41,18 zł
Najlepszym wojownikiem jest ten, kto potrafi ocenić, z którego starcia wyjdzie zwycięsko, a z którego nie.
Pożoga ogarnęła ziemię. Za armią Manduków zostaje tylko spalona ziemia, ruiny i włóczone przez zwierzęta trupy. Ostatnią bramą do wykrwawiającego się Nipponu jest twierdza Ichizoku Sekai. W oblężonej twierdzy broni się ostatni pan Ducha. Człowiek, do którego Inu musi dołączyć za wszelką cenę.
Pomiędzy Tonodoro a jego strażnikiem stoi jednak nie tylko armia Manduków, ale przede wszystkim - wola Bogów. Bogów, którzy spletli los Ducha z losem niewolnicy Wielkiego Chana, potężnej szamanki. Oboje mają do wypełnienia misję, której jeszcze nie rozumieją. Której kosztów jeszcze nie pojmują. Której wynik zmieni oblicze świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 375
Ogień, który trawi wszystko Gniew znad stepu Nawet popioły Mogą dać życie
Shughis-chan nie czekał, aż stanie się wilgotna, tylko po prostu w nią wszedł.
Siwowłosa dziewczyna była jego własnością, ale miała wybór: mogła dostosować się do zwyczajów władcy albo zginąć.
Objęła mocarnego mężczyznę rękami, syczała, czując w sobie bolesną obecność jego twardej męskości. Jurta była ciemna, ogień na palenisku ledwie się tlił, mimo to wielki chan pocił się, jakby była to gorąca, letnia noc. Sapał podniecony. Dziewczyna wpiła paznokcie w jego plecy, zbliżyła usta do jego policzka, poczęła szeptać mu do ucha. Słowa wypowiadała w nieznanym chanowi języku – słyszał go wielokrotnie z ust siwowłosej dziewki, ale nie była to szeleszcząca mowa Zhongguo, zlewający się z warg zaśpiew Kampuchei czy którykolwiek z języków krain, które podbito na całym znanym im świecie. I na pewno nie była to burkliwa mowa Manduków. Chan uznawał, że to jakiś egzotyczny gulgot – chyba tylko sam Czerwony Koń wiedział, z jakiego plemienia wywodziła się dziwacznie przepiękna, siwowłosa dziewka, będąca od kilku miesięcy ulubienicą władcy.
Szept był coraz szybszy, przerywany krótkimi oddechami, gdy chan wbijał się we wnętrze dziewczyny, szybciej i głębiej. Wyrzucane przez siwowłosą słowa podniecały władcę, lecz już po chwili przeszły one w nieartykułowany jęk.
Otworzyła szeroko oczy, spojrzała w górę.
Opuściła swe ciało w tej samej chwili, w której życiodajne nasienie chana rozlało się w jej wnętrzu.
Umysł wymknął się z jurty, wzleciał ku nocnemu niebu, wysoko, wysoko, ponad rozległy obóz manduckiej armii. Gwiazdy zagasły, otoczyła ją ciemność, jednak nawet w niej było coś mroczniejszego niż najczarniejsza noc. Lodowato zimne pióra musnęły świadomość dziewczyny, a potem pokazały obraz, zesłały wizję.
Dostrzegła coś jakby spadające z niebios białe czy też szare płatki. Sądziła, że to śnieg, lecz to były popioły. Resztki krainy, którą właśnie podbijali Mandukowie. Nippon, bo tak nazywały się te rozciągnięte na archipelagu ziemie, poddawał się najeźdźcom twierdza po twierdzy, miasto po mieście. Jedne bez walki, inne stawiając opór. Wszystkie kończyły krwawo.
Jednak gdzieś tam, hen daleko, majaczyła kolejna twierdza, jeszcze przez nich nie zdobyta. Na jej murach czerwieniły się chorągwie, jednak forteca była ruiną. I tylko w środku coś się tliło, jakiś odległy, nikły blask. Dziewczyna sięgnęła doń.
