mar­ce15 kra­kow­skiej, z oczy­ma
Pod­nie­sio­ny­mi w nie­bo, miecz obu­rącz trzy­ma;
Ta­kim był, gdy przy­się­gał na stop­niach oł­ta­rzów,
Że tym mie­czem wy­pę­dzi z Pol­ski trzech mo­ca­rzów,
Al­bo sam na nim pad­nie. Da­lej w pol­skiej sza­cie
Sie­dzi Rej­tan16, ża­ło­śny po wol­no­ści stra­cie;
W rę­ku trzy­ma nóż ostrzem zwró­co­ny do ło­na,
A przed nim le­ży Fe­don17 i ży­wot Ka­to­na18.
Da­lej Ja­siń­ski19, mło­dzian pięk­ny i po­sęp­ny;
Obok Kor­sak20, to­wa­rzysz je­go nie­od­stęp­ny:
Sto­ją na szań­cach21 Pra­gi, na sto­sach Mo­ska­li,
Sie­kąc wro­gów, a Pra­ga już się wko­ło pa­li.
Na­wet sta­ry sto­ją­cy ze­gar ku­ran­to­wy22
W drew­nia­nej sza­fie po­znał, u wni­ścia23 al­ko­wy24;
I z dzie­cin­ną ra­do­ścią po­cią­gnął za sznu­rek.
By sta­ry Dą­brow­skie­go usły­szeć ma­zu­rek.
Bie­gał po ca­łym do­mu i szu­kał kom­na­ty,
Gdzie miesz­kał dziec­kiem bę­dąc, przed dzie­się­ciu la­ty.
Wcho­dzi, cof­nął się, to­czył zdu­mio­ne źre­ni­ce
Po ścia­nach: w tej kom­na­cie miesz­ka­nie ko­bi­éce!
Któż by tu miesz­kał? Sta­ry stryj nie był żo­na­ty;
A ciot­ka w Pe­ters­bur­gu miesz­ka­ła przed la­ty.
To nie był och­mi­strzy­ni25 po­kój? For­te­pia­no?
Na nim nu­ty i książ­ki; wszyst­ko po­rzu­ca­no
Nie­dba­le i bez­ład­nie: nie­po­rzą­dek mi­ły!
Nie­sta­re by­ły rącz­ki, co je tak rzu­ci­ły.
Tuż i su­kien­ka bia­ła, świe­żo z koł­ka zdję­ta
Do ubra­nia, na krze­sła po­rę­czu roz­pię­ta;
A na oknach do­ni­ce z pach­ną­cy­mi zioł­ki.
Ge­ra­nium, lew­ko­ni­ja26, astry i fi­joł­ki.
Po­dróż­ny sta­nął w jed­nym z okien – no­we dzi­wo:
W sa­dzie, na brze­gu nie­gdyś za­ro­słym po­krzy­wą,
Był ma­leń­ki ogró­dek ścież­ka­mi po­rznię­ty27,
Pe­łen bu­kie­tów tra­wy an­giel­skiej i mię­ty.
Drew­nia­ny, drob­ny, w cy­frę po­wią­za­ny pło­tek28
Po­ły­skał się wstąż­ka­mi ja­skra­wych sto­kro­tek;
Grząd­ki, wi­dać, że by­ły świe­żo po­le­wa­ne,
Tuż sta­ło wo­dy peł­ne na­czy­nie bla­sza­ne,
Ale ni­g­dzie nie wi­dać by­ło ogrod­nicz­ki;
Tyl­ko co wy­szła: jesz­cze ko­ły­szą się drzwicz­ki
Świe­żo trą­co­ne, bli­sko drzwi ślad wi­dać nóż­ki
Na pia­sku, bez trze­wi­ka by­ła i poń­czosz­ki;
Na pia­sku drob­nym, su­chym, bia­łym na kształt śnie­gu,
Ślad wy­raź­ny, lecz lek­ki, od­gad­niesz, że w bie­gu
Chyb­kim29 był zo­sta­wio­ny nóż­ka­mi drob­ne­mi
Od ko­goś30, co za­le­d­wie do­ty­kał się zie­mi.
Po­dróż­ny dłu­go w oknie stał pa­trząc, du­ma­jąc,
Won­ny­mi po­wie­wa­mi kwia­tów od­dy­cha­jąc.
Ob­li­cze aż na krza­ki fi­joł­ko­we skło­nił,
Oczy­ma cie­ka­wy­mi po dro­ży­nach go­nił
I zno­wu je na drob­nych śla­dach za­trzy­my­wał,
My­ślał o nich i, czy­je by­ły, od­ga­dy­wał.
Przy­pad­kiem oczy pod­niósł, i tuż na par­ka­nie
Sta­ła mło­da dziew­czy­na… Bia­łe jej ubra­nie
Wy­smu­kłą po­stać tyl­ko aż do pier­si kry­je,
Od­sła­nia­jąc ra­mio­na i ła­bę­dzią szy­ję.
W ta­kim Li­twin­ka tyl­ko cho­dzić zwy­kła z ra­na,
W ta­kim ni­g­dy nie by­wa od męż­czyzn wi­dzia­na:
Więc choć świad­ka nie mia­ła, za­ło­ży­ła rę­ce
Na pier­siach, przy­da­wa­jąc za­sło­ny su­kien­ce.
Włos w pu­kle nie­roz­wi­ty, lecz w wę­zeł­ki ma­łe
Po­krę­co­ny, scho­wa­ny w drob­ne strącz­ki bia­łe,
Dziw­nie ozda­biał gło­wę: bo od słoń­ca bla­sku
Świe­cił się jak ko­ro­na na świę­tych ob­raz­ku.
Twa­rzy nie by­ło wi­dać; zwró­co­na na po­le
Szu­ka­ła ko­goś okiem, da­le­ko, na do­le;
Uj­rza­ła, za­śmia­ła się i kla­snę­ła w dło­nie,
Jak bia­ły ptak zle­cia­ła z par­ka­nu na bło­nie31,
I wio­nę­ła ogro­dem, przez płot­ki, przez kwia­ty,
I po de­sce opar­tej o ścia­nę kom­na­ty…
Nim spo­strzegł się, wle­cia­ła przez okno, świe­cą­ca,
Na­gła, ci­cha i lek­ka, jak świa­tłość mie­sią­ca.
Nu­cąc chwy­ci­ła suk­nie, bie­gła do zwier­cia­dła:
Wtem uj­rza­ła mło­dzień­ca i z rąk jej wy­pa­dła
Suk­nia, a twarz od stra­chu i dzi­wu po­bla­dła.
Twarz po­dróż­ne­go bar­wą spło­nę­ła ru­mia­ną,
Jak ob­łok, gdy z ju­trzen­ką na­po­tka się ra­ną32.
Skrom­ny mło­dzie­niec oczy zmru­żył i przy­sło­nił,
Chciał coś mó­wić, prze­pra­szać; tyl­ko się ukło­nił
I cof­nął się. Dzie­wi­ca krzyk­nę­ła bo­le­śnie,
Nie­wy­raź­nie, jak dziec­ko prze­stra­szo­ne we śnie;
Po­dróż­ny zląkł się, spoj­rzał; lecz już jej nie by­ło.
Wy­szedł zmie­sza­ny i czuł, że mu ser­ce bi­ło
Gło­śno, i sam nie wie­dział, czy go mia­ło śmie­szyć
To dzi­wacz­ne spo­tka­nie, czy wsty­dzić, czy cie­szyć.
Tym­cza­sem na fol­war­ku nie uszło bacz­no­ści,
Że przed ga­nek za­je­chał któ­ryś z no­wych go­ści.
Już ko­nie w staj­nią wzię­to, już im hoj­nie da­no,
Ja­ko w po­rząd­nym do­mu, i ob­rok, i sia­no:
Bo Sę­dzia ni­g­dy nie chciał, we­dług no­wej mo­dy,
Od­sy­łać ko­ni go­ści Ży­dom do go­spo­dy.
Słu­dzy nie wy­szli wi­tać; ale nie myśl wca­le,
Aby w do­mu Sę­dzie­go33 słu­żo­no nie­dba­le:
Słu­dzy cze­ka­ją, nim się pan Woj­ski34 ubie­rze,
Któ­ry te­raz za do­mem urzą­dzał wie­cze­rzę.
On pa­na za­stę­pu­je i on, w nie­byt­no­ści
Pa­na, zwykł sam przyj­mo­wać i za­ba­wiać go­ści
(Da­le­ki krew­ny pań­ski i przy­ja­ciel do­mu).
Wi­dząc go­ścia, na fol­wark dą­żył po kry­jo­mu,
Bo nie mógł wyjść spo­ty­kać w tkac­kim pu­der­ma­nie35;
Wdział więc jak mógł naj­prę­dzej nie­dziel­ne ubra­nie
Na­go­to­wa­ne z ra­na, bo od ra­na wie­dział,
Że u wie­cze­rzy bę­dzie z mnó­stwem go­ści sie­dział.
Pan Woj­ski po­znał z da­la, rę­ce roz­krzy­żo­wał
I z krzy­kiem po­dróż­ne­go ści­skał i ca­ło­wał.
Za­czę­ła się ta pręd­ka, zmie­sza­na roz­mo­wa,
W któ­rej lat kil­ku dzie­je chcia­no za­mknąć w sło­wa
Krót­kie i po­plą­ta­ne, w ciąg po­wie­ści, py­tań,
Wy­krzyk­ni­ków i wes­tchnień, i no­wych po­wi­tań.
Gdy się pan Woj­ski do­syć na­py­tał, na­ba­dał,
Na sa­mym koń­cu dzie­je te­go dnia po­wia­dał.
«Do­brze mój Ta­de­uszu, (bo tak na­zy­wa­no
Mło­dzień­ca, któ­ry no­sił Ko­ściusz­kow­skie mia­no
Na pa­miąt­kę, że w cza­sie woj­ny się uro­dził)
Do­brze mój Ta­de­uszu, żeś się dziś na­go­dził
Do do­mu, wła­śnie kie­dy ma­my pa­nien wie­le.
Stry­ja­szek my­śli wkrót­ce spra­wić ci we­se­le;
Jest z cze­go wy­brać; u nas to­wa­rzy­stwo licz­ne
Od dni kil­ku zbie­ra się na są­dy gra­nicz­ne,
Dla skoń­cze­nia daw­ne­go z pa­nem Hra­bią spo­ru.
I pan Hra­bia ma ju­tro sam zje­chać do dwo­ru;
Pod­ko­mo­rzy36 już zje­chał z żo­ną i z cór­ka­mi.
Mło­dzież po­szła do la­su ba­wić się strzel­ba­mi,
A sta­rzy i ko­bie­ty żni­wo oglą­da­ją
Pod la­sem i tam pew­nie na mło­dzież cze­ka­ją.
Pój­dzie­my, je­śli ze­chcesz, i wkrót­ce spo­tka­my
Stry­jasz­ka, Pod­ko­mor­stwo i sza­now­ne da­my».
Pan Woj­ski z Ta­de­uszem idą pod las dro­gą,
I jesz­cze się do wo­li na­ga­dać nie mo­gą.
Słoń­ce ostat­nich kre­sów nie­ba do­cho­dzi­ło,
Mniej sil­nie, ale sze­rzej niż we dnie świe­ci­ło,
Ca­łe za­czer­wie­nio­ne, jak zdro­we ob­li­cze
Go­spo­da­rza, gdy pra­ce skoń­czyw­szy rol­ni­cze
Na spo­czy­nek po­wra­ca. Już krąg pro­mie­ni­sty
Spusz­cza się na wierzch bo­ru i już po­mrok mgli­sty,
Na­peł­nia­jąc wierz­choł­ki i ga­łę­zie drze­wa,
Ca­ły las wią­że w jed­no i ja­ko­by zle­wa;
I bór czer­nił się na kształt ogrom­ne­go gma­chu,
Słoń­ce nad nim czer­wo­ne jak po­żar na da­chu.
Wtem za­pa­dło do głę­bi; jesz­cze przez ko­na­ry
Bły­snę­ło, ja­ko świe­ca przez okien­nic szpa­ry,
I zga­sło. I wnet sier­py gro­mad­nie dzwo­nią­ce
We zbo­żach, i gra­bli­ska su­wa­ne po łą­ce,
Uci­chły i sta­nę­ły: tak pan Sę­dzia ka­że,
U nie­go ze dniem koń­czą pra­cę go­spo­da­rze.
«Pan świa­ta wie, jak dłu­go pra­co­wać po­trze­ba;
Słoń­ce, Je­go ro­bot­nik, kie­dy znij­dzie37 z nie­ba,
Czas i zie­mia­ni­no­wi ustę­po­wać z po­la».
Tak zwykł ma­wiać pan Sę­dzia, a Sę­dzie­go wo­la
By­ła Eko­no­mo­wi po­czci­we­mu świę­tą;
Bo na­wet wo­zy, w któ­re już skła­dać za­czę­to
Ko­pę ży­ta, nie­peł­ne ja­dą do sto­do­ły:
Cie­szą się z nie­zwy­czaj­nej ich lek­ko­ści wo­ły.
Wła­śnie z la­su wra­ca­ło to­wa­rzy­stwo ca­łe,
We­so­łe, lecz w po­rząd­ku. Na­przód dzie­ci ma­łe
Z do­zor­cą, po­tem Sę­dzia szedł z Pod­ko­mo­rzy­ną,
Obok pan Pod­ko­mo­rzy oto­czon ro­dzi­ną;
Pan­ny tuż za star­szy­mi, a mło­dzież na bo­ku;
Pan­ny szły przed mło­dzie­żą o ja­kie pół kro­ku
(Tak ka­że przy­zwo­itość). Nikt tam nie roz­pra­wiał
O po­rząd­ku, nikt męż­czyzn i dam nie usta­wiał:
A każ­dy mi­mo­wol­nie po­rząd­ku pil­no­wał;
Bo Sę­dzia w do­mu daw­ne oby­cza­je cho­wał,
I ni­g­dy nie do­zwa­lał, by chy­bia­no wzglę­du
Dla wie­ku, uro­dze­nia, ro­zu­mu, urzę­du.
