Panie z Cranford (ekskluzywna edycja) - Elizabeth Gaskell - ebook

Panie z Cranford (ekskluzywna edycja) ebook

Elizabeth Gaskell

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Powieść jednej z najsłynniejszych angielskich pisarek z czasów wiktoriańskich przypomina zbiór scenek rodzajowych. Urok dawno minionego świata, niespieszna narracja, świetnie uchwycone charaktery, snobizmy, śmiesznostki i cnoty bohaterek wzruszają, denerwują i wywołują niepohamowaną wesołość. Na podstawie tej powieści telewizja BBC nakręciła przebojowy serial z Judi Dench w roli głównej.

Koniec XIX wieku, Cranford – miasteczko w hrabstwie Cheshire w Anglii. Mieszkają tu głównie kobiety; przeważnie ekscentryczne bezdzietne wdowy i stare panny. Ich zachowanie jest podporządkowane temu, co wypada lub nie wypada osobie o danej pozycji w tym małomiasteczkowym środowisku. Damy skrzętnie ukrywają niedostatki finansowe, nie skarżą się na brak pieniędzy, to bowiem nie uchodzi, w zaciszu domowym natomiast czynią drobne oszczędności - na świecach i ulubionych przysmakach. Należą do klasy średniej, ale za wszelką cenę chcą uchodzić za przedstawicielki klasy wyższej. Żyją tak, jakby od czasów ich młodości nic się nie zmieniło, starannie ignorując fakt, iż świat wokół gwałtownie przyspiesza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 278

Oceny
3,5 (6 ocen)
1
1
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwaSaw14

Nie oderwiesz się od lektury

Urocza stara powieść.
00

Popularność




Roz­dział I. Nasza spo­łecz­ność

ROZ­DZIAŁ I

Nasza spo­łecz­ność

A więc przede wszyst­kim Cran­ford jest we wła­da­niu Ama­zo­nek; kobiety rzą­dzą we wszyst­kich domach o nieco wyż­szym czyn­szu. Jeżeli jakaś mał­żeń­ska para przy­bę­dzie do mia­sta na stałe, dżen­tel­men – w ten czy inny spo­sób – znika. Albo wypła­sza go fakt, że na wie­czor­nych przy­ję­ciach on jeden repre­zen­tuje płeć brzydką, albo tłu­ma­czy jego nie­obec­ność służba w pułku lub na okrę­cie czy też zaan­ga­żo­wa­nie spra­wami hand-lowymi, zmu­sza­jące do spę­dza­nia wszyst­kich dni tygo­dnia w wiel­kim han­dlo­wym mie­ście Drum­ble, poło­żo­nym przy linii kole­jo­wej i odle­głym od Cran­ford zale­d­wie o dwa­dzie­ścia mil. Jed­nym sło­wem, cokol­wiek dzieje się z panami – tu ich nie ma. Bo i cóż by tu mogli robić, gdyby pozo­stali? Nasz dok­tor objeż­dża pacjen­tów w pro­mie­niu trzy­dzie­stu mil i sypia w Cran­ford, ale nie każdy może być dok­torem. Aby utrzy­mać strzy­żone ogrody, pełne wspa­nia­łych kwia­tów, bez jed­nego chwa­stu; aby odstra­szać małych chłop­ców, zawist­nie spo­glą­da­ją­cych przez szta­chety na rze­czone kwiaty; aby prze­pę­dzać gęsi wpa­da­jące cza­sem przez nie­do­mkniętą furtkę do tych ogro­dów; aby roz­strzy­gać wszyst­kie pro­blemy lite­ra­tury i poli­tyki bez zamę­cza­nia się zbęd­nym rozu­mo­wa­niem czy argu­men­ta­cją; aby posiąść dokładną i nie­omylną zna­jo­mość spraw każ­dego w naszej para­fii; aby utrzy­mać schludne poko­jó­weczki w podziwu god­nym rygo­rze; aby oka­zy­wać bied­nym dobroć (nieco po dyk­ta­tor­sku), a sobie nawza­jem świad­czyć w złej godzi­nie rze­czy­wi­ste przy­sługi – na to w Cran­ford zupeł­nie wystar­czą panie. „Męż­czy­zna – jak jedna z nich zauwa­żyła w roz­mo­wie ze mną – tak zawa­dza w domu!”. Panie kran­fordz­kie wie­dzą o każ­dym swym kroku, jed­nak żadna nie przej­muje się tym, co myśli druga. Każda z nich odzna­cza się silną indy­wi­du­al­no­ścią – by nie rzec: dzi­wac­twami – wszel­kie słowne utarczki byłyby więc rze­czą natu­ralną, a jed­nak wśród pań wciąż panuje wielka życz­li­wość.

Jedy­nie od czasu do czasu zda­rza się jakaś drobna sprzeczka, wypa­la­jąca się w paru ostrych sło­wach, w paru gniew­nych ruchach głowy: wystar­cza tego, by równy bieg ich życia nie stał się mono­tonny. Stroje pań cechuje cał­ko­wita nie­za­leż­ność od mody. Powia­dają: „Cóż to ma za zna­cze­nie, jak się ubie­ramy tutaj, gdzie nas każdy zna?”. A kiedy wyjeż­dżają z domu, ich rozu­mo­wa­nie jest rów­nie logiczne: „Cóż to ma za zna­cze­nie, jak się ubie­rzemy tam, gdzie nas nikt nie zna?”. Suk­nie ich są, na ogół bio­rąc, z mate­ria­łów dobrych, choć nie­pięk­nych, ale zarę­czam, ostatni rękaw wydęty jak udziec barani, ostat­nią obci­słą i skąpą spód­nicę, noszoną w Anglii, oglą­dano wła­śnie w Cran­ford i spoglą­dano na nią bez uśmiesz­ków.

Sama widy­wa­łam w słotne dni wspa­niały para­sol rodzinny z czer­wo­nego jedwa­biu, roz­po­starty nad spie­szącą do kościoła łagodną, drob­niutką starą panną – jedyną dziś z licz­nego ongiś rodzeń­stwa. Czy macie w Lon­dy­nie choć jeden czer­wony para­sol?

Żywe jest wspo­mnie­nie pierw­szego, jaki kie­dy­kol­wiek oglą­dano w Cran­ford, czer­wo­nego para­sola. Mali chłopcy oto­czyli go tłum­nie, nazy­wa­jąc „kijem w spód­nicy”. Mógł to być ten wła­śnie, który opi­sa­łam, trzy­many silną ręką ojca nad gro­madką dzia­twy. Drobna pani, która prze­żyła ich wszyst­kich, zale­d­wie dawała radę go utrzy­mać.

Ist­niały w Cran­ford zasady i prze­pisy doty­czące wizyt i odwie­dzin. Obwiesz­czano je każ­dej mło­dej oso­bie, która bawiła w mia­steczku, tak uro­czy­ście, jak uro­czy­ście odczy­tuje się co roku na górze Tyn­wald stare prawa wyspy Man.

– Moja droga, przy­ja­ciółki nasze zapy­tują, jak się czu­jesz po wczo­raj­szej podróży (pięt­na­ście mil, w wygod­nym powo­zie). Jutro pozwolą ci wypo­cząć, ale poju­trze, bez wąt­pie­nia, odwie­dzą nas. Bądź więc wolna po dwu­na­stej – godziny skła­da­nia wizyt są mię­dzy dwu­na­stą a trze­cią.

A gdy wizyta już się odbyła:

– Dziś jest trzeci dzień. Myślę, że twoja mama pouczyła cię, moja droga, że należy oddać wizytę nie póź­niej niż po trzech dniach i że nie powinna ona trwać dłu­żej niż kwa­drans.

– Ale czy mam zer­kać na zega­rek? Bo skąd będę wie­działa, kiedy minie kwa­drans?