I wtedy mury ruiny poczęły krwawić.
Posoka wytrysnęła spomiędzy kamieni, wylała się wyłamanymi bramami. Szkarłat ciekł z okien, spływał po dachówkach, meandrował między skałami góry, na której szczycie stała twierdza. Dziewczyna nie mogła oderwać od tego wzroku. Wiele, właściwie to większość wizji, jakie zsyłali jej bogowie, było niezrozumiałych, tajemniczych, jednak ta wydawała się najbardziej nieodgadnioną ze wszystkich!
Siwowłosa starała się dotrzeć bliżej, zobaczyć, co jest źródłem owego blasku.
A ten eksplodował, oślepiając ją, boleśnie wypalając oczy, którymi przecież nie widziała.
I nim wróciła do swego nagiego, porzuconego w jurcie, zmęczonego ciała, zdołała jeszcze zdać sobie sprawę, że blask wybuchu zmiótł twierdzę z powierzchni ziemi, a w jej miejscu wyrósł potężny, krwiście czerwony kwiat.
To, czego nie udało się zabrać, zniszczono. Ludzie, których nie wzięto w niewolę, zostali zabici. Mandukowie zostawiali za sobą jedynie zgliszcza.
Wierzchowiec, którego dosiadał Inu, był równie zmęczony, jak jego jeździec. Ile to już dni przemierzali tę zrujnowaną krainę? Trzy? Cztery? Bez odpoczynku, bez pożywienia. To cud, że zwierzę w ogóle było w stanie utrzymać się na nogach, a co dopiero nieść na swym grzbiecie obleczonego w zbroję jeźdźca. A musieli jeszcze dojechać... gdzieś, dokądś?
Duch poklepał wierne, odważne zwierzę po karku. Czego Inu szukał na tych okaleczonych ziemiach? Tłumił w sobie tę myśl, bo wydawała się zbyt desperacka, ale chyba poszukiwał nadziei.
Mandukowie przewalali się przez Nippon niczym tsunami. Ci, którzy stawiali opór, szli pod miecz, ci, którzy oporu nie stawiali – częstokroć także byli mordowani. Dzicy tchórzami gardzili nawet bardziej niż tymi, którzy się im otwarcie opierali.
Jednak, jak się zdawało, opierających się było coraz mniej.
Inu widział miejsca bitew. Wystające z ziemi, zniszczone chorągwie sashimono, sięgające niebios stosy posiekanych ciał. Samurajowie i ashigaru nareszcie byli sobie równi, ginąc tysiącami. Duch miał wrażenie, że na Nipponie nie został już ani jeden wojownik. Nikt nie sprzeciwiał się dzikim. Wielu z tych, którzy mieli broń, zamieniało się w szabrowników, bandyci i dezerterzy nękali lud, niejednokrotnie prześcigając się w okrucieństwie z najeźdźcami.
A może umarłem? – rozważał czasem Duch. Zginąłem w bitwie, o tak, musiałem zginąć. A to wokół to nie rzeczywistość, tylko piekło, do którego zesłali mnie bogowie. Za karę. Za słabości. Za wszystkie przewiny.
Otrząsnął się. Rozejrzał wokół – teren był niemal jednolicie szary. Spalone ziemie ciągnęły się w nieskończoność, ale gdzieś tam w oddali wyostrzony wzrok Ducha dostrzegł postawione jeden obok drugiego pale. Pale? Nie! To były drzewa, las – zwęglony, pozbawiony zieleni liści, składający się jedynie z czarnych pni. Ale wciąż dający nadzieję na to, że może gdzieś tam coś ocalało. Jakaś zwierzyna, garść orzechów, cokolwiek, co napełniłoby brzuch.