Tym ła­dem, ma­wiał, do­my i na­ro­dy sły­ną,
Z je­go upad­kiem do­my i na­ro­dy gi­ną.
Więc do po­rząd­ku wy­kli do­mo­wi i słu­dzy;
I przy­jezd­ny gość, krew­ny al­bo czło­wiek cu­dzy,
Gdy Sę­dzie­go na­wie­dził, sko­ro po­był ma­ło,
Przyj­mo­wał zwy­czaj, któ­rym wszyst­ko od­dy­cha­ło.
Krót­kie by­ły Sę­dzie­go z sy­now­cem wi­ta­nia:
Dał mu po­waż­nie rę­kę do po­ca­ło­wa­nia,
I w skroń uca­ło­waw­szy uprzej­mie po­zdro­wił;
A choć przez wzgląd na go­ści nie­wie­le z nim mó­wił,
Wi­dać by­ło z łez, któ­re wy­lo­tem kon­tu­sza38
Otarł pręd­ko, jak ko­chał pa­na Ta­de­usza.
W ślad go­spo­da­rza wszyst­ko ze żni­wa i z bo­ru,
I z łąk, i z pa­stwisk ra­zem wra­ca­ło do dwo­ru.
Tu owiec trzo­da be­cząc w uli­ce się tło­czy
I wzno­si chmu­rę py­łu; da­lej z wol­na kro­czy
Sta­do cie­lic ty­rol­skich z mo­sięż­ny­mi dzwon­ki;
Tam ko­nie rżą­ce le­cą ze sko­szo­nej łą­ki:
Wszyst­ko bie­ży39 ku stud­ni, któ­rej ra­mię z drze­wa
Raz wraz skrzy­pi i na­pój w ko­ry­ta roz­le­wa.
Sę­dzia, choć utru­dzo­ny, cho­ciaż w gro­nie go­ści,
Nie chy­bił go­spo­dar­skiej, waż­nej po­win­no­ści:
Udał się sam ku stud­ni. Naj­le­piej z wie­czo­ra
Go­spo­darz wi­dzi, w ja­kim sta­nie jest obo­ra.
Do­zo­ru te­go ni­g­dy słu­gom nie po­ru­czy40;
Bo Sę­dzia wie, że oko pań­skie ko­nia tu­czy.
Woj­ski z Woź­nym41 Pro­ta­zym ze świe­ca­mi w sie­ni
Sta­li i roz­pra­wia­li, nie­co po­róż­nie­ni:
Bo w nie­byt­ność Woj­skie­go Woź­ny po kry­jo­mu
Ka­zał sto­ły z wie­cze­rzą po­wy­no­sić z do­mu,
I usta­wić co prę­dzej w po­środ­ku za­mczy­ska,
Któ­re­go wid­ne by­ły pod la­sem zwa­li­ska.
Po cóż te prze­no­si­ny? Pan Woj­ski się krzy­wił
I prze­pra­szał Sę­dzie­go; Sę­dzia się za­dzi­wił,
Lecz sta­ło się: już póź­no i trud­no za­ra­dzić,
Wo­lał go­ści prze­pro­sić i w pust­ki pro­wa­dzić.
Po dro­dze Woź­ny cią­gle Sę­dzie­mu tłu­ma­czył,
Dla­cze­go urzą­dze­nie pań­skie prze­ina­czył:
We dwo­rze żad­na izba nie ma ob­szer­no­ści
Do­sta­tecz­nej dla ty­lu, tak sza­now­nych go­ści,
W zam­ku sień wiel­ka, jesz­cze do­brze za­cho­wa­na,
Skle­pie­nie ca­łe – wpraw­dzie pę­kła jed­na ścia­na,
Okna bez szyb, lecz la­tem nic to nie za­wa­dzi;
Bli­skość piw­nic wy­god­na słu­żą­cej cze­la­dzi42.
Tak mó­wiąc na Sę­dzie­go mru­gał; wi­dać z mi­ny,
Że miał i ta­ił in­ne, waż­niej­sze przy­czy­ny.
O dwa ty­sią­ce kro­ków za­mek stał za do­mem,
Oka­za­ły bu­do­wą, po­waż­ny ogro­mem,
Dzie­dzic­two sta­ro­żyt­nej ro­dzi­ny Ho­resz­ków;
Dzie­dzic zgi­nął był w cza­sie kra­jo­wych za­miesz­ków.
Do­bra ca­łe znisz­czo­ne se­kwe­stra­mi43 rzą­du,
Bez­ład­no­ścią opie­ki, wy­ro­ka­mi są­du,
W czą­st­ce spa­dły da­le­kim krew­nym po ką­dzie­li44,
A resz­tę roz­dzie­lo­no mię­dzy wie­rzy­cie­li.
Zam­ku ża­den wziąć nie chciał, bo w szla­chec­kim sta­nie
Trud­no by­ło wy­ło­żyć koszt na utrzy­ma­nie;
Lecz Hra­bia, są­siad bli­ski, gdy wy­szedł z opie­ki,
Pa­nicz bo­ga­ty, krew­ny Ho­resz­ków da­le­ki,
Przy­je­chaw­szy z wo­ja­żu45 upodo­bał mu­ry,
Tłu­ma­cząc, że go­tyc­kiej są ar­chi­tek­tu­ry;
Choć Sę­dzia z do­ku­men­tów prze­ko­ny­wał o tem,
Że ar­chi­tekt był maj­strem z Wil­na, nie zaś Go­tem.
Dość, że Hra­bia chciał zam­ku. Wła­śnie i Sę­dzie­mu
Przy­szła na­gle taż chęt­ka, nie wia­do­mo cze­mu.
Za­czę­li pro­ces w ziem­stwie, po­tem w głów­nym są­dzie,
W se­na­cie, zno­wu w ziem­stwie i gu­ber­skim rzą­dzie;
Wresz­cie, po wie­lu kosz­tach i uka­zach46 licz­nych,
Spra­wa wró­ci­ła zno­wu do są­dów gra­nicz­nych.
Słusz­nie Woź­ny po­wia­dał, że w zam­ko­wej sie­ni
Zmie­ści się i pa­le­stra47, i go­ście pro­sze­ni.
Sień wiel­ka jak re­fek­tarz48, z wy­pu­kłym skle­pie­niem
Na fi­la­rach, pod­ło­ga wy­sła­na ka­mie­niem,
Ścia­ny bez żad­nych ozdób, ale mur chę­do­gi;
Ster­cza­ły wko­ło sar­nie i je­le­nie ro­gi
Z na­pi­sa­mi, gdzie, kie­dy te łu­py zdo­by­te;
Tuż my­śliw­ców her­bow­ne klej­no­ty wy­ry­te,
I stoi wy­pi­sa­ny każ­dy po imie­niu;
Herb Ho­resz­ków, Pół­ko­zic, ja­śniał na skle­pie­niu.
Go­ście we­szli w po­rząd­ku i sta­nę­li ko­łem.
Pod­ko­mo­rzy49 naj­wyż­sze brał miej­sce za sto­łem;
Z wie­ku mu i z urzę­du ten za­szczyt na­le­ży,
Idąc kła­niał się da­mom, star­com i mło­dzie­ży.
Przy nim stał kwe­starz50, Sę­dzia tuż przy ber­nar­dy­nie.
Ber­nar­dyn zmó­wił krót­ki pa­cierz po ła­ci­nie;
Męż­czy­znom da­no wód­kę; wten­czas wszy­scy sie­dli,
I cho­ło­dziec51 li­tew­ski mil­cząc żwa­wo je­dli.
Pan Ta­de­usz, choć mło­dzik, ale pra­wem go­ścia
Wy­so­ko siadł przy da­mach obok je­go­mo­ścia;
Mię­dzy nim i stry­jasz­kiem jed­no po­zo­sta­ło
Pu­ste miej­sce, jak gdy­by na ko­goś cze­ka­ło.
Stryj nie­raz na to miej­sce i na drzwi po­glą­dał,
Jak­by czy­je­goś przyj­ścia był pew­ny i żą­dał.
I Ta­de­usz wzrok stry­ja ku drzwiom od­pro­wa­dzał,
I z nim na miej­scu pu­stym oczy swe osa­dzał.
Dziw­na rzecz! miej­sca wko­ło są sie­dze­niem dzie­wic52,
Na któ­re mógł­by spoj­rzeć bez wsty­du kró­le­wic,
Wszyst­kie za­cnie zro­dzo­ne, każ­da mło­da, ład­na:
Ta­de­usz tam po­glą­da, gdzie nie sie­dzi żad­na.
To miej­sce jest za­gad­ką; młodź lu­bi za­gad­ki;
Roz­tar­gnio­ny, do swo­jej na­dob­nej są­siad­ki
Le­d­wo słów kil­ka wy­rzekł, do Pod­ko­mo­rzan­ki;
Nie zmie­nia jej ta­le­rzów, nie na­le­wa szklan­ki,
I pa­nien nie za­ba­wia przez roz­mo­wy grzecz­ne,
Z któ­rych by wy­cho­wa­nie po­zna­no sto­łecz­ne;
To jed­no pu­ste miej­sce nę­ci go i ma­mi,
Już nie pu­ste, bo on je na­peł­nił my­śla­mi.
Po tym miej­scu bie­ga­ło do­my­słów ty­sią­ce,
Ja­ko po desz­czu żab­ki na sa­mot­nej łą­ce;
Śród nich jed­na kró­lu­je po­stać, jak w po­go­dę
Li­lia je­zior skroń bia­łą wzno­szą­ca nad wo­dę.
Da­no trze­cią po­tra­wę. Wtem pan Pod­ko­mo­rzy,
Wlaw­szy kro­pel­kę wi­na w szklan­kę pan­ny Ró­ży,
A młod­szej przy­su­nąw­szy z ta­le­rzem ogór­ki,
Rzekł: «Mu­szę ja wam słu­żyć, mo­je pan­ny cór­ki,
Choć sta­ry i nie­zgrab­ny». Za­tem się rzu­ci­ło
Kil­ku mło­dych od sto­łu i pan­nom słu­ży­ło.
Sę­dzia, z bo­ku rzu­ciw­szy wzrok na Ta­de­usza
I po­pra­wiw­szy nie­co wy­lo­tów kon­tu­sza,
Na­lał wę­grzy­na53 i rzekł: «Dziś, no­wym zwy­cza­jem,
My na na­ukę mło­dzież do sto­li­cy da­jem;
I nie prze­czym, że na­si sy­no­wie i wnu­ki
Ma­ją od sta­rych wię­cej książ­ko­wej na­uki;
Ale co dzień po­strze­gam, jak młodź cier­pi na tem,
Że nie ma szkół uczą­cych żyć z ludź­mi i świa­tem.
Daw­niej na dwo­ry pań­skie ja­chał54 szlach­cic mło­dy;
Ja sam lat dzie­sięć by­łem dwor­skim Wo­je­wo­dy,
Oj­ca Pod­ko­mo­rze­go, mo­ści­we­go pa­na
(Mó­wiąc, Pod­ko­mo­rze­mu ści­snął za ko­la­na);
On mnie ra­dą do usług pu­blicz­nych spo­so­bił,
Z opie­ki nie wy­pu­ścił, aż czło­wie­kiem zro­bił.
W mym do­mu wiecz­nie bę­dzie je­go pa­mięć dro­ga,
Co dzień za du­szę je­go pro­szę Pa­na Bo­ga.
Je­ślim ty­le na je­go nie ko­rzy­stał dwo­rze
Jak dru­dzy, i wró­ciw­szy w do­mu zie­mię orzę,
Gdy in­ni, wię­cej god­ni Wo­je­wo­dy wzglę­dów,
Do­szli po­tem naj­wyż­szych kra­jo­wych urzę­dów,
Przy­naj­mniej tom sko­rzy­stał, że mi w mo­im do­mu
Nikt ni­g­dy nie za­rzu­ci, bym uchy­bił ko­mu
W uczci­wo­ści, w grzecz­no­ści; a po­wiem to śmia­ło,
Grzecz­ność nie jest na­uką ła­twą ani ma­łą.
Nie­ła­twą, bo nie na tym koń­czy się, jak no­gą
Zręcz­nie wierz­gnąć, z uśmie­chem wi­tać la­da ko­go;
Bo ta­ka grzecz­ność mod­na, zda mi się ku­piec­ka,
Ale nie sta­ro­pol­ska, ani też szla­chec­ka.
Grzecz­ność wszyst­kim na­le­ży, lecz każ­de­mu in­na;
Bo nie jest bez grzecz­no­ści i mi­łość dzie­cin­na,
I wzgląd mę­ża dla żo­ny przy lu­dziach, i pa­na
Dla sług swo­ich, a w każ­dej jest pew­na od­mia­na.
Trze­ba się dłu­go uczyć, aże­by nie zbłą­dzić
I każ­de­mu po­win­ną55 uczci­wość wy­rzą­dzić.
I sta­rzy się uczy­li; u pa­nów roz­mo­wa,
By­ła to hi­sto­ry­ja ży­ją­ca kra­jo­wa,
A mię­dzy szlach­tą dzie­je do­mo­we po­wia­tu.
Da­wa­no przez to po­znać szlach­ci­co­wi bra­tu,
Że wszy­scy o nim wie­dzą, lek­ce go nie wa­żą;
Więc szlach­cic oby­cza­je swe trzy­mał pod stra­żą.
Dziś czło­wie­ka nie py­taj: co zacz? kto go ro­dzi?
Z kim on żył? co po­ra­biał? Każ­dy gdzie chce wcho­dzi,
By­le nie szpieg rzą­do­wy i by­le nie w nę­dzy.
Jak ów We­spa­zy­ja­nus nie wą­chał pie­nię­dzy56
I nie chciał wie­dzieć, skąd są, z ja­kich rąk i kra­jów,
Tak nie chcą znać czło­wie­ka ro­du, oby­cza­jów!