– Musisz pamię­tać o cza­sie, moja droga, nie wolno ci zapo­mi­nać o tym w roz­mo­wie.

Tak więc skoro każdy miał tę zasadę w pamięci, czy to przyj­mu­jąc gości, czy skła­da­jąc wizytę, oczy­wi­ście nie poru­sza­ły­śmy ni­gdy absor­bu­ją­cych tema­tów, ogra­ni­cza­jąc się do zdaw­ko­wej potocz­nej roz­mowy. I były­śmy punk­tu­alne.

Myślę, że część dys­tyn­go­wa­nych miesz­ka­nek Cran­ford była nie­za­można i z tru­dem wią­zała koniec z koń­cem, ale podobne do Spar­tan uśmie­chem pokry­wały ból. Ni­gdy nie mówiło się o pie­nią­dzach, gdyż pach­nia­łoby to han­dlem i rze­mio­słem, a choć nie­które z nas zubo­żały, wszyst­kie nale­ża­ły­śmy prze­cież do wyż­szych sfer. Panie z Cran­ford odzna­czały się owym życz­li­wym esprit de corps, który pozwa­lał im nie dostrze­gać wszel­kich nie­po­wo­dzeń w pró­bach ukry­wa­nia nie­do­statku. Kiedy pani For­re­ster, na przy­kład, wyda­wała przy­ję­cie w swym maleń­kim jak dla lalki miesz­kanku i mała poko­jó­weczka prze­pra­szała panie sie­dzące na sofie, pro­sząc, by pozwo­liły jej wydo­być spod spodu tacę z fili­żan­kami, każda z nas przy­jęła ową nowość w postę­po­wa­niu jako rzecz naj­zwy­klej­szą w świe­cie, nie prze­ry­wa­jąc roz­mowy o spo­so­bie pro­wa­dze­nia gospo­dar­stwa i for­mach towa­rzy­skich, tak jak­by­śmy były wszyst­kie prze­ko­nane, że nasza gospo­dyni ma całe zastępy służby, gospo­dynię i klucz­nicę, a nie tę jedną, wziętą z przy­tułku dziew­czy­ninę, któ­rej drobne, ogo­rzałe ręce nie miały siły przy­dźwi­gać na górę tacy bez ukrad­ko­wej pomocy pani, która teraz sie­działa god­nie, uda­jąc, że nie wie, jakie cia­sto przy­słano, cho­ciaż wie­działa, i my wie­dzia­ły­śmy, i ona wie­działa, że my wiemy, i my wie­dzia­ły­śmy, że ona wie, że my wiemy, że cały ranek przy­go­to­wy­wała kanapki i cia­sto bisz­kop­towe.

Z tego ogól­nego, choć ukry­wa­nego nie­do­statku i by­naj­mniej nieukry­wa­nego dobrego uro­dze­nia wypły­wało parę kon­se­kwen­cji oby­cza­jo­wych, cał­kiem roz­sąd­nych, które można by z wielką korzy­ścią przy­jąć w nie­jed­nym kręgu towa­rzy­skim. I tak na przy­kład miesz­kanki Cran­ford prze­strze­gały wcze­snych godzin i już o dzie­wią­tej, postu­ku­jąc drew­nia­nymi patyn­kami, wra­cały do domu pod opieką latar­nika, o wpół do jede­na­stej zaś całe mia­steczko pogrą­żone było we śnie. Co wię­cej, uwa­żano za rzecz wul­garną (a to słowo wiel­kiej wagi w Cran­ford) poda­wać na wie­czor­nych przy­ję­ciach kosz­towne sma­ko­łyki czy napoje. Cie­niut­kie kromki chleba z masłem i cia­sto bisz­kop­towe – to wszystko, czym podej­mo­wała gości czci­godna pani Jamie­son; była ona szwa­gierką świę­tej pamięci lorda Glen­mire, a prze­cież łączyła „oszczęd­ność z ele­gan­cją”.

„Oszczęd­ność z ele­gan­cją”! Jak łatwo wpaść znowu w ton Cran­ford! Tam oszczę­dza­nie było zawsze ele­ganc­kie, a wyda­wa­nie pie­nię­dzy zawsze „wul­garną osten­ta­cją”. Ta filo­zo­fia kwa­śnych wino­gron spra­wiała, że były­śmy spo­kojne i zado­wo­lone.

Ni­gdy nie zapo­mnę, jaki nie­smak odczu­wano, kiedy do Cran­ford przy­był nie­jaki kapi­tan Brown i otwar­cie mówił, że jest biedny – nie zwie­rzał się z tego szep­tem zaufa­nemu przy­ja­cie­lowi, zamknąw­szy przed­tem drzwi i okna, ale na ulicy mia­sta, dono­śnym gło­sem woj­sko­wego poda­wał swój brak pie­nię­dzy jako przy­czynę nie­wy­na­ję­cia pew­nego domu. Panie kran­fordz­kie już jęczały z powodu najazdu, jakiego doko­nał na ich tereny męż­czy­zna, i to w dodatku dżen­tel­men! Był on spen­sjo­no­wa­nym kapi­tanem i dostał posadę na pobli­skiej kolei, prze­ciw dopro­wa­dze­niu któ­rej do Cran­ford całe mia­steczko nie­dawno pro­te­sto­wało. Jakby więc nie dość już tego, że był rodzaju męskiego, że zwią­zał się z tą obrzy­dłą koleją, posia­dał jesz­cze tyle bez­czel­no­ści, że mówił o swej bie­dzie! Doprawdy, nale­ża­łoby zerwać z nim wszel­kie sto­sunki! Śmierć jest rów­nie praw­dziwa i powszechna jak ubó­stwo, a prze­cież nie roz­pra­wia się o niej gło­śno na ulicy. Było to słowo, któ­rego nie wyma­wiało się w towa­rzy­stwie. Po cichu zgo­dzi­ły­śmy się igno­ro­wać fakt, że kogoś, z kim utrzy­mu­jemy sto­sunki towa­rzy­skie, ubó­stwo mogłoby powstrzy­mać od uczy­nie­nia cze­goś, na co miałby ochotę. Jeśli szły­śmy na przy­ję­cie lub wra­ca­ły­śmy z niego na pie­chotę, to dla­tego, że wie­czór był piękny lub powie­trze orzeź­wia­jące, a nie dla­tego, że lek­tyka kosz­to­wała drogo. Jeśli cho­dzi­ły­śmy w per­kalu, a nie w jedwa­biach, to dla­tego, że wola­ły­śmy mate­riał do pra­nia; i tak dalej. W końcu zaczę­ły­śmy zupeł­nie nie dostrze­gać pospo­li­tego faktu, że nale­żymy, my wszyst­kie, do ludzi o bar­dzo ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ściach finan­so­wych. Natu­ralne było zatem, że nie wie­dzia­ły­śmy, co począć z czło­wie­kiem, który mówił o ubó­stwie tak, jakby to nie była hańba. Jed­nakże kapi­tan Brown zdo­był w jakiś spo­sób sza­cu­nek Cran­ford i skła­dano mu wizyty po mimo odmien­nych posta­no­wień. Kiedy w rok po jego zamiesz­ka­niu w Cran­ford przy­je­cha­łam tu w odwie­dziny, zdu­mia­łam się, sły­sząc, że przy­ta­czano jego zda­nie czy opi­nię i powo­ły­wano się na nie. Zale­d­wie przed dwu­na­stu mie­sią­cami moje przy­ja­ciółki były naj­bar­dziej zago­rza­łymi prze­ciwniczkami skła­da­nia mu wizyt; a teraz wpusz­czano go do domu nawet w godzi­nach przed­po­łu­dnio­wych. Prawda, że zro­biono to w tym celu, by przed roz­pa­le­niem ognia wykrył, dla­czego piec dymi, ale nie zmie­nia to faktu, że kapi­tan Brown poszedł na górę, zupeł­nie nie­onie­śmie­lony, mówił gło­sem zbyt dono­śnym jak na tak mały pokój i żar­to­wał zupeł­nie jak bywa­lec tego domu. Nie dostrze­gał żad­nych drob­nych uchy­bień grzecz­no­ści ani zlek­ce­wa­że­nia ety­kiety w spo­so­bie przyj­mo­wa­nia go. Był przy­ja­zny, gdy panie kran­fordz­kie oka­zy­wały mu chłód, w dobrej wie­rze przyj­mo­wał iro­niczne kom­ple­menty i męską otwar­to­ścią prze­zwy­cię­żył nie­chęć, z jaką trak­to­wano czło­wieka nie­wsty­dzą­cego się swego ubó­stwa. I wierz­cie, jego wspa­niały męski zdrowy roz­są­dek i łatwość wynaj­dy­wa­nia środ­ków zarad­czych na róż­no­ra­kie domowe kło­poty zapew­niły mu nie­zwy­kłą pozy­cję: stał się auto­ry­te­tem w spo­łe­czeń­stwie pań kran­fordz­kich. On sam kro­czył dalej wła­sną drogą, rów­nie nie­świa­dom swej obec­nej popu­lar­no­ści jak poprzed­nio odwrot­nego stanu rze­czy. Zasko­czyło go zupeł­nie, gdy pew­nego dnia prze­ko­nał się, że rady jego są wysoko cenione, a to, co powie­dział w żar­cie, przy­jęte zostało na serio, z całą powagą.

