Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dramat rasowych prześladowań i siła kobiecej przyjaźni.
Pani Hazel i Klub Rosy Parks to słodko-gorzka opowieść o kobiecej sile i prawdziwej, rodzącej się w bólach przyjaźni. Wydaje się, że nic nie może przerwać głębokiej depresji Hazel Graham. Wyrwanej z nizin społecznych kobiecie, która zupełnie nie odnajduje się w rolach żony i matki, tragicznie umiera dziecko. Nagle pojawia się Vida. Służąca pomaga Hazel wrócić do życia i razem rozpoczynają walkę o prawa czarnoskórych mieszkańców Missisipi.
Jonathal Odell dorastał w czasach segregacji rasowej i walki o prawa człowieka. Pani Hazel i Klub Rosy Parks to książka oparta na faktach z życia autora. Napisał ją dzięki własnym doświadczeniom oraz rozmowom ze swoimi rodzicami i innymi mieszkańcami Missisipi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 592
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jonathan Odell
PANI HAZEL I KLUB ROSY PARKS
Przekład
Zbigniew Kasprzyk
Wydawnictwo WAM
Kraków
Tytuł oryginału:
Miss Hazel and the Rosa Parks League
Copyright © 2014 Jonathan Odell
Published in agreement with the author
c/o Marly Rusoff Literary Agency,
Bronxville, New York, USA
and Anna Jarota Agency, Warsaw, Poland
© Wydawnictwo WAM, 2015
Opieka redakcyjna: Anna Pasieka-Blycharz
Redakcja: Zofia Palowska
Korekta: Dariusz Godoś
Projekt okładki: Magdalena Kuc
Zdjęcie na okładce © Getty Images
Przygotowanie ebooka
Piotr Druciarek
ISBN 978-83-277-0424-5
WYDAWNICTWO WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwowam.pl
DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496
e-mail: [email protected]
KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA
tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447
faks 12 62 93 261
e.wydawnictwowam.pl
Moim rodzicom, Faye i Odellowi Johnsonom.
Wasze historie miały znaczenie
Prolog
Vida musiała ratować synka. Z Nate’em na rękach wypadła z domu tylnymi drzwiami i wbiegła na spowite mrokiem pole. Gdyby udało jej się dotrzeć do rozciągających się za nim mokradeł, byłaby bezpieczna w ciemnej gęstwinie cyprysów. Dwaj biali mężczyźni najwyraźniej usłyszeli trzask zamykających się drzwi, bo światła reflektorów ich półciężarówki przecinały teraz rzędy bawełny. Vida obejrzała się za siebie. Samochód z głośnym rykiem zbliżał się do niej, rozjeżdżając krzaki sięgające do pasa dorosłemu mężczyźnie. Doganiali ją. Nie miała szans dostać się do mokradeł. Położyła się między rzędami krzewów, tuląc Nate’a do siebie.
Półciężarówka zatrzymała się i Vida usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Wychyliła głowę. Mężczyźni stali kilka metrów od niej, wsłuchując się w noc. Światła reflektorów kładły na polu długie cienie ich sylwetek.
Nate zakwilił. Młodszy mężczyzna, potykając się, ruszył w ich kierunku.
Starszy rzucił się za nim.
– Nie! – krzyknął. – Chłopcze, przecież nie chcesz nikogo zabić! Na pewno nie dziecko! A już na pewno nie twoje!
– Zamknij się, do cholery! To nie mój dzieciak – wycedził przez zęby młody. – Jak on przeżyje, stracę wszystko!
Stary zawołał w panice:
– Dziewczyno! Leż, słyszysz mnie?! Nie podnoś się! – Wyciągnął rękę, chwytając za lufę strzelby.
Vida jednak zerwała się i znowu zaczęła biec.
Chwilę później rozległ się pierwszy huk wystrzału, a zaraz po nim następny. Przeszywający powietrze śrut powalił Vidę i jej synka w ciemności.
Kiedy echo strzałów niosło się po okolicy, lampy naftowe w okolicznych chatach gasły równie szybko, jak wcześniej się zapaliły.
Część pierwsza
Hazel i Vida
1947Rozdział pierwszy
Mężczyzna, który dba o swoich
Hazel ustawiała właśnie na półce kosmetyki firmy Tangee w drogerii Rexall w Tupelo, gdzie pracowała od pewnego czasu, kiedy do sklepu dziarskim krokiem wszedł wysoki, przystojny mężczyzna, który najwyraźniej dopiero co wrócił ze służby w marynarce, bo ciągle nosił biały, letni mundur. Oczy miał jak dwie ciemne gwiazdy.
Uśmiechnął się do niej i przechylił głowę w taki sposób, że zrobiło jej się ciepło w brzuchu.
– Czy jest właściciel? Chciałbym zrealizować receptę na piwo korzenne z lodami.
Mówił czułym, szczerym głosem, który przypomniał Hazel piosenki o miłości. Nie odpowiedziała od razu. Wpatrywała się tylko w niego z otwartymi ustami, jakby czekała na drugą zwrotkę. – No bo ty pewnie nie znasz przepisu na piwo korzenne, prawda?
Hazel zaczerwieniła się i wyjąkała niepewnie:
– Znam... mogę... podam.
Kiedy podeszła do kraniku z napojem, była już na tyle opanowana, że zdobyła się nawet na żart:
– Chyba nie muszę prosić o receptę od lekarza?
Mężczyzna zaśmiał się. To był dobry, łagodny śmiech, który sprawiał wrażenie, że jego właściciel nie jest zdolny do złośliwości. Stawiając szklankę przed nieznajomym, Hazel ostrzegła go, mrugając:
– Tylko nie jedz za szybko, bo jeszcze przemrozisz gardło.
– Teraz już nigdzie mi się nie spieszy – odpowiedział.
Uwagę Hazel przykuły przede wszystkim jego oczy. Przypominały zwierciadła z ciemnej, polerowanej stali – były piękne, ale broniły dostępu do środka. Miała wrażenie, że odpychają ją od siebie, ale przez to jeszcze bardziej chciała się do nich zbliżyć.
– Założę się, że spojrzeniem mógłbyś bez trudu ustrzelić ptaka w locie.
Chłopak oblał się rumieńcem i odpowiedział:
– W życiu nie widziałem dziewczyny z ładniejszą figurą niż twoja.
Hazel czuła, że chciał powiedzieć coś więcej, ale nie musiał. Kiedy spojrzała w jego oczy, poczuła się tak ładna jak wtedy, kiedy wędrowny fotograf zrobił jej zdjęcie.
Hazel miała dwanaście lat, kiedy w pewne gorące, letnie popołudnie przyjechał do nich mężczyzna o gładkich włosach i równie gładkiej wymowie. Miał ze sobą tajemniczą czarną skrzynkę, dzięki której – jak zapewniał – Hazel miała wyglądać jak gwiazda filmowa. Nigdy wcześniej nie widziała siebie na zdjęciu. Kiedy fotograf przygotował aparat i po kolei ustawiał jej braci i siostry, ona flirtowała z nim, odrzucając włosy na plecy i oblizując usta jak Jean Harlow. Pozując do zdjęcia na podwórzu przed domem, czuła dreszcz emocji na myśl, że uda jej się uciec z Tombigbee Hills.
Matka nigdy nie miała cierpliwości do wrażliwej dziewczyny. Za każdym razem, kiedy Hazel pytała, czy zdjęcia już przyszły, słyszała, że nie powinna robić sobie nadziei. „Nadzieja orze pole nieszczęścia” – mówiła matka. Ale pełne rozkoszy oczekiwanie było chyba najprzyjemniejszym uczuciem, jakie Hazel znała. Nie wyobrażała sobie, jak mogłaby żyć bez nadziei, że coś dobrego wydarzy się za chwilę: nie w obiecanym raju, ale jutro, a może nawet dzisiaj.
Kiedy dwa miesiące później zdjęcia wreszcie przysłano, otwierała kopertę drżącymi dłońmi. Na pierwszej fotografii jej rodzice siedzieli sztywno obok siebie, jak obcy sobie ludzie w poczekalni u dentysty. Na kolejnej ojciec stał obok muła z ręką przewieszoną przez jego szyję. O ileż naturalniej wyglądał z pociągowym zwierzęciem niż z własną żoną!
Na koniec Hazel wyjęła z koperty rodzinny portret: dwanaście osób na tle niepomalowanej stodoły. Na jednym końcu stał ojciec w białej, wykrochmalonej koszuli i farmerskich spodniach, na drugim końcu stała zmęczona, spracowana mama z małą Jewel na rękach. Pomiędzy nimi cisnęła się gromadka dzieci z tępym wyrazem twarzy: od sięgającego kolan malucha po wyrośniętego nastolatka. Dwa puste miejsca przeznaczone były dla chłopaków, którzy nie wrócili jeszcze z wojny na Pacyfiku.
Coś było nie w porządku! Hazel po kolei dotykała palcem twarzy wszystkich osób na fotografii. Poznała braci i siostry, ale siebie nie widziała. Czy to możliwe, żeby aparat ją pominął?
„O nie!” – przez chwilę aż zaparło jej dech. Fotograf zrobił Hazel okrutny żart! Na jej miejsce wstawił jakąś wygłodzoną, zaniedbaną sierotę, która wyglądała tak, jakby za chwilę miała umrzeć. Ta biedna mała dziewczynka była przygarbiona, a na jej głowie tkwiło coś, co przypominało wiecheć słomy. Pobrudzona sukienka po starszej siostrze wisiała na tej chudzinie jak worek. Twarz miała wymizerowaną, a oczy zapadnięte. Bardziej była podobna do zaniedbanej, pięćdziesięcioletniej kobiety niż do dwunastoletniej dziewczynki.
Po chwili niedowierzanie Hazel zamieniło się w płacz. To wcale nie był żart! Powinna to wiedzieć od samego początku! Starsze siostry przecież nieraz dawały jej to do zrozumienia. Hazel Ishee była brzydka jak kura z pypciem na języku. Nie zmieni tego żaden laluś z magiczną czarną skrzynką ani głowa pełna marzeń.
Kiedy Baby Ishee zauważyła, że córka posmutniała, próbowała ją pocieszyć.
– Jesteś wystarczająco ładna.
Hazel miała wątpliwości.
– Wystarczająco dla kogo?
– Dla każdego faceta z tych stron.
– Mamo, czy ty kiedykolwiek byłaś ładna? – Hazel nie chciała urazić matki. Przygryzła wargę, kiedy zauważyła nagły grymas na jej twarzy.
Po raz pierwszy w życiu Hazel zobaczyła matkę wyraźnie, a nie przez zasłonę dziecięcej zażyłości. Zobaczyła garb na jej plecach. Zobaczyła drobną stopę, która nie urosła od dzieciństwa i obróciła się do wewnątrz, sprawiając, że matka kulała, co Hazel uznawała za cechę równie naturalną jak kolor włosów. Do tej chwili nie myślała o mamie w kategoriach „ładna”, „brzydka”. Teraz garb wydał jej się dziwactwem, a krzywa stopa wyglądała groteskowo.