Duch nie musiał spać i nie spał od wielu tygodni. Nie pogrążał się też w kojącej umysł i ciało medytacji, ale pożywienie, o – to była inna sprawa! Ciało wymagało pokarmu i choć wyuczona dyscyplina pozwalała mu obywać się bez niego całe dnie, ba, nawet tygodnie, to Inu wiedział, że jego organizm w pewnym momencie może po prostu odmówić posłuszeństwa, wyłączyć się, pogrążając w letargu.
Ostatnie, czego potrzebował, to paść na twarz w tej krainie śmierci.
– Jak ty się właściwie nazywasz? – zapytał konia. Rumak, rzecz jasna, nie odpowiedział. Inu znalazł go na jednym z owych opuszczonych pól bitewnych. Zwierzę nosiło na grzbiecie bogaty rząd, musiało wcześniej należeć do jakiegoś samuraja. Jakim cudem nie zostało zabrane przez Manduków bądź zabite? Inu nie miał pojęcia, ale dziękował bogom za ten dar.
Biały koń parsknął.
– Tak sądziłem – odparł Duch.
Trącił zwierzę piętami, popędzając je ku spalonej puszczy.
Musieli znaleźć... cokolwiek! Broniącą się nadal twierdzę albo miasto, oddział jakiegoś ocalałego daimyo, niechby nawet rozbity, który Inu mógłby przeformować, wziąć pod komendę. A dalej? Duch nie wiedział, obiecywał sobie, że coś wymyśli po drodze.
Manduków dostrzegł, gdy las był, jak się zdawało, w zasięgu ręki.
Patrol wyrósł jak spod ziemi. Pięciu ludzi, dwóch na koniach, trzech pieszo. Nie było szans, by na tej równinie śmierci obleczony w czerwoną zbroję wojownik dosiadający białego jak śnieg konia pozostał niezauważony. Dzicy wskazywali go palcami, wołali do siebie.
Inu syknął przez zęby, spojrzał na dzikusów, potem w kierunku lasu, szybko analizując swoje szanse.
Podjął decyzję.
Spiął konia, kierując się ku patrolowi. Widząc szarżującego na nich samotnego wojownika, Mandukowie osłupieli. Spodziewali się, że ten będzie uciekał, a nie ruszał wprost na nich.
Gdy dostrzegli pokrywającą oblicze Inu maskę, przerazili się. Trudno było im się dziwić: menpo miała barwę kości. Uformowano ją tak, by przedstawiała wykrzywione w upiornym uśmiechu usta demona. Usta, w których brakowało co drugiego zęba.
Nosiła nazwę adekwatną do wyglądu: gizagiza no shi.
Szczerbata Śmierć.
Inu dobył miecza, katana błysnęła. Mandukowie ryknęli.
Chlusnęła krew.
Dwóch dzikusów upadło na ziemię. Inu w pędzie przebił się między pozostałymi przy życiu, skręcił lekko, gnając w las. Nawoływali go. Śmierć towarzyszy otrzeźwiła Manduków, wlała w ich serca wolę walki. Wolę zemsty.
Przy uchu Ducha świsnęła strzała, jedna, potem druga. Nie mieli szans go trafić, tak sobie wmawiał, manduckie łuki były zabójcze, ale krótsze niż nippońskie, miały więc też i mniejszy zasięg. Zaraz dopadnie do spalonych drzew, zaraz zgubi ich pośród martwoty spalonej puszczy. Tam nie dosięgną go pociski, a dzicy nie odważą się ruszyć w pościg.
Świst mknącej przy uchu strzały jest straszny, to prawda. Ale pocisk, który ma w ciebie trafić, nie wydaje żadnego dźwięku.
Inu przekonał się, że to prawda.
Już byli między drzewami, gdy koń Inu zakwiczał boleśnie, zgubił rytm... i potknął się o jakiś wystający korzeń. Noga załamała się pod zwierzęciem, wykręciła. Trzasnęła kość, przebijając się przez skórę w strumieniu czerwieni. Inu dostrzegł jeszcze strzałę wystającą z końskiego zadu. Pocisk i korzeń – podwójny pech.
