33,68 zł
Bogowie dali mu kiedyś szansę na odkupienie i wieczny spokój… ale wrócił do żywych, jak upiór. Teraz śmierć podąża za nim, zabierając innych, skoro nie mogła zabrać jego.
Klan Nagata umiera. Wiekowy daimyo nie poprowadzi już swoich wojowników do żadnej walki. Jego kilkuletni, chory syn z całą pewnością umrze jeszcze przed ojcem. Klan Węża podstępem wpełza w granice prowincji i zatruwa swym jadem wszystko, co napotka . Armię bandytów bez honoru prowadzi istota, której nawet Duch będzie musiał się pokłonić. Na granicy nieprzeliczone oddziały Manduków czekają tylko na sygnał do ataku.
Tak, dni klanu Nagata są policzone.
Zanim jednak zapłoną stosy pogrzebowe, stary samuraj o żelaznej duszy pośle po umierającego chłopca wojownika, którego zrodziła magia.
Magia. To ona rozpoczęła to wszystko. I ona też tę historię zakończy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 394
Płomienie pożerają boga Ogień ogląda taniec śmierci Strzeż się tego, kto będąc duchem Dożył sędziwego wieku
Kentaro cudem tylko uniknął cięcia, wąski czubek noża kunai mignął tuż przy jego policzku. Kontrował szybko, spodziewając się, że ostrze jego katany da mu przewagę samą swą długością. Mylił się! Staruszka odskoczyła, zgrabnie, błyskawicznie, znowu zwiększając dystans między nimi.
– Bardzo dobrze, Duchu – powiedziała kobieta, uśmiechając się. – Widać, że byłeś pojętnym uczniem mojego przyjaciela. O tak, Siwy Pies ukształtował to narzędzie doskonale!
Ogień szalał już wszędzie wokół, czerwonopomarańczowe płomienie pożerały ustawione przy ścianach drewniane figurki Mędrca, wżerały się w oblicza, przez co zdawało się, że posążki nie przedstawiają radosnego staruszka, lecz upiornie uśmiechnięte demony.
Kentaro nie zważał na żar, na ogień, na furię żywiołów. Patrzył na starą kobietę, oczekując kolejnego ataku. Szybkiego i bezlitosnego.
Szkarłatne Ostrze w jego dłoniach łaknęło krwi.
Starucha wystrzeliła naprzód niczym pocisk z rusznicy. Noże kunai w jej dłoniach mignęły, bardziej przypominając iskry niż broń. Jeden krok, drugi i kobieta już była przy Duchu, dźgnęła nożami z prawej i lewej.
Odsłoniła się!
Kentaro przepuścił pierwszy atak, nawet go nie parując, zszedł z linii, pozwalając, by nóż przemknął przy jego boku. Jednocześnie obrócił dłonie zaciśnięte na rękojeści katany, zgrabnie przechodząc do własnego cięcia.
Mignęła stal. Atak był szybki, precyzyjny, wycelowany w odsłoniętą prawą rękę staruchy. Kentaro nie mógł chybić...
Chybił!
Kobieta obróciła się w powietrzu, cięła drugim nożem, schodząc zarazem z linii ataku Ducha.
Kunai uderzył w ramię wojownika, przebił segmentową osłonę sode, wślizgnął się między kółka kolczej kusari i ugrzęznął boleśnie w mięśniu.
Kentaro odskoczył, cudem tylko unikając drugiego ataku, wycelowanego w jego odsłonięte gardło, zamachnął się kataną, desperacko, jakby odganiał natrętne owady. Zwiększył dystans pomiędzy sobą a staruchą.
Ta wyjęła zza pasa nowy nóż.
Duch sięgnął do ramienia, wyrwał sterczący z niego kunai. Czuł, jak krew ścieka mu po ręce, ale mimo to, walcząc z bólem i oporem uszkodzonych mięśni, znów chwycił oburącz Szkarłatne Ostrze.
– O tak, dobry, dobry Duch! – powiedziała starucha. – Twój mistrz Siwy Pies byłby dumny, gdyby to widział. Byłby dumny. Gdyby żył.
Skoczyła naprzód, dzierżąc noże.
Kentaro syknął boleśnie, unosząc miecz i szykując się na ten finałowy, ostatni atak.