Hazel uświadomiła sobie również coś innego. Przezwisko „Baby” nie zostało nadane mamie z sympatii czy przywiązania, lecz ze względu na zdeformowaną, dziecięcą stopę – tak jak kogoś nazywa się „kulasem” lub „kikutem”. Nagle poczuła, że wstydzi się matki. Baby Ishee – jakby czytając w myślach córki – wykrzywiła się do swojego odbicia w lustrze. Następnie rogiem fartucha starła strużkę tytoniu z podbródka.
– „Ładna” nic nie znaczy. Mężczyźni są jak wieprze – powiedziała. – Widziałaś kiedyś wieprza w okularach?
– Nie, mamo – odpowiedziała Hazel, przeciągając palcem u stopy wzdłuż szczeliny w podłodze.
– Jasne że nie – matka splunęła do puszki po proszku do pieczenia, którą zawsze nosiła przy sobie. – Takiemu wieprzowi wszystko jedno, co pożera. Ma gdzieś, czy to jest ładne, czy nie.
Po tych słowach Baby Ishee odwróciła się i wyszła z pokoju, powłócząc swoją stópkę.
Hazel wmówiła sobie, że mama ma rację, a ona była głupia, że wcześniej robiła sobie nadzieje. Próbowała pogodzić się ze swoją brzydotą i przyjąć to, co dał jej los, jak chrześcijańska męczennica. Postanowiła, że pójdzie w ślady matki i znajdzie sobie męża, który nie będzie zwracał uwagi na jej wygląd i któremu bardziej schlebiać będzie zdjęcie z mułem niż z nią. Urodzi mu gromadkę dzieci, każdego roku spychając jedno z kolan, żeby zrobić miejsce dla następnego.
Starsza siostra Hazel – ta ładna – miała już powyżej uszu jej ponuractwa.
– Co się z tobą dzieje? – zapytała pewnego dnia Onareen, wlewając wodę z wiadra do koryta dla koni.
– Jestem brzydka! – warknęła Hazel. – Nie zauważyłaś?
Na twarzy siostry pojawił się wyraz łagodnego politowania.
– Wiesz co, Hazel, urodę się traci. A to o wiele gorzej, niż nie mieć jej w ogóle. Bóg zadbał o ciebie, dając ci pospolity wygląd.
Hazel otworzyła usta ze zdziwienia.
– Chcesz powiedzieć, że On to zrobił celowo? Jestem brzydka, bo Bóg tak chciał?
– Właśnie tak, Hazel. Przyjmij to jak błogosławieństwo.
Hazel wepchnęła Onareen do koryta.
Właśnie w tamtej chwili i w tamtym miejscu postanowiła, że całkowicie zaufa nadziei. Będzie ładna za wszelką cenę.
Zanim skończyła trzynaście lat, była na dobrej drodze, żeby stać się domorosłym ekspertem w dziedzinie urody. Zaczęła od bezkompromisowych metod zmiany wyglądu. Ryzykując lanie, wykradała jajka nioskom i przyrządzała odżywkę do włosów ze świeżych żółtek i oleju mineralnego. Kiedy wszyscy kładli się spać, wygotowywała worek na mąkę i owijała nim głowę z nałożoną miksturą. Po kilku tygodniach włosy stały się miękkie.
Na ręce – które były kropkowane niczym indycze jajka – zamawiała maść na piegi reklamowaną w almanachu. Kupowała ją za drobne skradzione z tacy w kościele.
Największym wyzwaniem były przygarbione plecy. Żadne kosmetyki nie mogły zlikwidować skutków ciągnięcia worków z bawełną od szóstego roku życia i garbienia się w szkole, żeby nie wyrastać ponad chłopaków. Po długim namyśle Hazel wreszcie znalazła rozwiązanie. Z porzuconych w stodole rzemieni skonstruowała sobie specjalną uprząż, którą zakładała na plecy. Pasy wpijały jej się w skórę, ale odciągały ramiona w tył. Całymi godzinami uczyła się chodzić jak Jean Harlow, stawiając jedną stopę dokładnie przed drugą.
Po kilku latach mozolnych zabiegów wygląd Hazel wreszcie powoli zaczął się zmieniać na lepsze. Włosy zyskały lśniący, kasztanowy odcień. Oczy były bardziej niebieskie niż jaja drozda. Urosły jej piękne, kształtne piersi – ładniejsze nawet, niż miała Onareen. Ale Hazel ciągle nie była zadowolona. Doszła do wniosku, że musi skorzystać z kosmetyków. Znała tylko jedną osobę, która robiła makijaż. Przydybała więc grabarza w kościele i ubłagała go, żeby dał jej trochę szminki, różu i pudru.
Po tygodniu potajemnych ćwiczeń Hazel uznała, że jest gotowa, aby zaskoczyć rodzinę swoim nowym, umalowanym wizerunkiem. Reakcja była natychmiastowa. Bracia przezwali ją świńskim ryjkiem. Siostry nazwały ją znacznie gorzej. Ojciec kazał jej umyć twarz w końskim korycie. Taka porcja upokorzenia zapewne byłaby wystarczającym powodem do rezygnacji, gdyby Hazel nie dostrzegła tęsknego, zamyślonego spojrzenia matki. Wtedy zrozumiała, że jest na drodze do czegoś dobrego.
Wkrótce zorientowała się też, że poza farmerami i synami farmerów są na świecie inni mężczyźni. Mężczyźni, którzy jeździli wyznaczonymi trasami od farmy do farmy, ale nigdy nie brudzili sobie rąk pracą na roli. Mężczyźni, którzy patrzyli ci prosto w oczy i nie bali się śmiać ze wszystkiego. Mężczyźni, którzy mówili z tego samego powodu, z jakiego inni śpiewają: dla czystej przyjemności słuchania dźwięków mowy. Ci mężczyźni patrzyli na Hazel wesołymi oczami i przekonywali ją, że jej miejsce jest w Kalifornii. Albo w Jackson.
Hazel nie widziała nic złego w tym, żeby urwać się ze szkoły i pojechać na jeden dzień do Tupelo ze sprzedawcą przypraw firmy Watkins Flavoring albo do Corinth z przedstawicielem Standard Coffee, albo do Iuka z właścicielem obwoźnego sklepu. Zabierała się z każdym, kto jeździł na wyznaczonej trasie i mógł zabrać ją tam, gdzie chciała.
Wysiadała w mieście. Cały dzień spędzała w miejscowej drogerii, przy barze z napojami gazowanymi, studiując idealne stroje i pozy kobiet w magazynach filmowych. Na farmie nigdy nie czuła się tak swobodnie jak wtedy, kiedy wpatrywała się w kolorowe fotografie, otoczona zapachami docierającymi z półek z kosmetykami. W drogerii Rexall w Tupelo spędzała tak dużo czasu, że właściciel polubił ją i zaproponował jej pracę. Natychmiast wynajęła w mieście pokój, którego po raz pierwszy w życiu nie musiała dzielić z pięciorgiem rodzeństwa.
Ze wszystkich romantycznych historii, jakie czytała w magazynach filmowych, wynikało, że kluczem do wiecznego szczęścia jest znalezienie właściwego mężczyzny i przeżycie prawdziwej miłości. Hazel miała jednak swój rozum i wiedziała, że to nie może być pierwszy lepszy mężczyzna. To musi być ktoś wyjątkowy: ktoś, komu można zawierzyć największe nadzieje, ktoś, kto będzie cię kochał na tyle, żeby dać ci wszystko, na co masz ochotę, zanim ty sama zorientujesz się, czego właściwie chcesz. Gdyby trzeba go było prosić, to już się nie liczyło. Najbardziej martwiła ją jednak ogólna nietrwałość dobrych uczuć. Z jej doświadczenia wynikało, że miłe uczucia topiły się tak szybko jak lody na dnie plastikowego kubka. Czy z miłością będzie tak samo? W magazynach nic na ten temat nie pisano.
Kiedy zapytała o to matkę, Baby odpowiedziała:
– Uczucia pojawiają się i znikają jak poranna rosa na pastwisku. Nie da się na nich budować przyszłości – Hazel zmarszczyła brwi, ale matka mówiła dalej. – Słuchaj, dziewczyno, na świecie są tylko dwa rodzaje mężczyzn. Tacy, którzy dbają o swoich, i tacy, którzy o nich nie dbają. No i ten pierwszy zostanie przy tobie z poczucia obowiązku. A ten drugi? – Matka machnęła dłonią, jakby odganiała natrętnego owada. – No cóż, jak tylko zacznie się susza, zaraz przeskoczy przez płot i pójdzie szukać świeżej rosy… jeśli wiesz, o czym mówię.
Hazel nie spodobała się ta część o rosie, za to zdecydowanie przypadła jej do gustu wzmianka o mężczyznach, którzy dbają o swoich. To już było coś konkretnego. Wzięła sobie do serca usłyszaną od matki radę, która od tej chwili stała się dla niej kryterium oceny potencjalnych kandydatów.
A tych nie brakowało. Mężczyźni bez przerwy zaglądali do drogerii. Flirtowali z nią i zapraszali na randki. Ich wygłodniałe oczy i rozchylone w uśmiechu chciwe usta budziły w niej przerażenie, jednak Hazel pamiętała o słowach matki i potrafiła rozpoznać, kiedy mieli ochotę wyłącznie napić się rosy.
Ale w chwili kiedy zobaczyła Floyda wchodzącego do drogerii, natychmiast ożyła w niej nadzieja, że to właśnie jest mężczyzna, na którego czeka. Zastanawiała się tylko, czy tak pojawia się prawdziwa miłość. Czy całkowicie obcy człowiek może pewnego pięknego, letniego dnia wejść w twoje życie, kiedy ustawiasz szminki na półkach, i tak po prostu – w mgnieniu odbitego w lustrze oka i w błysku zębów pokazanych w miłym uśmiechu – spełnić wszystkie twoje nadzieje i na zawsze zmienić twoje życie? Czy to właśnie tak ma być? Czy można liczyć, że coś, co wydarzyło się tak szybko, przetrwa do końca życia?
Rozdział drugi
Widok z Delphi
Spotykali się już od kilku tygodni. Siedzieli właśnie w barze u Donny, przy „swoim” stoliku. Hazel zauważyła, że Floydowi coś chodzi po głowie, ponieważ zabrał się do lodów z orzechami, jakby to była żmudna robota, z którą trzeba się jak najszybciej uporać.
Kiedy skończył, zaczerpnął głęboko powietrza.
– Nie ma najmniejszego powodu, żeby robić coś tylko dlatego, że inni robili to przed nami – stwierdził stanowczo. – Na życie można zarabiać na różne sposoby, nie tylko pracując na farmie. Zgodzisz się ze mną, Hazel?
Hazel była zaskoczona. Nie tym jednak, co powiedział, ale sposobem, w jaki to zrobił. Wyglądało na to, że wcześniej przećwiczył tę kwestię przed lustrem, a teraz odgrywał ją specjalnie dla niej. Przyglądała mu się uważnie, kiedy przechylił głowę na bok i uśmiechnął się tak jak zawsze, gdy oczekiwał od niej konkretnej odpowiedzi. Świadomość, że tak wiele zależy od tego, co teraz powie, sprawiła, że serce zaczęło jej dudnić jak bębny na świątecznej paradzie.