Wyleciał z siodła i runął na ziemię.
Zwierzę kwiczało, cierpiąc katusze. Sam Duch też syknął z bólu. Szczęśliwie zbroja zamortyzowała upadek, jednak teraz utrudniała poderwanie się na nogi. Ō-yoroi była projektowana dla walczących z siodła, jej ciężar spoczywał na ramionach, a nie na biodrach, jak w wypadku wielu innych pancerzy. To oznaczało, że jeździec był w stanie świetnie walczyć z końskiego grzbietu, jednak powalony na ziemię przypominał żuka leżącego na grzbiecie.
A Mandukowie zbliżali się nieubłaganie.
Inu zaklął. Był już w lesie, gdy wierzchowca dosięgła strzała. Duch myślał, że znajduje się poza zasięgiem krótkiego, refleksyjnego łuku, a jednak strzelec go dopadł!
Że też w tym przeklętym patrolu pośród krainy śmierci musiał znaleźć się jakiś mistrz łucznictwa!
Wciąż złorzecząc, Inu obrócił się na brzuch, a potem, podpierając się mieczem niczym starzec laską, wstał.
W samą porę.
Manduk wyskoczył spomiędzy czarnych, spalonych pni. Popędzał swego małego wierzchowca, zamachując się na Inu paskudnie zakrzywioną szablą.
Duch był jednak szybszy.
Wyrwał miecz z gleby, unosząc na płazie ostrza grudki ziemi. Tym samym ruchem wyrzucił je prosto w twarz przeciwnika. Manduk kaszlnął, gdy piach i popiół ugodziły go w nos, oczy, wsypały się do rozwartych ust. Inu kontynuował cios, celując kataną w pachwinę dzikusa, klinga nakreśliła krótki łuk.
Krew chlusnęła na końską sierść, wierzchowiec poniósł konającego Manduka gdzieś w głąb spalonego lasu.
Zjawił się drugi jeździec i łucznik – ten ostatni był pieszo. Dostrzegł Ducha, zauważył krew na mieczu Nippończyka. Uśmiechnął się i nałożył pocisk na majdan. Drugi, ten na koniu, czekał.
„Wiedzą już, że nie jestem żadnym upiorem. Biorą mnie za samuraja, mam być kolejnym, którego zabiją. Setnym, tysięcznym...?”
Inu odwzajemnił uśmiech. I uskoczył w bok.
Strzała chybiła. Strzelec już nakładał kolejną. Jego towarzysz, siedzący spokojnie w siodle, zapewne chciał zostawić cel dla kolegi, jednak teraz, widząc szybkość Ducha, zaniepokoił się, nadstawił lancę, gotów dźgnąć nią Inu, gdyby ten się zbliżył. A jednak wszystko wskazywało na to, że sprawę ma załatwić łucznik.
„O nie, ciebie zostawię na koniec!”
Duch skoczył naprzód, znów zrobił unik, tym razem w prawo. Jeden krok, drugi... Nerwowość w oczach jeźdźca. Kolejny odskok, skrócenie dystansu.
Manduk wrzasnął coś z wysokości siodła... a potem zacharczał, gdy w jego gardło wbiło się rzucone przez Ducha tanto.
Łucznik otworzył szeroko oczy, napiął cięciwę i posłał kolejną strzałę w plecy Ducha, mając nadzieję, że wojownik tym razem oberwie.
Inu obrócił się, bełt minął go o włos. Ruszył ku strzelcowi.
Manduk zwolnił cięciwę jeszcze raz, z naprawdę niedużej odległości. Celował w pierś przeciwnika, przekonany, że tym razem tamten nie zdoła uskoczyć. I miał w pewnym sensie rację, Inu nie uskoczył. Katana mignęła w krótkim łuku, odbijając strzałę.
Dłonie strzelca drżały, gdy nakładał kolejny pocisk. Inu był blisko, coraz bliżej. Jeden krok, drugi, trzeci, strzał!