Doty­czyło to nastę­pu­ją­cej sprawy. Jedna star­sza pani miała holen­der­ską krowę, którą trak­to­wała nie­mal jak córkę. Nie można tam było zło­żyć nawet krót­kiej, pię­cio­mi­nu­to­wej wizyty, by nie usły­szeć o cudow­nym mleku lub cudow­nej inte­li­gen­cji tego zwie­rzę­cia. Całe mia­sto znało holen­derkę panny Betsy Bar­ker i lubiło ją, toteż odczu­wano współ­czu­cie i żal, gdy w chwili nie­uwagi biedna krówka sto­czyła się do dołu z wap­nem. Stę­kała tak okrop­nie, że ją wkrótce usły­szano i pośpie­szono z pomocą, ale biedne zwie­rzę zdą­żyło utra­cić więk­szość sier­ści i gdy je wycią­gnięto, było łyse, zzięb­nięte, żało­sne, z zupeł­nie wyle­niałą skórą. Każdy współ­czuł krówce, ale nie każdy umiał powstrzy­mać uśmiech na jej widok. Panna Betsy zapła­ki­wała się z żalu i zgrozy. Mówiono, że zamie­rza pró­bo­wać kąpieli w oli­wie. Tę kura­cję zapewne zale­cił ktoś, kogo pytano o radę, ale pro­po­zy­cja ta – o ile w ogóle ist­niała taka pro­po­zy­cja – została nie­odwo­łal­nie odrzu­cona na sku­tek zde­cy­do­wa­nych słów kapi­tana Browna: „Jeśli pani chce, żeby krówka żyła, niech jej pani uszyje fla­ne­lowy kafta­nik i pan­ta­lony. Jed­nakże ja dora­dzał­bym natychmia­stowe jej zabi­cie”.

Panna Betsy Bar­ker otarła oczy i ser­decz­nie podzię­ko­wała kapi­ta­nowi. Zabrała się do pracy i wkrótce całe mia­sto wyle­gło, chcąc zoba­czyć, jak krówka, odziana w ciem­no­szarą fla­nelę, spo­koj­nie podąża na pastwi­sko. Przy­glą­da­łam się temu wiele razy. Czy widzie­li­ście kiedy w Lon­dy­nie krowę ubraną w ciem­no­szarą fla­nelę?

Kapi­tan Brown wyna­jął nie­wielki dom na skraju mia­steczka i zamiesz­kał tam z dwiema cór­kami. Musiał już dźwi­gać szó­sty krzy­żyk, gdy po wyjeź­dzie z Cran­ford na stałe po raz pierw­szy przy­je­cha­łam tam z wizytą. Ale jego prężna, wygim­na­sty­ko­wana postać, ela­styczny krok, głowa po woj­sko­wemu odrzu­cona do góry nada­wały mu wygląd znacz­nie młod­szego. Star­sza córka wyda­wała się równa mu wie­kiem, zdra­dza­jąc tym fakt, że jest star­szy, niż wygląda. Panna Brown musiała już docho­dzić do czter­dziestki, twarz miała scho­ro­waną, pooraną tro­skami i cier­pie­niem, jakby od dawna nie roz­ja­śniła jej radość mło­do­ści. Chyba i za mło­dych lat twarz ta miała surowe rysy i nie odzna­czała się urodą. Panna Jes­sie Brown nato­miast była z dzie­sięć lat młod­sza od sio­stry i dwa­kroć od niej ład­niej­sza. Miała twarz okrą­głą, z dołecz­kami. Kie­dyś panna Jen­kyns, zagnie­wana na kapi­tana (przy­czynę tego gniewu zaraz wyja­śnię), powie­działa: „Czas już, by panna Jes­sie wyro­sła z tych swo­ich dołecz­ków na twa­rzy i nie sta­rała się cią­gle wyglą­dać jak dziecko”. Bo rze­czy­wi­ście było w jej twa­rzy coś dzie­cin­nego i myślę, że nawet żyjąc do stu lat, nie wyzby­łaby się tego. Jej duże, ruchliwe, błę­kitne oczy spo­glą­dały wprost na roz­mówcę; miała krótki, zadarty nosek, wargi czer­wone, wil­gotne, włosy cze­sała w drobne loczki, co jesz­cze pod­kre­ślało ten wyraz. Nie wiem, czy była ładna, czy nie, ale podo­bała mi się jej twarz, mnie i wszyst­kim innym, i sądzę, że na dołeczki nie mogła nic pora­dzić. Miała w sobie coś z ojcow­skiej sprę­ży­sto­ści postawy i ruchów i każ­dej kobie­cie rzu­cała się w oczy pewna róż­nica w stro­jach tych dwóch sióstr – suk­nie panny Jes­sie musiały kosz­to­wać o dwa funty rocz­nie wię­cej niż jej sio­stry. Dwa funty – to duża pozy­cja w rocz­nych roz­cho­dach kapi­tana Browna.

Takie wra­że­nie uczy­niła na mnie rodzina kapi­tana Browna, kiedy po raz pierw­szy zoba­czy­łam ich razem w kran­fordz­kim kościele. Kapi­tana już pozna­łam poprzed­nio z racji dymią­cego pieca, który dopro­wa­dził do porządku przez jakąś drobną zmianę w prze­wo­dzie komi­no­wym. W kościele w cza­sie poran­nego hymnu trzy­mał przy oczach bino­kle, a póź­niej uniósł głowę i śpie­wał dono­śnie i wesoło, odpo­wia­dał gło­śniej niż pastor, sta­rzec o wyso­kim sła­bym gło­sie, któ­rego, jak mi się zda­wało, bas kapi­tana napeł­niał smut­kiem i przy­pra­wiał o jesz­cze więk­sze drże­nie głosu.

Wyszedł­szy z kościoła, dziar­ski kapi­tan zajął się swymi cór­kami z naj­więk­szą galan­te­rią. Ski­nie­niem głowy i uśmie­chem witał zna­jo­mych, ale nim podał komu­kol­wiek rękę, pomógł star­szej córce roz­po­strzeć para­solkę, wziął od niej modli­tew­nik, pocze­kał cier­pli­wie, aż jej drżące ner­wowe palce unio­sły rąbek sukni i ruszyła przez mokre ulice.