– Masz rację, Floyd – odpowiedziała. – Jest wielu sprzedawców, którzy ruszają w dobrą trasę i nie oglądają się za siebie.
Kiedy twarz Floyda rozpromieniła się, Hazel wiedziała, że powiedziała to, co trzeba.
– Handel obwoźny! Czytasz mi w myślach. Właśnie o tym mówię! – Przechylił się nad stołem i zdradził jej swój sekret. – Słuchaj, kiedy byłem na Pacyfiku, przeczytałem pewną książkę – opowiadał tonem pełnym szacunku. – Miała tytuł: Nie ma przyszłości w oglądaniu się wstecz, czyli o sztuce kontrolowania myśli. Napisał ją kaznodzieja, który odcyfrował kod ukryty w Biblii. Chodzi o fragment, żeby „pukać, a otworzą wam”. Ten kaznodzieja później zbił fortunę, sprzedając mydło, chodząc od domu do domu.
– O rety!
– Dam ci ją kiedyś do przeczytania, ale krótko mówiąc, chodzi o to, że jesteś tym, co myślisz. Umysł można trenować tak samo jak mięśnie nogi czy ręki.
Oczy mu się świeciły i mówił z takim przekonaniem, że Hazel poczuła gęsią skórkę na rękach.
– Słuchaj, Hazel, niewyćwiczony umysł cały czas myśli o tym, co się już zdarzyło i czego nie może zmienić. Ten kaznodzieja twierdzi, że jeśli skupisz się na tym, czego chcesz, i będziesz myśleć pozytywnie, dostaniesz to, do czego dążysz. On twierdzi, że to są słowa samego Zbawiciela. Krótko mówiąc, ta książka zmieniła moje życie.
– Już?
Floyd uśmiechnął się nieśmiało.
– Przecież spotkałem ciebie, prawda?
– Floyd.
– A poza tym niedawno dostałem list od kumpla, który służył ze mną w Pearl Harbor. Pisał, że może mi załatwić pracę przy sprzedaży maszyn do zbierania bawełny największym plantatorom w Delcie.
– W Delcie? Chyba coś słyszałam.
– Na pewno. Tam są pieniądze. To jest dokładnie po drugiej stronie stanu. Jak okiem sięgnąć, ciągną się tam pola bawełny z krzakami wysokimi jak dorosły mężczyzna. A to wszystko zbiera milion Murzynów.
– Milion? Ojejku!
– Jak tylko skończymy zbiory u ojca, kupuję bilet na autobus aż do Delphi w Hopalachie County i już nikt nigdy nie zobaczy mnie, jak gapię się w zadek muła.
– Nic mnie tak nie złości jak mężczyzna ożeniony z mułem – powiedziała Hazel i zaczerwieniła się ze strachu, że być może za wcześnie wspomniała o małżeństwie, nawet jeśli tylko w odniesieniu do muła.
– Hazel, widzę, że myślimy tak samo. – Floyd wziął ją za rękę. – Kiedy wyjadę do Delty, zaczekasz na mnie, dopóki nie odłożę trochę pieniędzy?
Uśmiechnął się do niej, chociaż wcale nie musiał jej przekonywać. W jego planie było tyle nadziei, że Hazel mogła czekać na niego przez wiele lat. Może kiedy po nią przyśle, będzie gotowa, żeby dać mu to wszystko, co żona powinna dać mężowi.
– Hazel… – zająknął się Floyd, ściskając jej dłoń. – Czy ty… To znaczy…
Spojrzała w jego oczy, w których chciała znaleźć siebie, i spodobało jej się to, co zobaczyła.
– Floydzie Grahamie, nie ruszę się stąd nigdzie, dopóki po mnie nie przyjedziesz.
***
Floyd nie kłamał.
Pewnego chłodnego, wiosennego dnia Hazel pożegnała się ze swoją gospodynią i wyszła na szeroki, zielony ganek z tekturową walizką w ręce. Na twarzy miała starannie nałożony makijaż, w uszach jasnoczerwone kolczyki, a ubrana była w bawełnianą sukienkę w róże tak ogromne, że odnosiło się wrażenie, iż za chwilę wyrosną poza materiał. Paznokcie u stóp, wyglądające na świat z eleganckich sandałów, przypominały dziesięć różanych płatków, które spadły z sukienki. Kiedy Floyd wziął Hazel za rękę i zaprowadził do samochodu, zauważyła, że ścisnął ją trochę mocniej, niż to było konieczne, bo ona przecież nie miała najmniejszego zamiaru iść gdzie indziej niż tylko tam, gdzie on ją poprowadzi.
Po krótkiej wizycie u sędziego pokoju1 skierowali się prosto na zachód, zostawiając Tombigbee Hills za plecami, a zmierzając do Delty. Od tej chwili byli mężem i żoną, nie mieli muła, a swoją przyszłość uzależniali od czarującego uśmiechu i ujmującego skinienia głową.
Im dalej jechali, tym mniej było skalistych nierówności, teren robił się coraz bardziej płaski.
– Czy to już jest Delta? – pytała Hazel za każdym razem, kiedy wydawało jej się, że ziemia nie może już być bardziej płaska.
– O nie, zdecydowanie nie – odpowiadał Floyd. – Zaczekaj, aż dojedziemy do Hopalachie. To tam Bóg wymyślił równinę.
Kiedy teren znowu zaczął się wznosić, Hazel nie wiedziała, co myśleć.
– Wygląda na to, że znowu zaczynają się wzgórza. – W jej głosie słychać było rozczarowanie. – Chyba nie ominęliśmy Delty?
Tym razem Floyd nic nie powiedział. Nie mógł przecież wytłumaczyć jej, że to, po czym jechali, nie było górą ze skały, lecz gigantycznym usypiskiem rzecznego mułu nawiewanego przez wiatr od milionów lat, a te delikatne wzniesienia ograniczały ogromną równinę zalewową tak samo, jak skaliste klify są granicą dla oceanu. Zamiast więc opowiadać, postanowił zaczekać, aż będzie mogła zobaczyć to na własne oczy.
Wreszcie zjechał na niewielką zatoczkę na szosie i wyłączył silnik.
– Chodźmy na krótki spacer. Chcę ci coś pokazać.
Hazel poszła za Floydem. Przeszli przez płytki rów i doszli do płotu ze słupkami z drzewa akacjowego, w który wplatał się karoliński jaśmin. Floyd podniósł ręką górny drut, nogą przytrzymał dolny i cierpliwie czekał, aż Hazel zbierze sukienkę i przeciśnie się na drugą stronę ogrodzenia. Następnie poprowadził ją w górę wzniesienia, na którym rosły dęby i orzechowce. Po chwili poprosił, żeby zamknęła oczy, ujął ją za rękę i poprowadził na szczyt wzgórza. Hazel znowu zwróciła uwagę, jak mocno ją trzyma. Czyżby obawiał się, że wyrwie mu się i pędem pobiegnie sama w dół?
– A teraz otwórz oczy – powiedział.
Hazel zadrżała z wrażenia. W dole przed nią rozpościerała się Delta – wiele mil płaskiego terenu ciągnącego się nieprzerwanie aż po horyzont, do jakiegoś nieznanego kraju; może nawet do samych Chin. Wszystko było widoczne jak na dłoni. Hazel zobaczyła ogromne pola czarnej ziemi uprawnej, wijące się między nimi zielone wstęgi cyprysowych mokradeł oraz jeziora rozrzucone po tym obszarze jak kawałki gigantycznego, rozbitego lustra. W zasięgu wzroku nie było żadnego wzniesienia ani spadku, które łagodziłyby nieubłaganie otwartą przestrzeń.
Niesamowity widok przyciągnął Hazel do siebie. Odruchowo pochyliła się do przodu, jakby chciała wejść w zawieszony przed nią obraz. Tam, gdzie się wychowała, natura oferowała wiele miejsc, w których można się było ukryć: wzniesienia, zagłębienia, krzywizny. Tutaj wszystko było widoczne dla wszystkich.
– Ależ to cudowne – wyszeptała z podziwem, jakby Bóg właśnie ukończył swoje dzieło na jej oczach. – Wszystko można zobaczyć naraz.
Czyżby jednak wędrowny kaznodzieja miał rację, kiedy mówił, że ziemia jest płaska jak ganek przed domem? Jeśli tak, to jego krawędź z pewnością musi znajdować się gdzieś tutaj, za horyzontem.
– Floyd, jak daleko sięga ta Delta?
Floyd wskazał ręką przed siebie.
– Widzisz, gdzie chowa się słońce?
Hazel osłoniła oczy dłonią i spojrzała na zachodzące słońce.
– Tam płynie potężna Missisipi. Na noc słońce kładzie się do rzeki. Za parę chwil, kiedy wsunie się między groble, usłyszysz, jak woda skwierczy.
Hazel spojrzała na Floyda, prawie wierząc w to, co powiedział.
– Nie nabieraj mnie.
– Mówię prawdę. O zachodzie słońca woda w rzecze robi się tak gorąca, że sumy wyskakują na brzeg już usmażone i gotowe do jedzenia. Wystarczy przynieść kukurydziane bułeczki.
– Floyd, tobie uwierzyłabym we wszystko. – Hazel objęła męża ramieniem. – Wybudujemy kiedyś tutaj dom i będziemy jedli sumy z kukurydzianymi bułeczkami?
– Nie. My będziemy mieszkać tam, na wzgórzach, między bogaczami. – Floyd przesunął ręką nad rozległym obszarem dorzecza. – Tam w dole zarabia się pieniądze. Tam jest tylko bawełna, muły i Murzyni. Tylu tam czarnuchów, że nie można się od nich opędzić. Cztery razy więcej niż białych.
Hazel jeszcze raz omiotła wzrokiem krajobraz.
– O rety! – Tylko tyle była w stanie powiedzieć, próbując wyobrazić sobie, jak może wyglądać płaskie dno ziemi zamieszkiwane przez Murzynów. – Chcę to zobaczyć, Floyd. Zabierz mnie tam.
Floyd uśmiechnął się z zadowoleniem, widząc, jak jest podekscytowana. Kiedy wrócili do samochodu, z radością pomknął stromym zjazdem w dół Redeemer’s Hill, aż Hazel zrobiło się niedobrze. W pewnym momencie droga zrobiła się płaska jak naleśnik i prosta jak palec Boga. Floyd uśmiechał się pewny siebie, a Hazel wskazywała palcem przez okno za każdym razem, kiedy zobaczyła coś nowego. A widziała wiele zadziwiających rzeczy: setki mułów; brygady pracujących w uniformach w paski więźniów; ogromne cyprysy wyrastające z ciemnych, złowróżbnych bagien, a nawet aligatora, który przyglądał się jej z przydrożnego bajora. Na widok tego wszystkiego dostawała gęsiej skórki. A przecież byli jeszcze kolorowi. Floyd wcale nie przesadzał – naprawdę były ich tutaj miliony. Pracowali na polach, tłoczyli się na piaszczystych drogach i przed plantacyjnymi sklepami. Nie wszyscy wyglądali na biednych i obdartych, jak się spodziewała. Kiedy zatrzymali się przy sklepiku na skrzyżowaniu dróg, zwróciła uwagę na czarnoskórą dziewczynę ubraną na biało, która wesoło paradowała na podeście przed sklepem, obracając w ręce parasol równie śnieżnobiały jak jej buty. Hazel nigdy wcześniej nie widziała tak pięknego stroju, a już na pewno nie na kolorowym człowieku. Przypuszczała, że dziewczyna należy do trupy wędrownych aktorów albo bierze udział w występie linoskoczków. To miejsce kryło w sobie wiele zagadek, które wprawiały Hazel w zdumienie i sprawiały, że chciała zobaczyć jeszcze więcej.