Konający ród Szykuje się do wojny Wąż skryty w zaroślach Z kłami pełnymi jadu
Dwa tygodnie wcześniej
Główny dziedziniec majątku klanu Nagata wypełniali ludzie. Wojownicy, zachowując między sobą równe odstępy, klęczeli na ziemi, a ich broń – miecze ukryte w pochwach – spoczywała przed nimi. Wszyscy czekali, spoglądając ku drzwiom pałacu.
Zawiał lekki wiatr, gdzieś w oddali zaśpiewał ptak. Obleczeni w niebieskie zbroje samurajowie oczekiwali na swego pana.
W końcu potężne drzwi pałacu rozsunęły się i na szeroki, kryty ganek powolnym, chwiejnym krokiem wystąpił starzec. Nagata Fukuro, senior i daimyo klanu, był człowiekiem wiekowym – zbliżał się do osiemdziesiątki. Mawiano, że niegdyś był wielkim wojownikiem, samurajem, który mógł w boju pokonać każdego przeciwnika. Mawiano, że pamiętał okresy rządów Syna Bogów Undo, Wielkiego Cesarza. Mawiano, że służył jako przyboczny wielkiego władcy, a potężny majątek rodu był nadaniem samego Syna Bogów. Ta historia musiała zawierać ziarno prawdy, Nagata dysponowali bowiem największą liczbą ziem spośród wszystkich klanów zachodu.
Teraz jednak Fukuro nie był już wielkim samurajem, lecz słabowitym starcem. Wychudzony, ledwo trzymał się na nogach, a niebieskie kimono, kunsztownie zdobione białymi monami klanu, wydawało się za duże na jego ciało. Czy to szkielet kroczy, czy człowiek?
Jednak starzec dzielnie stąpał naprzód, krok za krokiem zbliżał się do granicy ganku. Wtedy ci z samurajów, którzy klęczeli najbliżej, mogli dostrzec jego oczy – czujne, śmiałe, pełne odwagi. Oczy, o tak, te oczy zachowały dawną siłę, w nich przetrwała potęga i wigor młodości.
Dwa kroki za starym daimyo stąpał znacznie młodszy wojownik. Jego ciało było obleczone w kunsztownie wykonaną niebiesko-białą zbroję, na której napierśniku pysznił się mon klanu Nagata – trzy nachodzące na siebie morskie fale. Przy boku samuraja dostrzec się dało pełny zestaw daisho, pod pachą wojownik niósł hełm ukoronowany pięknym, lśniącym złotym klejnotem o skomplikowanym kształcie.
Był to Kitsune Hayai, najbliższy przyboczny starego Fukuro, shomyo klanu Nagata. Kitsune, odkąd poprzysiągł wierność rodowi, prowadził do walki jego wojska. Oddany, wojowniczy, był niemal młodszym wcieleniem seniora. Wywodził się z ubogiego klanu i miał wiele okazji, by wykorzystać słabość Fukuro, lecz z żadnej nie skorzystał, udowadniając starcowi swą bezgraniczną lojalność.
Kitsune przystanął przy lewym boku władcy i śmiało spoglądał ku klęczącym na placu wojownikom.
Stary Fukuro uniósł dłoń... ale przemówił Hayai!
– Żołnierze! – zawołał. – Oto stoi przed wami wasz pan, wielki daimyo rodu Nagata! Ukorzcie się przed nim!
Samurajowie jak jeden mąż opuścili wzrok, a potem skłonili się nisko, uderzając czołem o ziemię. Nagata Fukuro wystąpił krok naprzód, otworzył usta i z trudem wydusił z siebie słabe, ciche słowa:
– Wojownicy... oto stoję przed wami, jako... senior klanu i wasz... daimyo...
Na te słowa samurajowie unieśli głowy, by spojrzeć na swego pana.
– Jesteśmy jednym klanem... a jeden klan jest jak... miecz... – mówił dalej starzec z wielkim trudem. – Miecz, który... musi stale być ostry i... hartowany w walce...
– Tatakai e! – zakrzyknął któryś z samurajów, „do boju!”.
– Do boju! – wrzasnął inny, chcąc dodać swojemu panu wsparcia i sił. – Śmierć nieprzyjaciołom!
Starzec znowu uniósł drżącą dłoń, chcąc z jednej strony pozdrowić wojowników, z drugiej pokazać, że ma więcej do powiedzenia.