Pocisk uleciał gdzieś, znowu odbity.
Manduk sięgnął po kolejną strzałę, brzechwa już trzaskała o majdan, dłonie mu drżały.
Inu wykonał dwa cięcia. Katana przemknęła przez ręce łucznika, niemal nie stawiając oporu, a potem pomknęła w drugą stronę, niżej, przecinając brzuch. Jelita wyślizgnęły się z ciała, strzelec zamachał krwawiącymi kikutami, jakby próbował chwycić się za straszliwą ranę. Upadł w popiół.
Duch strząsnął krew z ostrza zgrabnym ruchem chiburui i schował je do pochwy. Potem skierował się do Manduka, którego strącił z siodła rzutem sztyletu, wyrwał oręż z gardła martwego, otarł i też schował. Niski wierzchowiec dzikusa nie spłoszył się, stał w miejscu, spoglądając to na Inu, to na swego niedawnego pana, leżącego w kałuży krwi.
Biały rumak Ducha kwiczał boleśnie. Cierpiał. Inu pochylił się nad nim, szepnął do ucha kilka pocieszających słów, tak jakby zwierzę mogło je w ogóle zrozumieć.
„Chociaż tyle jestem ci winny”.
Skrócił jego męki.
Podszedł do manduckiego zwierzęcia, pogłaskał je po grzbiecie, a potem zajrzał do juków.
Miał szczęście.
Znalazł bukłak z wodą i musiał powstrzymać się, by nie wypić jej całej, duszkiem. Jedzenie – manduckie, a więc dość obrzydliwe, ale lepsze to niż nic: osobliwe sakiewki z ciasta, nadziewane mocno doprawionym ziołami, aromatycznym mięsem. Pożarł jedną od razu, krzywiąc się. „Nic dziwnego, że pragną nas podbić. Na ich miejscu też szukałbym krainy z jakimś innym jedzeniem niż to!” – pomyślał, przełykając. Brzuch zaburczał, jakby w potwierdzeniu.
Był i drugi bukłak. Inu otworzył go, powąchał... i wyrzucił precz. Naczynie pacnęło na ziemię. Z wylotu wylał się rzadki, biały płyn.
Duch dosiadł wierzchowca. Zwierzę było mu powolne jak niewolnik. Nie miało tej zadziorności, jaka charakteryzowała nippońskie rumaki, jednak na ten moment musiało mu wystarczyć. Zapadał zmrok. Inu musiał znaleźć jakiekolwiek schronienie.
Miasteczko było równie martwe, jak wszystkie inne, które widział po drodze. A jednak coś mu w nim nie pasowało.
Owszem, przed bramą sterczały zakrwawione paliki, ale nie było na nich nabitych głów. Mandukowie uwielbiali widowiskowe akty okrucieństwa: piramidy wygotowanych czaszek albo głów na głównym rynku miasta, które im się opierało, ludzie nabijani na pale, jeden obok drugiego. Paleni żywcem, wieszani za nogi i rozpruwani. Głowy nabijane na żerdzie, jedna przy drugiej – trzy, cztery, dziesięć... Inu widział to wszystko gdzie indziej.
Tu, choć mieścina nosiła ślady napaści, niczego takiego nie zobaczył.
Wjechał przez bramę, rozglądając się ostrożnie. Duża część budowli była spalona, inne – tylko zrujnowane. Przy placu dostrzegł kilkadziesiąt świeżych grobów. Niebo, jakby w reakcji na to, że dostrzegł ślady śmierci, zapłakało deszczem. Duch uznał, że czas poszukać jakiegoś dachu, pod którym mógłby się schronić.
Wtedy zauważył smużkę dymu w oddali. Nie był to wijący się ku niebu, czarny warkocz pożaru, lecz dym z paleniska.
Ktoś tu jeszcze żył, ocalał!