– A teraz zabiorę cię do domu, Hazel – oznajmił Floyd, kiedy zaczęło się ściemniać.
– Do domu – powtórzyła Hazel na głos, próbując nadać starą nazwę nowemu światu.
***
Wracając drogą wijącą się między urwiskami, Floyd wjechał na szczyt jednego ze wzniesień. Tutaj, na delikatnie pofałdowanym terenie, znajdowało się Delphi. Miasteczko było stare nawet jak na standardy stanu Missisipi. Założono je na długo przed tym, zanim na położonej niżej gigantycznej równinie okiełznano niedźwiedzie, Indian i malarię.
Hazel zaniemówiła z wrażenia. Wzgórza Delphi uwieńczone były majestatycznymi rezydencjami, przed którymi rozpościerały się rozległe trawniki i rosły starożytne dęby. Posiadłości były rozmieszczone bez ładu i składu. Każdy z tych pięknych domów stawiano bez uwzględniania kierunku, w którym zwrócony był choćby jeden z pozostałych. W oczach Hazel – która dopiero jako ośmioletnia dziewczynka dowiedziała się, że domy można malować, kiedy w książce do historii zobaczyła zdjęcie Mount Vernon – każda kolejna rezydencja lśniła jaśniej niż poprzednia.
– Mój Boże – wykrztusiła. – Przecież to wygląda, jakby George Washington poszedł na całość i wybudował sobie miasto.
Floyd skręcił na opadającą w dół żwirową drogę prowadzącą do niewielkiego domu usytuowanego w cieniu jednego z eleganckich budynków. Wyłączył silnik i chwilę trwał w całkowitym spokoju. Spojrzał na chatkę i odezwał się niemal przepraszająco:
– Tu kiedyś mieszkali niewolnicy z domu na wzgórzu. Ale naprawdę ładnie go urządzono.
Hazel promieniała. Nie czekała, aż Floyd otworzy jej drzwi. Wyskoczyła z samochodu i pobiegła do domu. Drzwi wejściowe nie były zamknięte na klucz. Zanim przyszedł Floyd, biegała już od jednego pokoju do drugiego. Wnętrze rzeczywiście było ładnie urządzone, a do tego umeblowane. Łazienka była wewnątrz, podłoga wypolerowana i polakierowana, wszędzie rozłożono dywany. Na ganku z tyłu domu umieszczono pralkę z wyżymaczką. W dwóch sypialniach stały brązowe, żelazne łóżka z nogami pomalowanymi w róże. Był nawet niewielki salon, w którym ustawiono kanapę i dwa fotele.
Floyd zaprowadził ją do kuchni.
– Zobacz, Hazel, piec, do którego nie potrzeba drewna. – Przekręcił gałkę i ich oczom ukazał się niebieski płomień. Na ten widok Hazel rozpłakała się.
Floyd posmutniał.
– Nie martw się, Hazel. Pewnego dnia przeprowadzimy się do jednego z domów na wzgórzu. Obiecuję.
– Ach! Nie! Nie o to chodzi. Dom bardzo mi się podoba. – Hazel płakała coraz głośniej.
– To o co chodzi?
– Ach, Floyd. – Wydmuchała nos w chusteczkę. – Nie byłam z tobą szczera. Ja nie umiem gotować. Nie umiem szyć. Nie umiem nawet zmienić pieluszki i nie wiem, co zrobić, żeby dziecku się odbiło. Moje siostry to wszystko robiły. A ja nauczyłam się tylko zbierać bawełnę, ścinać trzcinę i kopać ziemniaki. Na nic ci się nie przydam!
Floyd uśmiechnął się do niej.
– To nie ma znaczenia, nie rozumiesz? My zaczynamy wszystko od nowa. Skończyliśmy ze starym sposobem życia. Nie obchodzi mnie, że nie umiesz gotować. Jesteś moją żoną. Nie musisz zarabiać na swoje utrzymanie. A będziemy mieć dzieci, bo chcemy mieć dzieci, a nie ręce do pracy na farmie. Ja się zajmę rodziną.
Hazel spojrzała na Floyda i zobaczyła swoje odbicie w jego oczach. „O Boże – pomyślała. – On nadal mnie chce”. Oparła głowę na jego piersi i znowu się rozpłakała. W tamtym dniu była młodą żoną mężczyzny nowych czasów i mieszkała w bajkowym mieście położonym nad tajemniczą, płaską krainą. Przyszłość leżała przed nią otwarta jak widok, który zobaczyła z urwiska. Nie było w niej żadnego znajomego punktu orientacyjnego. Hazel była zagubiona, a jednocześnie czuła, że znalazła swoje miejsce.
1949Rozdział trzeci
Pakt z diabłem
Billy Dean Brister z głośnym warkotem wjeżdżał rozklekotanym fordem na Redeemer’s Hill i chciał, żeby wszyscy ustępowali mu miejsca. Zatrąbił dwa razy, po czym uderzył w tylną klapę wozu z bawełną, który blokował żwirową drogę. Czarnoskóry woźnica odwrócił się gwałtownie, ale kiedy zobaczył dwóch białych mężczyzn, uśmiechnął się niepewnie, dotknął dłonią kapelusza i wprawnie popędził muły lejcami.
Nic nie mogło powstrzymać Billy’ego Deana. Za wszelką cenę chciał mieć wolny przejazd na wzgórze. Nie zważając na pojazdy nadjeżdżające z przeciwka, skręcił nagle na drugą stronę drogi, nie zamierzając ustąpić miejsca.
– Czekaj no, słyszysz? – odezwał się jego wujek. – Nie zmieścisz się!
Billy Dean uśmiechnął się szeroko. Lewymi kołami zjechał na pobocze, biorąc między koła krawędź drogi.
– Niech to diabli – wymamrotał pod nosem wujek.
Billy Dean nie miał wątpliwości. Szczęście wreszcie zaczęło mu sprzyjać. Do tej pory wszystko wskazywało na to, że podzieli los licznych członków rodu Bristerów należących do białej biedoty, ale on właśnie wyłamywał się z rodzinnej tradycji. Od jesieni hrabstwo Hopalachie dostanie się w jego ręce, a on uczepi się go pazurami i zębami. Nikt ani nic nie stanie mu na drodze, choćby miał zawrzeć pakt z samym diabłem.
Dwoma kołami jadąc po drodze, dwoma po poboczu, samochód wyrzucał za siebie błoto i kamienie. Wóz, czarnoskóry woźnica i dwa brązowe muły zniknęły w tumanie kurzu.
Billy Dean wcisnął stetsona mocniej na głowę, oparł się w fotelu i przydeptał pedał gazu do podłogi. Półciężarówka napędzana zarówno mocą silnika, jak i siłą grawitacji pomknęła w dół Redeemer’s Hill – ostatniego przyprawiającego o mdłości zjazdu ze wzgórz do najbardziej płaskiej z płaskich równiny Delty. Przed nim były już tylko ciągnące się milami krzaki bawełny usiane różowobiałymi kwiatami.
Wujek Billy’ego Deana znowu poprawił się na swoim siedzeniu. Furman był dużym mężczyzną z nosem, który przypominał surowego hamburgera.
– Pędzisz, jakby ci się w tyłku paliło. Uważaj, bo jeszcze nie dożyjesz tych swoich wyborów – powiedział kwaśno i schylił się po ustawiony na podłodze słoik.
Billy Dean kciukiem zsunął kapelusz na tył głowy. On tam wiedział swoje. Targu już dobito. Te wybory będą jego. Sam Senator stwierdził, że nie ma znaczenia, iż Billy nie skończył jeszcze dwudziestu jeden lat.
– W tym hrabstwie to ja decyduję, ile kto ma lat. A jeśli chodzi o głosowanie, ja decyduję, kto jest martwy, kto nie.
Nawet dzisiaj, kiedy rozlepiali plakaty wyborcze, tylko marnowali czas, ale Senator uparł się, że trzeba się pokazać.
– Gdzie następny przystanek?
Stary przycisnął dwa palce do ust, odwrócił się do okna i wypluł brązową strużkę tytoniu idealnie za tylny błotnik.
– Pojedziesz jeszcze jakąś milę w górę.
Furman odkręcił wieczko słoika, pociągnął łyk i przełknął głośno.
– Hhhhooo!
Billy Dean wziął od niego słoik i napił się, nie spuszczając oczu z horyzontu, który nie przybliżał się – niezależnie od tego, jak szybko się jechało w jego kierunku. Dopóki nie postanowił, że zostanie szeryfem hrabstwa Hopalachie, nie miał pojęcia, jakie ono jest duże. A wtedy okazało się, że jest ogromne.
Tutaj, w części należącej do obszaru Delty, były tylko tysiące akrów pól bawełny, wśród których kryły się maleńkie osady zbudowane wokół odziarniarek i wiejskich sklepów. Dalej na zachód ciągnęły się bagna i mokradła z niewielkimi skupiskami chat i szop rybackich ustawionych na palach. Za ich plecami, czyli tam, skąd właśnie przyjechali, zostały wzgórza.
Na tych wzgórzach rozsiadło się małe, wyniosłe miasteczko – Delphi, które niczym stara upudrowana kobieta miało oko na całą okolicę. I właśnie tam zamieszka Billy Dean, kiedy otrzyma już swoją zapłatę od diabła. Zostanie szeryfem całego hrabstwa, wprowadzi się do miasta i będzie mieszkał w dużym, białym domu, między bogaczami. Tymi samymi bogaczami, którzy od początku świata upokarzali jego ojca i całą rodzinę. Już niedługo będą do niego mówić „proszę pana”. Musi tylko ożenić się z najbrzydszą dziewczyną w całym hrabstwie. Billy Dean pociągnął kolejny łyk ze słoika.
Od jakiegoś czasu prawie nie było już żwiru na drodze, która teraz przypominała tarę do prania. Zbliżali się do rzeki Hopalachie. Trzęsąc się okropnie, półciężarówka zaczęła zsuwać się bokiem. Furman sięgnął ręką do miejsca, w którym kiedyś była klamka do drzwi, ale po chwili zakrył twarz rękami.
– Co cię opętało? – krzyknął przez zatykający mu usta rękaw koszuli. – Kusisz złego?
A może i kusił. Ale w tamtej chwili przyszłość jawiła się przed nim jasna i prosta jak drogi na plantacjach Delty.
Dogadał się przecież z Senatorem. Na następny dzień pojechał do Delphi, żeby kupić sobie stetsona i ręcznie zdobione kowbojskie buty, o jakich marzył, od kiedy zaczął biegać po okolicy na bosaka jako dziesięcioletni chłopiec.
Wskazując na drogę, wujek Furman starał się przekrzyczeć stukot rozklekotanego samochodu:
– To tutaj. Zwolnij, słyszysz?!