Zasta­na­wia­łam się, co kran­fordz­kie panie robią z kapi­ta­nem Brow­nem na swych przy­ję­ciach. Daw­niej zawsze cie­szy­ły­śmy się, że nie bywa na nich żaden dżen­tel­men, któ­rego trzeba by obsłu­gi­wać i wynaj­dy­wać dla niego tematy do roz­mów. Gra­tu­lo­wa­ły­śmy sobie naszych przy­jem­nych wie­czo­rów towa­rzy­skich, a kocha­jąc wszystko, co wytworne i deli­katne, i w pogar­dzie mając męż­czyzn, nie­malże prze­ko­na­ły­śmy same sie­bie, że być męż­czyzną, to zna­czy być „wul­gar­nym”; kiedy zatem zoba­czy­łam, że panna Jen­kyns, przy­ja­ciółka, u któ­rej gości­łam, chce wydać przy­ję­cie dla mnie w swoim domu i że zapro­siła kapi­tana i panny Brown, poczę­łam się zasta­na­wiać, jaki będzie prze­bieg wie­czoru. Sto­liki do gry, pokryte zie­lo­nym suk­nem, roz­sta­wiono, jak zwy­kle, przy świe­tle dzien­nym; był to trzeci tydzień listo­pada, więc wie­czór zapa­dał koło czwar­tej. Na każ­dym sto­liku przy­go­to­wano świece i talie kart. Roz­pa­lono ogień; schludna poko­jó­weczka otrzy­mała ostat­nie wska­zówki i oto sta­ły­śmy w naszych naj­lep­szych suk­niach, każda z fidy­bu­sem w ręku, by rzu­cić się ku świe­com na pierw­sze stu­ka­nie do drzwi. Przy­ję­cia w Cran­ford to były uro­czy­ste chwile, a sie­dząca w swych naj­lep­szych stro­jach grupka pań prze­ży­wała wznio­sły i poważny nastrój. Skoro zja­wiły się trzy panie, natych­miast zasia­dły­śmy do pre­fe­ransa, a ja byłam ową nie­szczę­sną czwartą. Następna czwórka gości została natych­miast usa­do­wiona przy dru­gim sto­liku, wkrótce zaś tace z her­batą, które widzia­łam w spi­żarni, gdy prze­cho­dzi­łam koło niej rano, poroz­sta­wiano pośrodku każ­dego sto­lika. Por­ce­lana była deli­katna jak sko­rupka jajka, sta­ro­świec­kie sre­bro wyczysz­czone do poły­sku, ale jedze­nie nie­warte wzmianki. Kiedy tace znaj­do­wały się już na miej­scu, zja­wił się kapi­tan i panny Brown, a ja spo­strze­głam, że w jakiś nie­po­jęty spo­sób stał się ulu­bień­cem wszyst­kich pań. Zmarsz­czone czoła roz­ch­mu­rzały się, ostre głosy łagod­niały z jego przy­by­ciem. Panna Brown wyglą­dała na chorą i ogrom­nie przy­gnę­bioną. Panna Jes­sie uśmie­chała się jak zwy­kle i zda­wała się wzbu­dzać nie­mal taką sym­pa­tię jak jej ojciec. On zaś natych­miast prze­jął rolę męż­czyzny w tym pokoju i dbał, by żad­nej z pań niczego nie bra­ko­wało, poma­gał poko­jó­weczce, napeł­nia­jąc puste fili­żanki i pod­su­wa­jąc kanapki. Robił to wszystko w ten spo­sób, jak gdyby było sprawą oczy­wi­stą, że silni usłu­gują sła­bym, tak po pro­stu i z taką god­no­ścią, że nie prze­stał ani na chwilę być praw­dzi­wym męż­czyzną. Grał o trzy pensy za punkt z takim zain­te­re­so­wa­niem i powagą, jak gdyby cho­dziło o funty, a jed­nak, będąc uprzej­mym dla obcych, ani na moment nie spusz­czał oka ze swej cier­pią­cej córki – bo cier­piąca była z pew­no­ścią, choć wielu mogła się wyda­wać tylko zde­ner­wo­wana. Panna Jes­sie nie umiała grać w karty, ale roz­ma­wiała z nie­gra­ją­cymi paniami, które przed jej przy­by­ciem były tro­chę chmurne. Poza tym śpie­wała przy dźwię­kach roz­stro­jo­nego for­te­pianu, który, jak sądzę, w swej mło­do­ści był szpi­ne­tem. Panna Jes­sie śpie­wała Jock o’Hazel­dean nieco nie­zgod­nie z melo­dią, ale żadne z nas nie było osobą muzy­kalną, cho­ciaż panna Jen­kyns, aby oka­zać, że nią jest, wybi­jała takt – wcale nie do taktu. Było to jed­nak bar­dzo ład­nie ze strony panny Jen­kyns, bo chwilę przed­tem zauwa­ży­łam, że z dużym nie­sma­kiem przy­jęła nie­roz­ważne wyzna­nie panny Jes­sie (à pro­pos wełny sze­tlandz­kiej), że jej wujek pro­wa­dzi sklep w Edyn­burgu. Panna Jen­kyns pró­bo­wała zagłu­szyć to wyzna­nie kaskadą strasz­li­wego kaszlu – wszak czci­godna pani Jamie­son sie­działa przy naj­bliż­szym kar­cia­nym sto­liku, a cóż by ona powie­działa lub pomy­ślała, zorien­to­waw­szy się, że w tym samym pokoju znaj­duje się sio­strze­nica skle­pi­ka­rza! Ale panna Jes­sie Brown (cał­ko­wi­cie pozba­wiona taktu, jak zgod­nie uzna­ły­śmy następ­nego rana) powtó­rzyła tę infor­ma­cję i jesz­cze zapew­niła pannę Pole, że z łatwo­ścią zdo­bę­dzie dla niej wełnę sze­tlandzką, iden­tycz­nie taką, jakiej ona potrze­buje, „przez swo­jego wujka, który ma naj­bo­gat­szy w całym Edyn­burgu asor­ty­ment sze­tlandz­kich wełen”. Aby zatrzeć wra­że­nie tych słów, panna Jen­kyns zapro­po­no­wała muzykę: a więc, powta­rzam, było to bar­dzo ład­nie z jej strony, że wybi­jała takt.

Kiedy, punk­tu­al­nie za kwa­drans dzie­wiąta, tace poja­wiły się znowu, tym razem z her­bat­ni­kami i winem, toczyła się kon­wer­sa­cja: oma­wiano, jakie kto miał karty i spo­soby gry, a po chwili kapi­tan Brown poru­szył temat lite­racki.

– Czy czy­tały panie któ­ryś z odcin­ków Klubu Pic­kwicka? – zapy­tał. – Kapi­talna rzecz.

Panna Jen­kyns była córką nie­ży­ją­cego już tutej­szego pastora i ponie­waż posia­dała pewną liczbę ręko­pi­sów kazań oraz pokaźną biblio­teczkę ksią­żek reli­gij­nych, uwa­żała sie­bie za znawcę lite­ra­tury, a kon­wer­sa­cję na temat ksią­żek trak­to­wała jako rzu­cone sobie wyzwa­nie. Więc pod­jęła je, mówiąc:

– Tak, czy­ta­łam, a nawet mogę powie­dzieć, że czy­ta­łam je wszyst­kie.

– A co pani o nich sądzi? – wykrzyk­nął kapi­tan Brown. – Czyż nie są wspa­niałe?

A więc panna Jen­kyns musiała zabrać głos.

– Muszę przy­znać, że nie sądzę, aby pod jakim­kol­wiek wzglę­dem dorów­ny­wały dzie­łom dok­tora John­sona. Jed­nakże autor jest zapewne młody. Jeśli okaże wytrwa­łość, któż może prze­wi­dzieć, jak daleko zaj­dzie, byle wziął wiel­kiego dok­tora za wzór.