– Ale dobry pan dba o poddanych... dba o swoich wiernych samurajów i... nie posyła ich niepotrzebnie na śmierć... nie szuka zbędnej walki... – Długa pauza na to, by stary Fukuro złapał oddech. Mowa była wyczerpująca. Och, jakże słabe było ciało tego wielkiego niegdyś wojownika, że samo formułowanie słów przychodziło mu z takim trudem! – Jednak walka... wojna... dotarła do nas i musimy... stawić jej czoła – rzekł wreszcie. – Klan Węża... nasz odwieczny wróg... znowu uniósł głowę. Banici, zhańbieni samurajowie, kurtyzany, truciciele... oto kły gada... atakują nie naszych żołnierzy, lecz chłopów... nie stają pod murami naszej posiadłości, lecz najeżdżają nasze wioski... palą nasze sioła... kąsają, lękając się otwartego boju... ko... koniec z tym!
– Koniec! – zakrzyknęli wojownicy. – Hachūrui no shi! Śmierć gadom!
Mowa, jak się zdawało, wyczerpała siły starca, lecz oto wraz z okrzykami entuzjazmu samurajów w starczy organizm wlała się nowa siła.
Teraz gdy oficjalnie senior rodu wypowiadał wojnę innemu klanowi, nastąpić miała kluczowa część ceremonii. Z bocznych drzwi wyszli przyboczni pana Nagaty, niosąc jakiś podłużny kształt. Postawili go tuż przed seniorem klanu.
Był to miecz – piękna katana schowana w kunsztownie ozdobionej błękitnej pochwie, spoczywająca na poduchach specjalnego pudła. Rękojeść owinięto niebieską plecionką, a tsuba przedstawiała burzliwe, goniące się morskie fale.
Same no Kiba, Kieł Rekina, rodowa broń klanu, wykuta przed wiekami własnoręcznie przez założyciela rodu – Nagatę Odę. Wyniesienie tego miecza z dojo pana Nagaty było uwieńczeniem ceremonii wypowiedzenia wojny.
Samurajowie w napięciu spoglądali na swego seniora. Mężczyzna przyklęknął, dotknął rękojeści i przez chwilę zdawało się, że starzec znów zmieni się w młodzieńca, przywdzieje zbroję, weźmie miecz i osobiście wyruszy powybijać wrogi gadzi klan.
Tak się jednak nie stało. Siły opuściły pana Fukuro już dawno temu i teraz tylko jego oczy zachowały niegdysiejszą moc. A jednak mężczyzna zebrał się w sobie, chwycił miecz oburącz i uniósł go, wstając. Przez chwilę, bardzo krótką chwilę był znowu wielkim daimyo, wspaniałym wojownikiem, weteranem dziesiątek walk i bitew.
Samurajowie porwali się z klęczek, dobyli własnego oręża. Zakrzywione ostrza błysnęły w świetle słońca.
– Do boju! – wrzasnęli. – Śmierć gadom!!!
– Shi! Śmierć!!!
Daimyo uśmiechnął się, jego oczy błysnęły. Obrócił się ku swemu wiernemu shomyo i podał mu miecz, szybko, jakby chcąc pozbyć się ciężaru.
Kitsune Hayai przyjął oręż i skłonił się głęboko.
– Nagata! Nagata! – krzyczeli wojownicy. – Kitsune!!!
– Śmierć gadom!!!
Senior znów uniósł drżące dłonie, chcąc uspokoić wojowników.
– Oto Kitsune Hayai, mój wierny sługa... – rzekł, gdy okrzyki ucichły. – To on poprowadzi was... do boju...! Mój miecz należy do niego, a jego głos... należy do mnie... słuchajcie go... jakby był... mną...
Starzec zachwiał się, zdawało się, że osunie się na kolana.
Kitsune skoczył doń, ujął za rękę. Uczynił to w taki sposób, że daimyo nie upadł, ale jednocześnie chwyt nie był upokarzający. Oto wojownik chciał ścisnąć dłoń swego pana, a nie młodszy mężczyzna podtrzymywał zniedołężniałego starca.
– Dzię... dziękuję ci za to... przyjacielu! – szepnął daimyo.
– Zawsze, panie! – odparł cicho Kitsune.
Puścił swego seniora i zatknął Same no Kiba za pas. Wtedy samurajowie także schowali oręż.
W tym momencie zza pleców starca wyłonił się ktoś jeszcze.