Sklep był położony na wysepce ubitego piachu otoczonej przez krzaki bawełny sięgające do samych tylnych drzwi. Termometr przybity do przedniej ściany wskazywał już dziewięćdziesiąt trzy stopnie Fahrenheita w cieniu, chociaż dzień się dopiero zaczynał.
Kiedy kurz wokół auta opadł, Billy Dean otworzył drzwi i usiadł bokiem na siedzeniu, rozprostowując nogi. Wokół panowała martwa cisza. Billy rozejrzał się dokoła i przypomniał sobie, że już tu kiedyś był. Kupował bimber w tym sklepie... po zmroku. To było kilka lat temu. Coś sobie przypominał...
W oddali nad zielonym horyzontem wznosiła się chmura kurzu, która bezgłośnie przesuwała się w ich kierunku. Kiedy się przybliżyła, Billy Dean usłyszał głęboki, gardłowy warkot sporego samochodowego silnika. Po chwili jego oczom ukazał się stary, ale dobrze utrzymany ciemnozielony buick, który ciągnął za sobą tuman pyłu. Samochód zjechał z drogi i powoli zatrzymał się na placu przed sklepem.
Wysiadł z niego czarnoskóry mężczyzna wyższy nawet od Billy’ego Deana. Ubrany był w staromodny, obszerny garnitur ze złotym zegarkiem na łańcuszku przewieszonym przez brzuch. Schylił się do otwartego okna i powiedział coś do trójki dzieci, które zostały w środku. Na tylnym siedzeniu widać było chłopca, na przednim dziewczynę z malutkim dzieckiem na rękach. Po krótkiej chwili mężczyzna poszedł do sklepu.
Przechodząc obok Billy’ego Deana i jego wujka, zdjął z głowy filcowy kapelusz, skinął im z szacunkiem głową i powiedział:
– Dzień dobry panom.
Kiedy wszedł do środka, Furman wysiadł z samochodu.
– Wiesz co, wkurza mnie to – powiedział. – Ilu znasz białych, którzy mają taki wóz, co? – z bezbłędną precyzją wycelował brązową od tytoniu śliną w lśniący kołpak buicka.
Siedzący z tyłu samochodu chłopiec rzucił mu spojrzenie, w którym zawarł tyle gniewu, na ile mogło się zdobyć dziecko. Na głowie miał czerwony, słomkowy kapelusz kowbojski z namalowaną żółtą gwiazdą, przytrzymywany sznurkiem ciasno wciśniętym pod brodę.
Billy Dean w jednym kąciku ust trzymał papierosa, a drugim wypowiadał słowa:
– Kaznodzieje czarnuchów wiedzą, na co wydawać pieniądze Pana.
– No jasne! – zorientował się Furman. – To był ich kaznodzieja! Widziałeś ten malowany krawat, szeroki jak tyłek twojej ciotki? A ten łańcuch na brzuchu? Wyglądał na czyste złoto.
Dziewczyna była chyba za młoda na matkę – miała niewiele więcej lat niż jej brat. Przypatrywała się uważnie twarzy Billy’ego Deana, a kiedy zauważyła, że spojrzał na nią, szybko odwróciła głowę w kierunku sklepu, uderzając warkoczami o ramię. Mimo nieznośnego upału przycisnęła dziecko do siebie.
Furman również zwrócił na nią uwagę. Z założonymi na plecach rękami przykucnął przed samochodem i przyglądał się jej przez przednią szybę. Od stóp do głów była ubrana na biało. Miała na sobie białą sukienkę z falbankami, białe lśniące buty i bawełniane skarpetki, a białe atłasowe wstążki zawiązane były na końcach warkoczy.
– Hej, Billy, chodź zobacz, mamy tu królową bawełny!
Dziewczyna ani drgnęła. Utkwiła wzrok w zadowolonej z siebie twarzy namalowanej na nowych, lśniących drzwiach z ochronną siatką. Mała Sally Sunbeam o kukurydzianych włosach i oczach niebieskich jak u lalki wyglądała tak, jakby uśmiechała się do niej, cały czas trzymając kromkę jasnego chleba uniesioną do ust. Mała Sally Sunbeam najwyraźniej nie miała żadnych zmartwień.
Chwytając za oparcie przedniego siedzenia, chłopiec w słomkowym kapeluszu wychylił się do przodu. Rzucił Furmanowi groźne spojrzenie, dając mu do zrozumienia, żeby nie ważył się tknąć jego siostry.
– Billy, zobacz. – Furman wskazał palcem na gwiazdę na kapeluszu chłopca. – Ten tutaj też chce być szeryfem. Myślisz, że uda ci się wygrać w wyborach z małym czarnuchem?
Billy Dean wyszczerzył zęby.
– Może być ciężko.
Furman przeniósł wzrok na dziecko na przednim siedzeniu, które kurczowo trzymało się warkocza dziewczyny.
– Ty, mała, czyj to dzieciak? Chyba nie twój, co?
– Mój, proszę pana – odpowiedziała dziewczyna, cały czas wpatrując się w drzwi sklepu i mrużąc oczy tak mocno, jakby siłą woli chciała przywołać ojca.
Furman przez chwilę przyglądał się dziecku.
– Jak dla mnie to nie jest kolorowy dzieciak. Pasowałby mi na Italiańca. Jakiś biały chłopak musiał się zakradać nocami pod jej płot. – Odwrócił się do siostrzeńca i zapytał: – Jak myślisz, do kogo jest podobny?
Billy Dean wpatrywał się w swoje buty, ale kiedy wujek znowu odwrócił się do samochodu, rzucił ukradkowe spojrzenie na dziecko.
– Ile ty masz lat, dziewczyno? – zapytał Furman.
– Czternaście, proszę pana.
– Słyszałeś, Billy? Jej dzieciak ma jakiś rok, może dwa. Słodki Jezu! U nich nawet dzieci rodzą dzieci, no nie?
Billy Dean policzył w myślach.
– Cholera – wymamrotał pod nosem. Skupił wzrok na dziecku. – Przynieś mi młotek z auta – zwrócił się do Furmana.
Dziewczyna znowu otworzyła szeroko oczy. Położyła rękę na korbce do szyby, ale rozmyśliła się i zamiast tego jeszcze mocniej przycisnęła dziecko.
Kiedy Furman grzebał w skrzyni pikapa, Billy Dean odsunął kapelusz na tył głowy i nachylił się do okna dziewczyny.
– Ty...
– Ja nic nie powiedziałam o tym, co się stało.
– Zamknij się! – burknął niskim, ochrypłym głosem.
Przyjrzał się dokładnie dziecku. Wcale nie musiała nikomu mówić. Twarz chłopca zdradzała wszystko.
Billy Dean wyjął papierosa z ust i pstryknął go palcami, wrzucając niedopałek do wnętrza samochodu. Dziewczyna siedziała nieruchomo, przyciskając dziecko do siebie. W samochodzie zaczął się unosić swąd palonej tkaniny. Chłopak siedzący z tyłu przechylił się i wyciągnął rękę w kierunku papierosa. Nie obracając się, siostra krzyknęła na niego przestraszonym głosem:
– Willie, zostaw to! Nie ruszaj!
Chłopak powoli usiadł z powrotem, ani na chwilę nie odrywając wzroku od oczu Billy’ego Deana.
Kiedy wrócił Furman, Billy Dean wziął od niego młotek i uderzył okrągłą główką w swoją dłoń. Dziecko zaczęło płakać, ale jego matka powstrzymała się od spojrzenia na nie.
W tej chwili drzwi do sklepu skrzypnęły i ojciec dziewczyny wyszedł na zewnątrz z torbą zakupów w rękach. Widząc, że dwaj biali mężczyźni stoją przy jego córce, szybkim krokiem podszedł do samochodu.
– Mój Boże! Ale będzie dziś upał, prawda?
Czarnoskóry mężczyzna otworzył drzwi i położył zakupy na tylnym siedzeniu buicka.
– W taki skwar nie można za długo być na słońcu – mówił dalej. – O nie, proszę pana. Może dobry Bóg ześle chociaż parę kropel. Tam z daleka chyba idzie do nas jakaś chmura.
Wskazał głową na północ, ale nie odrywał oczu od młotka w ręce Billy’ego Deana.
– O tak, proszę pana. Przydałby się deszcz. Ochłodziłoby się trochę i nie kurzyłoby się tak bardzo.
Otworzył drzwi od strony kierowcy i jakby od niechcenia strzepnął tlący się papieros na ziemię. Wyjął chusteczkę z kieszeni marynarki i zakrył nią wypaloną dziurę.
– Tak, tak, chyba pojedziemy już do domu. Życzę panom miłego dnia.
Kaznodzieja uchylił kapelusza i wyjechał na drogę, odjeżdżając znacznie szybciej, niż przyjechał.
Furman splunął.
– Szurnięty klecha.
Wyciągnął rulon plakatów zza siedzenia w kabinie i dołączył do siostrzeńca, który stał na podeście przed sklepem. Przyłożył papier do zszarzałego, zwietrzałego drewna – dokładnie między plakat zachęcający do kupowania obligacji wojennych a reklamę tytoniu Garrett Snuff. Billy Dean wbił gwoździe w czterech rogach.
Furman zrobił krok w tył i powiedział:
– Podobny do ciebie.
Billy Dean odwrócił gwałtownie głowę.
– Kto jest podobny do mnie?
Jego wujek wskazał głową na plakat.
– No, ten tu, na plakacie. Podobny, no nie?
Billy Dean przez chwilę uważnie przyglądał się Furmanowi, po czym znowu odwrócił się do plakatu.
– No, chyba tak. Dobre ujęcie – powiedział.
– Mówią, że masz szansę łatwo wygrać te wybory, Billy.
– Wolałbym – odpowiedział ponuro Billy Dean – żeby Senator przekupił lub odstraszył konkurencję.
– Eh, Billy, dobrze jest – zapewnił go Furman. – Senator robi tylko to, co jest dobre dla jego córeczki. Wyda ją za kolejnego szeryfa, choćby miał za to oddać połowę plantacji. – Splunął przez barierkę. – Mówię ci, synu, szczęściarz z ciebie.
– Ta, jasne – odpowiedział Billy. – Wszystko ma swoją cenę.
Furman położył dłoń na ramieniu siostrzeńca.
– Nie martw się, ta Hertha nie jest aż taka brzydka. A poza tym wasze dzieci i tak będą podobne do nas. Jeśli chodzi o wygląd, krew Bristerów zawsze bierze górę.
– No, na to wychodzi – mruknął pod nosem Billy Dean, wpatrując się w drogę.
Rozdział czwarty
Życie muła
Tego ranka w Delphi Hazel ostrożnie postawiła talerz na stole przed Floydem. Zrobiła krok w tył.
Jej mąż w milczeniu i bez mrugnięcia okiem wpatrywał się w sadzone jajka galaretowate od niedosmażonych białek, które lśniły w porannym świetle, w zwęglony boczek oraz w grzankę – przypaloną po bokach, a na środku aż ciężką od masła.
– Nie musisz tego jeść – zaproponowała. – Wyrzucę to na podwórko jak wczorajszą kolację.