Tego już widać kapi­tan nie mógł znieść spo­koj­nie. Nim jesz­cze panna Jen­kyns skoń­czyła zda­nie, widzia­łam sfor­mu­ło­waną na jego war­gach odpo­wiedź.

– To zupeł­nie inny rodzaj twór­czo­ści, droga pani – zaczął.

– Jestem tego świa­doma – odparła. – I biorę różne względy pod uwagę.

– Pro­szę pozwo­lić mi odczy­tać scenę z ostat­niego numeru – pro­sił. – Otrzy­ma­łem go dopiero dziś rano i nie sądzę, by panie zdą­żyły już prze­czy­tać.

– Jak pan sobie życzy – odparła, przy­bie­ra­jąc pozę pełną rezy­gna­cji.

Odczy­tał scenę w Bath z Samem Wel­le­rem. Nie­które z pań śmiały się ser­decz­nie. Ja się nie ośmie­li­łam. Gości­łam w tym domu na dłu­żej. Panna Jen­kyns słu­chała z cier­pliwą powagą. Gdy kapi­tan skoń­czył, zwró­ciła się do mnie i powie­działa łagod­nie i z god­no­ścią:

– Przy­nieś mi, moja droga, Ras­se­lasa1 z biblio­teki.

Kiedy przy­nio­słam książkę, zwró­ciła się do kapi­tana:

– A teraz, pozwoli pan, ja odczy­tam pewną scenę, a potem niech całe towa­rzy­stwo wybie­rze mię­dzy pań­skim ulu­bień­cem, panem Bozem2, a dok­to­rem John­so­nem.

Wyso­kim, pom­pa­tycz­nym gło­sem odczy­tała jedną z roz­mów mię­dzy Ras­se­la­sem a Imla­kiem, a skoń­czyw­szy, rze­kła:

– Sądzę, że zro­zu­miałe jest teraz, dla­czego wolę dok­tora John­sona jako powie­ścio­pi­sa­rza.

Kapi­tan ścią­gnął usta i bęb­nił pal­cami po stole, ale nic nie odpo­wie­dział. Zde­cy­do­wała się zadać jesz­cze parę dru­zgo­cą­cych cio­sów.

– Uwa­żam za rzecz wul­garną, nie­godną praw­dzi­wej lite­ra­tury, aby dru­ko­wać w odcin­kach.

– A jak był dru­ko­wany „Ram­bler”3, pro­szę pani? – zapy­tał kapi­tan tak cicho, że jak myślę, panna Jen­kyns nie mogła go usły­szeć.

– Styl dok­tora John­sona powi­nien być wzo­rem dla począt­ku­ją­cych pisa­rzy. Mój ojciec zale­cił mi go, kiedy zaczy­na­łam pro­wa­dzić kore­spon­den­cję, i ufor­mo­wa­łam według niego mój wła­sny styl. Pole­cam go pana wybrań­cowi.

– Wielka byłaby szkoda, gdyby zamie­nił swój styl na tak pom­pa­tyczną pisa­ninę – odparł kapi­tan Brown.

Nie wyobra­żał sobie nawet, jak głę­boko dotknie tym pannę Jen­kyns, która odczuła te słowa jako afront oso­bi­sty. Ona sama i jej przy­ja­ciółki uwa­żały pisa­nie listów za jej forte. Widzia­łam wiele razy, jak pisała na tabliczce i popra­wiała list, nim „zna­la­zła pół godzinki wła­śnie przed odej­ściem poczty, by zapew­nić” swoje przy­ja­ciółki o tym lub owym. A – jak powie­działa – dok­tor John­son był jej wzo­rem w ich kom­po­no­wa­niu. Wypro­sto­wała się z god­no­ścią i na ostat­nią uwagę kapi­tana Browna odpowie­działa krótko, sil­nie akcen­tu­jąc każde słowo:

– Przed­kła­dam dok­tora John­sona nad pana Boza.

Mówiono – nie przy­się­gnę na to! – że kapi­tan rzekł sotto voce: „Do dia­bła z dok­to­rem John­so­nem!”. Jeśli powie­dział, to zaraz się zre­flek­to­wał, co oka­zał, pod­cho­dząc do krze­sła panny Jen­kyns i pró­bu­jąc nawią­zać z nią roz­mowę na przy­jem­niej­szy temat. Lecz ona była nie­ugięta. Następ­nego dnia uczy­niła wspo­mnianą już uwagę o doł­kach na twa­rzy panny Jes­sie.

Roz­dział II. Kapi­tan

ROZ­DZIAŁ II

Kapi­tan

Nie­po­dobna było prze­żyć mie­siąca w Cran­ford i nie poznać codzien­nych zwy­cza­jów każ­dego miesz­kańca, toteż na długo przed koń­cem mojej wizyty wie­dzia­łam już wiele o całej trójce Brow­nów. Nie musia­łam nic wykry­wać, jeżeli cho­dzi o ich stan mająt­kowy, bo od początku mówili o tym pro­sto i otwar­cie i nie robili żad­nej tajem­nicy z faktu, że muszą żyć oszczęd­nie. Ale co wykry­łam, to wielką dobroć serca kapi­tana i różne spo­soby, w jakie ją oka­zy­wał, sam tego nie­świa­dom. W mia­steczku coraz to krą­żyły o nim aneg­dotki. Nie czy­ty­wa­ły­śmy wiele, wszyst­kie panie miały dobre słu­żące, więc nie­raz pano­wała posu­cha na tematy do roz­mów. Oma­wia­ły­śmy zatem szcze­gó­łowo, jak to pew­nej nie­dzieli, kiedy było bar­dzo śli­sko na dwo­rze, kapi­tan niósł gar­nek z obia­dem ubo­giej sta­ruszce. Wra­ca­jąc z kościoła, zoba­czył ją przy skle­pie pie­ka­rza idącą nie­pew­nie, więc z powagą i god­no­ścią, jakie go zawsze cecho­wały, wyjął z jej rąk cię­żar i szedł obok niej ulicą, aż doniósł bez­piecz­nie do jej domu pie­czoną bara­ninę z kar­to­flami. Uzna­ły­śmy to postę­po­wa­nie za wielce eks­cen­tryczne i ocze­ki­wa­ły­śmy, że w ponie­dział­kowe przed­po­łu­dnie złoży wizytę w sze­regu domów, żeby się wytłu­ma­czyć i prze­pro­sić za pogwał­ce­nie kran­fordz­kiego poczu­cia tego, co wypada, ale on nic takiego nie zro­bił. Wtedy doszły­śmy do wnio­sku, że wsty­dzi się i nie śmie nikomu poka­zać na oczy. W szla­chet­nym współ­czu­ciu dla niego mówi­ły­śmy: „No cóż, w grun­cie rze­czy nie­dzielne wyda­rze­nie świad­czy o wiel­kiej dobroci serca”, i zde­cy­do­wa­ły­śmy, że należy go pocie­szyć, gdy się zjawi wśród nas. Ale on przy­szedł bez naj­mniej­szego śladu zawsty­dze­nia, roz­pra­wia­jąc gło­śnym basem jak zwy­kle, z głową pod­nie­sioną, peruką rów­nie dobrze uło­żoną jak zwy­kle. No i nie pozo­stało nam nic innego, jak uznać, że zapo­mniał z kre­te­sem o nie­dzieli.