Ród Nagata był starym, bogatym, niegdyś potężnym klanem, jednak mawiało się, że bogowie kochają równowagę. Ci, którzy są bogaci, rzadko kiedy doznają szczęścia. Kobieta o wspaniałej urodzie szybko ją traci. Ten, kto ma szczęście w miłości, nie będzie go miał na polu bitwy. A ród trwający przez wieki potrafi zgasnąć w jedno pokolenie.
To ostatnie powiedzenie pasowało szczególnie do klanu Nagata.
Oto bowiem na ganku pojawił się pierworodny, jedyny syn pana Fukuro. Koneko.
Wychudzony, blady, słabowity sześciolatek, odziany, podobnie jak ojciec, w niebieskie kimono z monami rodu. Stary Nagata miał wiele żon, jednak żadna z nich nie dała mu potomka. Dzieci zawsze rodziły się martwe, toteż – podobno – cmentarz rezydencji miał kryć groby nawet i setki dzieci.
Dopiero ostatnia żona, młodziutka Tamago, którą daimyo poślubił po siedemdziesiątce, dała mu wreszcie żywe dziecko, sama oddając życie w połogu. Tym dzieckiem był właśnie Koneko.
Niestety, i tutaj klan opuściło szczęście. Upragniony męski potomek był chorowity i – zdawało się – równie słaby jak ojciec. Senior sprowadził z całego Nipponu uzdrowicieli, lekarzy i kapłanów, by ci opiekowali się chłopcem, ale nikt nie miał wątpliwości, że malutki Koneko nie dożyje dorosłego wieku, a nawet jeśli, to raczej nie odbuduje dawnej świetności rodu. Oto więc wielowiekowa potęga Nagaty miała zgasnąć w jedno pokolenie.
Ale stary Fukuro był wojownikiem i nie miał zamiaru poddawać się bez walki.
Koneko był uczony tak jak każdy potomek daimyo. Umiał już czytać i pisać, tworzył własne wiersze, a nawet – jeśli pozwalali na to lekarze – ćwiczył walkę specjalnie dlań przygotowanym, lekkim bokkenem.
I musiał uczestniczyć w ceremoniach. A wypowiedzenie wojny innemu klanowi było jedną z ważniejszych.
Chłopiec powoli wystąpił naprzód i zdało się, że jest słabszy nawet od swego ojca. Głos jednak mu nie zadrżał, gdy przemawiał – mimo młodego wieku bardzo poważnie podchodził do swych obowiązków. Godny syn swojego klanu.
– Wojownicy! – zakrzyknął. – Mój ojciec posyła was do walki, a mój przyjaciel Kitsune was do niej poprowadzi. Brońcie naszego rodu z honorem, a każdego, kto stanie wam na drodze, poczęstujcie stalą! Niech rozniesie się wieść, że ci, którzy stają przeciw rodowi Nagata, poczują jego gniew, a ci, którzy zostali skrzywdzeni, mogą znaleźć schronienie w murach naszej siedziby. Wszyscy wrogowie klanu mają zginąć! Wszyscy nasi poddani, którzy zostali skrzywdzeni, niech przybędą tutaj! Oto moja prośba do was, wojownicy! Czy ją spełnicie?!
– Spełnimy! – odkrzyknęli samurajowie. – Nagata! Nagata!!! Śmierć gadom!
Kitsune patrzył na zgromadzonych i z radością dostrzegał ich szczery entuzjazm. O tak, sam był gotów wsiąść na konia już teraz, pomknąć przez bramę i wyrwać życie z serc gadów klanu Węża!
Ale nieszczęście ma to do siebie, że lubi przerywać najwspanialsze chwile.
Koneko zachwiał się, okręcił wokół siebie... służący ledwie zdążyli złapać chłopca, chroniąc go przed upadkiem. Dziecko było blade, a spomiędzy jego warg toczyła się żółtawa, zmieszana z ropą ślina.
Shomyo wskazał im rozsunięte drzwi do siedziby.
– Szybko! – syknął. – Do Sali Przodków, już!
Zabrano dziecko, starzec patrzył za synem, a po jego suchych policzkach płynęły łzy. Samurajowie nawet nie drgnęli. Wierni wojownicy klanu Nagata udawali, że nic się nie stało, że wcale nie widzą, jak potęga rodu kruszeje na ich oczach.
Ale każdy z nich znał prawdę. Wiedział, że być może jest to ostatni bój rodziny.