– Nie, kochanie – wyjąkał Floyd. – Może mogę coś z tego…
– Daj to, zrobię ci następne.
Zapomniała dodać, że to była już druga tego dnia, niezbyt entuzjastyczna próba przyrządzenia śniadania. To, co zrobiła za pierwszym razem, ją samą przyprawiło o mdłości. Tak było zresztą prawie zawsze, kiedy brała się za gotowanie.
Floyd zdobył się na niewyraźny uśmiech i odsunął talerz od siebie.
– Nie zawracaj sobie głowy, kochanie. Za późno wstałem. Spieszę się.
Hazel spochmurniała.
– W sobotę? Myślałam, że zabierzesz mnie gdzieś samochodem.
Hazel cały tydzień czekała na przejażdżki tylko we dwoje. Nie przyznawała się do tego, ale wracała wtedy wspomnieniami do pełnych nadziei dni, kiedy zabierała się do miasta z akwizytorami.
– Nie mogę. Mam ważnego klienta w Delcie – spojrzał na nią z nadzieją. – Może przygotujesz coś dla mnie na kolację?
Hazel zdobyła się na uśmiech, chociaż w myślach żachnęła się na tę propozycję. Oczywiście nigdy nie odważyłaby się tego powiedzieć na głos, ale miała już dość stania przy piecu. Czuła się, jakby zaprzęgano ją do muła w dzień orki. Jeśli nabierze w tym wprawy, już nigdy nie wyrwie się z uprzęży. Wiedziała, że powinna się wstydzić takich myśli. Przecież Floyd właśnie wybawił ją od tego wszystkiego.
Mąż niedbale odwrócił się od niej i przeniósł spojrzenie za okno, nie po raz pierwszy wpatrując się w pustą przestrzeń. „Spójrzcie na niego – pomyślała Hazel. – Już jest wiele mil stąd, daleko od swojej kuchni i nieudolnej pani domu. A może uważa, że jej nieudolność jest urocza. Może jest dumny, że stać go na żonę, która nie potrafi zająć się domem”.
– Floyd? Na pewno nie chcesz, żebym ci zrobiła śniadanie? – zapytała. – Może chociaż płatki albo… Floyd!
Uśmiechnął się zaskoczony. Wstał od stołu i przytulił Hazel.
– Ależ ty jesteś ładna! Od razu zapominam o jedzeniu.
Westchnęła w jego ramionach. Powiedział dokładnie to, czego się spodziewała. Przypomniała sobie dzień, kiedy w rodzinnym domu na wzgórzach zapytała matkę o „urodę”. „Wybij sobie tę «urodę» z głowy – usłyszała stanowczą odpowiedź. – «Uroda» nie zatrzyma męża przy sobie, bo «uroda» nie umie gotować, sprzątać ani wychowywać dzieci. A przede wszystkim, dziewczyno, «uroda» nie umie trwać”.
– Floyd, co to za żona, która pozwala wyjść mężowi do pracy bez porządnego śniadania? – zapytała, oczekując, że jeszcze trochę zmniejszy jej poczucie winy.
– To nieważne – zapewnił ją. – Kocham cię mimo to.
I znowu przewidziała, co powie. Ostatnio często miał okazję do używania zwrotu „mimo to…”. Na przykład wtedy, kiedy odważyła się skorzystać z pralki i urwała większość guzików przy jego koszulach, przeciskając je przez wyżymaczkę.
– Floyd, jak myślisz, ile razy będziesz jeszcze miał siłę powiedzieć mi kolejne „mimo to”? – zapytała wciąż przytulona do niego.
– Tyle, ile zostało gwiazd w twoich oczach.
Tak bardzo chciała mu wierzyć. Chciała wierzyć, że kocha ją mimo wszystko i że ta miłość wystarczy, aby do końca życia znosić jej gotowanie. Ale jeśli tak, to czego on właściwie od niej oczekuje?
Floyd chyba czytał w jej myślach.
– Żyjemy w nowoczesnych czasach. Jest już prawie rok 1950, a ty nie jesteś żoną farmera, która zaharowuje się ponad siły i brzydnie z wiekiem. A poza tym tutaj w okolicy żadna biała kobieta sama nie utrzymuje domu. Musisz się tylko nauczyć, jak być ładną, wypielęgnowaną żoną kolejnego bogatego mieszkańca Delphi.
– Będziemy bogaci? – zapytała Hazel, po raz kolejny słowo w słowo przewidując odpowiedź męża.
– Jesteś tym, kim chcesz być – zacytował Floyd swoje ulubione powiedzenie z książki o sukcesie, którą trzymał przy łóżku. – Jeśli wszystko będzie szło tak jak idzie, niedługo postaram się dla ciebie o czarną służącą. Już czas, żebyśmy weszli o szczebel wyżej.
Hazel uśmiechnęła się smutno.
– Floyd, ty wchodzisz już tak wysoko, że kiedy chcę cię zobaczyć, boli mnie szyja od zadzierania głowy.
– Cóż, musisz się do tego przyzwyczaić – odpowiedział z uśmiechem. – Wiesz, gdzie dzisiaj jadę?
– No gdzie? – zapytała. – Gdzie to jedziesz beze mnie?
– Jadę na rozmowę z jednym z najważniejszych ludzi w Delcie. Już ci o nim wspominałem. Mówią o nim „Senator”. Poprosił, żebym osobiście przyjechał do niego dzisiaj i zobaczył, że tak powiem, jak się u niego sprawy mają.
– To naprawdę miło, Floyd – odpowiedziała Hazel zrezygnowanym głosem.
– Wiesz, to jest prawdziwy plantator z dawnych czasów. Mieszka w dole, w Delcie, między robotnikami i komarami. Kazał sobie wybudować rezydencję, którą nazywają „Kolumny”. Wszyscy są pewni, że to ostatni człowiek, który zamieniłby swoich pracowników na maszynę do zbierania bawełny. Kiedy pierwszy raz byłem u niego, powiedział, że tylko niepotrzebnie strzępię sobie język i marnuję jego czas. Pamiętasz, jak ci mówiłem, że go jeszcze nawrócę?
– Chodzi o to, że gdybyśmy mogli spędzać więcej czasu razem…
– Wiesz, co go przekonało? Zapytałem go: „Senatorze, czy zamierza pan spędzać czas na poznawaniu dziwnych zwyczajów Murzynów, czy woli pan zarabiać pieniądze?”. – Floyd pokręcił głową z uznaniem dla samego siebie. – I dodałem: „Pan jest plantatorem czy jakimś cholernym antropologiem?”. Szkoda, że nie słyszałaś, jak się z tego uśmiał!
Hazel znowu uśmiechnęła się niewyraźnie, wstydząc się zapytać, kto to jest antropolog, chociaż słyszała tę historię już trzeci raz.
– Floyd, ja po prostu ostatnio mam wrażenie, że…
– Poczekaj, sama zobaczysz – ciągnął Floyd. – Jeśli mnie posłucha, zamiast sześciuset Murzynów na głowie będzie miał tylko garstkę kierowców. A jeśli Senator w to wejdzie, inni też się dołączą.
Hazel poczuła nagły przypływ współczucia dla pozbawianych pracy ludzi. Czy jej mąż naprawdę staje się tak ważny, że może pozbyć się całego świata czarnoskórych tylko dlatego, że dożyli czasów, kiedy stają się bezużyteczni? A co z tą dziewczynką z cyrku ubraną na biało? Czy ona też będzie musiała odejść i Hazel nie zdąży rozwiązać jej zagadki?
– Gdzie oni wszyscy się podzieją?
– Kto? – zapytał Floyd.
– No, Murzyni. No wiesz, skoro nikt ich nie potrzebuje, co oni ze sobą zrobią?
Floyd wzruszył ramionami.
– Ach, no, gdzieś pewnie sobie pójdą – odpowiedział. – Hazel, słuchaj, nic nas nie powstrzyma. Na dobre skończyliśmy z mułami.
Idąc do drzwi, żartobliwie klepnął ją w pośladek.
– No tak. Rzeczywiście, masz rację – odpowiedziała, zabierając się do szorowania patelni. – Nigdzie nie widzę tu muła.
Floyd pchnął siatkę osłaniającą drzwi, obrócił się, żeby powiedzieć do widzenia, ale zatrzymał się i dłuższą chwilę przyglądał Hazel z dziwnym wyrazem twarzy.
– No co? – jęknęła, bojąc się, że nagle przestała mu się podobać.
Floyd szybkim krokiem podszedł do niej i położył dłoń na jej brzuchu.
– Coś mi się wydaje, że powinnaś umówić się na wizytę u lekarza.
Hazel zrobiło się słabo.
– Wysyłasz mnie do lekarza, bo jestem za gruba?
Floyd uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Hazel pomyślała przez chwilę i nagle spąsowiała.
– Myślisz, że będę miała dziecko! O to ci chodzi, tak?!
Odczekał kilka sekund i zapytał ją ostrożnie:
– No a tobie jak się wydaje? Przecież to ty przez to przechodzisz.
Powinna była wiedzieć. Jej siostra Onareen mówiła przecież, że aby nie zajść w ciążę, trzeba to robić na stojąco, ale tego na pewno nie mogła Floydowi zaproponować.
Hazel usiadła, czując, że ni z tego, ni z owego kręci jej się w głowie. „O Boże – pomyślała. – Jedyną gorszą rzeczą od ciąży jest fakt, że Floyd zauważył to przede mną”.
– Nie, nie mogę być w ciąży, na pewno się pomyliłeś.
Floyd ukląkł przy Hazel, przesunął rękę wokół jej talii i znowu położył dłoń na jej brzuchu. Jakby czytając w myślach żony, powiedział:
– Nie martw się. Będziesz dobrą matką. Pamiętasz to powiedzonko, którego cię nauczyłem: „Jesteś tym, kim chcesz być”. Wystarczy wiedzieć, czego się chce.
Tym razem uśmiech Hazel był wyrazem bólu. „No właśnie w tym rzecz – pomyślała. – Ja tego nie wiem”. Jaka ma być „dobra matka”? Tam, na wzgórzach, skąd pochodziła Hazel, nie mówiło się o dobrych i złych matkach. Były matki żywe albo martwe, silne albo chorowite, płodne i takie, które wcześnie przekwitły. Przy rozróżnieniu na dobre i złe była przekonana, że w naturalny sposób okaże się złą matką. Kolejna rzecz, za którą Floyd i tak będzie ją kochał.
Popatrzyła na twarz męża. W jego spojrzeniu było tyle wiary i nadziei, że aż zabolało ją serce.
– Boję się, Floyd. Nie umiem zajmować się dzieckiem. Widziałam, jak to się robi, ale nigdy sama tego nie robiłam.
– Ach, to żaden problem. Poprosimy jakąś kobietę z kościoła, żeby ci pomogła. A może twoja siostra Onareen mogłaby u nas pomieszkać.
– Sprowadź mamę – załkała Hazel. Po raz pierwszy od wielu lat to słowo przyniosło jej pewną ulgę. – Mama. Chcę moją mamę.
Hazel potrzebowała kogoś, kto ją zna; kogoś, kto nie będzie oczekiwał od niej zbyt wiele. Kogoś, kto będzie zaskoczony, widząc, jak daleko zaszła.