Panna Pole i panna Jes­sie Brown zawarły bli­ską zna­jo­mość dzięki włóczce sze­tlandz­kiej i nowym ście­gom robót na dru­tach, tak więc się skła­dało, że odwie­dza­jąc pannę Pole, czę­ściej spo­ty­ka­łam Brow­nów, niż prze­by­wa­jąc u panny Jen­kyns, która nie mogła przejść do porządku dzien­nego nad, wedle jej okre­śle­nia, uwła­cza­ją­cymi uwa­gami kapi­tana Browna o dok­to­rze John­so­nie jako o twórcy lek­kich, przy­jem­nych w czy­ta­niu powie­ści. Prze­ko­na­łam się, że panna Brown dotkli­wie cier­piała na sku­tek jakiejś chro­nicz­nej, nie­ule­czal­nej cho­roby i że bóle nią wywo­łane nadały jej twa­rzy ów wyraz nie­za­do­wo­le­nia, który przy­pi­sy­wa­łam zgryź­li­wo­ści. Zgryź­liwa co prawda bywała cza­sami, kiedy ner­wowe roz­draż­nie­nie cho­robą sta­wało się nie do znie­sie­nia. Panna Jes­sie oka­zy­wała jej wów­czas bar­dzo wiele zro­zu­mie­nia, wię­cej nawet niż pod­czas gwał­tow­nego przy­pływu samo­oskar­żeń, co zawsze potem nastę­po­wało. Panna Brown wyrzu­cała sobie nie tylko poryw­czość, ale i to, że z jej przy­czyny ojciec i sio­stra cier­pią nie­do­sta­tek, bo chcą jej zapew­nić drobne luk­susy, konieczne w tej sytu­acji. Ona sama tak by chciała pono­sić dla nich wyrze­cze­nia i roz­pę­dzić ich tro­ski, że ta wro­dzona szczo­drość dopro­wa­dziła ją do jesz­cze więk­szego zgorzk­nie­nia. Ojciec i sio­stra zno­sili wszystko pogod­nie, a nawet wię­cej: z ogromną ser­decz­no­ścią i czu­ło­ścią. Wyba­czy­łam pan­nie Jes­sie i usterki jej śpiewu, i tro­chę zbyt dziew­częce stroje, kiedy przyj­rza­łam jej się w domu. Zro­zu­mia­łam, że ciemna peruka, jaką nosi kapi­tan Brown, i jego wywa­to­wany sur­dut (nie­stety, tak już wysza­rzały!) to pozo­sta­łość woj­sko­wego sznytu z lat jego mło­do­ści, który zacho­wuje bez­wied­nie i teraz. Z doświad­czeń w kosza­rach wyniósł ogromną zarad­ność. Kie­dyś powie­dział, że nikt oprócz niego samego nie dogo­dzi mu w czysz­cze­niu butów; ale z dru­giej strony nie uwa­żał, by go poni­żało, jeśli zaosz­czę­dzi trudu poko­jówce, a musiał prze­cież wie­dzieć, że służba u niego, z powodu cho­roby córki, nie była łatwa.

Wkrótce po opi­sa­nym przeze mnie pamięt­nym spo­rze sta­rał się pojed­nać z panną Jen­kyns i ofia­ro­wał jej drew­nianą szu­flę do węgla wła­snej roboty, bo sły­szał, jak mówiła, że zgrzyt żela­znej szu­fli iry­tuje ją w naj­wyż­szym stop­niu. Przy­jęła pre­zent z chłodną uprzej­mo­ścią i podzię­ko­wała mu ofi­cjal­nie. Po jego odej­ściu pole­ciła mi zło­żyć szu­flę w gra­ciarni. Zapewne uwa­żała, że łatwiej jej przyj­dzie znieść zgrzyt żela­znej szu­fli, ani­żeli cie­szyć się pre­zentem od czło­wieka, który przed­kłada pana Boza nad dok­tora John­sona.

Taki był stan rze­czy, kiedy wyjeż­dża­łam z Cran­ford do Drum­ble. Jed­nakże kilka pań kore­spon­do­wało ze mną i dzięki temu byłam au fait wszyst­kiego, co działo się w mia­steczku. Pisy­wała do mnie panna Pole, którą szy­deł­ko­wa­nie zaczy­nało tak absor­bo­wać jak poprzed­nio robota na dru­tach, i w każ­dym jej liście powta­rzało się coś na kształt refrenu ze sta­rej pio­senki: „Nie zapo­mnij o bia­łej włóczce od Flinta”, po każ­dej nowi­nie z mia­steczka poja­wiała się świeża wska­zówka doty­cząca jakie­goś zle­ce­nia na zakup włóczki do robót szy­deł­ko­wych. Panna Matylda Jen­kyns (która, jeśli jej star­sza sio­stra była nie­obecna, nie miała nic prze­ciw temu, żeby nazy­wać ją panną Matty) pisy­wała przy­jemne, życz­liwe listy i cza­sami odwa­żała się wypo­wia­dać na jakiś temat wła­sne zda­nie, lecz potem zwy­kle opa­mię­ty­wała się nagle i albo pro­siła, żebym nie wspo­mi­nała o tym, bo Debora sądzi na ten temat co innego, a ona prze­cież wie lepiej, albo też doda­wała post­scrip­tum w tym sen­sie, że po napi­sa­niu powyż­szego oma­wiała tę sprawę z Deborą i jest prze­ko­nana, że… (Tu nastę­po­wało zazwy­czaj odwo­ła­nie każ­dego sądu, zawar­tego w liście). Potem szła panna Jen­kyns – Debora, jak chciała, by ją sio­stra nazy­wała, ponie­waż ojciec rzekł kie­dyś, że jej hebraj­skie imię powinno być tak wyma­wiane. Myślę, że obrała tę surową żydow­ską pro­ro­ki­nię za wzór postę­po­wa­nia i, wierz­cie mi, pod pew­nymi wzglę­dami nie róż­niła się od niej – wziąw­szy oczy­wi­ście pod uwagę odmien­ność współ­cze­snych oby­cza­jów i stroju. Panna Jen­kyns nosiła kra­wat i mały kape­lusz na kształt cza­peczki dżo­keja i w ogóle wyglą­dała na kobietę o sil­nym cha­rak­te­rze, cho­ciaż z pogardą odrzu­ci­łaby nowo­cze­sny pogląd, że kobiety są równe męż­czy­znom. Równe, doprawdy! Wie­działa dobrze, że ich prze­wyż­szają. Ale wra­cajmy do listów. Wszystko w nich było dostojne i wspa­niałe, jak ona sama:

„Przed chwilą zale­d­wie wyszła czci­godna pani Jamie­son. W cza­sie roz­mowy prze­ka­zała mi wia­do­mość, że poprzed­niego wie­czoru zło­żył jej wizytę dawny przy­ja­ciel jej sza­now­nego męża, lord Mau­le­ve­rer. Nie odga­dła­byś, co spro­wa­dziło jego lor­dow­ską mość do naszego mia­steczka. Przy­je­chał zoba­czyć się z kapi­ta­nem Brow­nem, z któ­rym, jak wno­szę, jego lor­dow­ska mość zapo­znał się w cza­sie «daw­nych wojen» i który miał zaszczyt oca­lić od zagłady jego lor­dow­ską mość, gdy nad jego głową zawi­sło groźne nie­bez­pie­czeń­stwo w pobliżu przy­lądka, błęd­nie zwa­nego przy­ląd­kiem Dobrej Nadziei. Wiesz, jak nasza czci­godna pani Jamie­son pozba­wiona jest ducha nie­win­nej cie­ka­wo­ści, zatem nie zasko­czy cię zbyt­nio, kiedy powiem, że nie była w sta­nie wyja­śnić mi istoty owego nie­bez­pie­czeń­stwa. Wyznaję, że pra­gnę­łam się dowie­dzieć, w jaki spo­sób kapi­tan Brown, mając tak ogra­ni­czone moż­li­wo­ści, zdoła przy­jąć czci­god­nego gościa. Wykry­łam, że jego lor­dow­ska mość udał się na spo­czy­nek i, miejmy nadzieję, na pokrze­pia­jący sen do hotelu Pod Anio­łem, ale dzie­lił z kapi­ta­nem posiłki pod­czas tych dwóch dni, kiedy to zaszczy­cał Cran­ford swą dostojną obec­no­ścią. Pani John­son, żona naszego rzeź­nika, poin­for­mo­wała mnie, że panna Jes­sie nabyła udziec barani, ale poza tym nie doszło do mych uszu nic wię­cej na temat jakich­kol­wiek przy­go­to­wań pod­ję­tych dla przy­ję­cia tak dostoj­nego gościa. Może raczyli go tylko ucztą duchową? Dla nas, któ­rzy znamy poża­ło­wa­nia godny brak upodo­ba­nia do «czy­stych źró­deł nie­ska­la­nej angielsz­czy­zny», jakim odzna­cza się kapi­tan Brown, może być pewną pocie­chą myśl, że miał on spo­sob­ność napra­wie­nia swego smaku przez kon­wer­sa­cję z tak wytwor­nym i wykształ­co­nym przed­sta­wi­cie­lem ary­sto­kra­cji bry­tyj­skiej. Ale któż jest cał­ko­wi­cie wolny od ziem­skich nie­do­sko­na­ło­ści?”.