Dość, że waż­ny i że się stem­pel na nim wi­dzi,
Więc sza­nu­ją przy­ja­ciół jak pie­nią­dze Ży­dzi».
To mó­wiąc, Sę­dzia go­ści obej­rzał po­rząd­kiem;
Bo choć za­wsze i płyn­nie mó­wił, i z roz­sąd­kiem,
Wie­dział, że nie­cier­pli­wa mło­dzież te­raź­niej­sza,
Że ją nu­dzi rzecz dłu­ga, choć naj­wy­mow­niej­sza.
Ale wszy­scy słu­cha­li w mil­cze­niu głę­bo­kiem.
Sę­dzia Pod­ko­mo­rze­go zdał się ra­dzić okiem;
Pod­ko­mo­rzy po­chwa­łą rze­czy nie prze­ry­wał,
Ale czę­stym ski­nie­niem gło­wy po­ta­ki­wał.
Sę­dzia mil­czał, on jesz­cze ski­nie­niem przy­zwa­lał;
Więc Sę­dzia je­go pu­char i swój kie­lich na­lał,
I da­lej mó­wił: «Grzecz­ność nie jest rze­czą ma­łą:
Kie­dy się czło­wiek uczy wa­żyć, jak przy­sta­ło,
Dru­gich wiek, uro­dze­nie, cno­ty, oby­cza­je,
Wten­czas i swo­ją waż­ność za­ra­zem po­zna­je:
Jak na sza­lach, że­by­śmy nasz cię­żar po­zna­li,
Mu­sim ko­goś po­sa­dzić na prze­ciw­nej sza­li.
Zaś god­na jest wasz­mo­ściów uwa­gi osob­nej
Grzecz­ność, któ­rą po­win­na młodź dla płci na­dob­nej;
Zwłasz­cza gdy za­cność do­mu, for­tu­ny szczo­dro­ty
Ob­ja­śnia­ją wro­dzo­ne wdzię­ki i przy­mio­ty.
Stąd dro­ga do afek­tów i stąd się ko­ja­rzy
Wspa­nia­ły do­mów so­jusz. Tak my­śli­li57 sta­rzy.
A za­tem…» Tu Pan Sę­dzia na­głym zwro­tem gło­wy
Ski­nął na Ta­de­usza, rzu­cił wzrok su­ro­wy:
Znać by­ło, że przy­cho­dził już do wnio­sków mo­wy.
Wtem brząk­nął w ta­ba­kie­rę58 zło­tą Pod­ko­mo­rzy,
I rzekł: «Mój Sę­dzio, daw­niej by­ło jesz­cze go­rzéj!
Te­raz, nie wiem, czy mo­da i nas sta­rych zmie­nia,
Czy mło­dzież lep­sza, ale wi­dzę mniej zgor­sze­nia.
Ach, ja pa­mię­tam cza­sy, kie­dy do oj­czy­zny,
Pierw­szy raz za­wi­ta­ła mo­da fran­cusz­czy­zny!
Gdy rap­tem pa­ni­czy­ki mło­de59 z cu­dzych kra­jów
Wtar­gnę­li do nas hor­dą gor­szą od No­ga­jów60,
Prze­śla­du­jąc w oj­czyź­nie Bo­ga, przod­ków wia­rę,
Pra­wa i oby­cza­je, na­wet suk­nie sta­re.
Ża­ło­śnie by­ło wi­dzieć wy­żół­kłych mło­ko­sów,
Ga­da­ją­cych przez no­sy, a czę­sto bez no­sów,
Opa­trzo­nych w bro­szur­ki i w róż­ne ga­ze­ty,
Gło­szą­cych no­we wia­ry, pra­wa, to­a­le­ty61.
Mia­ła nad umy­sła­mi wiel­ką moc ta tłusz­cza;
Bo Pan Bóg, kie­dy ka­rę na na­ród przy­pusz­cza,
Od­bie­ra na­przód ro­zum od oby­wa­te­li.
I tak, mę­dr­si fir­cy­kom oprzeć się nie śmie­li,
I zląkł ich się jak dżu­my ja­kiej ca­ły na­ród,
Bo już sam we­wnątrz sie­bie czuł cho­ro­by za­ród.
Krzy­cza­no na mod­ni­siów, a bra­no z nich wzo­ry;
Zmie­nia­no wia­rę, mo­wę, pra­wa i ubio­ry.
By­ła to masz­ka­ra­da, za­pust­na62 swa­wo­la,
Po któ­rej miał przyjść wkrót­ce wiel­ki post – nie­wo­la!
Pa­mię­tam, cho­ciaż by­łem wten­czas ma­łe dzie­cię,
Kie­dy do oj­ca me­go, w Oszmiań­skim po­wie­cie,
Przy­je­chał pan Pod­cza­szyc na fran­cu­skim wóz­ku,
Pierw­szy czło­wiek, co w Li­twie cho­dził po fran­cu­sku.
Bie­ga­li wszy­scy za nim, jak­by za ra­ro­giem63,
Za­zdrosz­czo­no do­mo­wi, przed któ­re­go pro­giem
Sta­nę­ła Pod­cza­szy­ca dwu­kol­na dryn­dul­ka,
Któ­ra się po fran­cu­sku zwa­ła ka­ry­jul­ka:
Za­miast lo­ka­jów, w kiel­ni sie­dzia­ły dwa pie­ski,
A na ko­złach Niem­czy­sko chu­de na kształt de­ski;
No­gi miał dłu­gie, cien­kie jak od chmie­lu ty­ki,
W poń­czo­chach, ze srebr­ny­mi klam­ra­mi trze­wi­ki,
Pe­ru­ka z har­baj­te­lem64 za­wią­za­nym w mie­chu.
Sta­rzy na on ekwi­paż65 par­ska­li ze śmie­chu,
A chło­pi że­gna­li się, mó­wiąc: że po świe­cie
Jeź­dzi we­nec­ki dia­beł w nie­miec­kiej ka­re­cie.
Sam Pod­cza­szyc ja­ki był, opi­sy­wać dłu­go;
Do­syć, że się nam zda­wał mał­pą lub pa­pu­gą
W wiel­kiej pe­ru­ce, któ­rą do zło­te­go ru­na
On lu­bił po­rów­ny­wać, a my do koł­tu­na.
Je­śli kto i czuł wten­czas, że pol­skie ubra­nie
Pięk­niej­sze jest niż ob­cej mo­dy mał­po­wa­nie,
Mil­czał; bo by krzy­cza­ła mło­dzież, że prze­szka­dza
Kul­tu­rze, że ta­mu­je pro­gre­sy, że zdra­dza!
Ta­ka by­ła prze­są­dów owo­cze­snych wła­dza!
Pod­cza­szyc za­po­wie­dział, że nas re­for­mo­wać,
Cy­wi­li­zo­wać bę­dzie i kon­sty­tu­ować;
Ogło­sił nam, że ja­cyś Fran­cu­zi wy­mów­ni
Zro­bi­li wy­na­la­zek : iż lu­dzie są rów­ni…
Choć o tym daw­no w Pań­skim66 pi­sa­no Za­ko­nie67,
I każ­dy ksiądz toż sa­mo ga­da na am­bo­nie.
Na­uka daw­ną by­ła, szło o jej peł­nie­nie!
Lecz wten­czas pa­no­wa­ło ta­kie ośle­pie­nie,
Że nie wie­rzo­no rze­czom naj­daw­niej­szym w świe­cie,
Je­śli ich nie czy­ta­no w fran­cu­skiej ga­ze­cie.
Pod­cza­szyc, mi­mo rów­ność, wziął ty­tuł mar­ki­ża;
Wia­do­mo, że ty­tu­ły przy­cho­dzą z Pa­ry­ża,
A na­ten­czas tam w mo­dzie był ty­tuł mar­ki­ża.
Ja­koż, kie­dy się mo­da od­mie­ni­ła z la­ty,
Ten­że sam mar­kiż przy­brał ty­tuł de­mo­kra­ty;
Wresz­cie z od­mien­ną mo­dą, pod Na­po­le­onem,
De­mo­kra­ta przy­je­chał z Pa­ry­ża ba­ro­nem;
Gdy­by żył dłu­żej, mo­że no­wą al­ter­na­tą68,
Z ba­ro­na prze­chrzcił­by się kie­dyś de­mo­kra­tą.
Bo Pa­ryż czę­stą mo­dy od­mia­ną się chlu­bi;
A co Fran­cuz wy­my­śli, to Po­lak po­lu­bi.
Chwa­ła Bo­gu, że te­raz, je­śli na­sza mło­dzież
Wy­jeż­dża za gra­ni­cę, to już nie po odzież,
Nie szu­kać pra­wo­daw­stwa w dru­kar­skich kra­mar­niach
Lub wy­mo­wy uczyć się w pa­ry­skich ka­wiar­niach.
Bo te­raz Na­po­le­on, człek mą­dry a pręd­ki,
Nie da­je cza­su szu­kać mo­dy i ga­węd­ki.
Te­raz grzmi oręż, a nam sta­rym ser­ca ro­sną,
Że zno­wu o Po­la­kach tak na świe­cie gło­śno;
Jest sła­wa, a więc bę­dzie i Rzecz­po­spo­li­ta!
Za­wż­dy z waw­rzy­nów69 drze­wo wol­no­ści wy­kwi­ta.
Tyl­ko smut­no, że nam, ach, tak się la­ta wle­ką
W nie­czyn­no­ści! a oni tak za­wsze da­le­ko!
Tak dłu­go cze­kać! na­wet tak rzad­ka no­wi­na –
Oj­cze Ro­ba­ku (ci­szej rzekł do ber­nar­dy­na),
Sły­sza­łem, żeś zza Nie­mna ode­brał wia­do­mość;
Mo­że też co o na­szym woj­sku wie Je­go­mość?»
– «Nic a nic» od­po­wie­dział Ro­bak obo­jęt­nie,
(Wi­dać by­ło, że słu­chał roz­mo­wy nie­chęt­nie)
«Mnie po­li­ty­ka nu­dzi; je­że­li z War­sza­wy
Mam list, to rzecz za­kon­na, to są na­sze spra­wy
Ber­nar­dyń­skie: cóż o tym ga­dać u wie­cze­rzy;
Są tu świec­cy, do któ­rych nic to nie na­le­ży».
Tak mó­wiąc, spoj­rzał zy­zem70, gdzie śród bie­siad­ni­ków
Sie­dział gość, Mo­skal; był to pan ka­pi­tan Ry­ków,
Sta­ry żoł­nierz, stał w bli­skiej wio­sce na kwa­te­rze,
Pan Sę­dzia go przez grzecz­ność pro­sił na wie­cze­rzę.
Ry­ków jadł smacz­no, ma­ło wda­wał się w roz­mo­wę,
Lecz na wzmian­kę War­sza­wy, rzekł pod­nió­sł­szy gło­wę:
«Pan Pod­ko­mo­rzy! Oj wy! Pan za­wsze cie­ka­wy
O Bo­na­par­ta, za­wsze wam tam do War­sza­wy!
He! Oj­czy­zna! Ja nie szpieg, a po pol­sku umiem, –
Oj­czy­zna! ja to czu­ję wszyst­ko, ja ro­zu­miem!
Wy Po­la­ki, ja Ru­ski: te­raz się nie bi­jem,
Jest ar­mi­sty­cjum71, to my ra­zem je­my, pi­jem.
Czę­sto na awan­po­stach72 nasz z Fran­cu­zem ga­da,
Pi­je wód­kę; jak krzyk­ną ura! – ka­no­na­da.
Ru­skie przy­sło­wie: z kim się bi­ję, te­go lu­bię;
Gładź druż­kę73 jak po du­szy, a bij jak po szu­bie74.
Ja mó­wię, bę­dzie woj­na u nas. Do Ma­jo­ra
Płu­ta, ad­iu­tant szta­bu przy­je­chał za­wczo­ra:
Go­to­wać się do mar­szu! Pój­dziem, czy pod Tur­ka,
Czy na Fran­cu­za; oj ten Bo­na­part fi­gur­ka!
Bez Su­wa­ro­wa75 to on mo­że nas wy­tu­za76.
U nas w puł­ku ga­da­no, jak szli na Fran­cu­za,
Że Bo­na­part cza­ro­wał77: no, tak i Su­wa­rów
Cza­ro­wał; tak by­ły cza­ry prze­ciw cza­rów.
Raz w bi­twie, gdzie po­dział się? szu­kać Bo­na­par­ta,-
A on zmie­nił się w li­sa, tak Su­wa­rów w char­ta;
Tak Bo­na­par­te zno­wu w ko­ta się prze­rzu­ca,
Da­lej drzeć pa­zu­ra­mi, a Su­wa­rów w ku­ca.
Obacz­cież, co się sta­ło w koń­cu z Bo­na­par­tą…»
Tu Ry­ków prze­rwał i jadł; wtem, z po­tra­wą czwar­tą
Wszedł słu­żą­cy i rap­tem bocz­ne drzwi otwar­to.
We­szła no­wa oso­ba przy­stoj­na i mło­da.
Jej zja­wie­nie się na­głe, jej wzrost i uro­da,
Jej ubiór zwró­cił oczy; wszy­scy ją wi­ta­li,
Prócz Ta­de­usza wi­dać, że ją wszy­scy zna­li.
Ki­bić78 mia­ła wy­smu­kłą, kształt­ną, pierś po­wab­ną,
Suk­nię ma­te­ry­jal­ną, ró­żo­wą, je­dwab­ną,
Gors79 wy­cię­ty, koł­nie­rzyk z ko­ro­nek, rę­kaw­ki
Krót­kie; w rę­ku krę­ci­ła wa­chlarz dla za­baw­ki
(Bo nie by­ło go­rą­co); wa­chlarz po­zło­ci­sty
Po­wie­wa­jąc roz­le­wał deszcz iskier rzę­si­sty;
Gło­wa do wło­sów, wło­sy po­zwi­ja­ne w krę­gi,
W pu­kle, i prze­pla­ta­ne ró­żo­wy­mi wstę­gi,
Po­śród nich bry­lant, ni­by za­kry­ty od oczu,
Świe­cił się ja­ko gwiaz­da w ko­me­ty war­ko­czu:
Sło­wem, ubiór ga­lo­wy; szep­ta­li nie­jed­ni,
Że zbyt wy­kwint­ny na wieś i na dzień po­wsze­dni.