– Jesteś pewna? Wiesz, że ona nie bardzo mnie lubi, odkąd porwałem cię ze wzgórz.
– Tak, chcę, żeby zobaczyła, jak bardzo się myliła, jeśli chodzi o nadzieję. Chcę, żeby zobaczyła, jak dobrze sobie radzisz. Jaki dobry jesteś dla mnie.
Floyd się zarumienił.
– No, to dobrze – zgodził się, energicznie kiwając głową. – W takim razie pojadę po nią, kiedy przyjdzie czas.
Hazel podniosła wzrok i ponownie spojrzała w twarz męża. Był taki pewny siebie. Znowu ogarnęło ją przerażenie.
Dlaczego tak było? Dlaczego niezachwiana jak skała pewność męża tak bardzo ją przerażała? Dlaczego czuła się wtedy zagubiona i bezwartościowa? Co się stało z jej nadzieją?
Hazel przypomniała sobie dzień, kiedy po powrocie do domu Floyd zastał ją zalaną łzami przy nowej kuchence. Była pewna, że ją zepsuła. W dzieciństwie widziała tylko piece, w których trzeba było palić drewnem. A Floyd po prostu potarł zapałkę i ponownie zapalił ogień. Hazel zdawała sobie sprawę, że nie chodzi tylko o kuchenkę. Chodziło o to, że pęd męża do sukcesu zdmuchnął wątły płomyk jej własnej nadziei.
Rozdział piąty
Śnieżynka
Po południu tego samego dnia synek Vidy bawił się na dywanie kolekcją drewnianych szpulek na nici. Vida i jej ojciec zajęli miejsca po przeciwnych stronach pokoju i robili wszystko, żeby na siebie nie patrzeć. Vida siedziała na sofie i wpatrywała się w atłasowe kokardki na czubkach swoich bucików. Jej ojciec, siedząc w fotelu, przyglądał się jasnej karnacji wnuka, który ustawiał jedną szpulkę na drugiej, przewracał je i zaczynał pracę od nowa.
Ostatnio często czuli się nieswojo, będąc razem, ale przecież nie zawsze tak było.
Kiedy żona Leviego umarła przy porodzie syna, Vida stała się oczkiem w głowie taty. Nazywał ją swoją Śnieżynką. Nie dlatego, że miał na nazwisko Snow – chociaż rzeczywiście tak było. I nie dlatego, że miała białą skórę – bo tak nie było. Vida została jego Śnieżynką dlatego, że zawsze ubierał ją na biało.
Na jedenaste urodziny córki Levi zamówił nawet w Memphis białą satynową parasolkę, żeby – jak mówił – słońce Delty nie stopiło jego Śnieżynki. Kiedy przysłano paczkę, podekscytowana Vida wyrwała ją z rąk listonosza i rozdarła brązowy papier. Po chwili w jasnym świetle słońca obracała nad głową piękną, białą parasolkę. Ojciec zaśmiał się wesoło i oświadczył:
– Teraz moja Śnieżynka może wszędzie nosić ze sobą cień. – Ujął córkę silnymi rękami i podniósł wysoko. – O nie, mój Panie, nic złego się mojej Śnieżynce nie stanie.
Levi z dumą paradował z roześmianą Vidą po podwórku, raz po raz kręcąc z nią półobroty.
Vida brała też lekcje muzyki. Była jedyną czarnoskórą dziewczynką w całym hrabstwie Hopalachie, która uczyła się grać na pianinie. Jej tata osobiście załatwił wszystko z białą nauczycielką, panną Josephine Folks. Bo tata Vidy był bardzo ważnym człowiekiem. Dostawał rzeczy, o których inni czarni nie mogli nawet marzyć. Oczywiście panna Josephine policzyła Leviemu dolara za lekcję, czyli dwa razy więcej, niż brała od białych uczniów, i zastrzegła, żeby Vida przychodziła do niej dopiero po zmroku. Ale Vidzie to nie przeszkadzało. Z entuzjazmem uczyła się na pamięć hymnów prosto ze śpiewnika Broadmana i odśpiewywała je później ojcu, który przyjeżdżał po nią swoim buickiem.
Z wyjątkiem tego wieczoru, kiedy po nią nie przyjechał. Do późna konferował z diakonami i Vida musiała sama przejść po ciemku dwie mile do domu. Nie bała się, bo chodziła tą drogą z Williem setki razy.
Sklep pana Bobbera znajdował się w połowie drogi między domem panny Josephine a domem Vidy. Kiedy przechodziła obok, zauważyła, że w środku wciąż świeci się światło. Wcześniej często wchodziła do sklepu sama, ale ojciec bardzo poważnie ostrzegał ją, żeby nigdy nie zapuszczała się tam po zmroku, chociaż nie chciał powiedzieć dlaczego. Tego wieczoru Vida zignorowała ostrzeżenie. Żwawa melodia baptystycznego hymnu dodawała jej animuszu, dziarskim krokiem wkroczyła więc do sklepu, żeby kupić sobie napój pomarańczowy.
W chwili kiedy drzwi zatrzasnęły się za nią, melodia natychmiast wyleciała jej z głowy. Światło w środku było przyciemnione, w powietrzu unosił się gęsty, straszny dym. Z tyłu sklepu dochodziły odgłosy śmiechu. Ale nie był to swobodny, lekki śmiech, jaki słyszała za dnia. Ten śmiech był ciężki i chrapliwy.
Zapachy też były inne. Nie czuła czystych, lekkich zapachów żółtego sera, karmy dla mułów, pieczonej szynki z miodem czy tkanin. Czuła natomiast stęchłą, nieświeżą woń, która zatykała jej gardło, kiedy próbowała przełknąć ślinę.
Przy ladzie stał młody, biały mężczyzna. Wyraźnie podpity, opierał się jedną ręką o blat, a jego ciemne oczy w czerwonych obwódkach pływały niespokojnie. Uśmiechnął się półgębkiem: nie do Vidy, lecz do przysadzistego mężczyzny stojącego za ladą, który wkładał do papierowej torebki słoik na przetwory.
Pan Bobber zmarszczył brwi, surowo patrząc na swojego klienta, i powiedział:
– Chłopcze, następnym razem wejdź od tyłu, słyszysz? – pchnął torebkę przez ladę.
Grupa mężczyzn, którzy siedzieli na zapleczu w wirujących oparach dymu, zaczęła znacząco kaszleć i niespokojnie kręcić się na krzesłach z wysokimi oparciami. Wszyscy uważnie przypatrywali się scenie rozgrywającej się z przodu sklepu.
– Czterdzieści centów – powiedział pan Bobber.
Młody człowiek zauważył Vidę i zarechotał:
– Ona jest wliczona w cenę?
Z tyłu sklepu ponownie rozległ się ochrypły, szorstki śmiech.
Pan Bobber się nie śmiał.
– Chłopcze, masz pieniądze czy nie? – spojrzał na Vidę i dodał: – Zmykaj do domu, Vida. Wiesz dobrze, że nie powinnaś tutaj przychodzić po nocy. – Ton jego głosu nie był nieuprzejmy, za to dało się w nim słyszeć wyraźne ostrzeżenie. Spojrzał wymownie na swojego klienta, a potem znowu na Vidę. – No już, zmykaj, słyszysz?
Vida zrobiła dwa kroki w tył, pchnęła plecami drzwi, wypadła ze sklepu i pobiegła w kierunku ciemnego zarysu drogi. Ten biały mężczyzna patrzył na nią w taki sposób, że zrobiło jej się niedobrze.
Popędziła drogą w kierunku domu. W tamtej chwili chciała, żeby był przy niej tata, który obiecałby, że nikt nie odważy się skrzywdzić córeczki Leviego Snowa. I wtedy padły na nią światła reflektorów.
***
Nate znudził się już szpulkami. Teraz, mrużąc oczy i wydymając dolną wargę, wskazywał w kierunku dziadka. Vida wiedziała, o co mu chodzi: chciał, żeby podała mu łańcuszek od zegarka Leviego. Chłopiec uwielbiał bawić się miniaturowymi dłońmi złożonymi do modlitwy, które zwisały z łańcuszka. W nocy nie mógł zasnąć, dopóki nie zacisnął na nich swoich łapek.
– Rączki, mamo, rączki! – prosił.
Vida nie ruszyła się. Czekała, aż ojciec powie wreszcie, co mu chodzi po głowie. Od chwili, kiedy odjechali spod sklepu, nie odezwał się do niej ani słowem.
Levi w końcu przerwał milczenie.
– To był ten, który zrobił ci brzuch. Ten biały przy sklepie to ojciec Nate’a. – Levi Snow nie pytał. On stwierdzał fakt, mówiąc z takim samym przekonaniem, z jakim przypominał wiernym, że Jezus przyjdzie wyrównać rachunki i najlepiej zrobią, jeśli już teraz oczyszczą swoje konto.
Vida nie takich słów oczekiwała od ojca. Nie spodziewała się tak ostrego, oskarżycielskiego tonu. Udając, że go nie słyszała, wyprostowała nogi tak, aby promienie popołudniowego słońca wpadające przez otwarte okno oświetlały jej białe buciki. Lakierowana skóra błyszczała niczym polewa na kokosowym torcie.
– Powiedziałem, że to był on. On jest ojcem Nate’a – powtórzył Levi. Krawędź jego białego kołnierzyka pociemniała od potu. Wyjął chusteczkę z tylnej kieszeni i otarł nią twarz. – Popatrz na mnie, dziewczyno, i powiedz prawdę.
W oczach Vidy zebrały się łzy. Dlaczego prosił, żeby powiedziała prawdę, skoro już ją znał? Tamtego wieczoru, kiedy wrócił do domu i zastał ją zalaną łzami, w podartej sukience, przestał mówić, kiedy usłyszał, że zrobił jej to biały mężczyzna. Wtedy wystarczyła mu taka prawda. Nie zapytał nawet, kto to był.
I tak by mu nie powiedziała. Tamten zagroził przecież, że zabije całą jej rodzinę, jeśli się wygada. Przez pewien czas udawała, że ojciec chroni ją, nie zadając pytań, a ona chroni wszystkich, nie opowiadając o tym, co się stało.
– Tak, ojcze – odpowiedziała wreszcie. – To był on.
– Dobry Boże! – odparł zgodnie z jej przewidywaniem. – A teraz on ubiega się o stanowisko szeryfa. Wiesz, co to znaczy?
Vida nie podniosła głowy. Z gniewnego głosu ojca domyśliła się jednak, że będzie to miało jakiś wpływ na jego reputację jako powiernika. A to miano było jego największym powodem do dumy. Jeśli ktoś potrzebował czegoś od białego człowieka, przychodził do Leviego Snowa. Ludzie mówili z uznaniem, że on jak nikt inny wie, jak przypodobać się białemu. Czarni ciągle prosili go o jakieś przysługi. Przychodziły do niego matki, które chciały odwiedzić synów w więzieniu; przychodzili dzierżawcy, których oszukano przy rozliczeniu, i rodziny, które straciły kredyt w plantacyjnym sklepie. Bardzo rzadko Leviemu udawało się załatwić to, o co go proszono, ale czasami coś mu się udawało, a w oczach czarnoskórych to był całkiem niezły wynik. Dwa lata temu dzięki niemu Senator pozwolił nawet Statii Collins uprawiać przy domu niewielki ogródek, żeby łatwiej jej było wyżywić dziesięcioro dzieci. Nigdy wcześniej Senator nie godził się, żeby jakiś dzierżawca uprawiał rośliny inne niż bawełnę i kukurydzę na paszę dla mułów. A ludzie wiedzieli też, że kiedy żona Senatora umarła na serce, ten wielki biały człowiek szukał pocieszenia właśnie u Leviego. Sam Levi dopilnował, by ta wiadomość rozeszła się po okolicy. Ojciec Vidy niewątpliwie był najbardziej uprzywilejowanym ze wszystkich czarnych.