Listy panny Pole i panny Matty przy­szły do mnie tą samą pocztą. Taka nowina, jak przy­jazd lorda Mau­le­ve­rera, była wprost bez­cenna dla kore­spon­den­tek z Cran­ford, toteż sta­rały się wyko­rzy­stać ją w pełni. Panna Matty z pokorą prze­pra­szała, że pisze jed­no­cze­śnie ze swą sio­strą, która o tyle lepiej potrafi przed­sta­wić to wyda­rze­nie sta­no­wiące taki zaszczyt dla Cran­ford. Jed­nakże mimo paru błę­dów orto­gra­ficz­nych spra­woz­da­nie panny Matty dało mi naj­lep­szy obraz poru­sze­nia wywo­ła­nego wizytą jego lor­dow­skiej mości już po jej zakoń­cze­niu; bo poza ludźmi w hotelu, pań­stwem Brow­nami, panią Jamie­son i małym chło­pacz­kiem, któ­rego jego lor­dow­ska mość sklął za poto­cze­nie brud­nego kółka na jego ary­sto­kra­tyczne nogi – nie sły­sza­łam o nikim, z kim jego lor­dow­ska mość roz­ma­wiał.

Moje następne odwie­dziny w Cran­ford wypa­dły w lecie. Od mojego ostat­niego pobytu nikt się nie uro­dził, nikt nie umarł, nie zawarto żad­nego mał­żeń­stwa. Nikt nie zmie­nił miej­sca zamiesz­ka­nia, nie­mal każda z pań nosiła te same, sta­ro­modne, dobrze zacho­wane suk­nie. Zda­rze­niem naj­więk­szej wagi było to, że panna Jen­kyns kupiła nowy dywan do salonu. Och, jakże się namę­czy­ły­śmy, wal­cząc z pro­mie­niami słońca, które po połu­dniu, przez okno pozba­wione żalu­zji, padały wprost na dywan! Roz­po­ście­ra­ły­śmy w tych miej­scach gazety i zasia­da­ły­śmy do książki lub robótki, lecz po kwa­dran­sie oka­zy­wało się, że słońce już się prze­su­nęło i pro­mie­nie jego palą inne miej­sce, więc znowu pada­ły­śmy na kolana i prze­su­wa­ły­śmy papiery. Kie­dyś też, owego dnia, kiedy panna Jen­kyns wyda­wała przy­ję­cie, były­śmy bar­dzo zajęte przez cały ranek, gdyż sto­sow­nie do jej instruk­cji cię­ły­śmy gazety na paski, potem zszy­wa­ły­śmy je, two­rząc ście­żynki pro­wa­dzące do krze­seł roz­sta­wio­nych dla gości, aby z ich trze­wi­ków nie padł kurz na nie­po­ka­la­nej czy­sto­ści dywan. Czy w Lon­dy­nie układa się też na przyj­ście gości takie papie­rowe ścieżki?

Sto­sunki mię­dzy kapi­ta­nem Brow­nem i panną Jen­kyns były nie nazbyt ser­deczne. Kłót­nia lite­racka, jak nie­za­go­jona rana, jątrzyła się za lada dotknię­ciem. Raz tylko doszło mię­dzy nimi do wymiany zdań, ale to wystar­czyło. Panna Jen­kyns nie mogła się powstrzy­mać od doga­dy­wa­nia kapi­ta­nowi Brow­nowi, a on, cho­ciaż nie odpo­wia­dał, bęb­nił pal­cami po stole, co panna Jen­kyns odczu­wała jako obe­lgę dla dok­tora John­sona. Kapi­tan lubił mani­fe­sto­wać swe upodo­ba­nie do twór­czo­ści pana Boza; cho­dził uli­cami tak zaab­sor­bo­wany czy­ta­niem, że raz omal nie wpadł na pannę Jen­kyns, a choć prze­pro­sił zaraz szcze­rze i uro­czy­ście, i w grun­cie rze­czy tylko ją tro­chę zasko­czył i prze­stra­szył, a i sam się tro­chę prze­stra­szył, panna Jen­kyns wyznała mi, że wola­łaby, żeby ją nawet prze­wró­cił, ale pochło­nięty wyż­szym rodza­jem lite­ra­tury. Biedny, dzielny kapi­tan! Posta­rzał się, wyda­wał się bar­dziej zmę­czony, a jego ubra­nie bar­dziej wytarte. Lecz był jak zawsze pogodny i wesół, chyba że ktoś go zapy­tał o zdro­wie córki.

– Bar­dzo cierpi i będzie jesz­cze wię­cej cier­pieć. Robimy, co jest w naszej mocy, by jej ulżyć. Bądź wola Twoja, Panie. – Przy tych ostat­nich sło­wach zdjął kape­lusz. Prze­ko­na­łam się, na pod­sta­wie tego, co mówiła panna Matty, że rze­czy­wi­ście zro­bili wszystko. Posłali po leka­rza, cie­szą­cego się wielką sławą w tej oko­licy, i sto­so­wali się do wszyst­kich jego zale­ceń, nie zwa­ża­jąc na koszta. Panna Matty była prze­ko­nana, że odma­wiali sobie wielu rze­czy, aby życie cho­rej uczy­nić zno­śniej­szym, ale ni­gdy o tym nie mówili. A co się tyczy panny Jes­sie… – Ona jest anio­łem – mawiała biedna panna Matty z wiel­kim wzru­sze­niem. – Gdy się widzi, jak znosi złe humory panny Brown, jak pogodną oka­zuje twarz po nocy czu­wa­nia przy cho­rej, która ją przez pół nocy łajała, to ogar­nia podziw. A przy śnia­da­niu wygląda tak świeżo i tak ser­decz­nie wita kapi­tana, jak gdyby całą noc spała na kró­lew­skim łożu. Moja droga, gdy­byś to widziała, jak ja widzia­łam, ni­gdy już nie mogła­byś się śmiać z jej wymu­ska­nych drob­nych locz­ków i różo­wych kokard.