Nó­żek, choć suk­nia krót­ka, oko nie zo­ba­czy,
Bo bie­gła bar­dzo szyb­ko, su­wa­ła się ra­czéj
Ja­ko osób­ki, któ­re na trzy­król­skie świę­ta
Prze­su­wa­ją w ja­seł­kach ukry­te chło­pię­ta.
Bie­gła i wszyst­kich lek­kim wi­ta­jąc ukło­nem,
Chcia­ła usieść na miej­scu so­bie zo­sta­wio­nem:
Trud­no by­ło; bo krze­seł dla go­ści nie sta­ło,
Na czte­rech ła­wach czte­ry ich rzę­dy sie­dzia­ło:
Trze­ba by­ło rzęd ru­szyć lub ła­wę prze­sko­czyć;
Zręcz­nie mię­dzy dwie ła­wy umia­ła się wtło­czyć,
A po­tem, mię­dzy rzę­dem sie­dzą­cych i sto­łem,
Jak bi­lar­do­wa ku­la to­czy­ła się ko­łem.
W bie­gu do­tknę­ła bli­sko na­sze­go mło­dzia­na;
Ucze­piw­szy fal­ba­ną o czy­jeś ko­la­na,
Po­śli­znę­ła się nie­co i w tym roz­tar­gnie­niu
Na pa­na Ta­de­usza wspar­ła się ra­mie­niu.
Prze­pro­siw­szy go grzecz­nie, na miej­scu swym sia­dła
Po­mię­dzy nim i stry­jem, ale nic nie ja­dła;
Tyl­ko się wa­chlo­wa­ła, to wa­chla­rza trzo­nek
Krę­ci­ła, to koł­nie­rzyk z bra­banc­kich ko­ro­nek80
Po­pra­wia­ła, to lek­kim do­tknię­ciem się rę­ki
Mu­ska­ła wło­sów pu­kle i wstąg ja­snych pę­ki.
Ta prze­rwa roz­mów trwa­ła już mi­nut ze czte­ry.
Tym­cza­sem, w koń­cu sto­ła81, na­przód ci­che szme­ry,
A po­tem się za­czę­ły wpół gło­śne roz­mo­wy;
Męż­czyź­ni roz­są­dza­li swe dzi­siej­sze ło­wy.
Ase­so­ra z Re­jen­tem82 wzmo­gła się upar­ta
Co­raz gło­śniej­sza kłót­nia o ku­se­go83 char­ta,
Któ­re­go po­sia­da­niem pan Re­jent się szczy­cił
I utrzy­my­wał, że on za­ją­ca po­chwy­cił;
Ase­sor zaś do­wo­dził na złość Re­jen­to­wi,
Że ta chwa­ła na­le­ży char­tu84 So­ko­ło­wi.
Py­ta­no zda­nia in­nych; więc wszy­scy do­ko­ła
Bra­li stro­nę Ku­se­go al­bo też So­ko­ła,
Ci jak znaw­cy, ci zno­wu jak na­ocz­ne świad­ki85.
Sę­dzia na dru­gim koń­cu do no­wej są­siad­ki
Rzekł pół­gło­sem: «Prze­pra­szam, mu­sie­li­śmy sia­dać,
Nie po­dob­na wie­cze­rzy na póź­niej od­kła­dać:
Go­ście głod­ni, cho­dzi­li da­le­ko na po­le;
My­śli­łem, że dziś z na­mi nie bę­dziesz przy sto­le».
To rze­kł­szy, z Pod­ko­mo­rzym przy peł­nym kie­li­chu
O po­li­tycz­nych spra­wach roz­ma­wiał po ci­chu.
Gdy tak by­ły za­ję­te sto­łu stro­ny obie,
Ta­de­usz przy­glą­dał się nie­zna­nej oso­bie.
Przy­po­mniał, że za pierw­szym na miej­sce wej­rze­niem
Od­gad­nął za­raz, czy­im mia­ło być sie­dze­niem.
Ru­mie­nił się, ser­ce mu bi­ło nad­zwy­czaj­nie:
Więc roz­wią­za­ne wi­dział swych do­my­słów taj­nie!
Więc by­ło prze­zna­czo­no86, by przy je­go bo­ku
Usia­dła owa pięk­ność wi­dzia­na w po­mro­ku!
Wpraw­dzie zda­ła się te­raz wzro­stem do­rod­niej­sza,
Bo ubra­na, a ubiór po­więk­sza i zmniej­sza.
I włos u tam­tej wi­dział krót­ki, ja­sno­zło­ty,
A u tej kru­cze dłu­gie zwi­ja­ły się splo­ty?
Ko­lor mu­siał po­cho­dzić od słoń­ca pro­mie­ni,
Któ­ry­mi przy za­cho­dzie wszyst­ko się czer­wie­ni.
Twa­rzy wów­czas nie do­strzegł, na­zbyt ry­chło zni­kła;
Ale myśl twarz na­dob­ną od­ga­dy­wać zwy­kła:
My­ślił, że pew­nie mia­ła czar­niut­kie oczę­ta,
Bia­łą twarz, usta kra­śne jak wi­śnie bliź­nię­ta;
U tej zna­lazł po­dob­ne oczy, usta, li­ca.
W wie­ku mo­że by by­ła naj­więk­sza róż­ni­ca:
Ogrod­nicz­ka dziew­czyn­ką zda­wa­ła się ma­łą,
A pa­ni ta nie­wia­stą już w la­tach doj­rza­łą;
Lecz mło­dzież o pięk­no­ści me­try­kę nie py­ta,
Bo mło­dzień­co­wi mło­dą jest każ­da ko­bi­éta,
Chłop­co­wi87 każ­da pięk­ność zda się ró­wien­ni­cą88,
A nie­win­ne­mu każ­da ko­chan­ka dzie­wi­cą.
Ta­de­usz, cho­ciaż li­czył lat bli­sko dwa­dzie­ście,
I od dzie­ciń­stwa miesz­kał w Wil­nie, wiel­kim mie­ście,
Miał za do­zor­cę księ­dza, któ­ry go pil­no­wał
I w daw­nej su­ro­wo­ści pra­wi­dłach wy­cho­wał.
Ta­de­usz za­tem przy­wiózł w stro­ny swe ro­dzin­ne
Du­szę czy­stą, myśl ży­wą i ser­ce nie­win­ne,
Ale ra­zem nie­ma­łą chęt­kę do swa­wo­li.
Z gó­ry już ro­bił pro­jekt, że so­bie po­zwo­li
Uży­wać na wsi dłu­go wzbro­nio­nej swo­bo­dy;
Wie­dział, że był przy­stoj­ny, czuł się rześ­ki, mło­dy,
A w spad­ku po ro­dzi­cach wziął czer­stwość i zdro­wie.
Na­zy­wał się So­pli­ca: wszy­scy So­pli­co­wie
Są, jak wia­do­mo, krzep­cy, oty­li i sil­ni,
Do żoł­nier­ki je­dy­ni, w na­ukach mniej pil­ni.
Ta­de­usz się od przod­ków swo­ich nie od­ro­dził:
Do­brze na ko­niu jeź­dził, pie­szo dziel­nie cho­dził,
Tę­py nie był, lecz ma­ło w na­ukach po­stą­pił,
Choć stryj na wy­cho­wa­nie ni­cze­go nie ską­pił;
On wo­lał z flin­ty89 strze­lać al­bo sza­blą ro­bić.
Wie­dział, że go my­śla­no do woj­ska spo­so­bić,
Że oj­ciec w te­sta­men­cie wy­rzekł ta­ką wo­lę;
Usta­wicz­nie do bęb­na tę­sk­nił, sie­dząc w szko­le.
Ale stryj na­gle pierw­sze za­mia­ry od­mie­nił.
Ka­zał, aby przy­je­chał i aby się że­nił
I ob­jął go­spo­dar­stwo; przy­rzekł na po­czą­tek
Dać ma­łą wieś, a po­tem ca­ły swój ma­ją­tek.
Te wszyst­kie Ta­de­usza cno­ty i za­le­ty
Ścią­gnę­ły wzrok są­siad­ki, uważ­nej ko­bie­ty.
Zmie­rzy­ła je­go po­stać kształt­ną i wy­so­ką,
Je­go ra­mio­na sil­ne, je­go pierś sze­ro­ką,
I w twarz spoj­rza­ła, z któ­rej wy­try­skał ru­mie­niec,
Ile­kroć z jej oczy­ma spo­tkał się mło­dzie­niec:
Bo z pierw­szej lę­kli­wo­ści cał­kiem już ochło­nął,
I pa­trzył wzro­kiem śmia­łym, w któ­rym ogień pło­nął.
Rów­nież pa­trzy­ła ona: i czte­ry źre­ni­ce
Go­rza­ły prze­ciw so­bie jak ro­rat­ne świ­éce.
Pierw­sza z nim po fran­cu­sku za­czę­ła roz­mo­wę.
Wra­cał z mia­sta, ze szko­ły: więc o książ­ki no­we,
O au­to­rów py­ta­ła Ta­de­usza zda­nia
I ze zdań wy­cią­ga­ła na no­wo py­ta­nia.
Cóż, gdy po­tem za­czę­ła mó­wić o ma­lar­stwie,
O mu­zy­ce, o tań­cach, na­wet o rzeź­biar­stwie,
Do­wio­dła, że zna rów­nie pę­dzel, nu­ty, dru­ki;
Aż osłu­piał Ta­de­usz na ty­le na­uki!
Lę­kał się, by nie zo­stał po­śmie­wi­ska ce­lem,
I ją­kał się jak ża­czek przed na­uczy­cie­lem.
Szczę­ściem, że na­uczy­ciel ład­ny i nie­sro­gi;
Od­gad­nę­ła są­siad­ka po­wód je­go trwo­gi,
Wsz­czę­ła rzecz o mniej trud­nych i mą­drych przed­mio­tach,
O wiej­skie­go po­ży­cia nu­dach i kło­po­tach,
I jak ba­wić się trze­ba, i jak czas po­dzie­lić,
By ży­cie uprzy­jem­nić i wieś roz­we­se­lić.
Ta­de­usz od­po­wia­dał śmie­lej, szła rzecz da­léj,
W pół go­dzi­ny już by­li z so­bą po­ufa­li;
Za­czę­li na­wet ma­łe żar­ci­ki i sprzecz­ki.
W koń­cu, sta­wi­ła przed nim trzy z chle­ba ga­łecz­ki.
Trzy oso­by na wy­bór; wziął naj­bliż­szą so­bie;
Pod­ko­mo­rzan­ki na to zmarsz­czy­ły się obie,
Są­siad­ka za­śmia­ła się, lecz nie po­wie­dzia­ła
Ko­go owa szczę­śliw­sza gał­ka ozna­cza­ła.
Ina­czej ba­wio­no się w dru­gim koń­cu sto­ła;
Bo tam, wzmo­gł­szy się na­gle, stron­ni­cy So­ko­ła
Na par­ty­ję Ku­se­go bez li­to­ści wsie­dli.
Spór był wiel­ki, już po­traw ostat­nich nie je­dli;
Sto­jąc i pi­jąc obie kłó­ci­ły się stro­ny,
A naj­strasz­niej pan Re­jent był za­cie­trze­wio­ny:
Jak raz za­czął, bez prze­rwy rzecz swo­ją to­ko­wał,
I ge­sta­mi ją bar­dzo do­bit­nie ma­lo­wał.
(Był daw­niej ad­wo­ka­tem pan Re­jent Bo­le­sta,
Zwa­no go ka­zno­dzie­ją, że zbyt lu­bił ge­sta).
Te­raz rę­ce przy bo­ku miał, w tył wy­giął łok­cie,
Spod ra­mion wy­tknął pal­ce i dłu­gie pa­znok­cie,
Przed­sta­wia­jąc dwa smy­cze char­tów tym ob­ra­zem:
Wła­śnie rzecz koń­czył. «Wycz­ha! pu­ści­li­śmy ra­zem
Ja i Ase­sor, ra­zem, ja­ko­by dwa kur­ki
Jed­nym pal­cem spusz­czo­ne u jed­nej dwu­rur­ki;
Wycz­ha! po­szli, a za­jąc jak stru­na, smyk w po­le,
Psy tuż (to mó­wiąc, rę­ce cią­gnął wzdłuż po sto­le
I pal­ca­mi ruch char­tów prze­dziw­nie uda­wał)
Psy tuż, i hec od la­su od­sa­dzi­li ka­wał;
So­kół smyk na­przód; rą­czy pies, lecz za­go­rza­lec,
Wy­sa­dził się przed Ku­sym, o ty­le, o pa­lec:
Wie­dzia­łem, że spu­dłu­je. Sza­rak, gracz nie la­da,
Czchał ni­by pro­sto w po­le, za nim psów gro­ma­da;
Gracz sza­rak! Sko­ro po­czuł wszyst­kie char­ty w ku­pie
Pstręk na pra­wo, ko­zioł­ka, z nim w pra­wo psy głu­pie,
A on zno­wu fajt w le­wo, jak wy­tnie dwa su­sy,
Psy za nim fajt na le­wo: on w las, a mój Ku­sy
Cap!» Tak krzy­cząc, pan Re­jent na stół po­chy­lo­ny,
Z pal­ca­mi swy­mi za­biegł aż do dru­giej stro­ny,
I «cap!» Ta­de­uszo­wi wrza­snął tuż nad uchem:
Ta­de­usz i są­siad­ka, tym gło­su wy­bu­chem
Znie­nac­ka prze­stra­sze­ni wła­śnie w pół roz­mo­wy,
Od­strych­nę­li od sie­bie mi­mo­wol­nie gło­wy,
Ja­ko wierz­choł­ki drze­wa po­wią­za­ne spo­łem
Gdy je wi­cher ro­ze­rwie; i rę­ce pod sto­łem
Bli­sko sie­bie le­żą­ce wstecz na­gle ucie­kły,
I dwie twa­rze w je­den się ru­mie­niec ob­le­kły.