– Powiem ci, co to znaczy. – Levi uderzył pięściami w uda. – Jeśli ten biały wieśniak zostanie wybrany na szeryfa, to będzie koniec wszystkiego. – Zerwał się na nogi. – Jedziemy. Jedziemy ostrzec Senatora.
Zwracając się w kierunku tylnej części domu, zawołał:
– Willie! Chodź tu natychmiast!
Brat Vidy wskoczył do pokoju, żołnierskim krokiem podszedł do ojca i zasalutował jak strażnik Teksasu.
– Tak jest!
– Nie wygłupiaj się! Idź, wypucuj samochód. Jadę na naradę z Senatorem.
– Mogę jechać z wami, tatusiu? – błagał Willie, który nagle przestał być strażnikiem Teksasu i znowu był jedenastoletnim chłopcem. – Pozwól mi kierować. Umiem prowadzić. Sięgam już do pedałów. Vidzie pozwalasz prowadzić.
– To jest sprawa moja i twojej siostry. Idź już, pospiesz się. – Zwrócił się do Vidy: – A ty przynieś mój kapelusz i wyczyść go. Muszę się dobrze prezentować na naradzie.
Vida wreszcie odważyła się rzucić ojcu błagalne spojrzenie. Od dzieciństwa słyszała opowieści o Senatorze, o złych Murzynach, którzy znikali w sekretnych lochach, i o czarnoskórych dzieciach zjadanych przez niego na śniadanie.
– Tatusiu, nie każ mi tam jechać – błagała. – Nie mam nic do powiedzenia Senatorowi.
Nate przydreptał do Vidy i popatrzył na nią pytająco. Kiedy podniosła go i przytuliła do siebie, chwycił za jej warkocz, a drugą rękę wyciągnął w kierunku Leviego. Otwierając i zamykając dłoń, wskazywał na złoty łańcuszek.
– Mamusiu, rączki! – wołał.
– Ty jesteś mój – szepnęła mu do ucha. – Jesteś mój i tyle. Nic więcej nikogo nie powinno obchodzić.
Levi odwrócił się do nich plecami i poprawił krawat przed lustrem. Mówił do swojego odbicia:
– Powiesz Senatorowi, że ten biały zrobił ci brzuch. Kiedy on to usłyszy, przepędzi tego dupka na cztery wiatry.
– Ale on mówi, że nas zabije, tato! – rozpłakała się Vida. – Że spali nas żywcem!
Levi nie odwrócił się od lustra.
– Cicho bądź. Senator zawsze był dla nas dobry. Wytłumaczysz mu, że to nie była twoja wina.
Vida, nie zastanawiając się, podbiegła z Nate’em na rękach do ojca, zarzuciła mu rękę na szyję i zaczęła płakać w jego białą koszulę do fraka.
– Co ci jest, dziewczyno? O co ci teraz chodzi?
– No bo powiedziałeś, że to nie moja wina – łkała. – Nigdy tego nie mówiłeś.
Kiedy Levi delikatnie głaskał Vidę po głowie, jego wzrok padł na jasnoskórego wnuka.
– Jego chyba też powinnaś zabrać na naradę – powiedział z westchnieniem, przyglądając się, jak chłopiec wciska złote rączki do ust. – Wystarczy na niego spojrzeć i wszystko będzie jasne.
Rozdział szósty
Kolumny
Zachodzące słońce barwiło już niebo purpurą, kiedy Levi minął ostatnie skupisko chat dzierżawców i skręcił na obficie podsypaną żwirem drogę prowadzącą do Kolumn. Po obu stronach ćwierćmilowej drogi dojazdowej rosły wysokie jak dom cedry, przypominające żołnierzy w szmaragdowych mundurach. Kiedy buick przejechał między ostatnią parą drzew, Levi zwolnił i jechał teraz dostojnie, powoli, jakby chciał okazać szacunek białemu pałacowi, który wyłonił się przed nimi. Vida nie mogła się nadziwić, że coś tak jasnego i błyszczącego usadowiło się pośrodku wykrzywionego od gorąca świata mułów, ubogich chat i spoconych robotników.
Na okrągłym podjeździe stało już sześć samochodów. Levi jednak nie dołączył do nich, lecz zjechał na wyboistą drogę przeznaczoną dla mułów i traktorów. Ostrożnie objechał dom, zatrzymując buicka przy tylnej bramie. Wysiadł z samochodu i podszedł do wysokiego cedrowego słupa, na którym zawieszono żeliwny dzwon. Pociągnął trzy razy za sznurek. Rozległ się głośny dźwięk.
Kuchenne drzwi otworzyły się gwałtownie i Vida z ulgą zobaczyła, że wychodzi z nich kucharka Senatora, Lillie Dee Prophet. Kobieta, kulejąc, przeszła przez podwórze i podeszła do ogrodzenia.
– To ty, bracie pastorze? – zapytała, mocno mrużąc oczy.
– Dobry wieczór, siostro Prophet. – Levi przywitał pomarszczoną kobietę uniesieniem kapelusza. – Jak się czujesz?
– No, koziołków nie fikam, wielebny.
Ojciec Vidy zaśmiał się i potrząsnął głową w sposób, dzięki któremu rozmówca czuł się naprawdę dowartościowany za to, co powiedział.
Lillie Dee pochyliła głowę i wytężyła wzrok, chcąc rozpoznać ciemne sylwetki wewnątrz samochodu. Cały czas przy tym międliła coś bezzębnymi dziąsłami.
– Ale to jest tak, jak powtarzam mojemu najmłodszemu – tłumaczyła, wskazując głową w kierunku drewutni z tyłu domu. – To jest tak, jak mówię mojemu Rezelowi: każdy dzień, kiedy wstaję z łóżka, uważam za błogosławieństwo od naszego Pana.
Kiedy Vida usłyszała imię chłopaka, wychyliła głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje za plecami Lillie Dee. Wypatrzyła go. Stał w cieniu, ubrany w farmerskie spodnie i podartą, bawełnianą koszulę, trzymając naręcze drewna na opał. Próbowała uchwycić jego spojrzenie, ale Rezel dąsał się i nie zamierzał odwracać głowy w stronę miejsca, w którym bez potrzeby wymieniano jego imię. Vida słyszała, że Rezel umie zaśpiewać bluesa w knajpach tak, że dziewczyny biją się o niego. Ale Rezel, którego ona znała, był łagodny i nieśmiały. Czasami, kiedy jej ojca nie było w domu, wpadał do nich z kwiatami lub gruszkami skradzionymi z drzew samego Senatora. I był dobry dla Nate’a. Wprawdzie nigdy o tym nie rozmawiali, ale może mógłby wziąć Vidę z Nate’em do siebie. Byłby dobrym tatą. Umiałby ją ochronić, a może nawet kochałby ją tak bardzo, żeby zabić człowieka, który chciał skrzywdzić jej synka.
Ojciec Vidy odezwał się do starej kucharki:
– Och, Lillie Dee, Pan na pewno ci błogosławi, bo masz przy sobie syna. To musi być dla ciebie wielka ulga.
– Rezel? – Lillie Dee potrząsnęła smutno głową. Jeszcze raz spojrzała na chłopaka i dalej mówiła podniesionym głosem, żeby mógł ją usłyszeć. – Jest taki sam jak cała reszta. Ciągle gada o wyjeździe na Północ. Mówi, że tam ludzie zapłacą za tę jego diabelską muzykę. Przepraszam, wielebny... tytoń – Lillie Dee wypluła brązową maź na ziemię i mówiła dalej. – Myślałby kto, że to jakaś Ziemia Obiecana, tak ich tam wszystkich ciągnie.
Słysząc tę nowinę, Vida posmutniała, ale po chwili humor jej się poprawił.
Może Rezel zechce ją poprosić, żeby pojechała z nim do Ziemi Obiecanej? Tam ten biały nie mógłby jej znaleźć. A jeśli Rezelowi nie starczy śmiałości, ona sama go o to poprosi.
– Przykro mi to słyszeć, siostro – odpowiedział ojciec Vidy. – W Missisipi jest przecież dobre życie dla uczciwego czarnego. Dzięki tobie Rezel dostał dobrą pracę u Senatora. Szkoda, że tego nie widzi.
– To prawda, wielebny. – Lillie Dee uśmiechnęła się chytrze do Leviego. – Tobie przynoszenie mi drewna nie zaszkodziło, prawda?
Vida zauważyła, że na twarzy ojca pojawił się rzadko u niego widywany wyraz zawstydzenia. Przez krótką chwilę Lillie Dee nie była członkiem jego stadka. Przez chwilę znowu była kobietą, która pilnowała, czy robi wszystko jak należy, kiedy jako chłopiec służył w domu ojca Senatora.
Levi odchrząknął, zdjął kapelusz z głowy i poprosił:
– Lillie, czy możesz powiedzieć Senatorowi, że muszę się z nim naradzić w bardzo ważnej sprawie?
– Senator ma dzisiaj gości, wielebny. Przyjedźcie rano, po śniadaniu.
– To nie może czekać. Powiedz mu, że chodzi o wybory. Na pewno będzie chciał zobaczyć się ze mną i z moją córką.
Staruszka zastanawiała się przez chwilę, ruszając dziąsłami.
– No dobrze, wjedźcie na podwórze, a ja powiem mu, że przyjechaliście. – Otwierając bramę, dodała: – Ale ostrzegam, że mu się to nie spodoba. Pili całe popołudnie, a teraz zabrali się do kolacji.
Kiedy Vida, Nate i Levi czekali w samochodzie, myśliwskie psy obwąchiwały buicka i jeden po drugim podnosiły nogę, załatwiając się na opony. Robotnicy przyjeżdżali traktorami oraz wprowadzali muły do stajni, gdzie zostawiali je na noc. Nad tonącym już w mroku podwórzem unosił się lekki, urywany śmiech białych ludzi. Przez ponad godzinę Levi siedział za kierownicą, pocił się, ocierał twarz chusteczką i podskakiwał za każdym razem, kiedy otwierały się drzwi do domu. Jednak za każdym razem ukazywała się w nich Lillie Dee, która ogłaszała, że właśnie podano kolejne danie.
Nie tak Vida wyobrażała sobie „narady”, o których z taką dumą opowiadał ojciec. Spodziewała się, że Senator przywita Leviego przed głównym wejściem, pod wspaniałymi kolumnami, zaprosi go do pokoju odpowiedniego dla Salomona, a Levi będzie mu udzielał rad w ważnych sprawach.