Ruszył powoli przed siebie, aż dotarł do niewielkiego pagórka. Na jego szczycie stała gospoda. Duch zrozumiał, że przybytek ten albo musiał należeć do zarządcy mieściny, albo stanowił jej dumę: budynek był tylko odrobinę podniszczony, ale ktoś po ataku dokonał prowizorycznych remontów. Drzwi zasunięto, lecz przez papier dało się dostrzec błysk światła. Czy to miała być kryjówka? Cóż, ktokolwiek siedział w środku, kiepsko się maskował.
Inu zeskoczył z siodła, uwiązał konia i już miał wejść na ganek, gdy drzwi rozsunęły się gwałtownie. Ze środka gospody wyskoczyła dwójka ludzi, wrzeszcząc. Zatrzymali się w pół kroku, widząc, z kim mają do czynienia. Odetchnęli.
Starszy był siwawy, wychudzony, ale jego ramiona zdradzały dawną krzepę. Dzierżył bambusową włócznię, której ścięty sztych celował w pierś Ducha. Drugi był ledwie dzieckiem. Syn starego? Nie, raczej wnuk, chyba że siwawy ojcem został na stare lata.
– Panie! – Starszy mężczyzna odrzucił włócznię i padł na kolana, uderzając czołem o deski ganku. Młody, nieśmiało, uczynił to samo.
„Mają mnie za samuraja!” – skonstatował Duch. „Widzą we mnie wybawcę. Może nawet sądzą, że stanowię część większego podjazdu”. Zrobiło mu się żal nieszczęśników.
– Wstań, dobry człowieku – rzucił. – To niepotrzebne, nie jestem samurajem.
Stary uniósł przerażony wzrok, drgnął i chciał sięgnąć znowu po włócznię. Młody stężał.
– Bandytą też nie jestem.
Odetchnęli.
– To wasz przybytek? – zapytał Duch.
– Tak... teraz już tak – odparł siwawy.
– Muszę odpocząć. Przemierzyłem wiele mil. Czy dostanę u was coś dla konia, trochę jedzenia... normalnego jedzenia? Ciepłą zupę?
– Mamy nawet sake, panie!
Inu drgnął.
„Nie, sake już nigdy!”
– Zupa wystarczy.
Starszy zaprosił go do środka. Młody wszedł jako ostatni, jakby ubezpieczając. Zasunęli drzwi.
W środku było jeszcze kilka osób, które odetchnęły, widząc, kim jest przybysz. Trzech starszych mężczyzn, młoda kobieta o smutnym spojrzeniu i dość wyzywającej urodzie. I jeszcze jedna, o wiele starsza, tęga. Ta pracowała przy kuchni, poruszając się z wprawą doświadczonej gospodyni.
Inu, gdy poczuł dochodzące stamtąd zapachy, aż oniemiał. Tu nie serwowano byle potrawki na ryżu, lecz ryby, pieczone mięsa, a w wielkim garze parowała aromatyczna zupa! Jeszcze raz zerknął ku tęgiej kobiecinie i nabrał pewności – służka z dworu jakiegoś daimyo, a przynajmniej możnego samuraja. Byle chłopka nie wyczarowałaby w tym zapadłym miejscu tak wyrafinowanych smaków.
Duch skinął na mężczyzn, którzy przyglądali mu się z zainteresowaniem. Młoda kobieta także nań patrzyła, ale inaczej, z nadzieją.
Wysunął zza pasa katanę i tanto. Wakizashi stracił już dawno temu.
„Kiedy to było? Rok czy dwa lata temu?” Pamiętał, że wbił wakizashi w pierś jakiegoś Manduka, a potem śliska od krwi rękojeść wymknęła mu się z palców. Trwała bitwa i stracił ją z oczu.
„A potem straciłem z oczu także i mojego pana”. Rozdzielono ich, siły klanu Sekai musiały się wycofać, a Inu próbował ze swoimi ludźmi osłaniać odwrót.