Ta­de­usz, by nie zdra­dzić swe­go roz­tar­gnie­nia:
«Praw­da – rzekł – mój Re­jen­cie, praw­da bez wąt­pie­nia,
Ku­sy pięk­ny chart z kształ­tu, je­śli rów­nie chwyt­ny…»
«Chwyt­ny? – krzyk­nął pan Re­jent – mój pies fa­wo­ryt­ny
Że­by nie miał być chwyt­ny?…» Więc Ta­de­usz zno­wu
Cie­szył się, że tak pięk­ny pies nie ma na­ro­wu,
Ża­ło­wał, że go tyl­ko wi­dział idąc z la­su,
I że przy­mio­tów je­go po­znać nie miał cza­su.
Na to za­drżał Ase­sor, pu­ścił z rąk kie­li­szek,
Uto­pił w Ta­de­usza wzrok jak ba­zy­li­szek.
Ase­sor mniej krzy­kli­wy i mniej był ru­cha­wy
Od Re­jen­ta, szczu­plej­szy i ma­ły z po­sta­wy,
Lecz strasz­ny na re­du­cie, ba­lu i sej­mi­ku,
Bo po­wia­da­no o nim: ma żą­dło w ję­zy­ku;
Tak dow­cip­ne żar­ci­ki umiał kom­po­no­wać,
Iż­by je w ka­len­da­rzu moż­na wy­dru­ko­wać,
Wszyst­kie zło­śli­we, ostre. Daw­niej człek do­stat­ni,
Sche­dę oj­ca swo­je­go i ma­ją­tek brat­ni
Wszyst­ko str­wo­nił na wiel­kim fi­gu­ru­jąc świe­cie;
Te­raz wszedł w służ­bę rzą­du, by zna­czyć w po­wie­cie.
Lu­bił bar­dzo my­śli­stwo, już to dla za­ba­wy,
Już to że od­głos trąb­ki i wi­dok ob­ła­wy
Przy­po­mi­nał mu je­go la­ta mło­do­cia­ne,
Kie­dy miał strzel­ców licz­nych i psy za­wo­ła­ne:
Te­raz mu z ca­łej psiar­ni dwa char­ty zo­sta­ły,
I jesz­cze z tych jed­ne­mu chcia­no prze­czyć chwa­ły!
Więc zbli­żył się i z wol­na gła­dząc fa­wo­ry­ty
Rzekł z uśmie­chem, a był to uśmiech ja­do­wi­ty:
«Chart bez ogo­na jest jak szlach­cic bez urzę­du,
Ogon też znacz­nie char­tom po­ma­ga do pę­du:
A pan ku­sość uwa­żasz za do­wód do­bro­ci?
Zresz­tą zdać się mo­że­my na sąd pań­skiej cio­ci.
Choć pa­ni Te­li­me­na miesz­ka­ła w sto­li­cy
I ba­wi się nie­daw­no w na­szej oko­li­cy,
Le­piej zna się na ło­wach niż my­śli­wi mło­dzi:
Tak to na­uka sa­ma z la­ta­mi przy­cho­dzi».
Ta­de­usz, na któ­re­go nie­spo­dzia­nie spa­dał
Grom ta­ki, wstał zmie­sza­ny, chwi­lę nic nie ga­dał,
Lecz pa­trzał na ry­wa­la co­raz strasz­niej, sro­żej…
Wtem, wiel­kim szczę­ściem, dwa­kroć kich­nął Pod­ko­mo­rzy
«Wi­wat!» krzyk­nę­li wszy­scy; on się wszyst­kim skło­nił
I z wol­na w ta­ba­kie­rę pal­ca­mi za­dzwo­nił.
Ta­ba­kie­ra ze zło­ta, z bry­lan­tów opra­wa,
A w środ­ku jej był por­tret kró­la Sta­ni­sła­wa.
Oj­cu Pod­ko­mo­rze­go sam król ją da­ro­wał,
Po oj­cu Pod­ko­mo­rzy god­nie ją pia­sto­wał;
Gdy w nią dzwo­nił, znak da­wał, że miał głos za­bie­rać.
Umil­kli wszy­scy i ust nie śmie­li otwie­rać.
On rzekł: «Wiel­moż­ni szlach­ta bra­cia do­bro­dzie­je,
Fo­rum my­śliw­skim tyl­ko są łą­ki i knie­je;
Więc ja w do­mu po­dob­nych spraw nie de­cy­du­ję,
I po­sie­dze­nie na­sze na ju­tro sol­wu­ję,
I dal­szych re­plik stro­nom dzi­siaj nie do­zwo­lę.
Woź­ny! od­wo­łaj spra­wę, na ju­tro na po­le.
Ju­tro i Hra­bia z ca­łym my­śli­stwem tu zje­dzie,
I wa­szeć z na­mi ru­szysz, Sę­dzio mój są­sie­dzie,
I pa­ni Te­li­me­na, i pan­ny, i pa­nie,
Sło­wem, zro­bim na urząd wiel­kie po­lo­wa­nie;
I Woj­ski to­wa­rzy­stwa nam też nie od­mó­wi».
To mó­wiąc, ta­ba­kie­rę po­da­wał star­co­wi.
Woj­ski na ostrym koń­cu śród my­śli­wych sie­dział,
Słu­chał zmru­żyw­szy oczy, sło­wa nie po­wie­dział,
Choć mło­dzież nie­raz je­go za­się­ga­ła zda­nia,
Bo nikt le­piej nad nie­go nie znał po­lo­wa­nia.
On mil­czał, szczyp­tę wzię­tą z ta­ba­kie­ry wa­żył
W pal­cach i dłu­go du­mał, nim ją w koń­cu za­żył;
Kich­nął, aż ca­ła izba roz­le­gła się echem,
I po­trzą­sa­jąc gło­wą, rzekł z gorz­kim uśmie­chem:
«O, jak mnie to sta­re­go i smu­ci, i dzi­wi!
Cóż by to o tym sta­rzy mó­wi­li my­śli­wi,
Wi­dząc że w ty­lu szlach­ty, w ty­lu pa­nów gro­nie,
Ma­ją są­dzić się spo­ry o char­cim ogo­nie?
Cóż by rzekł na to sta­ry Rej­tan, gdy­by ożył?
Wró­cił­by do La­cho­wicz i w grób się po­ło­żył!
Co by rzekł wo­je­wo­da Nie­sio­łow­ski sta­ry90,
Któ­ry ma do­tąd pierw­sze na świe­cie oga­ry,
I dwie­stu strzel­ców trzy­ma oby­cza­jem pań­skim,
I ma sto wo­zów sie­ci w zam­ku Wo­roń­czań­skim,
A od ty­lu lat sie­dzi jak mnich na swym dwo­rze,
Nikt go na po­lo­wa­nie upro­sić nie mo­że,
Bia­ło­pio­tro­wi­czo­wi91 sa­me­mu od­mó­wił!
Bo cóż by on na wa­szych po­lo­wa­niach ło­wił?
Pięk­na by­ła­by sła­wa, aże­by pan ta­ki
We­dle dzi­siej­szej mo­dy jeź­dził na sza­ra­ki!
Za mo­ich, pa­nie, cza­sów, w ję­zy­ku strze­lec­kim,
Dzik, niedź­wiedź, łoś, wilk, zwa­ny był zwie­rzem szla­chec­kim
A zwie­rzę nie­ma­ją­ce kłów, ro­gów, pa­zu­rów,
Zo­sta­wia­no dla płat­nych sług i dwor­skich ciu­rów;
Ża­den pan ni­g­dy przy­jąć nie chciał­by do rę­ki
Strzel­by, któ­rą zhań­bio­no sy­piąc w nią śrut cien­ki!
Trzy­ma­no wpraw­dzie char­tów: bo z ło­wów wra­ca­jąc,
Tra­fia się, że spod ko­nia mknie się bie­dak za­jąc:
Pusz­cza­no wten­czas za nim dla za­baw­ki smy­cze
I na ko­ni­kach ma­łe go­ni­ły pa­ni­cze
Przed oczy­ma ro­dzi­ców, któ­rzy te po­go­nie
Le­d­wie ra­czy­li wi­dzieć, cóż kłó­cić się o nie!
Więc niech ja­śnie wiel­moż­ny Pod­ko­mo­rzy ra­czy
Od­wo­łać swe roz­ka­zy i niech mi wy­ba­czy,
Że nie mo­gę na ta­kie je­chać po­lo­wa­nie,
I ni­g­dy na nim no­ga mo­ja nie po­sta­nie!
Na­zy­wam się Hre­cze­cha, a od kró­la Le­cha,
Ża­den za za­ją­ca­mi nie jeź­dził Hre­cze­cha».
Tu śmiech mło­dzie­ży mo­wę Woj­skie­go za­głu­szył.
Wsta­no od sto­łu, pierw­szy Pod­ko­mo­rzy ru­szył,
Z wie­ku mu i z urzę­du ten za­szczyt na­le­ży,
Idąc kła­niał się da­mom, star­com i mło­dzie­ży;
Za nim szedł kwe­starz, Sę­dzia tuż przy ber­nar­dy­nie.
Sę­dzia u pro­gu rę­kę dał Pod­ko­mo­rzy­nie,
Ta­de­usz Te­li­me­nie, Ase­sor Kraj­czan­ce,
A pan Re­jent na koń­cu Woj­skiej Hre­cze­szan­ce.
Ta­de­usz z kil­ku go­ść­mi po­szedł do sto­do­ły,
A czuł się po­mie­sza­ny, zły i nie­we­so­ły.
Roz­bie­rał my­ślą wszyst­kie dzi­siej­sze wy­pad­ki:
Spo­tka­nie się, wie­cze­rzę przy bo­ku są­siad­ki;
A szcze­gól­niej mu sło­wo «cio­cia» ko­ło ucha
Brzę­cza­ło cią­gle ja­ko na­przy­krzo­na mu­cha.
Pra­gnął­by u Woź­ne­go le­piej się wy­py­tać
O pa­ni Te­li­me­nie, lecz go nie mógł schwy­tać;
Woj­skie­go też nie wi­dział, bo za­raz z wie­cze­rzy
Wszy­scy po­szli za go­ść­mi, jak słu­gom na­le­ży,
Urzą­dza­jąc we dwo­rze izby do spo­czyn­ku.
Star­si i da­my spa­ły we dwor­skim bu­dyn­ku;
Mło­dzież92 Ta­de­uszo­wi pro­wa­dzić ka­za­no,
W za­stęp­stwie go­spo­da­rza, w sto­do­łę na sia­no.
W pół go­dzi­ny tak by­ło głu­cho w ca­łym dwo­rze
ja­ko po za­dzwo­nie­niu na pa­cierz w klasz­to­rze;
Ci­szę prze­ry­wał tyl­ko głos noc­ne­go stró­ża.
Usnę­li wszy­scy. Sę­dzia sam oczu nie zmru­ża;
Ja­ko wódz go­spo­dar­stwa ob­my­śla wy­pra­wę
W po­le i w do­mu przy­szłą urzą­dza za­ba­wę.
Dał roz­kaz eko­no­mom, wój­tom i gu­mien­nym,
Pi­sa­rzom, och­mi­strzy­ni, strzel­com i sta­jen­nym
I mu­siał wszyst­kie dzien­ne ra­chun­ki prze­zie­rać.
Na­resz­cie rzekł Woź­ne­mu, że się chce roz­bie­rać.
Woź­ny pas mu od­wią­zał, pas słuc­ki, pas li­ty93,
Przy któ­rym świe­cą gę­ste ku­ta­sy jak ki­ty,
Z jed­nej stro­ny zło­to­głów w pur­pu­ro­we kwia­ty,
Na wy­wrót je­dwab czar­ny po­sre­brza­ny w kra­ty;
Pas ta­ki moż­na rów­nie kłaść na stro­ny obie,
Zło­tą na dzień ga­lo­wy, a czar­ną w ża­ło­bie.
Sam Woź­ny umiał pas ten od­wią­zy­wać, skła­dać;
Wła­śnie tym się za­trud­niał i koń­czył tak ga­dać:
«Cóż złe­go, że prze­nio­słem sto­ły do za­mczy­ska?
Nikt na tym nic nie stra­cił, a pan mo­że zy­ska.
Bo prze­cież o ten za­mek dziś to­czy się spra­wa.
My od dzi­siaj do zam­ku na­by­li­śmy pra­wa
I mi­mo ca­łą stro­ny prze­ciw­nej za­ja­dłość
Do­wio­dę, że za­mczy­sko wzię­li­śmy w po­sia­dłość.
Wszak­że kto go­ści pro­si w za­mek na wie­cze­rzę,
Do­wo­dzi, że po­sia­dłość tam ma al­bo bie­rze;
Na­wet stro­ny prze­ciw­ne weź­mie­my na świad­ki:
Pa­mię­tam za mych cza­sów po­dob­ne wy­pad­ki».
Już Sę­dzia spał. Więc Woź­ny ci­cho wszedł do sie­ni,
Siadł przy świe­cy i do­był ksią­żecz­kę z kie­sze­ni,
Któ­ra mu jak Oł­ta­rzyk Zło­ty za­wsze słu­ży,
Któ­rej ni­g­dy nie rzu­ca w do­mu i w po­dró­ży.
By­ła to try­bu­nal­ska wo­kan­da94: tam rzę­dem
Sta­ły spi­sa­ne spra­wy, któ­re przed urzę­dem
Woź­ny sam gło­sem swo­im przed la­ty wy­wo­łał,
Al­bo o któ­rych póź­niej do­wie­dzieć się zdo­łał.
Pro­stym lu­dziom wo­kan­da zda się imion spi­sem;
Woź­ne­mu jest ob­ra­zów wspa­nia­łych za­ry­sem.