– Zabierz mnie... – jęknął Fukuro, zwracając się do swego shomyo – zabierz mnie... do mojego syna... chcę odpocząć... wraz z nim...
– Meiko?! – zawołała kobieta. – Meiko, gdzie ty się podziewasz, dziewczyno?!
Medyczka uniosła wzrok znad blatu stołu, przy którym pracowała.
– Tu jestem, Zakura! – odparła.
Tęga, starsza niewiasta podeszła szybko do dziewczyny, wymijając inne przebywające w sali uzdrowicielki. Stanęła nad Meiko, krytycznie lustrując spojrzeniem to, co znajdowało się na stole. Zalegały tam pudełka z wonnymi maściami, nasiona, zasuszone zioła, lecznicze proszki, a także przyrządy do mieszania, miażdżenia i odsiewania.
Każda z kobiet w Domu Leków była zobowiązana do produkowania medykamentów na rzecz dworu i żołnierzy, jednak w ostatnich tygodniach pracy było więcej niż zwykle. Szykowała się wojna z klanem Węża, toteż pan Kitsune zlecił przygotowanie dodatkowych leków i środków wzmacniających dla wyruszających w bój. A że armia klanu liczyła grubo ponad trzystu ludzi, roboty nie brakowało!
Meiko, choć nie musiała, zgłosiła się do pomocy. Była osobistą medyczką młodego pana Koneko. Przybywszy tu prosto po studiach na akademii medycznej w Hizako, dzięki swojej wiedzy i umiejętnościom szybko zdobyła zaufanie seniora rodu. Mogła postawić na nogi młodego pana, a jej medykamenty niekiedy dawały nadzieję na trwałą poprawę. Mimo swych talentów jednak Meiko nie potrafiła zdiagnozować choroby pana Koneko. Ropne gorączki, krew w stolcu, wymioty, permanentny brak apetytu... przy takich objawach chłopczyk powinien był umrzeć już dawno temu. A jednak Koneko kurczowo trzymał się życia. Cierpiał, a jednak żył! Meiko zastanawiała się, co było gorsze dla dziecka – widmo śmierci czy fakt, że ta ciągle nie nadchodziła?
Dlatego też możliwość przygotowania bandaży, wzmacniających nalewek i leczących granulek iyashino aji dla wojowników była pewnym wytchnieniem dla dziewczyny. Przebywając w Domu Leków, z dala od głównego pałacu... wręcz odpoczywała!
Teraz jednak obowiązki wzywały na górę, a pan Fukuro zdecydował się wysłać po Meiko najgorszą sekutnicę w całej posiadłości.
– No to jak, długo się będziesz zbierać?! – zagderała Zakura.
Meiko uniosła się zza stołu, wydała kilka poleceń dziewczynom obok i spojrzała na starą babę.
– Już idę! – odparła. – No chyba że mam pofrunąć?
– Hmf! – obruszyła się Zakura, obróciła się na pięcie i gestem nakazała, by Meiko podążała za nią. Medyczka uśmiechnęła się ironicznie, ale posłusznie ruszyła za kobietą. Wszak Zakura była w pewnym sensie głosem jej pana, a medyczka nigdy nie pozwoliłaby sobie na brak szacunku wobec starego daimyo.
Wyszły z Domu Leków i ruszyły ścieżką w górę, ku głównej siedzibie.
Przodkowie pana Fukuro wykazali się nie lada pomyślunkiem, budując swoją twierdzę akurat w tym miejscu. „Twierdza” to było zresztą za dużo powiedziane, bo poza głównym pałacem majątek nie miał murów z prawdziwego zdarzenia jak inne zamki, które Meiko w życiu widziała. Heiwa no ie, Dom Spokoju, jak nazywała się siedziba klanu, wybudowany został na kilku skalnych wyspach rzeki Kami sori, w miejscu gdzie nurt był na tyle płytki, że dało się bezpiecznie wbić w dno rzeki pale podtrzymujące mosty, ale też na tyle głęboki, że przeciwnik miałby nie lada trudności z jego sforsowaniem. Tym samym wody stanowiły naturalną barierę ochronną siedziby, do środka zaś dostać się można było tylko jedną bramą, i to umiejscowioną za szerokim, łatwym do zerwania w razie oblężenia mostem. Sam Dom Spokoju składał się więc nie z jednej, lecz z kilku siedzib, położonych na różnych wyspach. Do głównej zaś dostać się można było krętą drogą, wijącą się przez ostrowy i kolejne mosty, wiodącą aż do skrytego pośród bambusowego lasu centralnego kompleksu.