Walczyli, walczyli zajadle, lecz wreszcie z jego podwładnych nie został nikt. Ostatniego pochował osobiście.
„Zostałem tylko ja”.
Błąkał się po tej krainie wiele miesięcy. Czy jego pan, Sekai Tonodoro, jeszcze żył? A jeśli tak – czy walczył gdzieś, czy wycofał się do swego zamku? Ci ludzie byli pierwszymi żywymi Nippończykami, na jakich natrafił od... tygodni? Miesięcy?
Odłożył broń tak, by mieć ją pod ręką, usiadł.
– Dziękuję za gościnę – powiedział do zgromadzonych, przyjąwszy miskę z zupą. Upił łyk. Brzuch zaburczał boleśnie. Odzwyczajony od dobrej kuchni musiał chyba nauczyć się jej na nowo.
– Panie, tu każdy jest mile widziany! – odparł w końcu jeden z mężczyzn. Siwy potwierdził skinieniem głowy.
– Każdy z nas przybył tu z innego miejsca – rzekł. – Ja i wnuk byliśmy chłopami. Naszym panem był Mori Hiromoto, ale poległ bohatersko w walce z najeźdźcami. Ci trzej to kupcy, z trzech różnych miast.
– Ja byłem browarnikiem – wtrącił jeden z nich. Towarzysz z uśmiechem poklepał go po plecach.
– Handlowałeś? Handlowałeś! Możesz nazywać się kupcem – powiedział.
– Pani Shisako – siwy wskazał gospodynię – służyła na dworze pana Tsutsui...
– Aż dwór puściły z dymem dzikusy – hardo dopowiedziała kobieta. – Teraz gotuję dla każdego, kto chce jeść.
– A ta młoda dama... – ciągnął siwy, lecz kobieta przerwała mu.
– Nie „dama”, starcze! – Spojrzała na Ducha. – Byłam kurtyzaną w Kiroe, aż Mandukowie najechali miasto. Dzicy wzięli się do moich koleżanek i nim skończyli, uciekłam – wyjaśniła – a teraz...
– ...a teraz jesteś tu z nami. Dzielisz nasz los. Miasto czy wieś, daimyo, samuraj czy zwykły chłop, wszyscy spotykamy się w tej gospodzie – dokończył za nią siwy. Spojrzał na wojownika. – A ty, panie, skąd przybywasz?
– Z zachodu – odparł bez wahania Inu, przerwawszy siorbanie zupy.
– Przebiłeś się przez armię dzikich?!
– Przebiłem. Jestem Duchem.
Zgromadzeni oniemieli. Duch! Kogoś takiego widzieli po raz pierwszy!
– P-panie, bogowie nam ciebie sprowadzili! – zakrzyknął browarnik. – To nawet lepiej, niż gdybyś był samurajem!
Była kurtyzana nie pojmowała zamieszania.
– Lepiej? – zapytała. – Dlaczego?
– Ach, młoda! – Jeden z kupców machnął dłonią. – Duch to coś więcej niż samuraj! To obrońcy największych daimyo, wojownicy szkoleni od najmłodszych lat w walce!
– I w magii! – dodał drugi handlarz.
– Nie w magii, nie pleć głupot – wtrącił siwy. – Magię wplata się w ciała dzieci! Dzięki temu są tacy szybcy i tacy silni! Chronią swych panów, lojalni aż do śmierci.
– Samurajowie zobligowani są do tego samego! – zaprotestowała była nierządnica.
Siwy westchnął.
– Samuraj ma wolną wolę! Tymczasem Duch jest narzędziem swego pana! Żywą bronią! Zaiste, bogowie zesłali nam ciebie, panie!
Inu z niejakim rozbawieniem wsłuchiwał się w te opowieści. Tylko niektóre z rzeczy, które opowiadali ci ludzie, były prawdą, ale Duch zdecydował, że nie będzie ich poprawiał. Jeśli jego obecność i te bajki mają wlać odwagę w ich serca – niech tak będzie. Złamani, okaleczeni na duszach potrzebowali otuchy.