Czy­tał więc i roz­my­ślał: Ogiń­ski z Wi­zgir­dem,
Do­mi­ni­ka­nie z Rym­szą, Rym­sza z Wy­so­gir­dem,
Ra­dzi­wił z We­resz­cza­ką, Gie­dro­ić z Rduł­tow­skim,
Obu­cho­wicz z ka­ha­łem, Ju­ra­ha z Pio­trow­skim,
Ma­le­ski z Mic­kie­wi­czem, a na ko­niec Hra­bia
Z So­pli­cą; i czy­ta­jąc, z tych imion wy­wa­bia
Pa­mięć spraw wiel­kich, wszyst­kie pro­ce­su wy­pad­ki,
I sta­ją mu przed oczy sąd, stro­ny i świad­ki;
I oglą­da sam sie­bie, jak w żu­pa­nie bia­łym,
W gra­na­to­wym kon­tu­szu stał przed try­bu­na­łem,
Jed­na rę­ka na sza­bli, a dru­ga do sto­ła,
Przy­wo­ław­szy dwie stro­ny, «Ucisz­cie się!» wo­ła.
Ma­rząc i koń­cząc pa­cierz wie­czor­ny, po­ma­łu
Usnął ostat­ni w Li­twie woź­ny try­bu­na­łu.
Ta­kie by­ły za­ba­wy, spo­ry w one la­ta
Śród ci­chej wsi li­tew­skiej, kie­dy resz­ta świa­ta
We łzach i krwi to­nę­ła; gdy ów mąż, bóg woj­ny,
Oto­czon chmu­rą puł­ków, ty­sią­cem dział zbroj­ny,
Wprzą­gł­szy w swój ry­dwan or­ły zło­te obok srebr­nych,
Od puszcz Li­bij­skich ła­tał do Al­pów95 pod­nieb­nych,
Ci­ska­jąc grom po gro­mie, w Pi­ra­mi­dy, w Ta­bor,
W Ma­ren­go, w Ulm, w Au­ster­litz. Zwy­cię­stwo i Za­bor
Bie­gły przed nim i za nim. Sła­wa czy­nów ty­lu,
Brze­mien­na imio­na­mi ry­ce­rzy, od Ni­lu
Szła hu­cząc ku pół­no­cy, aż u Nie­mna brze­gów
Od­bi­ła się, jak od skał, od Mo­skwy sze­re­gów,
Któ­re bro­ni­ły Li­twę mu­ra­mi że­la­za
Przed wie­ścią dla Ro­syi strasz­ną jak za­ra­za.
Prze­cież nie­raz no­wi­na ni­by ka­mień z nie­ba
Spa­da­ła w Li­twę. Nie­raz dziad że­brzą­cy chle­ba,
Bez rę­ki lub bez no­gi, przy­jąw­szy jał­muż­nę,
Sta­nął i oczy wko­ło ob­ra­cał ostróż­ne.
Gdy nie wi­dział we dwo­rze ro­syj­skich żoł­nie­rzy
Ani jar­mu­łek, ani czer­wo­nych koł­nie­rzy,
Wten­czas kim był, wy­zna­wał: był le­gi­jo­ni­stą,
Przy­no­si ko­ści sta­re na zie­mię oj­czy­stą,
Któ­rej już bro­nić nie mógł… Jak go wten­czas ca­ła
Ro­dzi­na pań­ska, jak go cze­lad­ka ści­ska­ła,
Za­no­sząc się od pła­czu! On za sto­łem sia­dał
I dziw­niej­sze od ba­śni hi­sto­ry­je ga­dał.
On opo­wia­dał, ja­ko je­ne­rał96 Dą­brow­ski,
Z zie­mi wło­skiej sta­ra się przy­cią­gnąć do Pol­ski,
Jak on ro­da­ków zbie­ra na lom­bardz­kim po­lu;
Jak Knia­zie­wicz roz­ka­zy da­je z Ka­pi­to­lu
I zwy­cięz­ca, wy­dar­tych po­tom­kom ce­za­rów
Rzu­cił w oczy Fran­cu­zów sto krwa­wych sztan­da­rów97,
Jak Ja­bło­now­ski98 za­biegł, aż kę­dy pieprz ro­śnie,
Gdzie się cu­kier wy­ta­pia i gdzie w wiecz­nej wio­śnie
Pach­ną­ce kwit­ną la­sy; z le­gi­ją Du­na­ju
Tam wódz Mu­rzy­ny gro­mi, a wzdy­cha do kra­ju.
Mo­wy star­ca krą­ży­ły we wsi po kry­jo­mu;
Chło­piec, co je po­sły­szał, zni­kał na­gle z do­mu,
La­sa­mi i ba­gna­mi skra­dał się ta­jem­nie,
Ści­ga­ny od Mo­ska­li, ska­kał kryć się w Nie­mnie
I nur­kiem pły­nął na brzeg Księ­stwa War­szaw­skie­go,
Gdzie usły­szał głos mi­ły: «Wi­taj nam ko­le­go!»
Lecz nim od­szedł, wy­sko­czył na wzgó­rek z ka­mie­nia
I Mo­ska­lom przez Nie­men rzekł: «Do zo­ba­cze­nia!»
Tak prze­kradł się Go­rec­ki, Pac i Obu­cho­wicz,
Pio­trow­ski, Obo­lew­ski, Ro­życ­ki, Ja­no­wicz,
Mie­rze­jew­scy, Bro­choc­ki i Ber­na­to­wi­cze,
Kupść, Ge­dy­min i in­ni, któ­rych nie po­li­czę:
Opusz­cza­li ro­dzi­ców i zie­mię ko­cha­ną,
I do­bra, któ­re na skarb carski za­bie­ra­no.
Cza­sem do Li­twy kwe­starz z ob­ce­go klasz­to­ru
Przy­szedł, i kie­dy bli­żej po­znał pa­nów dwo­ru,
Ga­ze­tę im po­ka­zał, wy­pru­tą z szka­ple­rza.
Tam sta­ła wy­pi­sa­na i licz­ba żoł­nie­rza,
I na­zwi­sko każ­de­go wo­dza le­gi­jo­nu,
I każ­de­go z nich opis zwy­cię­stwa lub zgo­nu.
Po wie­lu la­tach pierw­szy raz mia­ła ro­dzi­na
Wieść o ży­ciu, o chwa­le i o śmier­ci sy­na;
Brał dom ża­ło­bę, ale po­wie­dzieć nie śmia­no
Po kim by­ła ża­ło­ba, tyl­ko zga­dy­wa­no
W oko­li­cy; i tyl­ko ci­chy smu­tek pa­nów,
Lub ci­cha ra­dość, by­ła ga­ze­tą zie­mia­nów99.
Ta­kim kwe­sta­rzem taj­nym był Ro­bak po­dob­no:
Czę­sto on z pa­nem Sę­dzią roz­ma­wiał osob­no;

Księ­ga dru­ga

Za­mek

Po­lo­wa­nie z char­ta­mi na upa­trzo­ne­go – Gość w zam­ku – Ostat­ni z dwo­rzan opo­wia­da hi­sto­rię ostat­nie­go z Ho­resz­ków – Rzut oka w sad – Dziew­czy­na w ogór­kach – Śnia­da­nie – Pa­ni Te­li­me­ny aneg­do­ta pe­ters­bur­ska – No­wy wy­buch spo­rów o Ku­se­go i So­ko­ła – In­ter­wen­cja Ro­ba­ka – Rzecz Woj­skie­go – Za­kład – Da­lej w grzy­by!

Kto z nas tych lat nie po­mni, gdy, mło­de pa­cho­lę,
Ze strzel­bą na ra­mie­niu świsz­cząc szedł na po­le,
Gdzie ża­den wał, płot ża­den no­gi nie utru­dza,
Gdzie, prze­stę­pu­jąc mie­dzę, nie po­znasz, że cu­dza!
Bo na Li­twie my­śli­wiec jak okręt na mo­rzu,
Gdzie chcesz, ja­ką chcesz dro­gą, bu­ja po prze­stwo­rzu:
Czy­li jak pro­rok pa­trzy w nie­bo, gdzie w ob­ło­ku
Wie­le jest zna­ków wid­nych strze­lec­kie­mu oku;
Czy jak cza­row­nik ga­da z zie­mią, któ­ra, głu­cha
Dla miesz­czan, mnó­stwem gło­sów szep­ce mu do ucha.
Tam der­kacz wrza­snął z łą­ki, szu­kać go da­rem­nie,
Bo on szy­bu­je w tra­wie ja­ko szczu­pak w Nie­mnie;
Tam ozwał się nad gło­wą ran­ny wio­sny dzwo­nek,
Rów­nież głę­bo­ko w nie­bie scho­wa­ny skow­ro­nek;
Ów­dzie orzeł sze­ro­kim skrzy­dłem przez ob­sza­ry
Za­szu­miał, stra­sząc wró­ble, jak ko­me­ta ca­ry;
Zaś ja­strząb, pod ja­sny­mi wi­szą­cy błę­ki­ty,
Trze­pie skrzy­dłem jak mo­tyl na szpil­ce przy­bi­ty,
Aż uj­rzaw­szy wśród łą­ki pta­ka lub za­ją­ca,
Ru­nie nań z gó­ry ja­ko gwiaz­da spa­da­ją­ca.
Kie­dyż nam Pan Bóg wró­cić z wę­drów­ki do­zwo­li,
I zno­wu dom za­miesz­kać na oj­czy­stej ro­li,
I słu­żyć w jeź­dzie, któ­ra wo­ju­je sza­ra­ki,
Al­bo w pie­cho­cie, któ­ra no­si broń na pta­ki,
Nie znać in­nych prócz ko­sy i sier­pa rynsz­tun­ków100,
I in­nych ga­zet, oprócz do­mo­wych ra­chun­ków!
Nad So­pli­co­wem słoń­ce we­szło i już pa­dło
Na strze­chy i przez szpa­ry w sto­do­łę się wkra­dło;
I po ciem­no­zie­lo­nym, świe­żym, won­nym sia­nie,
Z któ­re­go mło­dzież so­bie zro­bi­ła po­sła­nie,
Roz­pły­wa­ły się zło­te, mi­ga­ją­ce prę­gi
Z otwo­ru czar­nej strze­chy jak z war­ko­cza wstę­gi;
I słoń­ce usta sen­nych pro­my­kiem po­ran­ka
Draż­ni jak dziew­czę kło­sem bu­dzą­ce ko­chan­ka.
Już wró­ble ska­cząc, świer­kać101 za­czę­ły pod strze­chą;
Już trzy­kroć gę­gnął gą­sior, a za nim jak echo
Ode­zwa­ły się chó­rem kacz­ki i in­dy­ki
I sły­chać by­dła w po­le idą­ce­go ry­ki.
Wsta­ła mło­dzież. Ta­de­usz jesz­cze sen­ny le­ży;
Bo też naj­póź­niej za­snął. Z wczo­raj­szej wie­cze­rzy
Wró­cił tak nie­spo­koj­ny, że o ku­rów pia­niu
Jesz­cze oczu nie zmru­żył, a na swym po­sła­niu
Tak krę­cił się, że w sia­no jak w wo­dę uto­nął,
I spał twar­do, aż zim­ny wiatr w oczy mu wio­nął,
Gdy skrzy­pią­ce sto­do­ły drzwi otwar­to z trza­skiem,
I ber­nar­dyn, ksiądz Ro­bak, wszedł z wę­zla­stym pa­skiem,
«Sur­ge pu­er102!» wo­ła­jąc i po­nad bar­ka­mi
Ru­basz­nie wy­wi­ja­jąc pa­sek z ogór­ka­mi103.
Już na dzie­dziń­cu sły­chać my­śliw­skie okrzy­ki;
Wy­pro­wa­dza­ją ko­nie, za­jeż­dża­ją bry­ki,
Le­d­wie dzie­dzi­niec ta­ką gro­ma­dę ogar­nie,
Ode­zwa­ły się trą­by, otwo­rzo­no psiar­nie;
Zgra­ja char­tów, wy­padł­szy, we­so­ło sko­wy­cze104;
Wi­dząc ru­ma­ki szczwa­czów105, do­jeż­dża­czów106 smy­cze,
Psy jak sza­lo­ne cwa­łem śmi­ga­ją po dwo­rze,
Po­tem bie­gną i kła­dą szy­je na ob­ro­że:
Wszyst­ko to bar­dzo do­bre po­lo­wa­nie wró­ży;
Na­resz­cie Pod­ko­mo­rzy dał roz­kaz po­dró­ży.
Ru­szy­li szczwa­cze z wol­na, je­den tuż za dru­gim;
Ale za bra­mą rzę­dem roz­bie­gli się dłu­gim.
W środ­ku je­cha­li obok Ase­sor z Re­jen­tem;
A choć na sie­bie cza­sem pa­trzy­li ze wstrę­tem,
Roz­ma­wia­li przy­jaź­nie, jak lu­dzie ho­no­ru
Idąc na roz­strzy­gnie­nie śmier­tel­ne­go spo­ru:
Nikt ze słów za­wzię­to­ści ich po­znać nie zdo­ła;
Pan Re­jent wiódł Ku­se­go, Ase­sor So­ko­ła.
Z ty­łu da­my w po­jaz­dach; mło­dzień­cy, stro­na­mi
Cwa­łu­jąc tuż przy ko­łach, ga­da­li z da­ma­mi.
Ksiądz Ro­bak po dzie­dziń­cu wol­nym cho­dził kro­kiem
Koń­cząc ran­ne pa­cie­rze; ale rzu­cał okiem
Na pa­na Ta­de­usza, marsz­czył się, uśmie­chał,
Wresz­cie kiw­nął nań pal­cem, Ta­de­usz pod­je­chał;
Ro­bak pal­cem po no­sie da­wał mu znak groź­by:
Lecz mi­mo Ta­de­usza py­ta­nia i proś­by,
Aże­by mu wy­raź­nie, co chce, wy­tłu­ma­czył,
Ber­nar­dyn od­po­wie­dzieć ni spoj­rzeć nie ra­czył;
Kap­tur tyl­ko na­su­nął i pa­cierz swój koń­czył,
Więc Ta­de­usz od­je­chał i z go­ść­mi się złą­czył.