To właśnie tam zmierzała teraz Meiko. Głęboko wewnątrz największego pałacu znajdowała się komnata zwana Salą Przodków, w której to leczono młodego pana Koneko.
Zanim jednak ujrzy drewniane oblicza posągów Mędrca wypełniających tę salę, Meiko musiała przejść przez trzy wyspy, i to w towarzystwie niechętnej jej Zakury. Stara kobieta była wredna dla wszystkich niewiast młodszych od siebie. Zapewne niegdyś bardzo piękna, dlatego teraz boleśnie przeżywała swój wiek i utracony powab... a przynajmniej tak szeptały nieznoszące jej uzdrowicielki. Meiko jednak, choć zdarzało jej się podśmiewać z paskudnej sekutnicy, traktowała ją z szacunkiem, czasem tylko pozwalając sobie na drobną złośliwość lub żart.
Dom Spokoju był bowiem i jej domem. A matka uczyła, że należy szanować tych, z którymi się mieszka.
Szły szeroką, główną ścieżką, mając po bokach wysokie gliniano-kamienne murki, oddzielające ją od reszty zabudowań. Dochodzące zza jednego z nich gdakanie zdradzało, że znajdowały się tam farmy, po drugiej stronie zaś ktoś pracowicie robił piłą.
– Kiedy wyruszają wojownicy? – zapytała Meiko, gdy przechodziły przez most. Poniżej toczył się nurt rzeki. W ciemnobłękitnej wodzie pluskały się czerwone karpie.
– Dziś symbolicznie wypowiedziano klanowi Węża wojnę. Jutro zaś samurajowie i ashigaru ruszają na szlak – odparła Zakura, o dziwo, bez zwyczajowej złośliwości. Czy się bała?
– Klan Węża... czy czeka nas długa batalia?
Zakura zawahała się.
– Nie! – odparła w końcu z nadmierną pewnością. – Węże to żaden klan, a jedynie zbieranina bandytów i wyrzutków. Miecze naszych samurajów szybko przerzedzą ich szeregi.
Oby tak było, pomyślała medyczka.
Przeszły przez kolejną wyspę, tę już znajdującą się w głębi porastającego rozlewisko bambusowego lasu. Meiko wiedziała, że ktokolwiek obserwował gród z zewnątrz, z pewnością nie mógł już dostrzec tej wyspy, ukrytej głęboko pośród zieleni. Ani tej, ani...
Przeszły przez most i Meiko dostrzegła główną bramę. Kujira no kuchi, Paszcza Wieloryba, tak ją nazywano. Potężna, w całości wykonana z drewna, była prawdziwym cudem architektury! Skomplikowany mechanizm zatrzeszczał i ogromne odrzwia rozwarły się. Medyczka spoglądała ku maleńkim lukom strzelniczym, dostrzegając w nich twarze strażników. Większych otworów nie było – Paszczę wzniesiono, na długo nim Nippon poznał potęgę broni ognistej, a wtedy władający klanem uznali, że tak kunsztownej konstrukcji nie sposób przebudować bez jej uszkodzenia.
Zresztą – nie było chyba napastnika, który zdołałby dotrzeć aż tutaj, zmuszony zdobywać wyspę za wyspą i osadę za osadą.
Odrzwia w końcu rozwarły się szeroko i kobiety weszły w przyjemny cień. Musiały na chwilę się zatrzymać i ustąpić drogi oddziałowi konnicy, który właśnie opuszczał wewnętrzną siedzibę. Wojownicy obleczeni w lekkie zbroje i uzbrojeni w łuki i oszczepy jechali powoli, pełni majestatu, zapewne mieli być strażą przednią armii, która wyruszy na drugi dzień.
– Chodź, chodź, nasz pan czeka, a tobie w głowie tylko wojownicy! – syknęła Zakura.
Meiko chciała zaprotestować, ale uznała, że nie warto.
Zwłaszcza że znalazły się w najważniejszym miejscu Heiwa no ie.