Szybko jednak zrozumiał swój błąd, widząc spojrzenie byłej kurtyzany – wpatrywała się w niego z taką nadzieją, jakby to rzeczywiście bogowie rozchylili niebo i posadzili go tu przy niej.
Chwyciła go za dłoń, jednocześnie – niby to przypadkiem – rozchylając nieco brudne kimono.
– Panie, zabierz mnie ze sobą! – rzuciła. – Gdziekolwiek jedziesz! Będę twoją kobietą! Zrobię wszystko, co chcesz, tylko ocal mnie!
Odsunął ją od siebie delikatnie.
– Jeśli odnajdę mego pana, to postaram się o ochronę dla was wszystkich – zapewnił.
– Oni są starzy i powolni! Może dzieciak, ale on za bardzo się boi, a ja... ja będę cicho! Nadążę za tobą, przysięgam! Będziesz mnie brał... jak tylko chcesz! Umiem wiele, zobaczysz!
– Dość! – syknął, nieco zbyt ostro. – Wszyscy jak tu jesteście, zasługujecie na ochronę! I jeśli zdołam was ocalić, uczynię to. Ale najpierw muszę wiedzieć... – Zawahał się, niepewny, o co zapytać.
Przez ponad rok tylko błądził po zrujnowanym kraju i walczył. Mandukowie siali takie zniszczenie, że Inu po prostu w pewnym momencie się zagubił, nie odróżniając jednych ruin od innych. Nie miał mapy, jego towarzysze zginęli, a wokół były tylko popioły. Jak daleko zajechał? Gdzie był? I czy w ogóle miał dokąd wracać?
Ci ludzie nie mieli racji – to nie tak, że bogowie zesłali im Ducha. Nie – bogowie zesłali Duchowi tę gospodę i tych uciekinierów z czterech stron świata. Musieli wiedzieć, jak wyglądała sytuacja, co się działo.
– To miejsce... – rzekł wreszcie. – Co to za mieścina?
– Nazywano ją Hanashi – odparł siwy. – Niewielka, mało znacząca miejscowość, ale słynęła z jednego – wykonał gest obejmujący pomieszczenie – tej gospody. Co roku przybywał tu wędrowny mnich i grając na lutni shamisen, snuł swe opowieści... o ostrzu zagłady i uciekającej lisicy, o kulawym szermierzu, o zimie wilka, o chłopcu, który pokonał mistrza miecza, o jaszczurzym daimyo z bagien... Podobno ludzie z odległych wiosek zjeżdżali tu, by słuchać bajań. Teraz w gospodzie jesteśmy tylko my, a mnich, cóż, nie zjawił się!
– Pewnie nie żyje – rzuciła gorzko kurtyzana.
– Być może – przyznał Inu. – Ale tym chętniej wsłucham się w wasze opowieści. Jest tyle rzeczy, których nie wiem... Opowiedzcie mi, co się działo przez ostatnie miesiące? Co wiecie? Czy Mandukowie zajęli cały kraj? Czy ktoś jeszcze walczy?
– Walczy... a przynajmniej walczyli! – rzucił jeden z kupców.
– Tak, tak! Wielki daimyo, pan Oda Nabuhide, walczył jeszcze ponad rok temu! – przyznał drugi. – Ale potem...
– Co? Co się stało potem?!
Kupiec spojrzał na Ducha smutno.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © BY Arkady Saulski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., 2024
WYDANIE I
ISBN 978-83-67949-84-2
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
GRAFIKA NA OKŁADCE ORAZ PROJEKT Piotr Cieśliński
OPRACOWANIE OKŁADKI Szymon Wójciak
ILUSTRACJE ORAZ MAPA Paweł Zaręba
REDAKCJA Ewa Białołęcka
KOREKTA Katarzyna Pawlik, Agnieszka Pawlikowska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowieckiwww.fabrykaslow.com.pl