Wła­śnie wten­czas107 my­śli­wi smy­cze za­trzy­ma­li,
I wszy­scy nie­ru­cho­mi w miej­scach swo­ich sta­li;
Je­den dru­gie­mu rę­ką da­wał znak mil­cze­nia,
A wszy­scy ob­ró­ci­li oczy do ka­mie­nia,
Nad któ­rym stał pan Sę­dzia. On zwie­rza oba­czył
I rąk ski­nie­niem swo­je roz­ka­zy tłu­ma­czył.
Po­ję­li wszy­scy: sto­ją, a środ­kiem po ro­li
Ase­sor i pan Re­jent kłu­su­ją po­wo­li.
Ta­de­usz, bę­dąc bliż­szy, oby­dwu wy­prze­dził,
Sta­nął obok Sę­dzie­go i oczy­ma śle­dził.
Daw­no już nie był w po­lu; na sza­rej prze­strze­ni
Trud­no doj­rzeć sza­ra­ka, zwłasz­cza śród ka­mie­ni.
Po­ka­zał mu pan Sę­dzia; sie­dział bied­ny za­jąc,
Płasz­cząc się pod ka­mie­niem, uszy nad­sta­wia­jąc,
Okiem czer­wo­nym spo­tkał my­śliw­ców wej­rze­nie
I jak­by urze­czo­ny, czu­jąc prze­zna­cze­nie,
Ze stra­chu od ich oczu nie mógł zwró­cić oka,
I pod opo­ką108 sie­dział mar­twy jak opo­ka.
Tym­cza­sem kurz na ro­li ro­śnie co­raz bli­żéj;
Pę­dzi na smy­czy Ku­sy, za nim So­kół chy­ży109,
Tuż Ase­sor z Re­jen­tem ra­zem wrza­śli z ty­łu:
«Wycz­ha110, wycz­ha!» i z psa­mi zni­kli w kłę­bach py­łu.
Kie­dy tak za sza­ra­kiem go­nio­no, tym­cza­sem
Uka­zał się pan Hra­bia pod zam­ko­wym la­sem.
Wie­dzia­no w oko­li­cy, że ten pan nie mo­że
Ni­g­dy ni­g­dzie sta­wić się w na­zna­czo­nej po­rze.
I dziś za­spał po­ra­nek; więc na słu­gi zrzę­dził,
Wi­dząc my­śliw­ców w po­lu cwa­łem do nich pę­dził.
Sur­dut swój an­giel­skie­go kro­ju, bia­ły, dłu­gi,
Po­ła­mi na wiatr pu­ścił; z ty­łu kon­no słu­gi,
W ka­pe­lu­szach jak grzyb­ki, czar­nych, lśnią­cych, ma­łych,
W kurt­kach, w bu­tach stry­fla­stych111, w pan­ta­lo­nach112 bia­łych:
Słu­gi, któ­re pan Hra­bia tym kształ­tem odzie­je,
Na­zy­wa­ją się w je­go pa­ła­cu dżo­ke­je113.
Cwa­łu­ją­ca cze­re­da zle­cia­ła na bło­nia,
Gdy Hra­bia uj­rzał za­mek i za­trzy­mał ko­nia.
Pierw­szy raz wi­dział za­mek z ra­na i nie wie­rzył,
Że to by­ły też sa­me mu­ry; tak od­świe­żył
I upięk­nił po­ra­nek za­ry­sy bu­do­wy:
Za­dzi­wił się pan Hra­bia na wi­dok tak no­wy.
Wie­ża zda­ła się dwa­kroć wyż­sza, bo ster­czą­ca
Nad mgłą ran­ną; dach z bla­chy zło­cił się od słoń­ca,
Pod nim błysz­cza­ła w kra­tach resz­ta szyb wy­bi­tych,
Ła­miąc pro­mie­nie wscho­du w tę­czach roz­ma­itych;
Niż­sze pię­tra ob­la­ła tu­ma­nu po­wło­ka,
Roz­pa­dli­ny i szczer­by za­kry­ła od oka;
Krzyk da­le­kich my­śliw­ców wia­tra­mi przy­gna­ny,
Od­bi­jał się kil­ka­kroć o zam­ko­we ścia­ny:
Przy­siągł­byś, że krzyk z zam­ku, że pod mgły za­sło­ną
Mu­ry od­bu­do­wa­no i znów za­lud­nio­no.
Hra­bia lu­bił wi­do­ki nie­zwy­kłe i no­we,
Zwał je ro­man­so­wy­mi; ma­wiał, że ma gło­wę
Ro­man­so­wą: w isto­cie był wiel­kim dzi­wa­kiem.
Nie­raz, pę­dząc za li­sem al­bo za sza­ra­kiem,
Na­gle sta­wał i w nie­bo po­glą­dał ża­ło­śnie,
Jak kot, gdy uj­rzy wró­ble na wy­so­kiej so­śnie;
Czę­sto bez psa, bez strzel­by, błą­kał się po ga­ju
Jak re­krut zbie­gły; czę­sto sia­dał przy ru­cza­ju
Nie­ru­cho­my, schy­liw­szy gło­wę nad po­to­kiem,
Jak cza­pla wszyst­kie ry­by chcą­ca po­zrzeć114 okiem:
Ta­kie by­ły Hra­bie­go dziw­ne oby­cza­je.
Wszy­scy mó­wi­li, że mu cze­goś nie do­sta­je;
Sza­no­wa­no go prze­cież, bo pan z pra­pra­dzia­dów,
Bo­gacz, do­bry dla chło­pów, ludz­ki dla są­sia­dów,
Na­wet dla Ży­dów.
Hrab­ski koń, zwró­co­ny z dro­gi,
Pro­sto kłu­so­wał po­lem aż pod zam­ku pro­gi.
Hra­bia sa­mot­ny wzdy­chał, po­glą­dał na mu­ry,
Wy­jął pa­pier, ołó­wek i kre­ślił fi­gu­ry.
Wtem, spoj­rzaw­szy w bok – uj­rzał o dwa­dzie­ścia kro­ków
Czło­wie­ka, któ­ry, rów­nie mi­ło­śnik wi­do­ków,
Z gło­wą za­dar­tą, rę­ce wło­żyw­szy w kie­sze­nie,
Zda­wa­ło się, że li­czył oczy­ma ka­mie­nie.
Po­znał go za­raz, ale mu­siał kil­ka ra­zy
Krzyk­nąć, nim głos Hra­bie­go usły­szał Ger­wa­zy.
Szlach­cic to był, słu­żą­cy daw­nych zam­ku pa­nów,
Po­zo­sta­ły ostat­ni z Ho­resz­ki dwo­rza­nów;
Sta­rzec wy­so­ki, si­wy, twarz miał czer­stwą, zdro­wą,
Zmarszcz­ka­mi po­ora­ną, po­sęp­ną, su­ro­wą.
Daw­niej po­mię­dzy szlach­tą z we­so­ło­ści sły­nął;
Ale od bi­twy, w któ­rej dzie­dzic zam­ku zgi­nął,
Ger­wa­zy się od­mie­nił i już od lat wie­lu
Ani był na kier­ma­szu, ani na we­se­lu;
Od­tąd je­go dow­cip­nych żar­tów nie sły­sza­no,
I uśmie­chu na je­go twa­rzy nie wi­dzia­no.
Za­wsze no­sił Ho­resz­ków li­be­ry­ją115 daw­ną;
Kur­tę z po­ła­mi żół­tą, ga­lo­nem opraw­ną,
Któ­ry dziś żół­ty, daw­niej za­pew­ne był zło­ty,
Wko­ło szy­te je­dwa­biem her­bo­we klej­no­ty116,
Pół­ko­zi­ce: i stąd też ca­ła oko­li­ca
Pół­ko­zi­cem prze­zwa­ła sta­re­go szlach­ci­ca.
Cza­sem też od przy­sło­wia, któ­re bez ustan­ku
Po­wta­rzał, na­zy­wa­no go tak­że Mo­pan­ku;
Cza­sem Szczerb­cem, że ca­łą ły­si­nę miał w szczer­bach;
Lecz on zwał się Rę­baj­ło, a o je­go her­bach
Nie wia­do­mo. Klucz­ni­kiem117 sie­bie ty­tu­ło­wał,
Iż ten urząd na zam­ku przed la­ty pia­sto­wał.
I do­tąd no­sił wiel­ki pęk klu­czy za pa­sem,
Uwią­za­ny na ta­śmie ze srebr­nym ku­ta­sem118,
Choć nie miał co otwie­rać, bo zam­ku po­dwo­je
Sta­ły otwo­rem. Prze­cież, wy­na­lazł drzwi dwo­je;
Sam je wła­snym na­kła­dem na­pra­wił i wsta­wił,
I drzwi tych od­my­ka­niem co­dzien­nie się ba­wił.
W jed­nej z izb pu­stych, ob­rał miesz­ka­nie dla sie­bie;
Mo­gąc żyć u Hra­bie­go na ła­ska­wym chle­bie,
Nie chciał, bo wszę­dzie tę­sk­nił i czuł się nie­zdro­wym,
Je­że­li nie od­dy­chał po­wie­trzem zam­ko­wym.
Sko­ro uj­rzał Hra­bie­go, czap­kę z gło­wy schwy­cił,
I krew­ne­go swych pa­nów ukło­nem za­szczy­cił,
Chy­ląc ły­si­nę wiel­ką, świe­cą­cą z da­le­ka,
I na­cię­tą od licz­nych kor­dów jak na­sie­ka119;
Gła­dził ją rę­ką, pod­szedł, i jesz­cze raz ni­sko
Skło­niw­szy się, rzekł smut­nie: «Mo­pan­ku, pa­ni­sko,
Da­ruj mnie, że tak mó­wię, ja­śnie gra­fie120 pa­nie,
To jest mój zwy­czaj, nie zaś nie­usza­no­wa­nie:
»mo­pan­ku« po­wia­da­li wszy­scy Ho­resz­ko­wie,
Ostat­ni Stol­nik, pan mój, miał ta­kie przy­sło­wie…
Czyż to praw­da, mo­pan­ku, że pan gro­sza ską­pisz
Na pro­ces i ten za­mek So­pli­com ustą­pisz?
Nie wie­rzy­łem, lecz w ca­łym po­wie­cie tak sły­chać».
Tu, po­glą­da­jąc w za­mek, nie prze­sta­wał wzdy­chać.
«Cóż dziw­ne­go – rzekł Hra­bia – koszt wiel­ki, a nu­da
Jesz­cze więk­sza; chcę skoń­czyć, lecz szlach­cic ma­ru­da
Upie­ra się; prze­wi­dział, że mię znu­dzić mo­że:
Dłu­żej też nie wy­trzy­mam i dzi­siaj broń zło­żę,
Przyj­mę wa­run­ki zgo­dy, ja­kie mi sąd po­da…»
«Zgo­dy? – krzyk­nął Ger­wa­zy – z So­pli­ca­mi zgo­da?
Z So­pli­ca­mi, mo­pan­ku?» – To mó­wiąc wy­krzy­wił
Usta, jak­by nad wła­sną mo­wą się za­dzi­wił.
«Zgo­da i So­pli­co­wie! Mo­pan­ku, pa­ni­sko,
Pan żar­tu­je, co? Za­mek, Ho­resz­ków sie­dli­sko,
Ma pójść w rę­ce So­pli­ców? Niech pan tyl­ko ra­czy
Zsiąść z ko­nia. Pójdź­my w za­mek. Niech no pan oba­czy.
Pan sam nie wie, co ro­bi. Niech się pan nie wzbra­nia,
Zsia­daj pan» – i przy­trzy­mał strze­mię do zsia­da­nia.
We­szli w za­mek; Ger­wa­zy sta­nął w pro­gu sie­ni:
«Tu – rzekł – daw­ni pa­no­wie dwo­rem oto­cze­ni,
Czę­sto sia­da­li w krze­słach w po­obied­niej po­rze.
Pan go­dził spo­ry wło­ścian lub w do­brym hu­mo­rze
Go­ściom róż­ne cie­ka­we hi­sto­ry­je pra­wił,
Al­bo ich po­wie­ścia­mi i żar­ty się ba­wił,
A mło­dzież na dzie­dziń­cu bi­ła się w pal­ca­ty121,
Lub ujeż­dża­ła pań­skie tu­rec­kie bach­ma­ty122».
We­szli w sień. Rzekł Ger­wa­zy: «W tej ogrom­nej sie­ni
Bru­ko­wa­nej nie znaj­dziesz pan ty­le ka­mie­ni,
Ile tu pę­kło be­czek wi­na w do­brych cza­sach;
Szlach­ta cią­gnę­ła ku­fy123 z piw­ni­cy na pa­sach,
Spro­szo­na na sejm al­bo sej­mik po­wia­to­wy,
Al­bo na imie­ni­ny pań­skie, lub na ło­wy.
Pod­czas uczty na cho­rze124 tym ka­pe­la sta­ła,
I w or­gan125, i w roz­licz­ne in­stru­men­ty gra­ła126;
A gdy wno­szo­no zdro­wie, trą­by jak w dniu sąd­nym
Grzmia­ły z cho­ru; wi­wa­ty szły cią­giem po­rząd­nym:
Pierw­szy wi­wat za zdro­wie Kró­la Je­go­mo­ści,
Po­tem pry­ma­sa, po­tem Kró­lo­wej Jej­mo­ści,
Po­tem szlach­ty i ca­łej Rze­czy­po­spo­li­tej,
A na ko­niec po pią­tej szkla­ni­cy wy­pi­tej,
Wno­szo­no: »Ko­chaj­my się«. Wi­wat bez prze­stan­ku,
Któ­ry dniem okrzyk­nio­ny, brzmiał aż do po­ran­ku;
A już go­to­we sta­ły cu­gi127 i pod­wo­dy,
Aby każ­de­go od­wieźć do je­go go­spo­dy».