O ile domki w wioskach zewnętrznych wysp były, jak na nippońskie standardy, nawet przestronne, to tutejsze zabudowania należało uznać za pałace wzniesione dla gigantów! Każdy z nich zajmował powierzchnię równą całej wiosce, w środku zaś, jak już przekonała się Meiko, znajdowały się istne labirynty sal, korytarzy, ścian, osłon i przesuwanych drzwi. Te wielkie gmaszyska tworzyły jakby zewnętrzne obwarowanie, wewnątrz którego znajdowała się największa z budowli – centralna siedziba rodu Nagata, należąca do samego daimyo i jego rodziny.
Kobiety przyspieszyły, mijając mnóstwo wartowników i służących – można by pomyśleć, że oto wstąpiły do jakiegoś miasta! Zaiste – klan Nagata był nadal potężny i żal aż ściskał serce, gdy pomyślało się o jego gasnącej świetności.
Przeszły przez największy główny dziedziniec. Dziedziniec? Nie, bardziej ogród! Jego centralną częścią był przepiękny, czysty staw. Na powierzchni wody widać było dojrzewające pąki kwiatów lotosu, pod nią zaś pływały białe, czerwone i złote karpie. Mimo że staw zajmował sporo miejsca, na dziedzińcu można by jeszcze urządzać konne gonitwy. To właśnie tutaj z samego rana senior klanu wypowiedział wojnę Wężom, a samurajowie podnieśli miecze przeciw wrogiemu klanowi.
I to tutaj wszyscy oni byli świadkami kolejnego ataku słabości małoletniego dziedzica rodu.
– Za mną, za mną, dziewczyno! – powtarzała Zakura, teraz już szczerze zmartwiona. Ta kobieta naprawdę kochała swego pana i małego Koneko. Miłowała ich niczym własną rodzinę.
Rozsunięto boczne drzwi. W progu stał pan Kitsune, wciąż w zbroi, z rodowym mieczem Nagaty przy boku. Jego brodate oblicze rozjaśniło się, gdy ujrzał medyczkę.
– Pani Meiko, dobrze, że dotarła pani tak szybko! – powiedział.
Dziewczyna skłoniła się przed wojownikiem.
– Przybyłam, gdy tylko otrzymałam wieść – odparła. – Proszę, zaprowadź nas do panicza.
Zakura nie mówiła nic, skłoniła się jedynie przed shomyo i trwała tak, aż ten zamknął przed nią drzwi.
Poprowadzono Meiko plątaniną sal i korytarzy, coraz głębiej i głębiej ku centrum siedziby, aż wreszcie schodami w dół, do podziemnej komnaty. Do Sali Przodków.
Meiko przestąpiła przez próg i od razu westchnęła, po raz kolejny widząc wystrój pomieszczenia. Nie była to typowa komnata, lecz gigantyczna sala, której centralnym punktem był kolosalny, pozłacany posąg Mędrca, spoglądający w dół czujnym wejrzeniem mądrych oczu. Nie był to jednak jedyny wizerunek bóstwa w pomieszczeniu, pod ścianami, na półkach i specjalnych uchwytach znajdowały się bowiem setki, o ile nie tysiące, drewnianych rzeźb przedstawiających tego boga i zarazem pierwszego Nieśmiertelnego.
O tak! Klan Nagata zawsze czcił to bóstwo! Niektórzy mówili nawet, iż to właśnie z lędźwi Mędrca wywodzi się ów ród, inni zaś przedstawiali odmienną wersję wydarzeń – Nagata Oda, założyciel rodu, miał najechać wyspę, na której znajdowała się świątynia mnichów Mędrca. Spalił miejsce kultu, a samych kapłanów wyrżnął, lecz potem, ujrzawszy potężny pozłacany posąg, pożałował swego czynu i zdecydował się odbudować domostwa, czyniąc z nich swoją rodową siedzibę, samego Mędrca zaś – opiekunem klanu.
Jaka była prawda, wiedział chyba tylko sam daimyo, ale pewne było to, że ci, którzy modlili się za powodzenie rodu, często przynosili w ofierze figurki Mędrca, które potem składano właśnie tutaj – w Sali Przodków.
To one teraz spoglądały na spoczywającego na posłaniu, ciężko oddychającego chłopca. Mędrzec o obliczu wściekłym i wesołym. Mędrzec będący młodym człowiekiem i zgrzybiałym starcem. Mędrzec o twarzy dobrotliwej i szlachetnej i Mędrzec o twarzy demona, wykrzywionej w furii. Dziesiątki, setki, tysiące twarzy.