Poczu­łam skru­chę i kiedy spo­tka­łam pannę Jes­sie, powi­ta­łam ją z więk­szym niż daw­niej sza­cun­kiem. Była wymi­ze­ro­wana, pobla­dła, a kiedy mówiła o sio­strze, wargi jej drżały jak w wiel­kim osła­bie­niu. Ale roz­po­go­dziła się, powstrzy­mała łzy, lśniące w jej pięk­nych oczach, mówiąc:

– Och, Cran­ford jest nie­zrów­nane w oka­zy­wa­niu dobroci. Wydaje mi się, że gdy tylko ktoś ze zna­jo­mych ma coś spe­cjal­nie dobrego na obiad, wtedy zawsze naj­lep­sze kąski w cie­pło zawi­nię­tym naczy­niu przy­syła mojej sio­strze. A ludzie biedni zosta­wiają dla niej u drzwi naszego domu naj­wcze­śniej­sze warzywa ze swych ogród­ków. Rzucą bur­kli­wie parę słów, jakby się wsty­dzili, ale zapew­niam panie, że ich tro­skli­wość przej­muje mnie do głębi duszy. – Łzy napły­nęły do jej oczu i poto­czyły się po policz­kach, ale już po chwili zaczęła fukać na samą sie­bie i w końcu ode­szła pogodna jak zawsze.

– Ale dla­czego lord Mau­le­ve­rer nic nie zro­bił dla czło­wieka, który ura­to­wał mu życie? – zapy­ta­łam.

– No cóż, rozu­miesz, kapi­tan Brown, jeśli nie ma spe­cjal­nego powodu, ni­gdy nie mówi o tym, że jest biedny, więc cho­dził u boku jego lor­dow­skiej mości wesoły i pogodny jak pora­nek, a ponie­waż nie mają zwy­czaju zwra­cać uwagi na obiad, prze­pra­sza­jąc za jego skrom­ność, a panna Brown czuła się lepiej tego dnia i wszystko wyda­wało się w jak naj­lep­szym porządku, ośmie­lam się twier­dzić, że jego lor­dow­ska mość nie miał poję­cia, ile trosk się za tym kryło. W zimie czę­sto przy­sy­łał zwie­rzynę, ale teraz poje­chał za gra­nicę.

Czę­sto mia­łam oka­zję zauwa­żyć, jak w Cran­ford umiano wyko­rzy­sty­wać wszyst­kie dro­bia­zgi i moż­li­wo­ści: jak zbie­rano płatki róż, nim spa­dły, aby uczy­nić z nich potpo­urri w szkla­nych sło­icz­kach dla kogoś pozba­wio­nego ogrodu: małe bukie­ciki kwia­tów lawendy posy­łano zna­jo­mym z mia­sta, aby trzy­mali je w szu­fla­dach albo na tro­ciczki w pokoju cho­rego. W Cran­ford dbano o rze­czy, któ­rymi gdzie indziej pogar­dzano, i trosz­czono się o sprawy, któ­rym gdzie indziej nie chciano by poświę­cić chwili czasu. Panna Jen­kyns nabiła jabłko goź­dzi­kami, aby ogrzane napeł­niło miłym zapa­chem pokój panny Brown, wbi­ja­jąc zaś każdy goź­dzik, wypo­wia­dała jakieś zda­nie dok­tora John­sona. Doprawdy, nie umiała już myśleć o Brow­nach bez cyto­wa­nia John­sona; ponie­waż zaś wów­czas rzadko kiedy o nich nie myślała, sły­sza­łam wiele poto­czy­stych, dłu­gich zdań.

Pew­nego dnia kapi­tan Brown zło­żył wizytę pan­nie Jen­kyns, żeby jej podzię­ko­wać za liczne dowody jej dobroci, o któ­rych do tej pory nie wie­dzia­łam. Zoba­czy­łam nagle, że wyglą­dał jakby posta­rzały i w jego baso­wym gło­sie sły­chać było drże­nie, oczy zda­wały się zamglone, zmarszczki na twa­rzy pogłę­biły się. Tego dnia nie mówił z opty­mi­zmem o sta­nie zdro­wia swej córki – to było nie­moż­liwe – ale te parę zdań, jakie wypo­wie­dział, cecho­wała męska, pobożna rezy­gna­cja. Dwu­krot­nie powtó­rzył: „Bóg tylko wie, czym Jes­sie jest dla nas” – a powie­dziaw­szy to po raz drugi, powstał pośpiesz­nie, bez słowa podał wszyst­kim rękę i wyszedł z pokoju.

Tego popo­łu­dnia dostrze­gły­śmy grupkę ludzi na ulicy, słu­cha­ją­cych cze­goś z przy­gnę­bio­nymi twa­rzami. Panna Jen­kyns przez pewien czas zasta­na­wiała się, co to może zna­czyć, zanim zde­cy­do­wała się na tak nie­dy­styn­go­wany krok jak posła­nie Jenny z zapy­ta­niem.

Jenny wró­ciła prze­ra­żona i pobla­dła.

– Och, pro­szę pani, och, panno Jen­kyns, och, pro­szę pani! Kapi­tana Browna zabiła ta wstrętna, okrutna kolej! – i wybuch­nęła pła­czem. I ona, podob­nie jak inni, doświad­czyła dobroci bied­nego kapi­tana.

– Jak? Gdzie? Gdzie? Dobry Boże! Jenny, nie trać czasu na pła­cze, mówże! – Panna Matty wypa­dła na ulicę od razu i zła­pała za klapy czło­wieka opo­wia­da­ją­cego coś innym.

– Pro­szę wejść, pro­szę natych­miast przyjść do mojej sio­stry… panny Jen­kyns, córki pastora. Och, czło­wieku, czło­wieku… powiedz, że to nie­prawda! – wołała, gła­dząc włosy prze­ra­żo­nego fur­mana i wpro­wa­dza­jąc go do salonu, gdzie sta­nął zabło­co­nymi butami na nowym dywa­nie, a nikt nie zwra­cał na to uwagi.

– Pro­szę paniusi, to jest prawda. Sam widzia­łem – i aż wzdry­gnął się cały na wspo­mnie­nie tego. – Kiedy kapi­tan cze­kał na pociąg, miał jakąś nową książkę i cał­kiem w niej się zaczy­tał. I była tam mała dziew­czynka, co chciała iść do swo­jej mamy, i wyrwała się sio­strze, i prze­bie­gała przez tor. A on nagle pod­niósł głowę, bo usły­szał, że pociąg nad­cho­dzi, a jak zoba­czył dziecko, to sko­czył na tory i pod­niósł dzie­ciaka, i noga mu się pośli­znęła, i pociąg prze­je­chał po nim w oka­mgnie­niu. O mój Boże! Paniu­siu, to jest prawda, i przy­je­chali teraz powie­dzieć to jego cór­kom. Ale dziecko całe, tylko ma guza na ramie­niu, bo je rzu­cił do matki. Biedny kapi­tan cie­szyłby się z tego, prawda, pro­szę paniusi? Niech go Bóg bło­go­sławi!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Ras­se­las, a wła­ści­wie Dzieje Ras­se­lasa, księ­cia abi­syń­skiego – dydak­tyczne roz­wa­ża­nia Samu­ela John­sona (1709–1784) lekko powią­zane nicią akcji, na którą skła­dają się przy­gody i doświad­cze­nia z podróży mło­dego księ­cia, jego sio­stry Nekai i sta­rego filo­zofa Imlaka. [wróć]

2. Boz – pseu­do­nim mło­dego Dic­kensa debiu­tu­ją­cego powie­ścią Klub Pic­kwicka, która uka­zy­wała się w zeszy­tach co mie­siąc od kwiet­nia 1836 do listo­pada 1837. [wróć]

3. „Ram­bler” – zało­żone przez Samu­ela John­sona w 1750 i wycho­dzące przez dwa lata pismo lite­rac­kie, któ­rego celem było umac­nia­nie czy­tel­ni­ków w mądro­ści i cno­cie, a także dosko­na­le­nie języka. Pra­wie wszyst­kie tek­sty – eseje, ale­go­rie, kry­tyki – wycho­dziły spod pióra samego dok­tora John­sona; poza nim pisy­wali dla „Ram­blera” tylko Samuel Richard­son, Eli­za­beth Car­ter, Hester Cha­pone i Cathe­rine Tal­bot. [wróć]