Prze­szli już kil­ka kom­nat. Ger­wa­zy w mil­cze­niu,
Tu wzrok na ścia­nie wstrzy­mał, ów­dzie na skle­pie­niu,
Przy­wo­łu­jąc pa­miąt­kę tu smut­ną, tam mi­łą;
Cza­sem, jak­by chciał mó­wić: «Wszyst­ko się skoń­czy­ło»,
Kiw­nął ża­ło­śnie gło­wą; cza­sem mach­nął rę­ką:
Wi­dać, że mu wspo­mnie­nie sa­mo by­ło mę­ką,
I że je chciał od­pę­dzić. Aż się za­trzy­ma­li
Na gó­rze, w wiel­kiej, nie­gdyś zwier­cia­dla­nej sa­li.
Dziś wy­dar­tych zwier­cia­deł sta­ły pu­ste ra­my,
Okna bez szyb, z kruż­gan­kiem wprost na­prze­ciw bra­my.
Tu wszedł­szy, sta­rzec gło­wę za­du­ma­ną skło­nił
I twarz za­krył rę­ka­mi; a gdy ją od­sło­nił,
Mia­ła wy­raz ża­ło­ści wiel­kiej i roz­pa­czy.
Hra­bia, cho­ciaż nie wie­dział, co to wszyst­ko zna­czy,
Po­glą­da­jąc w twarz star­ca czuł ja­kieś wzru­sze­nie,
Rę­kę mu ści­snął; chwi­lę trwa­ło to mil­cze­nie,
Prze­rwał je sta­rzec, trzę­sąc wznie­sio­ną pra­wi­cą:
«Nie masz zgo­dy, mo­pan­ku, po­mię­dzy So­pli­cą
I krwią Ho­resz­ków; w pa­nu krew Ho­resz­ków pły­nie,
Je­steś krew­nym Stol­ni­ka, po mat­ce łow­czy­nie,
Któ­ra się ro­dzi z dru­giej cór­ki kasz­te­la­na,
Któ­ry był, jak wia­do­mo, wu­jem me­go pa­na.
Słu­chaj pan hi­sto­ryi swej wła­snej ro­dzin­nej,
Któ­ra się sta­ła wła­śnie w tej izbie, nie in­nej.
Nie­bosz­czyk pan mój, Stol­nik, pierw­szy pan w po­wie­cie,
Bo­gacz i fa­mi­liant128, miał je­dy­ne dzie­cię,
Cór­kę pięk­ną jak anioł; więc się za­le­ca­ło
Stol­ni­ków­nie i szlach­ty, i pa­niąt nie­ma­ło.
Mię­dzy szlach­tą był je­den wiel­ki pa­li­wo­da129,
Kłót­nik, Ja­cek So­pli­ca, zwa­ny Wo­je­wo­da
Przez żart; w isto­cie wie­le zna­czył w wo­je­wódz­twie,
Bo ro­dzi­nę So­pli­ców miał jak­by w do­wódz­twie,
I trzy­stu ich kre­ska­mi rzą­dził we­dle wo­li,
Choć sam nic nie po­sia­dał prócz ka­wał­ka ro­li,
Sza­bli i wiel­kich wą­sów od ucha do ucha.
Owoż pan Stol­nik nie­raz wzy­wał te­go zu­cha,
I ugasz­czał w pa­ła­cu, zwłasz­cza w czas sej­mi­ków,
Po­pu­lar­ny dla je­go krew­nych i stron­ni­ków.
Wą­sal tak wzbił się w du­mę ła­ska­wym przy­ję­ciem,
Że mu się uro­iło zo­stać pań­skim zię­ciem.
Do zam­ku nie­pro­szo­ny co­raz czę­ściej jeź­dził,
W koń­cu u nas jak w swo­im do­mu się za­gnieź­dził.
I już miał się oświad­czać: lecz po­miar­ko­wa­no,
I czar­ną mu po­lew­kę130 do sto­łu po­da­no.
Po­dob­no Stol­ni­ków­nie wpadł So­pli­ca w oko,
Ale przed ro­dzi­ca­mi ta­iła głę­bo­ko.
By­ło to za Ko­ściusz­ki cza­sów; pan po­pie­rał
Pra­wo trze­cie­go ma­ja i już szlach­tę zbie­rał,
Aby kon­fe­de­ra­tom cią­gnąć ku po­mo­cy,
Gdy na­gle Mo­skwa za­mek opa­sa­ła w no­cy.
Le­d­wie był czas z moź­dzie­rza na trwo­gę wy­pa­lić,
Po­dwo­je dol­ne za­mknąć i ry­glem za­wa­lić.
W zam­ku ca­łym był tyl­ko: pan Stol­nik, ja, pa­ni,
Kuch­mistrz i dwóch kuch­ci­ków, wszy­scy trzej pi­ja­ni,
Pro­boszcz, lo­kaj, haj­du­cy czte­rej, lu­dzie śmia­li.
Więc za strzel­by, do okien. Aż tu tłum Mo­ska­li,
Krzy­cząc: »Ura!«, od bra­my wa­li po ta­ra­sie;
My im ze strzelb dzie­się­ciu pal­nę­li »A za­sie«.
Nic tam nie by­ło wi­dać; słu­dzy bez ustan­ku
Strze­la­li z dol­nych pię­ter, a ja i pan z gan­ku.
Wszyst­ko szło pięk­nym ła­dem, choć w tak wiel­kiej trwo­dze:
Dwa­dzie­ścia strzelb le­ża­ło tu na tej pod­ło­dze;
Wy­strze­li­li­śmy jed­ną, po­da­wa­no dru­gą.
Ksiądz pro­boszcz za­trud­niał się czyn­nie tą usłu­gą,
I pa­ni, i pa­nien­ka, i na­dwor­ne pan­ny:
Trzech by­ło strzel­ców, a szedł ogień nie­ustan­ny.
Grad kul sy­pa­ły z do­łu mo­skiew­skie pie­chu­ry;
My z rzad­ka, ale cel­niej do­grze­wa­li z gó­ry.
Trzy ra­zy aż po­de drzwi to chłop­stwo się wpar­ło,
Ale za każ­dym ra­zem trzech no­gi za­dar­ło,
Więc ucie­kli pod la­mus131; a już był po­ra­nek.
Pan Stol­nik we­sół wy­szedł ze strzel­bą na ga­nek,
I sko­ro spod la­mu­sa Mo­skal łeb wy­chy­lił,
On da­wał za­raz ognia, a ni­g­dy nie my­lił;
Za każ­dym ra­zem czar­ny kasz­kiet w tra­wę pa­dał
I już się rzad­ko któ­ry zza ścia­ny wy­kra­dał.
Stol­nik, wi­dząc str­wo­żo­ne swe nie­przy­ja­cie­le,
My­ślił zro­bić wy­ciecz­kę, po­rwał ka­ra­be­lę132
I z gan­ku krzy­cząc słu­gom wy­da­wał roz­ka­zy;
Ob­ró­ciw­szy się do mnie, rzekł: »Za mną Ger­wa­zy!«
Wtem strze­lo­no spod bra­my… Stol­nik się za­jąk­nął,
Za­czer­wie­nił się, zblad­nął, chciał mó­wić, krwią chrząk­nął:
Po­strze­głem wten­czas ku­lę, wpa­dła w pier­si sa­me.
Pan sła­nia­jąc się, pal­cem uka­zał na bra­mę:
Po­zna­łem te­go ło­tra So­pli­cę! po­zna­łem!
Po wzro­ście i po wą­sach! Je­go to po­strza­łem
Zgi­nął Stol­nik, wi­dzia­łem! Łotr jesz­cze do gó­ry
Wznie­sio­ną trzy­mał strzel­bę, jesz­cze dym szedł z ru­ry!
Wzią­łem go na cel; zbój­ca stał jak ska­mie­nia­ły!
Dwa ra­zy da­łem ognia, i oba wy­strza­ły
Chy­bi­ły: czym ze zło­ści, czy z ża­lu źle mie­rzył…
Usły­sza­łem wrzask ko­biet, spoj­rza­łem – pan nie żył».
Tu Ger­wa­zy umilk­nął i łza­mi się za­lał,
Po­tem rzekł koń­cząc: «Mo­skal już wro­ta wy­wa­lał:
Bo po śmier­ci Stol­ni­ka sta­łem bez­przy­tom­nie,
I nie wi­dzia­łem, co się dzia­ło wo­ko­ło mnie.
Szczę­ściem, na od­siecz przy­szedł nam Pa­ra­fia­no­wicz,
Przy­wiódł­szy Mic­kie­wi­czów dwie­stu133 z Hor­ba­to­wicz,
Któ­rzy są szlach­ta licz­na i dziel­na, człek w człe­ka,
A nie­na­wi­dzą ro­du So­pli­ców od wie­ka.
Tak zgi­nął pan po­tęż­ny, po­boż­ny i pra­wy,
Któ­ry miał w do­mu krze­sła, wstę­gi i bu­ła­wy,
Oj­ciec wło­ścian, brat szlach­ty; i nie miał po so­bie
Sy­na, któ­ry by ze­mstę po­przy­siągł na gro­bie!
Ale miał słu­gi wier­ne. Ja w krew je­go ra­ny
Ob­mo­czy­łem mój ra­pier Scy­zo­ry­kiem zwa­ny
(Za­pew­ne pan o mo­im sły­szał Scy­zo­ry­ku,
Sław­nym na każ­dym sej­mie, tar­gu i sej­mi­ku).
Przy­sią­głem wy­szczer­bić go na So­pli­ców kar­kach,
Ści­ga­łem ich na sej­mach, za­jaz­dach, jar­mar­kach.
Dwóch za­rą­ba­łem w kłót­ni, dwóch na po­je­dyn­ku;
Jed­ne­go pod­pa­li­łem w drew­nia­nym bu­dyn­ku,
Kie­dy­śmy za­jeż­dża­li z Rym­szą Ko­re­li­cze:
Upiekł się tam jak pi­skorz; a tych nie po­li­czę,
Któ­rym uszy ob­cią­łem. Je­den tyl­ko zo­stał,
Któ­ry do­tąd ode mnie pa­miąt­ki nie do­stał:
Ro­dzo­niut­ki bra­ci­szek owe­go wą­sa­la!
Ży­je do­tąd i z swo­ich bo­gactw się prze­chwa­la,
Zam­ku Ho­resz­ków ty­ka swych kop­ców kra­wę­dzią,
Sza­no­wa­ny w po­wie­cie, ma urząd, jest Sę­dzią!
I pan mu za­mek od­dasz? Nie­cne je­go no­gi
Ma­ją krew pa­na me­go ze­trzeć z tej pod­ło­gi?
O nie! Pó­ki Ger­wa­zy ma choć za grosz du­szy,
I ty­le sił, że jed­nym ma­łym pal­cem ru­szy
Scy­zo­ryk swój wi­szą­cy do­tych­czas na ścia­nie,
Pó­ty So­pli­ca te­go zam­ku nie do­sta­nie!»
«O! – krzyk­nął Hra­bia, rę­ce pod­no­sząc do gó­ry –
Do­bre mia­łem prze­czu­cie, żem lu­bił te mu­ry!
Choć nie wie­dzia­łem, że w nich ta­ki skarb się mie­ści,
Ty­le scen dra­ma­tycz­nych i ty­le po­wie­ści!
Sko­ro za­mek mych przod­ków So­pli­com za­gra­bię,
Cie­bie osa­dzę w mu­rach jak me­go bur­gra­bię134.
Two­ja po­wieść, Ger­wa­zy, za­ję­ła mię moc­no.
Szko­da, żeś mię nie przy­wiódł tu w go­dzi­nę noc­ną;
Udra­po­wa­ny płasz­czem, siadł­bym na ru­inach,
A ty byś mi o krwa­wych roz­po­wia­dał czy­nach.
Szko­da, że masz nie­wiel­ki dar opo­wia­da­nia!
Nie­raz ta­kie sły­sza­łem i czy­tam po­da­nia;
W An­glii135 i w Szko­cyi każ­dy za­mek lor­dów,
W Niem­czech każ­dy dwór gra­fów był te­atrem mor­dów.
W każ­dej daw­nej, szla­chet­nej, po­tęż­nej ro­dzi­nie
Jest wieść o ja­kimś krwa­wym lub zdra­dziec­kim czy­nie,
Po któ­rym ze­msta spły­wa na dzie­dzi­ców w spad­ku:
W Pol­sce pierw­szy raz sły­szę o ta­kim wy­pad­ku.
Czu­ję, że we mnie męż­nych krew Ho­resz­ków pły­nie!
Wiem, co wi­nie­nem sła­wie i mo­jej ro­dzi­nie.
Tak, mu­szę ze­rwać wszel­kie z So­pli­cą ukła­dy,
Choć­by do pi­sto­le­tów przy­szło lub do szpa­dy!
Ho­nor ka­że». Rzekł, ru­szył uro­czy­stym kro­kiem,
A Ger­wa­zy szedł z ty­łu w mil­cze­niu głę­bo­kiem.
Przed bra­mą sta­nął Hra­bia, sam do sie­bie ga­dał,
Po­glą­da­jąc na za­mek pręd­ko na koń wsia­dał,
Tak sa­mot­ną roz­mo­wę koń­cząc roz­tar­gnio­ny:
«Szko­da, że ten So­pli­ca sta­ry nie ma żo­ny
Lub cór­ki pięk­nej, któ­rej ubó­stwiał­bym wdzię­ki!
Ko­cha­jąc i nie mo­gąc otrzy­mać jej rę­ki,
No­wa by się w po­wie­ści zro­bi­ła za­wi­łość:
Tu ser­ce, tam po­win­ność – tu ze­msta, tam mi­łość!»
Tak szep­cąc spiął ostro­gi; koń le­ciał do dwo­ru,
Gdy z dru­giej stro­ny strzel­cy wy­jeż­dża­li z bo­ru.