Ojciec zasiadał blisko chłopca, gładził jego spocone czoło pomarszczoną dłonią.
– Pani Meiko... – powiedział, widząc medyczkę – oto jesteś...
– Jestem, panie – powiedziała dziewczyna, od razu zabierając się do pracy.
Wyciągnęła z torby leki, maści i inne utensylia. Dłonią oceniła temperaturę chłopca. Była podwyższona, ale o gorączce nie mogło być mowy, chociaż tyle! Wyjęła krokodylą maść i nasmarowała policzki dziecka. Potem wtarła w jego nozdrza proszek uspokajający.
Tyle mogła zrobić – oszczędzić mu bólu i liczyć na to, że organizm znowu sobie poradzi. Bo lekarstwa na jego dolegliwości nie było.
– Pani Meiko...? – zapytał starzec. – Jak długo to potrwa...?
– Co takiego, mój panie?
– Wiesz, moje dziecko... wiesz, o co pytam...
Co miała mu powiedzieć? Osiemdziesięcioletniemu starcowi stojącemu nad grobem, do którego niedługo później złożą jego syna? Że nie ma pojęcia, co dolega dziecku? Że chłopiec wedle jej wiedzy od dawna powinien nie żyć, a jednak trwa, cierpiąc w każdej chwili, codziennie?
– Pracuję nad diagnozą... każdego dnia! – odparła zgodnie z prawdą.
– Może to wilgoć? Może powinienem odesłać go z wysp? Ród Anegakoji oferował opiekę...
– Wręcz przeciwnie, panie – zaprotestowała Meiko. – Wilgotny klimat sprzyja działaniu lekarstw! A jeśli źródło problemów panicza Koneko tkwi w płucach, suchy klimat mógłby tylko mu zaszkodzić!
– Poza tym... mój panie – wtrącił Kitsune – ród Anegakoji przestał istnieć. Wyrżnięto ich przed dwoma laty, a ich ziemie przejął klan Hosakawa.
– Tak... ach tak... przecież pamiętam... – szepnął ze smutkiem senior rodu.
Meiko kucnęła obok dziecka, przetarła dłonią czoło, przeczesała palcami przycięte przy uszach czarne włosy. Mogła je zapuścić, jako dziewczynka miała piękną, długą grzywę, jednak zawód, który wykonywała, zbyt często zmuszał do babrania się w krwi, ekskrementach, ludzkich wnętrznościach. Długie włosy tylko przeszkadzały.
Panicz poruszył się, kaszlnął, po jego policzku pociekła kropelka żółtej śliny. Meiko otarła ją i znowu zmierzyła dłonią temperaturę dziecka.
Było lepiej, znacznie lepiej!
Chłopiec niespodziewanie otworzył oczy.
– Ta... tato! Panie Kitsune? Och, pani Meiko – szepnął – tęskniłem za panią!
– Jestem, paniczu – uśmiechnęła się dziewczyna. – Spałeś!
– Czy... czy samurajowie już odjechali?
– Nie – odparł, nabrawszy nagle energii, senior Fukuro. – Dopiero jutro wyruszają!
– To dobrze – rzekł chłopczyk i próbował usiąść. Pomógł mu w tym Kitsune. – Bardzo chcę zobaczyć poczty i chorągwie.
– Zobaczysz, paniczu – uśmiechnęła się Meiko. Kryzys najwyraźniej ustąpił tak szybko, jak uderzył. – Jak teraz się czujesz?
– Boli mnie brzuch i mięśnie... i jestem głodny...
Głód, ból brzucha i mięśni. A więc nowe objawy! Co to za przeklęta choroba, że ciągle zmienia reguły gry?!
– I miałem sen... – dodał chłopiec.
– Sen?
– Tak.
– A o czym śniłeś, paniczu? – zapytała Meiko.
Chłopczyk pokręcił głową.
– Śniłem o wróblach – powiedział – i wężach.
– Czy to był dobry sen, panie? – zapytał teraz Kitsune.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © BY Arkady Saulski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2021
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-660-9
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
GRAFIKA NA OKŁADCE ORAZ PROJEKT Piotr Cieśliński
OPRACOWANIE OKŁADKI Konrad Kućmiński | Grafficon
ILUSTRACJE ORAZ MAPA Paweł Zaręba
REDAKCJA Ewa Białołęcka
KOREKTA Magdalena Byrska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow